Strona główna » Kryminał » Ślęczenie na balkonie

Ślęczenie na balkonie

4.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-7859-014-9

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Ślęczenie na balkonie

Jest to opowieść o wszystkich głupich rzeczach, jakie zwykł robić człowiek, gdy wypije o jednego za dużo. Jest to też książka, która tłumaczy, jak marnować czas i czerpać z tego przyjemność. Dowiesz się, jak powołać do życia nieistniejącą osobę, wplątać się w interesy mafijne i handlować nasieniem trzody chlewnej. Zrozumiesz, jakie to uczucie, gdy uciekasz przed emerytowanym zabójcą lub masz za daleko do bankomatu.
Czarny humor, pokrętna logika i dziwaczność sytuacji, będą nieodłącznym kompanem podczas lektury.

Patronat medialny: Twoja Kultura.pl   Paweł Izydorczyk urodził się w tysiąc dziewięćset osiemdziesiątym szóstym roku w Oleśnie Śląskim. Okres dorastania spędził w gospodarstwie rodziców w niewielkiej wiosce Bobrowa na Opolszczyźnie. Jest absolwentem Uniwersytetu Przyrodniczego we Wrocławiu. Obecnie pracuje, jako urzędnik do spraw rolnych. Jak widać, chłopskie korzenie nie pozwoliły mu na zbytnie oddalenie się od rodzimej branży.

W chwilach wolnych od ratowania polskiego rolnictwa, zajmuje się pisaniem. Ślęczenie na balkonie jest jego debiutanckim tekstem.

Polecane książki

Najnowsza aktualizacja Kodeksu karnego uwzględniająca zmiany prawne wynikające z wejścia w życie ustawy poszerzającej granice obrony koniecznej. Publikacja zawiera tekst jednolity ustawy Kodeks Karny wraz z przepisami wprowadzającymi. Zaletą książki jest jej praktyczny, poręczny format, prze...
Publikacja jest jedynym na polskim rynku wydawniczym komentarzem do konwencji Rady Europy o zapobieganiu i zwalczaniu przemocy wobec kobiet i przemocy domowej. Autorzy omawiają pierwszy europejski akt prawny, który wprowadza wiążące państwa-strony minimalne wymogi dotyczące kształtowania sytuacji ...
„50 na 50” to wyjątkowa książka, która pokazuje, jak ważny jest i podział obowiązków rodzicielskich, i równowaga między życiem rodzinnym a zawodowym. Wywiady z rodzicami i pracodawcami, ankiety wśród pracujących matek, drobiazgowy przegląd badań psychologicznych i socjologicznych – wszystko to p...
Lektura tej książki wywoła w was salwy śmiechu. Dotychczas najzabawniejsza, wielokrotnie nagradzana autobiografia na rynku wydawniczym. Przekomiczny i wciągający memoir, który ukazuje całe spektrum złożoności życia kanadyjskiej muzułmanki. Kiedy w wieku pięciu lat Zarqa przybywa z rodzicami do Live...
Wydawało Wam się, że wszystkie historie miłosne są takie same? Że gorące romanse przytrafiają się tylko młodym, pięknym ludziom, którzy nie mają nic do stracenia? Łucja, jej Chłopak, grono znajomych i przyjaciół są ludźmi po trzydziestce, którzy zakończyli swoje poprzednie związ...
Najsłynniejsza skandalizująca powieść Leopolda von Sacher-Masocha, którego nazwisko posłużyło do stworzenia pojęcia masochizmu. Wenus w futrze jest oparta częściowo na motywach autobiograficznych. Główny bohater przyznaje, że znajduje szczególną podnietę seksualną w cierpieniu, a tyrania, okrucieńst...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Paweł Izydorczyk

Paweł Izydorczyk

Ślęczenie na balkonie

© Copyright by Paweł Izydorczyk & e-bookowo

Projekt okladki: e-bookowo

ISBN 978-83-7859-014-9

Wydawca:
Wydawnictwo internetowe e-bookowo www.e-bookowo.pl

Kontakt:wydawnictwo@e-bookowo.pl

Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, rozpowszechnianie części lub całości bez zgody wydawcy zabronione. Patronat medialny:

– Dałbym panu jakieś dwadzieścia osiem lat –

rzekł Atanagoras.

– Serdeczne dzięki – odparł Amadeusz –

ale nie wiedziałbym, co z nimi robić.

(Jesień w Pekinie, Vian, 1947r.)

Rozdział pierwszyw którym Gin zdaje sobie sprawę, że nie jest materiałem na bohatera tragicznego.

– Skąd biorą się te koszmary? – wymamrotał otwierając oczy.

Gin Self miał zwyczaj rozmawiania ze ścianami, gdy budził się na kacu. Nigdy jeszcze nie otrzymał odpowiedzi, jednak nie był typem człowieka, który gniewa się o byle błahostkę. Uważał to za jedną ze swoich największych zalet. Wyjątkowo opanowanym i wyrozumiałym w stosunku do ludzi jak i przedmiotów, taki właśnie był. Wyjątek stanowiły chwile, w których tracił panowanie nad sobą i obrzucał ludzi najbardziej wymyślnymi obelgami, jakie przychodziły mu na myśl. Często niszczył przy tym, co drobniejsze przedmioty będące pod ręką. Zdarzały się też gorsze wyczyny, jednak dla spokoju ducha szybko wyrzucał je z pamięci, zachowując tym samym czyste sumienie. Mając świadomość tych kilku nieistotnych wad, czy raczej małych niedociągnięć, Gin uważał się za krystalicznego człowieka.

Poranek był pogodny i ciepły, co oznaczało rychłe nadciągnięcie promieni słonecznych na terytorium poduszki, gdzie spoczywała jego głowa.

– Pieprzone okna od wschodu – rzekł oskarżycielsko.

