Strona główna » Obyczajowe i romanse » Ślad przeznaczenia

Ślad przeznaczenia

5.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-947664-1-2

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Ślad przeznaczenia

Czy zastanawiałeś się kiedyś, Czytelniku, jaka siła rządzi Twoim życiem? Jaka jest w nim rola przypadku, Twoich wyborów, a jaka przeznaczenia? Co sprawia, że spełniasz marzenia i spotykasz bratnie dusze? Bohaterka Śladu przeznaczenia Monika, alter ego autorki, idzie przebojem przez życie: odnosi sukcesy, napotyka na drodze wspaniałych ludzi, wzbogaca się mimo zawirowań życiowych, a cały świat pomaga jej w osiąganiu wybranych celów. Jak to robi? Jaką mądrością się kieruje? Skąd czerpie wiedzę o życiu? W książce Agnieszki Moniki Polak z pewnością znajdziesz odpowiedzi na te pytania. Być może też zostawią w Tobie trwały ślad prowadzący ku dobrej zmianie.

Polecane książki

Monografia stanowiąca  próbę ujęcia w jednym opracowaniu zagadnień dotyczących kontroli i nadzoru nad działalnością samorządu terytorialnego w znaczeniu szerokim przez pryzmat ewolucji nadzoru i kontroli z perspektywy 25 lat funkcjonowania samorządu terytorialnego, ocena dokonywana z perspektywy pra...
Superprodukcja zmierza do nieuchronnego finału, w którym na planie padnie być może nie tylko ostatni klaps, ale i kilka głów. Każdy scenarzysta zrobiłby wszystko, by dostać pracę w Hollywood. A kiedy w końcu Sylwia i Kuba stają przed szansą życia, okazuje się, że mogą to życie stracić. Zamiast pisać...
Celem wprowadzenia Jednolitego Pliku Kontrolnego jest zautomatyzowanie procesu kontroli organów podatkowych oraz skrócenie jej czasu. Stosowanie struktury JPK daje organom podatkowym pełny wgląd w księgi podatnika oraz dostęp do danych w formacie umożliwiającym ich dogłębną automatyczną analizę. Prz...
Zamawiając publikację „Farminkowo. L'invité” otrzymają Państwo: - Ciekawą opowieść uczącą języka francuskiego. - Kolorowanki do wydruku. Książki opowiadające o przygodach bohaterów z Farminkowa, to książki przygotowane dla czytelników w wieku 4 – 9 lat, ...
Książkę Prawda i Prawda napisałem z myślą o ludziach Solidarności, którzy walczyli o demokrację płacąc wielką cenę za wolność kraju, a podzielili los Antoniego, bohatera książki. W książce znajdziecie wiele nieznanych wam faktów z lat 1990 - 2000, które trzeba poznać, by wiedzieć, co działo się w ty...
Książka dotyczy historii wsi Przychody (od momentu powstania do końca XX wieku). Miejscowości położonej w województwie lubelskim, w powiecie bialskim, w gminie Międzyrzec Podlaski....

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Agnieszka Monika Polak

Wydanie I

ISBN 978-83-947664-1-2

Copyright © by Agnieszka Monika Polak

Copyright © by Wydawnictwo Czarna Kawa, Polanka Wielka 2017

Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, reprodukcja lub odczyt jakiegokolwiek fragmentu tej książki w środkachmasowego przekazu wymaga pisemnej zgody Wydawnictwa Czarna Kawa i autorki.

Książkę wydano przy wsparciu finansowym firmy:

PHU Andpol Marketing Service

Projekt okładki: Marta Damasiewicz

Redakcja: Paulina Kielan

Korekta: Alicja Laskowska

Skład i łamanie: Marcin Satro

Druk: Elpil

Wydawnictwo Czarna Kawa

ul. Południowa 37, 32-607 Polanka Wielka

tel. +48 501 215 360

e-mail: wydawnictwoczarnakawa@gmail.com

www.wydawnictwoczarnakawa.pl

Dedykacja

Pamięci Babci poświęcam

Ślad przeznaczenia

Dlaczego kiedy cię nie ma

Szaro wygląda ziemia?

Pytasz

Odpowiem

Ślad przeznaczenia.

Zamiast wstępu

Ten jeden taniec

Poprosiłeś ją do tańca

Zatańczyłeś tylko jeden raz

To nic, że muzyka przestała grać

To nic, że wszystko ucichło

Ona tańczy dalej

Obudziłeś w niej rytm

Sprawiłeś, że wciąż wiruje

Wyczuwa nowe takty

Czasami wystarczy spotkać człowieka

Po to, by zatańczyć z nim

Tylko jeden taniec

Przypadki, nie przypadki

Ludzie nie spotykają się ze sobą przypadkiem, a nawet jeżeli im się wydaje, że tak jest, to i tak są w błędzie. Każde spotkanie coś ze sobą niesie i następuje w ściśle określonym – nazwijmy go – odpowiednim czasie.

Monika z Violą miały się ze sobą zetknąć. Dowiedziały się o swoim istnieniu od wspólnego znajomego, który doszedł do wniosku, że powinny się poznać. Za jego pośrednictwem umówiły się na konkretny dzień i godzinę. Jacek, będąc u Moniki, po prostu zadzwonił do Violi i oddał jej słuchawkę, by same ustaliły termin.

Do spotkania jednak nie doszło. Coś nie zagrało.

Cóż, widocznie nie było nam dane – pomyślała Monika.

Myliła się. To nie był po prostu odpowiedni czas. Wszystko zawsze przychodzi w odpowiednim momencie, ale nie zawsze jest to ten przez nas wybrany.

Kilka miesięcy później do Moniki zadzwoniła znajoma z zaproszeniem na wyjątkowy wieczór w jednym z lubelskich klubów dla kobiet.

– Przyjdź, będzie świetnie. Poznasz fajne babeczki, rozerwiesz się, porozmawiasz – zachęcała.

Monika nie miała ochoty na wyjście tego wieczoru, ale coś jej mówiło, żeby jednak wybrać się na to spotkanie.

Poszła. Rzeczywiście było niezwykle uroczo, kameralnie i ekskluzywnie.

Spotkanie dobiegało końca. Monika z kimś rozmawiała. Nagle usłyszała, jak jedna z koleżanek umawia się z kobietą o imieniu Viola. Mówiły coś o Puławach i Klubie ONA.

W głowie Moniki natychmiast zapaliła się lampka kontrolna. Odwróciła się i bez żadnego wprowadzenia powiedziała:

– Parę miesięcy temu mój kolega zaproponował mi poznanie pewnej ciekawej osoby. Zadzwonił do niej i oddał mi słuchawkę. Umówiłyśmy się. Spotkanie nie doszło do skutku. Czy to miało być spotkanie z tobą?

– Tak – odpowiedziała nieznajoma nie ukrywając zaskoczenia. – Rozumiem, że to ty jesteś tą Moniką, o której mi tyle opowiadał?

– Uhm.

– Niesamowite spotkanie. Doprawdy, aż trudno uwierzyć. Mimo iż nasze ścieżki wówczas się nie przecięły, do spotkania doszło, czy tego chcemy, czy nie – powiedziała Monika.

– Rzeczywiście.

Od tego momentu ich drogi przecinały się jeszcze wiele razy, a każde spotkanie wnosiło w ich życie jakieś istotne zmiany.

Trwoga samotności

– Na mnie już czas. Wybieram się w kolejną podróż. Chcę znowu wstąpić na ścieżkę rozwoju.

– Jeżeli tak czujesz, to ruszaj.

– Tak. Jestem pewna. Wiem, czego chcę doświadczyć, co zrobić, by pójść dalej. Znalazłam swoich rodziców. Dzięki nim stanę się człowiekiem i zrealizuję swój plan. Długo na nich czekałam. Teraz jest odpowiedni moment. Tak czuję.

– Pamiętaj, oni dają życie, do pewnego momentu kształtują, ale dużo zależy od ciebie i tego, w jakim stopniu zdołasz odczytać znaki i kierunkowskazy, jakie będziesz dostawała od wielu ludzi, Aniołów, przewodników duchowych. Rodzice nie zawsze właściwie ukierunkowują. Często się boją, że dziecko będzie powielać ich błędy i nadmiernie je osłaniają, lub też nie mają odpowiedniego doświadczenia, by mu pomóc. Nie będziesz w tej podróży sama, będą otaczać cię różni ludzie – i dobrzy, i źli. Od ciebie zależy, jaką ścieżką pójdziesz i w jakim stopniu zrealizujesz to, co zaplanowałaś. Nikt za ciebie nie przeżyje życia, jakie teraz wybierasz. Od ciebie zależy jego kształt i jakość. Czy zakopiesz talenty, jakimi zostaniesz obdarzona, czy też je pomnożysz? Czy poprzestaniesz na małym, ściśle i kurczowo trzymając się utartych, podpatrzonych schematów, czy pójdziesz dalej, słuchając swojego wewnętrznego głosu, odczytując znaki, jakie każdego dnia będą ci wysyłane w postaci zdarzeń, spotkań, rozmów, literatury? Los będzie podsyłał ci Aniołów, którzy będą wskazywać drogę, jaką powinnaś kroczyć. To, czy na nią wstąpisz, będzie zależało tylko od ciebie. Życie to nieustająca podróż, która kształci, poszerza horyzonty, doświadcza, rozwija. Podróżując, będziesz zmieniała kierunki i środki lokomocji, odkrywała, tworzyła, upadała po to, by się podnieść i rozpocząć kolejną trasę, która doprowadzi cię do kresu twej wędrówki. Pamiętaj też, że najlepiej oddasz cześć Bogu, jeśli poświęcisz się przede wszystkim swoim zdolnościom i realizowaniu swoich pasji, ponieważ to On obdarował ciebie tymi talentami i zainteresowaniami. Coś ci jeszcze powiem na pożegnanie: Zapewne przyjdą w twoim życiu takie chwile, kiedy poczujesz się zupełnie sama. Ogarnie cię lęk. Wspomnij wówczas moje słowa:

