Słodka przynęta
- Wydawca:
- Wydawnictwo Albatros
- Kategoria:
- Obyczajowe i romanse
- Język:
- polski
- ISBN:
- 978-83-7885-146-2
- Rok wydania:
- 2013
- Słowa kluczowe:
- dziewczyna
- idealną
- kryzysie
- łóżko
- mężczyzn
- podając
- prawdziwa
- przynęta
- ścieżki
- słodka
- uniwersytecie
- znaleźć
- mobi
- kindle
- azw3
- epub
Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).
Kilka słów o książce pt. “Słodka przynęta”
Anglia, początek lat 70-tych. Szczytowy okres zimnej wojny, która toczy się na dwóch frontach – ideologii i kultury. Serena Frome, córka anglikańskiego biskupa, absolwentka matematyki na Uniwersytecie Cambridge, stawia pierwsze kroki w brytyjskich tajnych służbach. Nie są to łatwe początki. Już podczas studiów musiała mierzyć się z uprzedzeniami kolegów i wykładowców uważających, że na tak specyficznie „męskich” kierunkach nie ma miejsca dla przedstawicielek płci pięknej. Podobne nastawienie panuje w MI5, gdzie dla kobiet zarezerwowano zupełnie inne ścieżki kariery niż dla mężczyzn, nierzadko wiodące przez łóżko. Inteligencja i olśniewająca uroda Sereny czynią ją idealną kandydatką do wzięcia udziału w operacji „Słodka przynęta”, polegającej na dyskretnym wspieraniu wybitnych intelektualistów, którzy dali się poznać jako obrońcy demokracji. Jednym z nich jest świetnie zapowiadający się młody pisarz, Thomas Haley. Dziewczyna nawiązuje z nim kontakt, podając się za przedstawicielkę niezależnej fundacji. Początkowo jedynie zachwyca się jego opowiadaniami. Potem, niezgodnie z regulaminem służby, pomiędzy pisarzem a opiekującą się nim agentką rodzi się uczucie. Zakochani oddają się miłosnym uniesieniom, raczą się szampanem i ostrygami, korzystając z hojnego stypendium wypłacanego Tomowi przez MI5, tymczasem Wielka Brytania pogrąża się w kryzysie ekonomicznym; trwają strajki, a benzyna jest racjonowana. Jak długo zakochanej dziewczynie uda się skrywać przed Tomem swą prawdziwą tożsamość? Chcąc znaleźć odpowiedź na to pytanie, Serena musi sprzeniewierzyć się podstawowej zasadzie tajnych służb – „nie ufaj nikomu”...
Polecane książki
Transport drogowy. Aktualne informacje prawne i wskazówki dla eksporterów, importerów i firm przewozowych. Nr 6/2015
Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Ian McEwan
Wydanie elektroniczne
O książce
Anglia, początek lat 70-tych. Szczytowy okres zimnej wojny, która toczy się na dwóch frontach – ideologii i kultury. Serena Frome, córka anglikańskiego biskupa, absolwentka matematyki na Uniwersytecie Cambridge, stawia pierwsze kroki w brytyjskich tajnych służbach. Nie są to łatwe początki. Już podczas studiów musiała mierzyć się z uprzedzeniami kolegów i wykładowców uważających, że na tak specyficznie „męskich” kierunkach nie ma miejsca dla przedstawicielek płci pięknej. Podobne nastawienie panuje w MI5, gdzie dla kobiet zarezerwowano zupełnie inne ścieżki kariery niż dla mężczyzn, nierzadko wiodące przez łóżko. Inteligencja i olśniewająca uroda Sereny czynią ją idealną kandydatką do wzięcia udziału w operacji „Słodka Przynęta”, polegającej na dyskretnym wspieraniu wybitnych intelektualistów, którzy dali się poznać jako obrońcy demokracji. Jednym z nich jest świetnie zapowiadający się młody pisarz, Thomas Haley. Dziewczyna nawiązuje z nim kontakt, podając się za przedstawicielkę niezależnej fundacji. Początkowo jedynie zachwyca się jego opowiadaniami. Potem, niezgodnie z regulaminem służby, pomiędzy pisarzem a opiekującą się nim agentką rodzi się uczucie. Zakochani oddają się miłosnym uniesieniom, raczą się szampanem i ostrygami, korzystając z hojnego stypendium wypłacanego Tomowi przez MI5, tymczasem Wielka Brytania pogrąża się w kryzysie ekonomicznym; trwają strajki, a benzyna jest racjonowana. Jak długo zakochanej dziewczynie uda się skrywać przed Tomem swą prawdziwą tożsamość? Chcąc znaleźć odpowiedź na to pytanie, Serena musi sprzeniewierzyć się podstawowej zasadzie tajnych służb – „nie ufaj nikomu”…
IAN McEWAN
Jeden z najwybitniejszych współczesnych pisarzy brytyjskich; laureat wielu nagród literackich. Jego dorobek obejmuje scenariusze filmowe, zbiory opowiadań i szereg powieści, tłumaczonych na kilkanaście języków, m.in. Betonowy ogród, Dziecko w czasie, Niewinni, Amsterdam, Pokuta, Sobota, Na plaży Chesil, Solar i Słodka przynęta. Wielokrotnie nominowany do Booker Prize, najbardziej prestiżowej brytyjskiej nagrody literackiej, McEwan otrzymał ją za powieść Amsterdam. Inna książka – Dziecko w czasie – zdobyła Whitbread Prize i Prix Femina Etranger. Pokuta, uznana przez krytyków za jego najwybitniejsze dzieło, laureat aż trzech znaczących nagród (w tym National Book Critics Circle Fiction Award), święciła triumfy na europejskich i amerykańskich listach bestsellerów. Na kanwie Niewinnych i Pokuty powstały głośne filmy. W 2007 McEwan został wyróżniony Common Wealth Award w dziedzinie literatury.