Nie pozostało nic innego jak wstać z łóżka i rozpocząć codzienną krzątaninę. Brak kolejki do łazienki oraz zerowa liczba osób włóczących się po mieszkaniu stanowiło wielką zaletę domostwa Gina. Wynajmował kawalerkę w centrum miasta, gdyż w jego mniemaniu była to najbezpieczniejsza okolica. Przywykł do samotności i nie planował zmiany lokum czy też liczby jego mieszkańców. Myśl o przyjęciu nowego domownika pojawiała się jednak w jego głowie podczas nocnych seansów kina grozy czy co gorsza wieczornych wiadomości. Bał się wynurzyć spod kołdry w obawie przed potworami, zabójcami czy chuliganami, którzy zapewne czyhali w którymś z ciemnych zakamarków mieszkania. Z ciężkim sercem przyznawał, że jest człowiekiem strachliwym jednak lekarstwem na ową wadę była wrodzona pomysłowość i zaradność. Rozwiązaniem problemu nocnych niebezpieczeństw okazała się plastikowa butelka służąca mu za toaletę. Dzięki niej nie musiał w nocy opuszczać bezpiecznej przystani swego łóżka.

Pierwsze miejsce w rozkładówce dnia zajmował zawsze poranny papieros. Po drodze była zazwyczaj toaleta, jednak nie wchodziła ona w skład rozkładówki z powodu swej nieregularnej częstotliwości. Rzeczy, które nie są powtarzane codziennie o tej samej porze lub nie wyznaczają następstwa kolejnego zdarzenia nie mają prawa znaleźć się w rozkładówce dnia. Porannemu paleniu towarzyszyły zawsze głębokie przemyślenia, spowodowane kacem po nocnej popijawieu Nicka. One miały swoje miejsce w rozkładówce.

Tak oto Gin Self spędzał poranki na rozważaniach oraz kontemplowaniu swej zawiłej i jakże wspaniałej osobowości. Przy tak ważnych kwestiach czas nie miał dla niego większego znaczenia, więc dopiero po czwartym lub piątym papierosie opuszczał klatkę schodową. Dziś po czwartym. Zostawiając dym na klatce schodowej wracał do mieszkania. Po rozważaniach filozoficznych przychodził czas na konkluzję.

– Może dziś się uda? – powiedział bardzo spokojnie, a na jego twarzy pojawił się lekki uśmieszek.

Żwawym krokiem udał się do kuchni, skąd wrócił wygwizdując skoczną melodyjkę i niosąc dość długą i poplątaną linę. Rozsiadłszy się wygodnie w fotelu rozpoczął operację rozwiązywania i zawiązywania supłów, pęków oraz innych zawijasów.

Po dłuższej chwili robota była skończona, a Gin pełen dumy uniósł swe dzieło wysoko w górę, by dobrze mu się przyjrzeć. Był to stryczek jak z obrazka. Uznał go za sztandarowy przykład dbałości o szczegóły oraz ogólnej estetyki. W oka mgnieniu przymocował linę do lampy sufitowej. Poszło wyjątkowo sprawnie, więc duma go rozpierała.

Popędził do kuchni i już po chwili stał na starym taborecie z pętlą na szyi. Wyobrażał sobie jak wspaniale będzie, gdy przyjaciele, znajomi i rodzina dowiedzą się o jego samobójstwie. Miał nadzieję, że dniami i nocami będą się zastanawiać, co pchnęło go do tego czynu. Może nawet niektórzy stwierdzą, że to ich wina. Tymczasem on patrząc z zaświatów będzie pękał ze śmiechu, i szydził z ich głupoty po wieczny czas.

To będzie najlepszy z moich numerów, pomyślał przepełniony radością. Pozostało już tylko zeskoczyć z taborecika i czekać, aż święty Piotr przybije z nim piątkę.

Postanowił ostatni raz przewertować imiona i nazwiska przyjaciół, znajomych, rodziny oraz innych osób, które będą go opłakiwać, gdy nagle przypomniał sobie o jednym aczkolwiek ważnym szczególe. Gin Self nie miał przyjaciół, znajomych, rodziny oraz innych osób, które przyjdą go opłakiwać.

– Kurwa, kto mnie tutaj znajdzie? – powiedział rozgoryczony, a następnie kilkakrotnie powtórzył owe pytanie za każdym razem z większym gniewem w głosie. Mieszkał przecież sam i prawie nikt nie odwiedzał. Na rodzinę nie liczył. Rodzice nie żyli, a jego siostra i dwóch braci to zwyczajne hieny, z którymi nie utrzymywał kontaktu od lat. Zostawienie otwartych drzwi wejściowych nie wchodziło w grę. Uchylone drzwi kojarzyły mu się z menelami a menelem przecież nie był.

– Nick – wpadło mu do głowy niczym błyskawica i mniej więcej z taką samą szybkością zostało z niej wyrzucone.

Znali się od dzieciństwa i wiedzieli o sobie wszystko, a to wystarczyło do odrzucenia kandydatury tego osobnika. Gin uważał go za przyjaciela jednak nigdy nie powierzyłby mu jakiegokolwiek ważniejszego zadania. Jego zdaniem Nick miał spory bałagan na poddaszu, innymi słowy był szurnięty. Nawet, jeśli znajdzie jego wiszące zwłoki to zapali papierosa, zasalutuje mu jak szeregowiec generałowi albo, co gorsza obróci się i pokaże gołe siedzenie, po czym wyjdzie olewając całą sprawę i nie da znać nikomu. Ledwo trzydzieści trzy lata a normalnych znajomych policzyć mógł na palcach jednej ręki, zakładając oczywiście brak wszystkich palców.

– Całe życie pod wiatr – poskarżył się taborecikowi. – A znając moje szczęście ta lampa nie wytrzyma ciężaru i pieprznę razem z nią o podłogę – dodał spoglądając w górę. – No i pewnie przy okazji złamię sobie nogę, albo dwie. Zamiast przybijać piątkę ze świętym Piotrem, będę leżał z połamanymi nogami w ciemnym pokoju i wołał o pomoc.