Samotność to taka wielka trwoga

Nie

Nie jesteś sama

Jesteś cząstką Boga

Jego miłość jest w tobie

Uświadom to sobie

Kiedy zbłądziłaś i życie wyciśnie

Łez strumień

Poleć to wszystko Jemu

On ciebie zrozumie

Da siłę

Moc słowa

Dzięki Niemu raz jeszcze zacznij od nowa

Nie zwlekaj

Nie czekaj już na nic

On jak nikt inny kocha cię

Bez względu na wszystko

Dusza w milczeniu słuchała słów przewodnika

i choć ten ostrzegał, ona i tak wiedziała, że to jest jej czas.

Dlatego pożegnała się z nim i wyruszyła w swoją drogę.

– Dziękuję za rady. Będę o nich pamiętać. Żegnaj.

– Powodzenia – powiedział.

Rozdział pierwszyRodzinna podróż

Wycieczka w przeszłość

Pewnego styczniowego dnia Basia z wywieszonym językiem wpadła na peron. Jak zwykle, nie mogła się pozbierać. Tak to jest z nocnymi markami – siedzą do późna w nocy, robią różne, czasami nikomu niepotrzebne rzeczy, a później nie mogą zwlec się z łóżka i złoszczą się na biedny, niczemu niewinny budzik.

Zaklików, Zaklików, gdzież mnie niesie? – myślała, wsiadając do pociągu. Młoda, piękna dwudziestodwuletnia dziewczyna o krótkich, sięgających ramion blond włosach. Jechała tam z misją. W tamtym czasie – a były to lata sześćdziesiąte ubiegłego wieku – funkcjonowało coś pod mało komu dzisiaj znaną nazwą CKR (Centrala Księgozbioru Ruchomego). Była to biblioteka na walizkach. Pracownicy centrali jeździli w różne miejsca kraju, proponując założenie w nich minibiblioteki, której księgozbiór co jakiś czas wymieniano. Tym samym niewielka liczba książek docierała do stosunkowo dużej liczby osób, które nie miały szans na korzystanie z biblioteki w swoim miejscu zamieszkania, ponieważ takowej u nich jeszcze nie było. Basia jechała do Zaklikowa z pytaniem, czy w tamtejszym odcinku drogowym zechcą taki punkt mieć i prowadzić. Udając się tam, nie wiedziała, że zakładając punkt biblioteczny, założy jednocześnie rodzinę.

Pociąg jechał, kołysząc ją swym jednostajnym ruchem. Korzystała z chwili i odsypiała zarwaną noc.

– Proszę przygotować bilety do kontroli – usłyszała głos konduktora.

Wzdrygnęła się i rozejrzała nerwowo dookoła. Nie wiedziała, ile czasu spała. Wyjrzała przez okno. Nie bardzo mogła się zorientować, gdzie się znajdują.

Podała bilet.

– Dziękuję – powiedział konduktor. – Proszę już nie spać. Na następnej stacji powinna pani wysiąść.

W odpowiedzi posłała mu uśmiech.

– Tak smacznie się pani spało, że szkoda mi było panią budzić, ale z tego, co widzę, zrobiłem dobry uczynek.

– Zdecydowanie tak, dziękuję bardzo.

Po piętnastu minutach pociąg zatrzymał się w Zaklikowie.

Budynek, w którym urzędował zawiadowca, znajdował się na stacji, nie miała więc problemu z jego odnalezieniem. Kiedy obrała już właściwy kierunek, drzwi miejsca, do którego podążała, otworzyły się i wyszedł przez nie młody, przystojny mężczyzna w kolejarskim mundurze. Zmierzał w jej stronę.

Miała właśnie go zapytać, gdzie może zastać osobę, do której przyjechała, gdy za jej plecami rozległ się głos:

– Panie zawiadowco, węgiel przywieźli.

– Aha, już jest. W takim razie przestawcie wagony na bocznicę. Jutro zajmiemy się wyładunkiem.

– Dzień dobry, ja do pana – wtrąciła przyjezdna. – Barbara Pazura. Dzwoniłam przedwczoraj, pamięta pan?

– Dzień dobry. Witam. Tak, jasne, że pamiętam, takiego głosu nie sposób zapomnieć – powiedział przymilnie. – Zenon Pyda. Zapraszam do biura, napijemy się kawy i porozmawiamy o tych książkach.

Ściemniał. Zapomniał, że miała przyjechać, ale kiedy ją zobaczył, od razu obudził się w nim instynkt zdobywcy.

– Proszę uważać, bo jest bardzo ślisko. Mróz ścisnął wczorajszą odwilż, a moi pracownicy nie stanęli jeszcze na wysokości zadania. Zaraz przywołam ich do porządku, a tymczasem służę ramieniem.

Przyjęła jego propozycję z ochotą.

Miły facet – pomyślała. – I taki bezpośredni.

Otworzył jej drzwi i zaprosił do środka. Weszli. W biurze było ciepło i przyjemnie. Naprzeciwko wejścia, tuż pod oknem, stały złączone ze sobą dwa duże biurka, a przy każdym z nich krzesło o mocno sfatygowanej tapicerce. Na blatach panował ogromny rozgardiasz. Sterty papierów, wykazy, listy przewozowe, zeszyty, pieczątki…

Znaczną część ściany zajmowała mapa Polski poznaczona różnymi krzyżykami, kółkami, znakami i symbolami. Basia rozejrzała się po pomieszczeniu. Jej wzrok przykuł stojący w lewym rogu kaflowy piec, od którego rozchodziło się po całym pokoju tak pożądane tego dnia ciepło.

– Pozwoli pani, że pomogę zdjąć okrycie? Raczej nie będzie już potrzebne.

– Jasne. Pomoc się przyda, tym bardziej, że jest bardzo ciężkie, ale za to niestraszne mi w nim największe mrozy.

Młoda bibliotekarka miała na głowie dużą futrzaną czapę, a przed zimnem chronił ją gruby seledynowy kożuch z licowej baraniej skóry z białym kołnierzem. Kupiła go sobie za pierwszą pensję. Był drogi. Musiała dołożyć do niego jeszcze trochę oszczędności.

– Proszę usiąść, pani Barbaro. O tutaj, na tym krześle będzie wygodnie. – To mówiąc, odsunął jedno od biurka i wykonał zapraszający gest. – Nie mamy tu specjalnych wygód, ale pracować się da.

– A po pracy trzeba odpocząć. Zrelaksować się, może wziąć do ręki jakąś książkę, poczytać.

– Poczytać, powiada pani? Może to i dobry pomysł. Lubię czytać. Czasu wolnego też mi nie brakuje.

– Moja propozycja wygląda następująco. O ile wyrazi pan na to zgodę… – Spojrzał na nią pytająco. – …zorganizujemy tu wspólnymi siłami punkt biblioteczny. Pracownicy i ich bliscy będą mogli korzystać z niewielkiego księgozbioru, który będę sukcesywnie wymieniać. Wiąże się to z tym, że co jakiś czas – który wspólnie określimy – przyjadę na dyżur, przywiozę nowe pozycje i będę je wypożyczać. Przyzwyczaimy ludzi do systematycznego odwiedzania tego miejsca.

– Już mi się to podoba – stwierdził zawiadowca.

Bardziej podobała mu się perspektywa widywania tej dziewczyny niż jakiś tam punkt biblioteczny czy wypożyczanie książek. O tym nie myślał, to mogło być przy okazji, a nie przede wszystkim. Ona zaś była zaangażowana całym sercem w pracę i realizację założonych planów.

Kiedy Barbara omawiała krok po kroku szczegóły funkcjonowania biblioteki na walizkach, on, udając zainteresowanie, bujał w obłokach.

Widział się już razem z nią gdzieś w kinie, w teatrze, a może jeszcze gdzieś indziej – tam, gdzie każdy młody, zdrowy mężczyzna widzi się z piękną kobietą. W każdym razie wpadła mu w oko na tyle, że nie mógł się skupić na tym, co mówiła. Przypomniał sobie natomiast, że jako gospodarzowi wypada mu poczęstować ją chociażby herbatą czy kawą.

– Ale gapa ze mnie. Przepraszam. Zasłuchałem się – skłamał. – Czego się pani napije?

– Jeśli można, kawy.

– Już się robi. Trochę potrwa, zanim woda się zagotuje – powiedział, przekręcając kurek maszynki elektrycznej, na której stał czajnik. Podniósł go, sprawdzając, czy wystarczy wody. – Ja w tym czasie uprzątnę te papiery, bo nie będzie nawet gdzie szklanki postawić.