www.ianmcewan.com
Tego autora
POKUTA
NA PLAŻY CHESIL
UKOJENIE
DZIECKO W CZASIE
NIEWINNI
SOBOTA
AMSTERDAM
CZARNE PSY
PIERWSZA MIŁOŚĆ, OSTATNIE POSŁUGI
W POŚCIELI
SOLAR
SŁODKA PRZYNĘTA
Tytuł oryginału:
SWEET TOOTH
Copyright © Ian McEwan 2012
All rights reserved
Polish edition copyright © Wydawnictwo Albatros A. Kuryłowicz 2013
Polish translation copyright © Andrzej Szulc 2013
Redakcja: Beata Słama
Zdjęcie na okładce: Chris Frazer Smith
Projekt graficzny okładki: Random House Group (UK) Ltd.
Projekt graficzny okładki polskiej: Andrzej Kuryłowicz
ISBN 978-83-7885-146-2
Wydawca
WYDAWNICTWO ALBATROS A. KURYŁOWICZ
Hlonda 2a/25, 02-972 Warszawa
www.wydawnictwoalbatros.com
Niniejszy produkt jest objęty ochroną prawa autorskiego. Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku osobę, która wykupiła prawo dostępu. Wydawca informuje, że publiczne udostępnianie osobom trzecim, nieokreślonym adresatom lub w jakikolwiek inny sposób upowszechnianie, kopiowanie oraz przetwarzanie w technikach cyfrowych lub podobnych – jest nielegalne i podlega właściwym sankcjom.
Skład wersji elektronicznej:
Virtualo Sp. z o.o.
Christopherowi Hitchensowi1949–2011
Gdybym tylko spotkał w czasie tych poszukiwańchoć jedną jednoznacznie złą osobę.
Timothy Garton Ash, Teczka: historia osobista,przekł. M. Rusinek, ZNAK, Kraków 1997.
1
Nazywam się Serena Frome (rymuje się z plume1) i przed niespełna czterdziestu laty zostałam wysłana z tajną misją przez brytyjskie tajne służby. Nie wróciłam z niej bezpiecznie. Osiemnaście miesięcy po wstąpieniu do służby zostałam zwolniona, okrywając się hańbą i niszcząc mojego kochanka, choć on też z całą pewnością przyłożył rękę do swojej zguby.
Nie będę traciła czasu na opisywanie dzieciństwa i wczesnej młodości. Jestem córką anglikańskiego biskupa i dorastałam wraz z siostrą w cieniu katedry w uroczym miasteczku na wschodzie Anglii. Mój dom był miły, kulturalny, porządny, pełen książek. Rodzice dosyć się lubili i mnie kochali, a ja kochałam ich. Między moją siostrą Lucy i mną było półtora roku różnicy i jako nastolatki strasznie się kłóciłyśmy, potem jednak nie żywiłyśmy do siebie urazy i jako dorosłe kobiety byłyśmy ze sobą blisko. Ojcowska wiara w Boga była dyskretna i rozsądna, nie miała większego wpływu na nasze życie, ale wystarczyła, by ojciec gładko awansował w kościelnej hierarchii i mógł zamieszkać wraz z nami w wygodnym domu w stylu królowej Anny. Jego okna wychodziły na wirydarz ze starymi kwiatowymi bordiurami, które dobrze znali i nadal znają specjaliści od roślin. Zatem wszystko stabilne, godne zazdrości, niemal idylliczne. Dorastałyśmy w otoczonym murem ogrodzie, ze wszystkimi przyjemnościami i ograniczeniami, które za tym idą.