Gin zdjął z szyi stryczek a taborecik odniósł do kuchni. Po kilkunastu minutach wrócił do pokoju z kawą, rozsiadł się w fotelu i przypatrywał się wiszącej szubienicy. Wypił łyczek kawy i omiótł pokój wzrokiem.

– Następnym razem pójdzie lepiej – zapewnił ściany, które i tym razem nie pokusiły się o komentarz.

Rozdział drugiw którym Nick doświadcza złośliwości wszechrzeczy.

– Duży sok pomarańczowy.

– Uhm…

– Gumy do żucia.

– Czego jeszcze?

– I dwie fajki.

– To wszystko? – zapytał Nick.

– Tak, tylko te fajki cienkie – sprecyzował koleś przy ladzie.

– Co ty pedał? – oburzył się Nick.

– Gdzie tam, stary. Ograniczam jaranie, bo mi szmata wciepy robi, czaisz stary – tłumaczył w swoim narzeczu młodzieniec.

– Szmata to twoja dziewczyna, tak? – zapytał udając niepewność.

– No, tak. Bo widzisz stary… – próbował sklecić logiczne zdanie.

– Za moich czasów na kobietę mówiło się podfruwajka – wtrącił Nick wyśmiewając swego klienta w myślach.

– Nie no stary, musisz uwspółcześnić czaisz – powiedział chłopaczek wyraźnie zakłopotany prostactwem sklepikarza.

– Tak, czaję – skwitował i rzucił dwa papierosy na ladę. – To będzie dwanaście pięćdziesiąt.

– Mam przy sobie tylko dyszkę, bo czaisz, nie chciało mi się iść do bankomatu stary. Jutro oddam te dwa pięćdziesiąt i będzie git – kontynuował przemowę w swoim dialekcie.

– Spoko, pamiętam twoją gębę – powiedział Nick z cwaniackim uśmieszkiem. – Wiesz, że znam się z Krokoniem – mówiąc to przeszył młodego dresiarza wzrokiem. – Jak nie oddasz jutro kasy, zadzwonię do niego.

Kłamał oczywiście, bo osoba o pseudonimie Krokoń nigdy nie chodziła po tej ziemi. Był wymyślony, jednak wierzyli w niego wszyscy dresiarze w mieście. Mistyczny szef mafii, który trzęsie całym Blue Trifle i ma w garści każdego. Dziwnym trafem wszyscy ludzie wierzący w ową plotkę, byli przekonani o znajomości Nicka z wyżej wymienionym gangsterem. Często ratowało mu to skórę oraz dostarczało rozrywki.

– Dobra, wyluzuj stary – wycedził widocznie zmieszany koleżka i ulotnił się.

Nick prowadził swój sklepik szkolny od ośmiu lat. Kiedyś sam był uczniem Liceum im. Neila Armstronga a obecnie pełnym dumy pracownikiem tego przybytku. Może i nie było spełnieniem marzeń, ale mimo wszystko lubił swoją pracę. Pieniędzy wystarczało na związanie końca z końcem, a brak oszczędności jakoś mu nie przeszkadzał.

Sklepik mieścił się w dawnym schowku na szczotki i środki czystości. Było to pomieszczenie o wymiarach dwa na dwa metry bez okna. Większą jego część zajmował regał zastawiony rozmaitymi produktami spożywczymi oraz przyborami szkolnymi. Lodówki nie było, ale Nick chłodził napoje w wiaderku z wodą i lodem. Najważniejszym meblem było krzesło, na którym przesiadywał większość dnia. Nie należy zapominać przy tym o małym telewizorze oraz podłączonej do niego grze i jednym joysticku. Największe dochody przynosił mu ostatni mebelek. Było to średniej wielkości kartonowe pudło z napisem „ŚMIECI”, znajdujące się pod krzesłem. W tym to śmietniku magazynowane były papierosy (sprzedawane na sztuki), kondomy, kilka piw, czasami dwa lub trzy tanie wina oraz kilka gram marihuany. Towar ze śmietnika schodził błyskawicznie. Po nowe zapasy należało biegać codziennie po lekcjach a czasami nawet przed długą przerwą. Nad ladą sklepiku wisiała tabliczka oznajmiająca: „PRZY OKIENKU MOŻE PRZEBYWAĆ TYLKO JEDNA OSOBA”. Nick ukradł ją kiedyś z poczty na swoim osiedlu. Hasło pasowało idealnie do jego klitki. W schowku nie było miejsca na prawdziwą ladę, więc Nick wyciął kwadratowe okienko w drzwiach, następnie przykręcił zawiasy oraz zasuwkę i w ten sposób uzyskał drzwi oraz ladę w jednym. Często uczniowie przychodzący do sklepiku zastawali zamkniętą okienko – ladę oraz słyszeli soczysty potok przekleństw dochodzący zza drzwi. Oznaczało to, że pan Nick nie ma zamiaru obsługiwać klientów oraz, że w grach także nie idzie mu najlepiej. Zdarzały się oczywiście dni, gdy Nick wychodził ze swojej jaskini, by uczestniczyć w życiu szkoły. Kilkakrotnie pomagał w ustawianiu dekoracji przed szkolnymi apelami oraz wyjeżdżał na zawody piłki nożnej, jako pomocnik trenera. Najczęstszym dodatkowym zajęciem było pomaganie palaczowi w kotłowni, co sprowadzało się do pijaństwa i przyśpiewek.

Pewnego razu został poproszony przez uczniów o zagranie roli Kurta Cobaina w apelu poświęconym historii muzyki. W całej szkole nie było lepszego faceta do tej roli, gdyż Nick był uderzająco podobny do znanego artysty. Przetarte jeansy, kilkudniowy zarost oraz niemyte od dawna blond włosy, lekko opadające na oczy, powodowały u mijających go ludzi pojawienie się miny w stylu „skądś tego gościa znam”. W każdym razie zgodził się na odegranie scenki i trzeba mu przyznać, że zagrał na Oskara. Na kilka godzin przed apelem udał się do kotłowni, gdzie wypił skrzynkę piwa razem z palaczem o imieniu Jeremy.