Podszedł do biurka, przy którym siedziała, i zaczął pośpiesznie zgarniać w jedno miejsce to, co na nim leżało. Miał okazję stanąć blisko. Na tyle blisko, by poczuć jej zapach. Delikatny powiew frezji, jaśminu i fiołka. To mocno podziałało na jego zmysły.

Spojrzał na nią. Jego wzrok padł na wydatne piersi ukryte pod ciepłym, brązowym golfem. Opierały się na nich korale. Jakże im zazdrościł!

– No dobrze, przyznam się. Zapomniałem o tym, że byliśmy umówieni na dzisiaj, stąd ten nieporządek – tłumaczył się, ogarniając bałagan. Z drugiej strony było mu to na rękę, mógł podejść bliżej. – Kawa będzie niebawem.

To mówiąc, podszedł do dużej czarnej szafy. Otworzył jedno skrzydło, wyjął blaszane pudełko i położył je na małym stoliku, na którym stała maszynka. Wrócił po szklanki i postawił je obok.

– Lubi pani mocną?

– Tak, zdecydowanie. Lepiej pobudza. Zdrzemnęłam się trochę w czasie podróży, więc dobrze mi zrobi.

– Proszę bardzo, już jest – powiedział po chwili i postawił przed nią szklankę z kawą. Na górze pojawił się gruby kożuszek świadczący o odpowiedniej mocy oraz o właściwym zaparzeniu napoju. Aromat małej czarnej rozchodził się teraz po całym pomieszczeniu.

– Czy mogę prosić o cukier? – zapytała.

– Jasne. Oczywiście. Już podaję. Rzadko goszczę tu takie piękne kobiety, więc sama pani rozumie… Czuję się trochę speszony i zapominam o drobiazgach.

Uśmiechnęła się.

– No, teraz możemy już przejść do konkretnych ustaleń – powiedział, siadając po drugiej stronie biurka. – Z tego, co zrozumiałem, powinniśmy wyznaczyć konkretne dni i godziny, czy tak?

– Właśnie tak. Na początek mogłoby to być co dwa tygodnie. Jaki dzień by panu odpowiadał?

– Czwartek.

– W porządku. Mnie też pasuje. Jeżeli chodzi o godziny, to sądzę, że między czternastą a siedemnastą byłoby najkorzystniej. Niektórzy mogą wpaść jeszcze w czasie pracy, inni po. A i ja zdążę później wrócić spokojnie do Lublina.

W tym momencie otworzyły się drzwi.

– Dzień dobry, pa… panie zawiadowco. Widzę, że ma pan gościa – powiedział mężczyzna. – Witam panią.

– Co pana tak zatkało, panie Mieciu? – zapytał gospodarz.

– Nie spodziewałem się zastać tu takiego gościa. Przyznam, że niecodziennie się to zdarza.

– Masz pan rację, panie Mieciu, tak jak i niecodziennie zdarza się panu zapomnieć o odśnieżaniu. Chce pan, żeby ludzie sobie nogi połamali?

– Przepraszam, panie zawiadowco, już się poprawiam. Jestem dzisiaj trochę nie tego, rozumie pan? Wczoraj były imieniny żony.

– No, to żeby mi to było przedostatni raz. A jak pan już posypie tym piachem, to proszę jeszcze węgla przynieść do biura.

– Jasna sprawa, panie zawiadowco, już się robi. Wezmę tylko węglarkę i już mnie nie ma.

* * *

Na zawsze

Kiedy zamkniesz oczy

Gdy ciebie nie będzie

Pamięć o tobie i tak będzie

Wszędzie

Ktoś zdjęcie twe weźmie

W dłoni zatrzyma

Wspomni

Zatęskni

Ożyją wspomnienia

Usłyszy słowa

Które już nie płyną

Zobaczy obrazy

Co nigdy nie zginą

Choć o tym nie myślisz

Wiedz, że tak się stanie

Pamięć twej osoby

W sercach pozostanie

Basi i węglarki też już dawno nie ma, lecz wspomnienia sprawiają, że dawne obrazy odżywają na nowo i zaczynają żyć swoim życiem w głowach ludzi, którzy pozostali.

Tęsknota Moniki za matką była tak silna, że wyobraźnia podpowiadała jej różne tematy i historie, które rozgrywały się w jej głowie, a obrazy i słowa dźwięczały tak, jakby były wypowiadane w czasie rzeczywistym. Teraz chciała spojrzeć na to z innej perspektywy.

Co takiego widziała?

Co zobaczyła?

– Pamiętasz, Moniko, jak czytałam ci pierwsze bajki? Zawsze przy nich usypiałaś, uśmiechając się przy tym tak słodko.

– Pamiętam jedną. Do tej pory. Wiesz jaką?

– Nie mam pojęcia.

– Dziewczynkę z zapałkami. Czytałaś mi ją, mamo, w kuchni. Mieszkaliśmy w Rozwadowie. Tak bardzo się wtedy rozpłakałam. Byłam wtedy tak jak ona małą dziewczynką i miałam tak wiele: mamusię, tatusia, małego braciszka, ciepło w domu i buciki, a ona chodziła boso w zimną wigilijną noc. Chciała sprzedać choć jedną zapałkę, żeby wrócić do domu. Taka malutka, błąkająca się po ulicy, zmarznięta, głodna i niekochana. Jej czas dobiegał końca. Zanim odeszła, widziała to, o czym marzyła – piękne, ciepłe domy, jedzenie, choinkę… wszystko to, czego nie zaznała w swoim krótkim, smutnym życiu. Tuż przed śmiercią miała wizję… a raczej odbyła spotkanie z najbliższą jej osobą. Babcią. To ona wyszła jej naprzeciw, by zaprowadzić ją do domu, w którym nie było już ani zimno, ani strasznie, gdzie panowała błogość, radość i wszechogarniająca miłość.

– Tak, dziecko. Miałaś to wszystko, a to była bardzo piękna bajka, która porusza najwrażliwsze struny ludzkiego sumienia.

– Czy wiesz, mamo, co mi się przypomniało w tej chwili? Moje pierwsze świadomie przeżywane święta Bożego Narodzenia i pierwszy list napisany do Świętego Mikołaja, który zostawiłam za oknem, na parapecie. Tak bardzo chciałam dostać wtedy mebelki dla lalek i kredki. Najpiękniejsze w tym wszystkim było to, że Święty Mikołaj odebrał moją przesyłkę i dostałam od niego to, czego pragnęłam, czyli drewniany pokój z dwoma ścianami i podłogą, stołem, krzesełkami, komodą i drewnianym kufrem. Nie wiem dlaczego, ale to właśnie ten kufer tak bardzo utkwił mi w pamięci. Może dlatego, że to właśnie w nim ukryłam swoje wspomnienia? Wszystkie mebelki zdobione wypalanymi w drewnie wzorami były takie surowe, proste, a dla mnie najpiękniejsze na świecie. A, i wiesz, mamo, że ten Mikołaj współpracował z Gwiazdką? Część zamówienia przekazał jej do realizacji, ponieważ tego samego roku pod choinkę dostałam śliczne chińskie kredki, aż pięćdziesiąt kolorów! Było to spełnienie moich dziecięcych marzeń. A co za radość?! Ile kartek zarysowanych! Tak sobie myślę, że on chyba nie zabrał ze sobą tego listu, tylko go przeczytał.

– Doprawdy? – zapytała mama, udając zdziwienie.

– Tak sądzę. Zdradzę ci teraz wielką tajemnicę. Czy wiesz, że znalazłam kiedyś ten list w twoim albumie? Był pisany na papierze z zeszytu w trzy linie, niebieską kredką. Zaadresowałam go czerwonym flamastrem i ozdobiłam rysunkiem świerkowej gałązki z kolorowymi bombkami. Literki skreślone kredką pozostały bez skazy, natomiast nazwa adresata trochę się rozpłynęła w zetknięciu ze śniegiem, który, jak pamiętam, był wtedy za oknem. Obejrzałam list i szybciutko włożyłam go na miejsce, zastanawiając się, jak to się stało, że jest w twoim albumie. W mojej głowie pojawiło się pytanie: Skąd Mikołaj mógł wiedzieć, co w nim było napisane, i jakim sposobem przyniósł to, czego pragnęłam? Przecież list do niego nie dotarł. „E tam, nieważne – pomyślałam. – Jakoś to się stało i już. Teraz muszę szybko włożyć go na miejsce, żeby mama nie widziała, że go oglądałam”.