Na scenę wpadł pijany jak atom, wykrzykując chwalebne hasła, których z uwagi na jego pijackie esperanto nikt nie rozumiał. Następnie podjął próbę zaśpiewania swojej wersji Smells Like Teen Spirit i nawet mu wychodziło biorąc pod uwagę stan, w jakim był. W wielkim finale zniszczył wyciętą z kartonu gitarę, jak zwykł robić to Cobain. Warto dodać, że Nick przewyższył w tym artystę, gdyż oprócz rąk i nóg, do niszczenia sprzętu używał również zębów. Niestety kawałek kartonu utkwił mu w gardle, w wyniku czego zwymiotował na podłogę. W tym momencie uznał, że przedstawienie zakończone i zszedł ze sceny. Uczniowie długimi godzinami wmawiali dyrektorowi, że wymiociny były sztuczne, a cała scena została z góry zaplanowana. Sprawa zakończyła się na kilku naganach (dla uczniów), oraz rekomendacji Nicka w kółku teatralnym. Uczniowie woleli wziąć konsekwencje na siebie, niż stracić miejsce, gdzie bez problemu mogli zaopatrywać się w używki.

Jones miał dziś wyjątkowo dobry humor, związany niewątpliwie z pustym kartonem – śmietnikiem. Dochodziła dopiero jedenasta, a on już sprzedał cały swój „specjalny” towar. Postanowił przejechać kilka okrążeń w swojej ulubionej grze, a następnie udać się na spacer po mieście w celu dostarczenia nowego zaopatrzenia. Rozsiadł się wygodnie na krześle i wykonał dziesięć głębokich oddechów celem uspokojenia i koncentracji przed wyścigiem. Nick zawsze chciał mieć tak odjechaną furę jak ta, dzięki której wygrywał kolejne zawody i wyczyniał na drodze rzeczy, o jakich zwykli śmiertelnicy mogli tylko pomarzyć. Rzeczywistość była niestety szara. Jego Volkswagen Garbus (zajebiście stylowy), uparcie nie przekraczał prędkości dozwolonych w terenie zabudowanym, nawet gdy zjeżdżał z górki.

Błogi odpoczynek przerwał odgłos kroków oraz wyszukanych przekleństw rzucanych z dużą częstotliwością. Wychylił głowę przez okienko–ladę w celu lepszej oceny sytuacji. Korytarzem podążał dyrektor Al znany Wielkim Alem. Nick domyślał się, że to przezwisko może mieć coś wspólnego z dwustoma centymetrami wzrostu lub stu pięćdziesięcioma kilogramami wagi oraz na pewno z czarnym kolorem skóry Ala.

Dyrektor zauważył Nicka, a właściwie jego głowę wystającą z dziury w drzwiach i podszedł do sprzedawcy. Po kilku sekundach mierzenia go wzrokiem oświadczył:

– Masz uczesać te kudły. Wyglądasz jak menel!

Nicka ogarnęło zdziwienie. Wielki Al nigdy nie czepiał się jego fryzury, ubioru czy też zachowania. Takie postępowanie mogło oznaczać tylko jedno. Al musi być rozwścieczony do granic możliwości.

– Ależ, panie dyrektorze, mój wygląd oraz zachowanie są zamierzone. Cel, któremu służą jest nad wyraz doniosły. Moja osoba jest przestrogą dla niegrzecznej, rozbisurmanionej i nieokrzesanej dziatwy. Jestem tym, kim staną się, gdy zamiast nauki wybiorą wagary oraz używki. Gdy patrzą na mnie, przypominają sobie, że nie warto marnować życia na głupoty. Jest to mój osobisty wkład w ich edukację, za który podziękują mi, gdy odniosą w życiu sukces – oświadczył doniośle.

Wielki Al zamknął oczy i pomasował skronie, ponieważ słowa sklepikarza spowodowały atak bólu głowy. Kolejne kilka sekund poświęcił na wyciszenie umysłu oraz powstrzymanie się od komentowania filozofii Nicka. W końcu zapytał spokojnie:

– Miałeś coś wspólnego z tą przykrą sytuacją na parterze?

– Z jaką sytuacją?

– Pół godziny temu, parter, pod moim gabinetem, mówi ci to coś?

– Eee… Może jakaś podpowiedź?

– Nie mów mi, że nie wiesz, o co chodzi – oburzył się Al. – Wie o tym cała szkoła, choć minęło raptem pół godziny. Uczniowie, personel i nawet koleś, który zamiata chodniki o tym gada, tylko ty nie masz o niczym pojęcia – oznajmił oskarżycielsko dyrektor, wymierzając palec wskazujący w stronę nieszczęsnego sprzedawcy.

– Czytałem książkę i tak mnie wciągnęła, że nie zwracałem uwagi na wydarzenia wokół mnie, panie dyrektorze – wymyślił na poczekaniu.

– Tak? A co czytasz?

– Eee, no tego… Winnetou, panie dyrektorze – zełgał dumny ze swej błyskotliwości.

– O proszę! Lepiej nadrabiać zaległości późno niż wcale. Nigdy nie garnąłeś się do lektury – oświadczył z nutą pogardy w głosie.

– Się wie panie dyrektorze! – zakomunikował. – To może dowiem się, co takiego zaszło pół godziny temu na parterze?

– Otóż pół godziny temu uczeń, którego nazwisko nie ma w tej chwili znaczenia, wybiegł z klasy bez pozwolenia nauczyciela i zwymiotował na mojego ulubionego fikusa.

– Tego, który rośnie przy drzwiach pańskiego gabinetu?

– Tak kurwa, na tego. Na szczęście mogłem szybko zainterweniować, bo akurat wychodziłem z gabinetu.

– No i co pan zrobił?

– Przyklęknąłem i zapytałem czy dobrze się czuje.

– Aha i co dalej?

– Zwymiotował mi na buty! – krzyknął Wielki Al.

– Zatruł się pewnie – skwitował Nick. – Na pana miejscu przeprowadziłbym inspekcję kuchni. Wie pan, jakie świństwa podają ostatnimi czasy na obiad.

– Był pijany jak stodoła, a do tego śmierdział trawką. Podczas przeszukania plecaka znalazłem dwie puste butelki po tanich winach! – grzmiał Al.

– A wolno tak w rzeczach osobistych grzebać? – nieśmiało zapytał Jones.

– Nie twój interes – odburknął dyrektor.

Cholerny gówniarz obiecywał, że wypiją wina na czterech, a trawka to zaopatrzenie na weekend, pomyślał Nick. Postanowił, że nigdy więcej nie obsłuży tego klienta.

– Zadzwoniłem na pogotowie – kontynuował Al. – Chłopak nie wyglądał za dobrze. Próbowałem wypytać skąd ma alkohol i narkotyki. Wiesz, co mi szczeniak powiedział?

– Nie mam pojęcia – odparł niby zaciekawiony. Mam przesrane, pomyślał.

– Powiedział, że gówno mi do tego. A kiedy brali go do karetki, krzyczał: Dziupla Nicka rządzi – rzekł ostro, przeszywając Jonesa wzrokiem. – Co masz z tym wspólnego?

– Nie mam pojęcia, co mogło chodzić mu po głowie – mówił Nick, czując jak pot z pleców, zaczyna spływać między pośladkami. Potrzebował jakiejś dobrej wymówki i to natychmiast.

– Wiesz Jones, twój sklepik przypomina wyglądem dziuplę – powiedział ze spokojem Al. – Czy przypadkiem nie handlujesz czymś na boku?

W głowie Nicka panował wielki chaos. Szukał jakiegokolwiek wyjścia z sytuacji, gdy nagle go olśniło.

– Ha, ha – wybuchł nagłym śmiechem. – Już pamiętam! Ale się panu skojarzyło! Niezły numer, naprawdę niezły!

– Co w tym śmiesznego? – warknął Al.

– Dziupla Nicka to taki zespół rockowy – wyjaśnił Jones. – Są teraz bardzo popularni wśród młodzieży. Nie słyszał pan o nich?

– Pierwsze słyszę – zdziwił się.

– Wyślę panu kilka ich piosenek. Może być ten adres mailowy ze strony naszej szkoły, czy mam przesłać pliki na jakiś inny?

– Nie…, to znaczy tak, może być ten adres – odpowiedział mocno zmieszany – Mimo wszystko chciałbym skontrolować zawartość twojego przybytku – dodał nieśmiało.

A sprawdzaj sobie stary pierdzielu, pomyślał Nick. Otworzył drzwi i wyszedł na korytarz. Wielki Al wszedł do sklepu tylko częściowo, ponieważ na tyle pozwalały jego gabaryty. Omiótł wzrokiem pomieszczenie, po czym wycofał się na korytarz. Nick pomyślał, że można zamontować mu sygnał dźwiękowy, jakiego używają śmieciarki, gdy cofają.

– Fajnie się urządziłeś w tej klitce. Masz nawet telewizor i magnetowid – pochwalił go, wskazując palcem telewizor i konsolę.

– Kiedy już skończę czytać Winnetou, chcę obejrzeć ekranizację – wyssał z palca, po czym utkwił wzrok w podłodze, udając zawstydzenie.

– Zadziwiasz mnie chłopcze – powiedział Wielki Al i poklepał go po ramieniu. – Prześlij mi te piosenki, kiedy wrócisz do domu. Chętnie sprawdzę, czego słucha teraz młodzież – powiedział lekko się przy tym uśmiechając. – I pamiętaj, że mam cię na oku.

– Na pewno wyślę. Miłego dnia.

Rozsiadłszy się na krześle, powrócił do wyścigów. Znów spadłeś na cztery łapy Nick, pomyślał. Nagle usłyszał dzwonek swojej komórki – wejściówkę Pulp Fiction. Dzwoniła Lisa, jego dziewczyna. Byli ze sobą od trzech miesięcy, przy czym od dwóch mieszkali razem. Lisa była studentką malarstwa albo rzeźbiarstwa czy czegoś w tym stylu. Dla Nicka było to wszystko jedno i to samo.

– Cześć kochanie, co słychać – zagadnął wesoło.

– Jestem w ciąży – powiedziała bez żadnych emocji.

– Eee…

– Tak, wiem, cieszysz się i chcesz o tym jak najszybciej porozmawiać. Jestem teraz na zajęciach plenerowych i wracam dopiero w sobotę, o czym na pewno pamiętasz – kontynuowała.

– Eee…

– Dziś jest środa, gdybyś nie wiedział. Słuchasz mnie, chociaż?

– Eee…

– W takim razie do soboty. Tak, też cię kocham. Aha, i pomyśl o jakiejś lepszej pracy. Pa – powiedziała i odłożyła słuchawkę.

Na dziś to już za wiele, pomyślał Nick. Przy takim obrocie spraw mógł zrobić tylko jedno. Zamknął sklepik i ruszył w stronę centrum handlowego.

Rozdział trzeciw którym jedynie karkówka z grilla jest godna uwagi.