Nie masz pojęcia, mamo, ile szczegółów może zapamiętać dziecko z okresu swojego dzieciństwa. Aż sama jestem zdumiona. Pamiętam też czas oczekiwania na pójście do pierwszej klasy. To była wielka uroczystość, na którą czekałam z bijącym sercem. Zanim przekroczyłam szkolne progi, przeczytałaś mi książeczkę pod tytułem Plastusiowy pamiętnik. Jakże ona przemawiała do mojej wyobraźni. Do dzisiaj mam przed oczami obraz wytworzony podczas jej słuchania. Widzę Plastusia i jego drewniany piórnik, o którym natychmiast zaczęłam marzyć, i oczywiście szybko go dostałam. Traktowałam go z wielkim pietyzmem. Dziękuję ci za niego, mamo. Jakie to wspaniałe uczucie, kiedy spełniają się marzenia. Z biegiem czasu stają się coraz bardziej wyrafinowane, dlatego zdecydowanie łatwiej jest spełniać marzenia dziecka. Zamykając drewnianą roletę piórnika, uważałam, żeby nie uszkodzić Plastusia. Wiesz, często wracam do małego czarno-białego zdjęcia, dzisiaj już trochę pożółkłego, na którym mała dziewczynka ubrana w granatowy fartuszek z dużym białym kołnierzykiem stoi przed wejściem do szkoły. Włosy ma zebrane w koński ogon związany dużą kremową kokardą z tiulu. Ktoś, kogo nie widać na tym zdjęciu, ogromnym drewnianym ołówkiem dotyka jej ramienia na znak przyjęcia do grona uczniów szkoły podstawowej. Wyobraź sobie, mamo, że pamiętam, jak wyglądało nasze mieszkanie, w którym zamieszkaliście z tatą po ślubie, i gdzie spędziłam pierwsze trzy lata swojego życia.

– Naprawdę? Pamiętasz nasze mieszkanie w Zaklikowie?

– Oczywiście. Wchodziło się do niego przez ganek, w którym były dwa bardzo duże okna. Zawsze stały tam buty i węgiel. Po prawej stronie była niewysoka szafka, nad nią wieszak na ubrania. Za drzwiami ganku znajdowało się niewielkie pomieszczenie, coś à la kuchenka. Kanalizacji nie było, wodę nosiliście wiadrami ze studni na podwórku. Nie mam pojęcia dlaczego, ale to właśnie te wiadra najbardziej utkwiły mi w pamięci. O, przypomniało mi się teraz. Była tam jeszcze spora metalowa miska będąca raz wanną, raz umywalką, a czasami po prostu zlewem. A te wiadra stały obok dużej żeliwnej kuchni z fajerkami. Ogień rozniecaliście szczapami drewna, a później, kiedy już się zajęło, dokładaliście węgiel. Przyjemne ciepło rozchodziło się po całym pomieszczeniu i dawało poczucie bezpieczeństwa. Tęsknię za tymi czasami. Byłam taka szczęśliwa. – Rozmarzyła się.

Chwilę trwała w milczeniu. Przed oczami przewijały się jej kolejne obrazy.

Zaraz, zaraz, gdzie to ja ostatnio przebywałam? Kuchnia. Stałam przy starej żeliwnej kuchni z fajerkami, która nie była jedynym źródłem ciepła w tym domu. W salonie przy ścianie znajdował się piec z dużymi, jasnymi kaflami. Lubiłam się do niego przytulać policzkami, rozciągając rączki, jakbym chciała objąć go całego. Pamiętam też nasz jasny i przestronny salon, miał chyba dwa okna. Stał w nim wypoczynek: wersalka z szarą tapicerką i dwa fotele. Jeden z nich znajdował się z boku łóżka, a drugi pod oknem. Środek pokoju zajmował stół z czterema krzesłami, a w lewym rogu postawiliście biblioteczkę, czy może raczej komodę ze szklaną witrynką. Nie pamiętam już dokładnie. Te wszystkie meble pojechały później z nami do Rozwadowa. Tu przenieśliście się, kiedy byłaś w ciąży z Arturem.

– Dziecko, zadziwiasz mnie. Nie miałam pojęcia…

– Wiem, że nie miałaś, skąd miałabyś to wiedzieć? Ale teraz już masz… Pamiętam szaleństwo przeprowadzki. Ono było jednak niczym w porównaniu z tym, co miało miejsce w trakcie przemieszczania się ze Sławna do Słupska. To była przygoda, to była jazda. Dom na kołach, wóz Drzymały. Trzy i pół roku życia w wagonie. To były czasy. Te przenosiny pamiętam ze szczegółami. Mamo, ile ty musiałaś mieć siły i samozaparcia, żeby temu wszystkiemu podołać?

– Bo widzisz, córciu, kobieta z miłości do mężczyzny i dzieci potrafi dać z siebie więcej, niż niektórzy są w stanie sobie wyobrazić… I ona sama też – dodała po chwili. – To jest wpisane w naszą naturę i często wykorzystywane, a my wybaczamy, zapominamy… potem znowu wybaczamy.

– Masz rację, mamo. Miłość to ciągłe dawanie bez oglądania się na koszty, jakie czasem się ponosi. To wielka siła i tajemnica, której źródło tkwi w najgłębszym zakamarku duszy. Zostałaś z nami sama, z ciągle chorym Arturem i małą Monisią. Nie było ci łatwo. Tata wyjechał do pracy w Sławnie. Myślę, że to siła miłości sprawiła, że dałaś sobie radę z tym wszystkim.

– Musiałam być silna i zorganizowana, ot i wszystko. Dobrze, że mieliśmy babcię Władzię, twoją prababcię, inaczej nie byłabym w stanie pracować. W domu nigdy się nie przelewało.

– Prababcię pamiętam, to była niesamowita kobieta, silna osobowość i mocny charakter.

– Babcia Wielebina była prostą kobietą, bardzo uczynną i pracowitą. Uwielbiała być pomocna i nie lubiła leniuchów. Strasznie ich gromiła. A jak sprytnie kłamała, pamiętasz?

– Jasne.

Faktycznie Monika pamiętała mnóstwo takich scenek, a inne znała z opowieści.

– Na przykład taki obrazek przypomniał mi się w tej chwili, mamo. Któregoś dnia zasiadamy do stołu, by wspólnie zjeść obiad, który przygotowała dla nas prababcia. Ty karmiłaś Artura, ja siedząc obok taty, zajadałam się, aż mi się uszy trzęsły. Tego dnia w menu był krupnik i jakieś drugie danie, nie ma w tej chwili znaczenia, co konkretnie. Zaczęliśmy oczywiście od zupy. Po chwili pada sakramentalne pytanie taty:

– Babciu, ile razy babci mówiliśmy, że do krupniku kiełbasy się nie dodaje?

– No tak, dziecko, tak. – Zapada cisza. Po prababci widać, że szybko pracuje nad jakimś wykrętem. Po chwili wszystko stało się jasne.

– Ja nie dawałam żadnej kiełbasy, co ty mi tu będziesz wpierał, Zeniu

–Jak to nie?! Kiedy czuć ją w całej zupie, a u Basi na talerzu to co pływa?

–Łoj, skoro tak, to już ci się przyznam. Już wim, jak to się musiało stać – zaczęła gwarą. Zawsze jej używała, gdy czuła się zakłopotana. – Gotowała żem te zupe i przenosiła kiełbase nod gornkiem, no i niechcący mi się umcknyła. Szkoda mi już było nio wyjmować. A niech se i tam bedzie – pomyślałam.

– A skoro tak, to rozumiem, babciu – powiedział, śmiejąc się w duchu (i nie tylko), mój tatuś Zenuś.

W końcu musiał z nią dobrze żyć, bo była mu bardzo przychylna i kryła go czasami przed tobą.

Zdarzało się, że zadzwonił z pracy. Nigdy nie zapomnę, jak śmiesznie się zgłaszała:

– Halo? Jestem przy słuchawce.

– To ja, babciu, przyszykuj nam coś na ząb. Wpadniemy do domu za pół godzinki z kolegą.

– A dobrze, syniu, dobrze – odpowiadała i brała się za szykowanie poczęstunku. Na stole było zawsze kilka kanapeczek, czasem coś smażonego, kiedy Zenuś przyszedł z gośćmi.

Babcie kochają wszystkich – i dzieci, i wnuki. Bywa, że czasami bardziej lub mniej świadomie zmieniają rodzinne relacje. Mąż wnuczki Basi – Zenio – bywał dla babci najczęściej „syniem”.

– Babciu, a napije się babcia z nami?

– A czego by nie? Tylko nie lijta mi za dużo, jeno pół kieliszka – to mówiąc, podstawiała kieliszek i palcem wskazującym zasłaniała część jego otworu, żeby nalali jej tylko „pół”. Po czym Zenio nalewał cały, a ona wychylała go do dna. Z drugim robiła podobnie.

Kiedy panowie zakończyli krótką przerwę na lunch i zwijali się do biura lub innych zajęć, ona sprzątała i gdy przychodziła Basia, po imprezce nie było ani śladu.

Dzisiaj takie zachowanie w pracy jest prawie niemożliwe. „Prawie” to dobre słowo, bo jak mawia przyjaciółka Moniki Ewa: „Nie można to tylko parasola w dupie otworzyć, a poza tym wszystko można”. W obecnej dobie o pracę trudno i chciał nie chciał, trzeba ją szanować. Wtedy liberalizm był większy i królowało powiedzenie: „Czy się stoi, czy się leży… parę złotych się należy”. Ale wróćmy jeszcze na chwilę do słodkich kłamstewek prababci Władzi.