Dochodziła dwunasta, gdy Gin wrócił z urzędu pocztowego. Praca wymagała od niego codziennych odwiedzin tej zacnej instytucji. Zajmował się sprzedażą rozmaitych urządzeń niezbędnych w każdym domu, czyli mikrofalówek, telewizorów, mikserów i innych im podobnych. Transakcji dokonywał na aukcjach internetowych. Praca była z pozoru nudna i bez polotu, jednak nie dla niego. Gdy Self i Jones byli jeszcze młodymi podrostkami często rozmawiali z rówieśnikami o swoich planach i marzeniach na przyszłość. Podczas gdy ich koledzy z podwórka chcieli być lekarzami, strażakami czy budowniczymi, Gin marzył o sprzedaży sprzętu RTV i AGD. Praca ta nie wiązała się z poparzeniami, zawaleniami stropu czy utratą pacjenta. Idealny zawód pozbawiony zbytecznego ryzyka, odpowiedzialności i niewymagający zbytniego zaangażowania. Gin nie pamiętał momentu, w którym postanowił przejść przez życie po najmniejszej linii oporu, ale musiało to być mniej więcej w chwili opuszczenia matczynego łona. Był dumny ze spełnienia swoich młodzieńczych marzeń, jakie by nie były oraz z faktu, że nie oscylowały one w okolicy tych należących do jego przyjaciela. Nick zawsze chciał mieć wariackie (czy jak to często mówią: żółte) papiery żeby móc dać w mordę każdemu, kto go zdenerwuje i nie iść za to do więzienia. Pytany o prace marzeń odpowiadał, że chce mieć taką, w której nie trzeba nic robić i zarabiać dużo pieniędzy. Jak do tej pory nie spełnił swoich pragnień, co do pracy oraz nie zdobył wyżej wymienionych papierów, jednak nigdy nie przestał marzyć.

Gin wyjątkowo spieszył się do mieszkania. Wychodząc zapomniał o codziennej dawce lekarstw i chciał jak najszybciej naprawić swój błąd. Leki owe, (jeśli można je tak nazwać) nie były przepisane przez żadnego lekarza, specjalistę czy jemu podobnego. Gin nie korzystał z opieki zdrowotnej od wielu lat. Uważał lekarzy za bandę kłamców i handlarzy ludzkim bólem oraz nieszczęściami. Krótko mówiąc nie darzył dużą sympatią tej grupy społecznej. W leki zaopatrywał się u znachorów, na aukcjach internetowych czy też u starych (i koniecznie grubych) kobiet na bazarach.

Pastylki, które obecnie przyjmował zostały zakupione na jednaj z aukcji. Jak głosiła ulotka, były to cudowne pigułki wytworzone przez wszystko wiedzących i zjednoczonych do granic możliwości z wszechświatem mnichów z pradawnego klasztoru w magicznych górach absolutnego oświecenia czy jakoś tak. Gin połykał cztery tabletki dziennie, co jak twierdził miało zbawienny wpływ na zespół dręczących go chorób zwanych też fobiami. Od najmłodszych lat cierpiał, na anxofobię, co wiązało się z lękiem przed wyrażaniem swojego zdania. Z biegiem lat wyleczył się z kłopotliwej dolegliwości, lecz zawsze bał się jej nawrotów i wolał dmuchać na zimne. W wieku lat szesnastu odkrył u siebie objawy congressiofobii, która to skutecznie wykluczyła go z udziału we wszelkich zgromadzeniach publicznych. Gdy skończył dwadzieścia lat pojawiła się agmenofobia, będąca obawą przed stanięciem w złej kolejce oraz przekonaniem, że w takowej się stoi, gdy wybór padł na jakąkolwiek. Fobia ta wyjątkowo utrudniała mu życie. To przez nią Gin stał przed drzwiami sklepów przed godzinami otwarcia lub koczował przed nimi w oczekiwaniu na moment bez kolejki. Jeśli chodzi o urząd pocztowy, sporządził listę godzin, w jakich świecił on pustakami i wtedy to zjawiał się ze stertą paczek.

O każdej porze dnia i nocy można było poprosić go o miętówki, jako że zawsze nosił paczkę lub dwie przy sobie. Działo się tak za sprawą halitofobii, czyli strachu przed cuchnącym oddechem. Problem stanowiły także imprezy (zazwyczaj domowe), które odbywały się w więcej niż jednym pomieszczeniu. Przechodzenie z jednego pokoju do drugiego było wyjątkowo kłopotliwe a czynnikiem sprawczym była antefamafobia. Zaszczepiła w głowie Gina przekonanie jakoby osoby w innym pomieszczeniu rozmawiały o nim (w ten nieprzyjemny sposób) tuż przed jego wejściem. Wszystkie te lęki mogły się jednak schować w kącie gdyż pojawiła się największa i najbardziej przerażająca fobia w życiu Gina Selfa a mianowicie exiphallofobia, czyli obawa przed tym, że ma małego. Wtedy to rozpoczął kurację cudownymi tabletkami różnego rodzaju. Lęki, jakie go dręczyły były znacznie liczniejsze, ale zbyt długo zajęłoby ich wymienianie.

Po wejściu do mieszkania natychmiast zażył lekarstwo i zabrał się do pracy. Sprawdził stan wszystkich aukcji oraz odnotował zamówione przedmioty. Właśnie miał zamiar zaparzyć sobie herbatę, gdy zadzwonił domofon. Po przyłożeniu słuchawki do ucha usłyszał:

– To ja.

Odłożył słuchawkę nie wciskając przycisku z symbolem kluczyka, który otwierał główne drzwi wejściowe. Wystarczyło je pchnąć by wejść do środka i Nick wiedział o tym doskonale, lecz mimo to uparcie korzystał z domofonu.

Gin wyciągnął dwa papierosy z paczki i wyszedł na klatkę schodową. Usiadł na parapecie trzymając jednego papierosa w ustach a drugiego w dłoni filtrem do przodu i obserwował osiedlowe podwórko. Z powodu przepalonej żarówki i wyjątkowo brudnych okien na klatce panował półmrok, z którego po chwili wyłoniła się dłoń chwytająca papierosa. Za nią pojawiło się ramię a następnie cała reszta Nicka Jonesa.

– Zrób to kiedyś dla mnie i załóż czarny skórzany płaszcz do kostek i ciemne okulary – oświadczy, wkładając papierosa do ust.

– Po cholerę? – zapytał Gin, podając mu zapalniczkę.

– Wyglądałbyś jak pieprzony Neo z Matrixa – ucieszony wypuścił z ust obłoczek dymu.