– Pamiętasz, mamo, jak często zdarzało jej się wyjść z domu, nie zamykając drzwi na klucz? Tata przyłapywał ją na tym nie raz i uczulał, by tego nie robiła. Ale babcia musiała i tak robić wszystko po swojemu. Pamiętam, że pewnego razu wrócił do domu wcześnie i jak zwykle zastał otwarte drzwi. Zadowolona babcia wróciła po dwóch godzinach z pogawędki u sąsiadki.

– Babciu, tyle razy prosiliśmy, żeby babcia, wychodząc z domu, zawsze zamykała drzwi na klucz – denerwował się tata. – Chce babcia, żeby nas ktoś okradł?

– Oj tam, zaraz okradł. Dopiryńko żem wyszła, ło, szklanke cukru pożyczyć od sąsiadki, bo mi do ciasta zbrakło.

– Do jakiego ciasta? – zapytał jak najbardziej poważnie, dusząc w sobie śmiech. Widział przecież, że w kuchni nie było żadnego śladu przygotowań do tego, co rzekomo miała robić.

– Babciu, ja tu jestem już od ponad dwóch godzin, to jakie to »dopiryńko«? Hę? A i cukru też babcia nie przyniosła.

– No, jak to do jakiego? – odparła oburzona. – No, przeca do tego, co żem se dopiro zamyśliła zrobić. – Po chwili namysłu dodała: – Aaa… cukru nie przyniosłam, powiadasz. No patrz, gapa ze mnie. To teraz ty zamknij za mną drzwi, a ja po niego póde jeszcze raz. Wisz, syniu, skleroza ni boli, ino nachodzić się trza. Sprytna była. I buzię tacie zamknęła raz, dwa, trzy.

Monika, prowadząc w myślach dialog z mamą, dalej penetrowała ścieżki swojej dziecięcej pamięci.

– Mamo, pamiętam też jedną zabawną historię z tamtego okresu. Tata opowiadał mi, że miał kontrolę w oddziale. Po jej zakończeniu, kiedy wszystko już zostało zamknięte i popodpisywane, zaproponował kontrolującemu wspólne odreagowanie stresu i podsumowanie działalności firmy w mniej oficjalnych okolicznościach. Był piękny letni dzień. Pogoda sprzyjała. Zaproponował, by wybrali się gdzieś na łono natury, porozmawiali i zażyli dawkę kropelek rozluźniających. Kontroler na to jak na lato, więc ojciec nie musiał go długo nakłaniać. Poszli zatem do pobliskiego lasku. Usiedli na trawce i kropelka po kropelce zażywali lekarstwo. Wiadomo, że jak się pije, trzeba i pęcherz opróżnić. W lesie dla mężczyzny to nie problem. Byle drzewko było i toi toia nie trzeba. Tak im się nad wyraz dobrze podsumowywało czynności służbowe, że kontrolującemu odjechał ostatni pociąg do domu. Co było robić? Przecież jako dobry już kumpel nie zostawi kolegi bez dachu nad głową. Do domu zaprosić? Nie wypada. Szybko wpadł na pomysł. Na ten wieczór zorganizował mu schronienie w noclegowni dla maszynistów. Zaprowadził tam dobrze zrelaksowanego kolegę, a sam udał się do siebie. Wielkich wygód po takim miejscu nie można się było spodziewać. Był to jeden duży pokój, a w nim łóżka, kilka krzeseł i stół. Jedni spali, inni grali w karty, każdy robił to, na co miał ochotę. Kolega, nawdychawszy się sporej dawki świeżego powietrza – tudzież zażywszy podobną dawkę wspomnianych kropelek – zasnął snem sprawiedliwego, mając w pamięci obraz lasu. Panowie, wyrozumiale przygasiwszy światło, rozgrywali partyjkę pokera. Nagle słyszą poruszenie. To nowo przybyły gość wstaje z łóżka i pogwizdując, zbliża się do metalowej szafy, opiera się o nią, rozpina rozporek i jak przystało na zdrowego mężczyznę opróżnia pęcherz, krzycząc przy tym radośnie:

– Hop, hop! Zeniu, jesteś tam? Grający osłupieli. Zamilkli, by nie wybudzić go ze snu, jednocześnie czekając na ciąg dalszy, lecz ku ich zaskoczeniu kontynuacji nie było. Spokojnie dokończył dzieła, po czym udał się do łóżka i spał dalej, a obserwujący pękali ze śmiechu. Bohater tej historii dowiedział się o swoim wyczynie dopiero po roku. Nie chciał uwierzyć, że mógł zrobić coś takiego, lecz kilka telefonów do świadków zdarzenia sprawiło, że musiał przyjąć to za pewnik.

– Dobre, dobre. Jednak co za dużo, to niezdrowo, córciu, pamiętaj. Traci się wówczas kontrolę nad rzeczywistością i niektórym się wydaje, że są jeszcze tam, gdzie już ich nie ma. To, co opowiedziałaś, jest jeszcze niczym w porównaniu z tym, co ja ci zaraz przedstawię. To dopiero historia! Zdarzyła się kilkanaście lat później. Mieszkaliśmy już w Słupsku. Zdarzenie podobne. Chociaż… – zawiesiła głos – chyba nieco cięższego kalibru. Pamiętasz kolegę taty ze Słupska, pana Czerkawskiego?

– Tak.

– Ten człowiek to dopiero miał przygodę – powiedziała i zaczęła się śmiać. – Poczekaj. Nie mogę się powstrzymać – wydusiła z siebie, ocierając przy tym cieknące z oczu łzy. – Jak sobie to wyobrażę… Nie mogę.

Monika podała jej chusteczkę.

– Otóż temu spokojnemu – wzięła głębszy oddech – i bardzo poważnemu mężczyźnie zdarzyło się także przedawkowanie kropelek, jak to ładnie nazwałaś. Wiesz, Czerkawski nie był lekomanem. – To mówiąc, puściła do Moniki oczko.

– No, nie.

– Dlatego lek zadziałał szybko i dość mocno. Wrócił do domu wcześnie, koło osiemnastej. Żona nic nie mówiła, tylko doprowadziła go do łóżka i pozwoliła mu zasnąć. Spał spokojnie, nie wadząc nikomu, aż do momentu, kiedy fizjologia wzięła górę.

– Zwymiotował?

– Skąd. Choć nie wiem, czy mimo wszystko nie lepiej by to wyglądało – odpowiedziała mama, śmiejąc się. – Wyobraź sobie, że potrzebował załatwić coś grubszego.

– Aaa. Rozumiem.

– W związku z tym wstał z wersalki. Trochę się pohuśtał, łapiąc pion, i uwaga, teraz będzie gwóźdź programu.

– Zawory puściły i narobił w gacie? – próbowała zgadnąć Monika.

– Nie trafiłaś. Wydaje mi się, że i ta opcja bardziej by mu się opłacała – odpowiedziała. – On otworzył pufę. Zdjął spodnie na oczach żony i zdezorientowanych, wystraszonych córek – których, nawiasem mówiąc, nie widział – po czym usiadł i najspokojniej w świecie zrobił to, czego natura się od niego domagała.

Monika zanosiła się od śmiechu, z trudem łapiąc oddech. Łzy płynęły jej strugami po twarzy.

– Najgorsze przyszło wtedy, kiedy odwracając się w poszukiwaniu sznurka od spłuczki, zamiast tego ujrzał oglądającą to nietypowe przedstawienie rodzinę. Jak później opowiadał, wytrzeźwiał w jednej chwili. Potem zresztą w rozmowie z twoim tatą czynił sobie gorzkie wyrzuty:

– Zeniu! To, że żona widziała, to nic. Trudno się mówi, ale córki… Co za wstyd?! Nie mogę sobie tego wybaczyć.

– Współczuję mu – powiedziała Monika, kiedy ochłonęła już po naturalnym ataku śmiechu, jaki dopadł ją w trakcie słuchania. – Wyobrażam sobie, jak podle musiał się czuć. Masakra.

– Morał z tego, moje dziecko, taki: Przed zażyciem miej na uwadze skutki uboczne lub skonsultuj się z rozsądkiem – podsumowała Basia.

– Zobacz, mamo, co wypadło z albumu.

W ręce trzymała stare czarno-białe zdjęcie małego formatu, kolejne spadły jej na kolana.

– To fotografia z wagonu. Pokaż mi ją – poprosiła Basia. Spojrzała na zdjęcie. Przedstawiało kuchnię. Tak się ją szumnie nazywało. W rzeczywistości było to pomieszczenie – dzisiaj można by powiedzieć – „dwa w jednym”. Służące, w zależności od pory dnia, za kuchnię albo łazienkę. Niecały metr szerokości i półtora długości starczyło, by zmieściła się tam kuchnia. Była prawdziwa, na węgiel. A co! Z palenia jednak ojciec zrezygnował. Uciął rurę odprowadzającą dym, przesunął całość o pół metra, pod samą ścianę, zyskując tym samym dodatkowe centymetry na stołek z miednicą, a obok wiadro z wodą. Na pozbawionym duszy ustrojstwie ustawił dwie maszynki elektryczne i gotowanie szło jak ta lala. Zmieściła się tam jeszcze umywalka, z której woda leciała wprost pod wykopany pod wagonem dół. Minikuchenka nie była ślepa. Miała aż dwa maleńkie okienka z firaneczkami, które widać na zdjęciu. Nad umywalką wisiało niewielkie lusterko z jeszcze mniejszą półeczką pod spodem. Stała na niej szklanka ze szczoteczkami i pastą do zębów.

– I pomyśleć, że w tej małej kuchni gotowaliście obiady, a nawet przygotowaliście moje przyjęcie komunijne! To były czasy. Sama nie mogę w to uwierzyć. Człowiek jednak może więcej, niż jest sobie w stanie wyobrazić. A tutaj, zobacz! Mam zdjęcie przedpokoju i pieca do centralnego ogrzewania. Nie było nam zimno. Jak się napaliło, to okna były otwarte całą noc nawet w zimie. Cieszę się, mamo, że zrobiłaś wtedy te zdjęcia. Dzięki nim ożywają wspomnienia. Mam też co pokazać dzieciom. Nie bardzo mogą uwierzyć w to, że w końcu nie tak dawno temu można było żyć w tak odmiennych warunkach. Tylko trzydzieści, a może aż trzydzieści lat różnicy? Dzisiaj nie do pomyślenia.

– A pamiętasz, Moniko, jak przeprowadzaliśmy się ze Sławna do Słupska?

– A jakże! Mówiłam ci to przed chwilą.

– Faktycznie. Wspominałaś o tym.

– To dopiero była podróż życia. Tego nie zapomnę nigdy. W pewnym sensie to była nasza najłatwiejsza przeprowadzka, ale z drugiej strony…

Przed oczami stanął jej tamten dzień.

– Dzieci, pobudka! Wstajemy! – powiedziała energicznie Basia.

Monika spała na górze, po prawej stronie sypialnianego pokoju. Jej jasna dziesięcioletnia główka przytulała się do grubego parcianego pasa, którego zadaniem było chronić śpiącego przed upadkiem z wysokiego łóżka i jednocześnie ułatwić wspinanie się na nie. Drabinki niestety nie było. Aby się tam dostać, należało odpowiednio chwycić rękami za pas przymocowany do sufitu wagonu, a od spodu przyszyty do łóżka, i wciągnąć się na górę. Był on nie tylko zabezpieczeniem przed tym, żeby śpiąca tam osoba nie spadła, ale również – w razie gdyby zawiodły umieszczone pod łóżkiem metalowe wsporniki przytwierdzające materac do ściany – dodatkowym zabezpieczeniem przed upadkiem całości konstrukcji na śpiącego poniżej. Łóżko na szczęście nigdy się nie zarwało, ale małej Monisi dwa razy udało się prześlizgnąć między pasami i wylądować na podłodze. Ostatni raz zdarzyło jej się to właśnie w noc przed przeprowadzką. Dlatego teraz spała bardzo mocno i Basia nie mogła jej dobudzić.

– Ej, maleństwo, wstawaj – powiedziała, poruszając delikatnie jej ramieniem.

Monika przeciągnęła się.

– Dlaczego? Co się dzieje? – zapytała rozespana i zdezorientowana. – Chce mi się spać.

– Musimy zjeść śniadanie. Za godzinę wyjeżdżamy.

– Aaa, dzisiaj jedziemy. – Otworzyła oczy i spojrzała na mamę. Ta stała na wysokości jej głowy. Uśmiechała się do niej. Kiedy wyciągnęła rękę, żeby pogłaskać dziewczynkę, Monika jęknęła.

– Auć, ale mnie boli.

– Gdzie? Pokaż.

– Łokieć. O, tu – powiedziała, podciągając pidżamę.

– Uuu, ale nabiłaś sobie siniaka. To lądowanie nie było zbyt miękkie – zażartowała Basia. – Zaraz ci to czymś posmaruję, o ile uda mi się coś znaleźć w tym rozgardiaszu.

Wyszła do salonu, w którym na podłodze stały pudła pełne różnych rzeczy.

Na czas przemieszczania się wagonu z miasta do miasta musieli pozdejmować i zabezpieczyć wszystko, co mogło spaść i się potłuc. Z tej przyczyny opustoszał kredens z naczyniami oraz cała biblioteczka z książkami. Pochodzące z niej szyby leżały na podłodze, przedzielone kocem i nakryte kołdrą. Nic dziwnego, że Barbara nie mogła się w tym wszystkim połapać.

Monika tymczasem, trzymając się za pas, zwinnym ruchem ześlizgnęła się z łóżka.

– Arturku, obudź się. Dzisiaj mamy wielką frajdę. Jedziemy całym domem do Słupska.

– Dzie jedziemy? – zapytał jej czteroletni braciszek.

– Całym domem do Słupska. Teraz tam będziemy trochę mieszkać i za pół roku dostaniemy już prawdziwe mieszkanie. Takie jak w Rozwadowie albo inne. Nie wiem.

– Ale ja kce jeszcze spać.

– Nie możesz. Mama zrobiła śniadanie, musimy zjeść i być gotowi do drogi. Potem nie będzie prądu ani wody…

– Aha. Dobla.

– Masz, tu są twoje ubranka – powiedziała, podając mu je z krzesła. – Pomóc ci?

– Nie. Ja sam.

– Moniko, chodź do mnie. Znalazłam maść na twój łokieć.

– Idę – zakomunikowała dziewczynka. – Obudziłam już Artka. Ubiera się – dodała z dumą.

– Udało ci się? To dziwne. Zazwyczaj dłużej to trwa.

– No tak, ale nie codziennie wybieramy się w taką podróż. Jak mu tylko to powiedziałam, od razu się obudził.

– Na chłopców to działa – stwierdziła Barbara.

Śniadanie dzieci zjadły szybko i sprawnie. Podniecenie podróżą było wyczuwalne.

Wyruszyli planowo. Rano o dziewiątej. Ich dom, ze wszystkim, co mieli, ciągnęła lokomotywa spalinowa. Pierwsze pół godziny jechali dość płynnie i bez postojów.

– Dobrze idzie. Jak tak dalej pójdzie, to niedługo będziemy w Słupsku – powiedziała Barbara.

Artur klęczał na wersalce w saloniku z nosem przyklejonym do szyby.

– Aleee, o ja cie, jak fajnie – komentował niezwykłą podróż. Był pasjonatem parowozów, lokomotyw, motowozów. Często wracając z mamą z przedszkola w Słupsku do domu-wagonu w Sławnie, którym teraz podróżował, jechał w kabinie maszynistów i poznawał te silne maszyny od środka, podczas gdy mama siedziała w przedziale. Był bardzo odważnym i śmiałym dzieciakiem. Łatwo nawiązywał kontakty. Nie wstydził się i rozmawiał bardzo rzeczowo. Dlatego też po jakimś czasie miał mnóstwo kumpli, którzy widując go codziennie na peronie, zagadywali do niego, a ci bardziej zaprzyjaźnieni zapraszali do kabiny. Dzisiaj też chętnie by tam siedział, ale podenerwowana całą sytuacją mama kategorycznie zabroniła.

Niestety, nie mów hop, zanim nie przeskoczysz. Tylko przez pierwsze pół godziny jazda przebiegała gładko i sprawnie. Potem zaczęły się długie, wielogodzinne postoje. Ich dom na kółkach był składem, który jechał poza planem, dlatego często czekał na wolną drogę. Zdarzało się, że przekierowywano go na boczny tor, co wiązało się z wielkimi wstrząsami i telepaniem, a to pociągało za sobą ewentualność, że meble zmienią swoją pozycję z pionowej na poziomą.

– Mamo, ratuj! – krzyczała z sypialni Monika. – Telewizor…

– Co telewizor?

– Spada! Nie mam siły.

Rzeczywiście odbiornik trudno było utrzymać. Rubin 714p, inaczej zwany „zemstą Stalina”, był jednym z najpopularniejszych produktów z czasów PRL-u, a ważył – bagatela – pięćdziesiąt siedem kilogramów. Nic dziwnego, że Monika wzywała pomocy. Kołyszące się na łóżku monstrum wzbudzało respekt i troskę dziewczynki. Bo co będzie, jak spadnie i się rozbije? Skąd wziąć nowy? Czasy trudne, wszystko trzeba załatwiać po znajomości, kupować na zapisy lub wystawać w kilkudniowych kolejkach.

Świadomość i odpowiedzialność dziesięcioletniej dziewczynki była duża. Nic nie dało się normalnie kupić, o wszystko się walczyło, a jak już się zdobyło, to należało o to dbać. Co też czyniła.

– Artek, biegnij do niej, pomóż! Ja trzymam kredens – zawołała Basia.

– No szybciej! – poganiała go siostra. – Już nie mogę, ręka mnie boli.

Chwilę później gdzieś na początku wagonu rozległ się straszny huk.

– Mamooo?! Co tooo? – zapytał przerażony Artur.

– Nic, nic. Nie bój się. To wypadła barierka od pieca.

– Ale się wystrasyłem, ja nie mogę – mamrotał, sepleniąc.

Takie i inne odgłosy pojawiały się raz po raz. A to przewróciły się książki, a to potoczyło się wiadro, zapobiegliwie wcześniej opróżnione. A to spadł jakiś wazonik, który został na półce przez niedopatrzenie.

Podróż miała jednak niewątpliwie swój urok. Nie dość, że drewniany wagon trzeszczał, jakby za chwilę miał rozpaść się na milion kawałków, to w ramach dodatkowych atrakcji dołączały się do tego przypadkowe upadki różnych sprzętów.