– Ostatnio twierdziłeś, że gdybym założył kieckę to emigranci ze Szkocji wołaliby na mnie William Wallace – skontrował Gin.

– Zmieniłem zdanie – wytłumaczył się, po czym zamilkł zajęty paleniem.

Nie da się ukryć, że nowe skojarzenie Nicka było trafniejsze od poprzedniego oraz od dziesiątek a może i setek wcześniejszych. Gin był mężczyzną o wzroście około metra osiemdziesięciu centymetrów, szczupłym, o czarnych prostych włosach i piwnych oczach. Gdyby Nick poprosił go o ubranie garnituru i ganianie kosmitów po polach jak Fox Mulder, byłoby to najtrafniejsze z jego porównań. Gin nigdy nie pytał go, dlaczego tak uparcie szuka jego podobizny wśród znanych postaci i nigdy nie zamierzał tego robić w obawie przed kolejną dawką filozofii przyjaciela.

Dopalili papierosy w milczeniu, po czym weszli do mieszkania. Nick od razu zauważył wiszącą w pokoju szubienicę, ale nie pokusił się o komentarz. Nie miał zamiaru dowiadywać się, co też tym razem strzeliło Ginowi do głowy. Wiedział doskonale, że nigdy nic sobie nie zrobi. Po prostu ma tak zwany bałagan na poddaszu, ale nie jest typem samobójcy. Nie reagował na jego głębokie przemowy a często wręcz je wyśmiewał. Zawsze starał się dać mu do zrozumienia, że nie odegra żadnej roli w jego machinacjach, bo ma to wszystko gdzieś. W głębi serca czuł, że to najlepsze, co może i powinien zrobić.

– Muszę wysłać maila. Skorzystam z komputera – powiedział siadając przy wysłużonej maszynie.

Przeglądarka internetowa Gina miała bardzo ciekawą przypadłość. Przy wpisywaniu adresu żądanej witryny, zawsze pojawiał się adres strony o wiadomej tematyce gdzie na różowym tle z dumą emitowano film krótkometrażowy pod tytułem „Nice handjob”. Gin twierdził, że winien wszystkiemu jest tajemniczy zjadliwy wirus, ale Nick nigdy nie zastanawiał się nad prawdziwością tych słów. Szybko odnalazł stronę internetową Liceum im. Neila Armstronga oraz adres mailowy Wielkiego Ala. Kolejnym krokiem była edycja nazw kilku plików muzycznych. Andrew W.K. został pozbawiony wykonawstwa swoich piosenek a jego miejsce zajęła Dziupla Nicka. Następnie załączył do maila kilka sfałszowanych piosenek i wysłał z najlepszymi życzeniami dyrektorowi.

– I po sprawie – powiedział sam do siebie.

Zamknął przeglądarkę i dołączył do Gina, który stał na niewielkim balkonie. Miejsca było na tyle, że mieściły się na nim swobodnie dwie a nawet trzy dorosłe osoby oraz grill. Wskazał reklamówkę z produktami, które kupił w centrum handlowym. Osiem piw, karkówka i przyprawa do grilla.

– Idę włożyć je do lodówki a ty rozpalaj.

– Spoko – odpowiedział Gin szperając w papierach i innych śmieciach leżących na balkonie w poszukiwaniu rozpałki.

Obiady podawane z grilla był tradycją od czasu, gdy Gin wynajął obecne mieszkanie. Cała faza przygotowawcza była rutynowa i nie wymagała większej dyskusji. Obiady odbywały się zazwyczaj cztery lub pięć razy w tygodniu w różnych dniach i godzinach zależnie od pogody, a że maj to piękny miesiąc, ucztowali często. Gin widząc Nicka z reklamówką piwa wiedział, że przyszła pora na obiad nawet, jeśli byłby to środek nocy.

Po dwudziestu minutach mięso skwierczało wesoło na ruszcie a przyjaciele pili piwo i obserwowali przechodniów dyskutując przy tym o wszystkim, co ślina na język przyniosła.

– Patrz, idzie Pijana Powietrzem – zauważył Gin.

– Dawno jej nie widziałem – odparł Nick patrząc na spacerującą kobietę.

Od bardzo dawna przyjaciele mieli zwyczaj nadawania ludziom przezwisk zgodnych z pierwszym skojarzeniem, jakie przyszło im do głowy, gdy daną osobę zobaczyli. Dlatego kobieta zamaszyście kołysząca biodrami otrzymała przydomek Pijana Powietrzem. Mężczyzna stojący na pasach z grzebieniem w ręku i poprawiający fryzurę dostał przezwisko Malowany Chłopiec a szczupły, wysoki mężczyzna z śmiesznie odstającym okrągłym brzuszkiem Somalijskie Dziecko. Byli także: Pan Czyste Rączki, Wredna Suka, Platynowa Laleczka i setki innych osób przechodzących pod oknami Gina. Po zjedzeniu obiadu kolejne piwo zostało otwarte a obserwacja przechodniów (zwana przez nich pracą) kontynuowana.

Obserwowali właśnie człowieka wychodzącego z budynku obok. Mężczyzna w wieku około pięćdziesięciu lat, ubrany w dres, wykonał kilka skłonów i przysiadów, po czym nałożył przenośne radyjko na uszy i truchtem pobiegł w stronę parku.

– Jak to możliwe, że ten stary pryk ma jeszcze siłę na jogging! – oburzył się Jones.

– To przez to, że prowadzi chorobliwie zdrowy tryb życia – skwitował Gin.

– Lisa jest w ciąży.

Gin przez dłuższą chwilę milczał, po czym odparł:

– Na wesele przyjdę sam. Potem dostarczę ci listę dań, które chciałbym zobaczyć na stole.

– Nie masz więcej pytań?

– A o co tu pytać? Może w końcu wydoroślejesz.

– Średnio mi to leży. Będę musiał poszukać lepszej pracy – żalił się Nick.

– Jak chcesz to zadzwonię do Mary – zaproponował Gin – To dziewczyna, która wisi mi przysługę. Ma firmę produkującą jakieś zasilacze czy coś takiego. Dam jej znać, że jutro o ósmej rano przyjdziesz na rozmowę. Spotkamy się o dziesiątej w parku i powiesz mi jak poszło.

– Jesteś pewien, że to dobry pomysł?

– Zobaczymy, co z tego wyjdzie. Możesz poprosić o nocną zmianę, wtedy pogodzisz ją z pracą w sklepie i będziesz miał kupę kasy.

– Nie wiem jak ciebie, ale mnie taka perspektywa nie zachwyca – odparł obojętnie.

Rozdział czwartyw którym sprzedawca kebabów zostaje wyprowadzony z błędu.

Był piękny majowy poranek. Zapowiadał się wyjątkowo upalny dzień, co nie było na rękę Ginowi preferującemu nieco niższe temperatury. Dochodziła godzina dziesiąta a on siedział na pierwszej z brzegu ławce przy wejściu do parku miejskiego. Nikt nie używał jego oficjalnej nazwy, z resztą prawie nikt już jej nie pamiętał. Wszystkie inne skwery i ogrody miały swoje nazwy, ale w tym przypadku mówiło się po prostu „Park” i wszyscy wiedzieli, o co chodzi. Gin nie poszedł rano na pocztę z czekającą na wysłanie partią paczek. Za nic nie chciał spóźnić się na umówione spotkanie. Ciekawił go wynik rozmowy kwalifikacyjnej Nicka. Wczorajszego wieczora zadzwonił do Mary i został zapewniony, że coś się dla Nicka znajdzie, jednak wolał usłyszeć to od niego. Zawsze zależało mu na sukcesie swojego mało rozgarniętego kumpla, chociaż nigdy nie mówił o tym głośno. Z braku zajęcia liczył przechodniów i gdy zbliżał się do numeru dwusetnego z niewielkim marginesem błędu, zauważył zmierzającego w jego kierunku Nicka. Ubrany był, jak co dzień w podarte dżinsy i starą bluzę z kapturem, mimo że Gin prosił go o założenie czegoś odpowiedniejszego (nie koniecznie garnituru). W ręku niósł torbę jednorazową z logiem znajomego sklepu całodobowego. Dosiadł się do Gina i zagadnął:

– Mam cztery piwka, chodźmy lepiej posiedzieć na normalnej ławce, bo nie lubię pić w parku.

– Ok – odparł Gin.

Przyjaciele udali się, zatem na swoją ulubioną ławeczkę. Droga nie była długa. Wystarczyło przejść przez most imienia Martina Luthera Kinga, następnie skręcić w prawo w niewielką ścieżkę prowadzącą na tyły hotelu robotniczego. Znajdował się tam niewielki dziedziniec z kilkoma ławkami oraz boiskiem do koszykówki, na którym nie dało się grać z powodu zniszczonej nawierzchni a także wątpliwego stanu samych koszy. Teren z trzech stron ogrodzony był murami hotelowymi. Czwartą jego krawędź stanowiła rzeka, wzdłuż której ciągnęła się ścieżka będąca jedynym prowadzącym tu traktem. Często przesiadywali tutaj robotnicy popijający piwo po ciężkim dniu pracy. Bywali także mieszkańcy okolicznych posesji oraz lokalni menele. Wielkim plusem tego miejsca, zachęcającym rzesze ludzi do spożywania rozmaitych trunków był brak patroli policyjnych. Nikt nie znał przyczyny owego zjawiska jednak policjanci po prostu trzymali się z daleka od tego eldorado szarych obywateli.

Rozsiadłszy się na ulubionej ławce chłopcy otworzyli dwa piwa. Nick włożył rękę do kieszeni, po czym zapytał:

– Chcesz cukierka?

– Do piwa raczej nie – skrzywił się Gin.

– Bierz, bierz mam ich od cholery.

Po kilku sekundach Self zdecydował się na smak kawowy. Następnie wyciągnął z kieszeni paczkę papierosów i poczęstował kompana. Podał zapalniczkę Nickowi i gdy ten odpalał swojego papierosa, zapytał:

– I jak poszło?

– Co poszło? – odpowiedział pytaniem na pytanie.

– Rozmowa o prace. Jak poszła ci rozmowa?

– Aha. Dostałem pracę – odparł i zaciągnął się papierosem.

– No to fajnie. Teraz trzeba będzie poszukać ci jakiegoś lepszego mieszkania i będzie już z górki – ucieszył się Gin.

– Nie galopuj tak. Już zdążyłem z niej wylecieć – sprowadził przyjaciela na ziemię. Kątem oka zdążył zobaczyć opadającą szczękę Gina, po czym usłyszał:

– Co kurwa!?

– Ta twoja znajoma to całkiem spoko dziewczyna. Wytłumaczyła mi na czy będzie polegała moja praca, ile będę zarabiał i takie tam, ogólnie wszystko super. Na koniec powiedziała, że wydrukuje papiery do podpisania i mogę zaczynać od jutra. Drukarka w jej gabinecie nie działała, więc poszła do jakiegoś innego biura a ja czekałem. Przemyślałem sobie jeszcze raz całą sytuację i nagle zrozumiałem, że wcale nie chce tam pracować – mówił Nick.

– Boże, za co muszę się męczyć z tym idiotą – lamentował Gin.

– Zanim zdążyła wrócić mnie już tam nie było. Uznałem, że nie będę się jej tłumaczył, bo i tak nie zrozumie mojej sytuacji. Aha, no i żeby mieć cokolwiek z tej wizyty świsnąłem cukierki, które stały na jej biurku w takiej fajnej miseczce. Mam też długopisy i zszywacz jak chcesz.

– Nick to była moja znajoma z podstawówki. Teraz już nigdy więcej się do mnie nie odezwie – mamrotał Gin.