Dla dzieci była to niesamowita frajda, ale i ona w końcu zaczęła ich nudzić.

Wcześniej, zanim zatrzymano ich skład, powoli, bo powoli, jednak krajobraz zmienił się, czasem czekali na bocznych torach na jakiejś stacji. Jedynie to trzymało Artura na nogach, ponieważ mógł obserwować przejeżdżające nieopodal pociągi. Natomiast kiedy jeden z postojów wydłużał się w nieskończoność, znużony usnął na wersalce w wagonowym saloniku. Po prostu odpadł od okna, spadając na łóżko jak zwiędnięty kwiatuszek. Basia przykryła go kocem i przystawiła krzesła do brzegu wersalki, żeby nie stoczył się na ziemię.

– Mamo, długo jeszcze będziemy tak stać? Miało być szybko, a tyle już jedziemy… Gdzie jesteśmy?

– Stoimy za Sycewicami – odpowiedziała Basia.

– A to daleko jeszcze do Słupska?

– Teoretycznie nie.

– A praktycznie?

– Bozia wie. Zaczynam się już denerwować. Robi się ciemno, nie wiem, czy mamy na tyle wagonu sygnalizator końca pociągu. Wyjeżdżaliśmy za dnia, teraz jest już szesnasta i za godzinę zrobi się ciemno. Zresztą od samego początku mówiłam, że powinniśmy go mieć. W końcu nie wiem, czy go założyli, czy nie – mówiła pod nosem zdenerwowana. – Pójdę do kuchni zobaczyć, czy ojca gdzieś nie widać.

Poszła do małej kuchenki, odsłoniła okno i próbowała ściągnąć męża wzrokiem. Niestety, bez powodzenia. W końcu zdecydowała się otworzyć drzwi i zawołała kilka razy. I to nie pomogło. Zenek był razem z maszynistą w lokomotywie spalinowej, która ciągnęła cały ich dobytek. Panował tam szum i hałas. Zdawała sobie z tego sprawę, liczyła jednak na cud. Że może ją usłyszy, że może się odwróci. Próbowała, chociaż było to mało prawdopodobne. Wróciła po kilkunastu minutach.

– Nic z tego, dziecko.

– A dlaczego musi być sygnalizator końca pociągu?

– Żeby inny maszynista wiedział, że ma przed sobą przeszkodę. To coś takiego jak światła stopu w samochodzie. Z tym, że one zapalają się, kiedy kierowca hamuje, a to są takie znaki, które odbijają światło, kiedy inne na nie pada. Dodatkowo ma on w środku lampkę, która świeci, dając znak, że coś stoi na torach – tłumaczyła.

– O, matko! A jak nas nie zauważy, to może w nas walnąć?

– Miejmy nadzieję, że nie, w końcu ktoś czuwa nad trasą pociągów. Nie martw się, Monisiu. „Po co ja zaczęłam ten temat? Teraz i ona będzie się bała” – myślała Basia. – Poszukaj lepiej latarki, póki jest jeszcze jasno, bo za chwilę w wagonie będzie zupełna ciemnica – zaproponowała, by odwrócić na jakiś czas uwagę córki.

– Dobrze. A gdzie ona może być? W którym miejscu?

– Zobacz w szufladzie w biblioteczce.

– Tutaj nie ma – usłyszała.

Wiedziała, że nie ma tam latarki, bo sama położyła ją w kredensie. Próbowała zająć Monikę, żeby nie myślała o niebezpieczeństwie, jakie im groziło.

– Hm… Gdzie ona może być? – zastanawiała się głośno. – Może leży w sypialni w szufladzie, wiesz, w szafce na telewizor? Zobacz.

– Nie, nie. Tutaj też jej nie ma.

Monika szukała jeszcze w pudłach stojących na podłodze w sypialence, ale nadaremno. W końcu zmęczona usiadła na brzegu łóżka. W tym momencie wagon drgnął. Podróż została wznowiona.

– Hurra, jedziemy! Już nic nam się nie stanie.

– No widzisz, już dobrze.

Artur spał jak niemowlę, nic mu nie przeszkadzało – ani ich rozmowy prowadzone prawie nad jego uchem, ani telepanie wagonu.

Nabierali powoli prędkości, znowu słychać było trzaski rozeschniętych płyt i desek.

Basia pilnowała mebli w salonie, Monika trzymała telewizor. Artur spał, siłą rzeczy zwolniony od jakichkolwiek obowiązków.

– Dojeżdżamy do Słupska – zakomunikowała po jakimś czasie Basia Monice, która siedząc w ciemnym pokoju, cichutko czuwała nad bezpieczną podróżą Rubina 714p.

– Nareszcie – stwierdziła z ulgą dziewczynka.

– Ano, nareszcie. Mam nadzieję, że teraz to już szybko pójdzie.

Niestety, teraz dopiero zaczęło się najgorsze. To, czego tak bardzo się obawiała.

Kilka kilometrów od stacji znowu stanęli. Postój się przedłużał. Barbara biegała od okna w kuchence do okna w sypialni. Koniec ich domu na kółkach stanowiło właśnie to okno.

– Mamo, kce mi się kupę – powiedział po przebudzeniu Artur.

– No, masz ci los! Bardzo? Nie wytrzymasz jeszcze troszeczkę?

– Nie mogę. Bardzo mi się kce.

– Skoro tak, zaraz przyniosę ci nocnik.

– Mamo! Mamo! Widzę jakieś światła. Może to pociąg?! Mamooo! Boję się!

– A cego ona się boi? – zapytał niewtajemniczony.

Basia udała, że nie słyszy pytania. Jeszcze tego brakowało, żeby mały zaczął histeryzować.

– Podejdź do mnie i siadaj na nocnik. – Poczłapał powoli, ostrożnie wyciągając przed siebie rączki.

– Nic nie widzę, mamusiu. – W wagonie panowały egipskie ciemności, tylko przez odsłonięte okna padało trochę światła z latarni.

– Dasz radę, powolutku. O, już cię mam. Ściągaj majtochy i siadaj. Pomogę ci.

– Fe, teraz będzie śmierdziało. Nie miałeś kiedy, Artek, wiesz co?! – zganiła brata Monika.

Wagon zatrząsł się. Dziewczynka myślała, że znowu ruszyli.

– Jedziemy? – zapytała.

– Nie, nie jedziemy, to chyba tatuś wreszcie do nas przyszedł – stwierdziła Barbara.

Była na niego bardzo zła. Zostawił ich na cały dzień, nie zajrzał ani razu podczas tylu godzin postoju. Wszystko się w niej gotowało, ale nie był to czas na robienie wymówek, tylko na działanie.

– Jak podróż? – zapytał po wejściu.

– Tato, tato, kiedy będzie światło? – dopytywał Artur siedzący aktualnie na nocniku.

– A ty co wyprawiasz, szkrabie jeden?

– Nie czujesz? – odpowiedziała za niego Barbara.

– A rzeczywiście, już wiem.

– Powiedz mi, czy jesteśmy widoczni? Założyliście sygnalizator?

– O, cholera, nie!

– No to pięknie! Gratuluję!

– Tatusiu, ja się boję! Widzę ciągle światła za nami. A jak jakiś pociąg w nas wjedzie, to co będzie? – wołała z sypialni Monika.

Odkąd zrobiło się ciemno, cały czas siedziała na posterunku.

– Nie wjedzie, nie wjedzie. Nie martw się.

Barbara wzięła Zenona na stronę, żeby nie wzbudzać większej paniki u dzieci, i kazała mu natychmiast iść do najbliższej nastawni dowiedzieć się, czy nie zapomniano o tym, że tu stoją.

Zenon stwierdził, że jak zwykle przesadza, bo wszystko było ustalone, ale ona nie odpuszczała. Tonem nieznoszącym sprzeciwu, powiedziała:

– Nie interesują mnie żadne ustalenia sprzed Bóg wie jakiego czasu! To się dzieje tu i teraz! Stoimy znowu ponad godzinę przed stacją bez żadnego oświetlenia. W każdej chwili coś może w nas wjechać. Idź natychmiast, rozumiesz?!

– Dobrze, już dobrze. Pójdę. Wezmę sobie tylko jakąś kanapkę. Zjem po drodze.

– Są na stole.

Wędrówka po mocno zaśnieżonych torach nie była Zenonowi w smak. Szedł, co chwila ześlizgując się z podkładów. Musiał uważać, żeby nie upaść. Taki upadek mógł się dla niego źle skończyć. Śnieg wpadał mu co jakiś czas za cholewki wysokich, ciężkich butów wojskowych. Do najbliższej nastawni było jakieś półtora, może dwa kilometry.

Miał ze sobą latarkę, co pozwalało mu na wybieranie lepszej trasy. Chociaż każdy krok i tak był niewiadomą.

– Dobry wieczór – powiedział.

– Dobry wieczór – odpowiedział mężczyzna. – Co pan tu robi?

– Przyszedłem sprawdzić, jak pan pracuje – powiedział pół żartem, pół serio.

– Słucham?! – Nastawniczy był wyraźnie oburzony.

– Już panu wyjaśniam. Dzisiaj rano ze Sławna do Słupska wyruszył pociąg 88612. Poza planem. Teraz stoimy na trzecim torze. Proszę sprawdzić, kiedy ruszymy, dobrze?

– Na trzecim torze. Zaraz sprawdzę.

Mężczyzna otworzył zeszyt.

– Proszę, niech pan siądzie – zaprosił, przeglądając jednocześnie wykaz. – O, cholera!!! – wykrzyknął. – Za dwadzieścia minut ma tamtędy jechać pośpieszny!

* * *

– Mamo, a kiedy pójdę do szkoły? – zapytała Monika nazajutrz.

– Jutro. Pójdziemy razem. Zaprowadzę cię, przecież nie wiesz gdzie, a zresztą… – Nie dokończyła, nie chciała wprawiać dziewczynki w zakłopotanie. Musiała wyjaśnić wychowawczyni sprawę lokalową. Przecież nie mieli nawet adresu zamieszkania. Co dziecko miałoby podać? Wagon mieszkalny na stacji, koło pralni PKP? Tłumaczyła to już w Sławnie, teraz kolej na Słupsk.

– Ile jeszcze tego będzie? – zastanawiała się. Każdy słucha, obiecuje i na tym się kończy. Zjechała z dziećmi do Sławna tylko dlatego, że w przeciągu pół roku obiecywano im mieszkanie. Tymczasem minął już trzeci rok i nic. Postanowili przejechać do Słupska z nadzieją, że tu będzie szybciej. Dziesiątki napisanych pism, artykuł w „Sygnałach”, sławni „Drzymałowie ‘79”. Zachowała go na pamiątkę. I dobrze, bo wkrótce się przydał. Kiedy drogą służbową Zenek nic nie wskórał, chociaż napisał niezliczoną ilość pism i podań do naczelników i dyrektorów, postanowiła poprosić o pomoc swoich znajomych, a ściślej mówiąc – męża swojej szefowej. Skromny i życzliwy Jurek niczego nie obiecywał, natomiast dużo zrobił. W swoich negocjacjach podpierał się wspomnianym artykułem, który tak mocno podziałał na wyobraźnię słupskich władz, że w ciągu pół roku Basia z Zenkiem i dziećmi przenieśli się do nowo wybudowanego bloku na jednym ze słupskich osiedli.

Radość była ogromna. Cieszyli się wszyscy. Największą przyjemnością stało się dla nich korzystanie z łazienki i toalety. Nie trzeba już było wychodzić zimą z ciepłego wagonu do łaźni stojącej dwa tory obok czy do pomalowanego zieloną farbą, drewnianego kibelka z serduszkiem zamykanego na skobel. Wyjście do łaźni łączyło się z całą procedurą. Aby mogło dojść do skutku, a zdarzało się to raz w tygodniu, należało wcześniej – tym zajmował się oczywiście Zenek – zaopatrzyć wagon w wodę, czyli zorganizować lokomotywę, która przeciągnie go do parowozowni lub do pobliskiego żurawia, napełnić zbiornik, po czym porządnie rozpalić w piecu.

Kąpiele te miały swój urok. Kiedy każdy puścił wodę i ta leciała z sitek wszystkich pryszniców, po chwili w łaźni robiło się biało od pary i trudno było kogokolwiek zobaczyć. Co ciekawe, mimo wychodzenia tuż po kąpieli z tak gorącego pomieszczenia na zewnątrz, gdzie nierzadko w tamtych latach panował siarczysty mróz, dzieci wcale nie chorowały.

Monice jednak zawsze wizyta w łaźni, nie wiedzieć dlaczego, kojarzyła się z obozem koncentracyjnym. Chyba winne temu były sitka pryszniców podobne do tych, jakie widziała na zdjęciach z obozu kaźni, i drewniana podłoga. Monika od dziecka patrzyła na świat inaczej, bardziej wrażliwym okiem. Obrazy, dźwięki, zapachy zawsze niosły ze sobą różne skojarzenia, przenosząc ją w świat fantazji.

Tymczasem realne życie w końcu nabrało właściwych kształtów.

Monika dostała do dyspozycji własny pokój. Wersalka z wagonowego saloniku stanęła pod oknem. Z czasem swoje miejsce w pokoju znalazły również biblioteczka z niewielką szafą oraz stół, przy którym powstawały jej wszystkie wypracowania. Obok ustawiła jeden z dwóch rozkładanych foteli. Drugi dostał się Arturowi. Wyposażyć mieszkanie w tamtych latach było nie lada wyzwaniem. Sklepy meblowe świeciły pustkami. Kiedy rozeszła się wieść o rychłej dostawie, tworzyły się komitety kolejkowe czuwające nad prawidłowością i kolejnością zakupu pojawiających się do sprzedaży sprzętów. Dużą rolę odgrywały znajomości. Mając je, można było ominąć cały proces „wystawania” potrzebnych sprzętów. Z tej opcji udało się skorzystać Basi i Zenkowi.

Pozostałe wyposażenie mieszkania trafiło do nich dzięki znajomościom babci Moniki, która u żony brata swojego drugiego męża wyprosiła pomoc w zakupie mebli kuchennych i segmentu. Zakup był wyjątkowo udany. Meblościanka stylistyką odbiegała od innych tego typu mebli. Była na tyle ponadczasowa, że z powodzeniem towarzyszyła rodzicom jeszcze przez wiele lat. Fronty na szczęście nie zostały wykonane z płyty wiórowej wykończonej na wszechobecny wówczas „wysoki połysk”. Ciemny mahoń miał delikatny słój i zamiast metalowych uchwytów z boku frontu – szeroki pięciocentymetrowy drewniany pas z dwoma jasnymi frezami biegnący wzdłuż drzwiczek.

Zanim jednak te meble znalazły się w pokoju rodziców, odbyła się parapetówka. Prawdziwa, bo mieszkanie było jeszcze praktycznie bez mebli. Naczynia stały w kartonach w kuchni. Do dyspozycji mieli tylko kilka taboretów i przeniesiony z wagonu stół kuchenny.

Barbara znalazła pracę w bibliotece mieszczącej się przy Domu Kultury Kolejarza w Słupsku. Lepszej nie mogła sobie wymarzyć. Samodzielne stanowisko, kontakt z ludźmi oraz wspaniałe towarzystwo instruktorów kółek teatralnych, literackich, fotograficznych i muzycznych, z niezwykłą dyrektorką Romaną Kozak na czele.

Cała ekipa przywędrowała do nich pewnego wiosennego wieczoru, w piątek.

Zenek od rana krzątał się po kuchni, pichcąc i gotując różne frykasy. Tak, Zenek, nie Barbara. To on wiódł prym w kuchni, ona robiła tylko to, co musiała. Najlepiej sprawdzała się w roli sprzątającej po jego wyczynach. Chociaż i ona miała swój numer popisowy w postaci pierogów ruskich czy po lubelsku, czyli z kaszą gryczaną i twarogiem na półsłodko.

Goście złożyli zamówienie na typowe danie z Lubelszczyzny. Wspomniane wyżej pierogi raczej nie nadawały się na zakąskę, dlatego Zenek postanowił zrobić forszmak. Potrawę tę przyrządzał zawsze on, według trochę zmodyfikowanego przez siebie przepisu. Rzadko kiedy, może nawet wcale, nie robił go z wędlin. Podstawę stanowiło mięso wołowe i wieprzowe, pokrojone w drobniutką kosteczkę i przysmażone. Do tego czasami dodawał nieco podsmażonej kiełbasy i boczku. Cebulę szklił razem z papryką. Wszystko to, posolone i popieprzone do smaku, zalewał bulionem warzywnym i gotował do czasu, aż mięso stało się miękkie. Oddzielnie gotował ziemniaki w mundurkach, które – pokrojone w drobną kostkę – dodawał na samym końcu do ugotowanego mięsiwa wraz z drobno krojonym ogórkiem kiszonym. Gotował to wszystko jeszcze około dwudziestu minut. Doprawiał papryką.

Ach, co to były za zapachy. Roznosiły się po całym korytarzu.

– Mamo, idą – zaanonsował Artur. Wyglądał przez okno, nie mogąc doczekać się gości.

– Dobrze, dobrze – powiedziała spokojnie Basia.

W salonie, będącym jednocześnie sypialnią rodziców, stała tylko nowa kanapa i ława. Na szczęście ta ostatnia była rozkładana, więc wszystko się na niej zmieściło.

Po chwili rozległ się dźwięk dzwonka. Był to motyw przewodni z Ojca chrzestnego.

Barbara otworzyła drzwi, by wpuścić gości do środka. Oniemiała z wrażenia. Za drzwiami stał tłum ludzi. Wchodzili jeden po drugim. Każdy trzymał w ręce po dwa talerze i dodatkowo jakąś przyprawę kuchenną lub deser – a to proszek do pieczenia, a to majeranek, pieprz, paprykę, kisiel, galaretkę, czy co tam fantazja im podpowiedziała.

– Zenek, Zenek, chodź tu szybko! – zawołała męża, który właśnie wycierał w ścierkę ręce, odchodząc od kuchenki. – Zobacz, co ci wariaci poprzynosili, nie mogę! – powiedziała Basia, pokładając się ze śmiechu.