Koniec lat sześćdziesiątych rozjaśnił naszą egzystencję, lecz jej nie zakłócił. Nie opuściłam ani jednego dnia nauki w miejscowej grammar school, chyba że chorowałam. Zanim skończyłam dwudziestkę, przez ogrodowy mur przeszwarcowało się trochę „ostrych”, jak je wówczas nazywano, pieszczot, eksperymenty z tytoniem, alkoholem oraz niewielką ilością haszyszu, płyty rockandrollowe, jaśniejsze kolory oraz cieplejsze relacje międzyludzkie. Mając siedemnaście lat, moje przyjaciółki i ja nieśmiało i uroczo się buntowałyśmy, zarazem jednak odrabiałyśmy pilnie lekcje i uczyłyśmy się na pamięć czasowników nieregularnych, równań oraz motywów postępowania bohaterów literackich. Lubiłyśmy uchodzić za niegrzeczne dziewczynki, lecz w gruncie rzeczy byłyśmy raczej grzeczne. Ogólne podniecenie, jakie dało się wyczuć w 1969 roku, sprawiało nam pewną radość. Łączyła się z nią świadomość, że wkrótce nadejdzie pora, by opuścić dom i kontynuować edukację gdzie indziej. Podczas pierwszych osiemnastu lat mojego życia nie wydarzyło się nic szczególnego bądź strasznego i dlatego je pomijam.
Gdyby to ode mnie zależało, wybrałabym spokojne studia na wydziale anglistyki jakiegoś prowincjonalnego uniwersytetu, daleko na północ albo na zachód od domu. Lubiłam czytać powieści. Czytałam szybko – mogłam połknąć dwie albo trzy w ciągu tygodnia – i robienie tego przez trzy lata bardzo mi odpowiadało. W tamtych czasach uważano mnie jednak za wybryk natury: dziewczynę, która ma talent do matematyki. Nie byłam zainteresowana tym przedmiotem, sprawiał mi niewielką przyjemność, lecz lubiłam przodować i zbytnio się przy tym nie przepracowywać. Znałam odpowiedzi na pytania, zanim zdążyłam odkryć, jak na nie wpadłam. Podczas gdy moje koleżanki rachowały w pocie czoła, ja dochodziłam do rozwiązania kilkoma płynnymi krokami, które były częściowo widoczne, a częściowo polegały po prostu na wyczuciu tego, co właściwe. Trudno wyjaśnić, skąd wiedziałam to, co wiedziałam. Egzamin z matematyki wymagał ode mnie o wiele mniej wysiłku niż egzamin z literatury angielskiej. Poza tym w ostatniej klasie byłam kapitanem szkolnej drużyny szachowej. Musicie wytężyć nieco wyobraźnię historyczną, by zrozumieć, co w tamtych czasach oznaczało dla dziewczyny jeżdżenie do sąsiedniej szkoły i strącanie z piedestału jakiegoś uśmiechającego się szyderczo chłopaczka. Tak czy inaczej, matematykę i szachy, podobnie jak hokej, plisowane spódniczki i śpiewanie hymnów uważałam za czysto szkolne rzeczy. Uznałam, że myśląc o edukacji uniwersyteckiej, powinnam zerwać z tą dziecinadą. Jednak nie skonsultowałam tego z matką.
Była kwintesencją lub karykaturą żony pastora, a później biskupa, z niesamowitą pamięcią do nazwisk, twarzy i wszelakich bolączek parafian, w tym, jak żeglowała ulicą w szaliku od Hermesa, i jak uprzejmie, lecz jednocześnie z dystansem traktowała pomoc domową oraz ogrodnika. Nieskazitelny urok na każdym społecznym szczeblu, w każdej tonacji. Z jakim wyczuciem i taktem potrafiła dostosować się poziomem do wiecznie skrzywionych, palących jak lokomotywy kobiet z osiedli mieszkaniowych, które przychodziły do krypty na spotkania Klubu Młodych Matek. W jak niedościgniony sposób czytała w naszej bawialni opowieść wigilijną siedzącym u jej stóp malcom z domów dziecka Barnarda. Z jaką wrodzoną stanowczością pozwoliła się wyluzować arcybiskupowi Canterbury, który kiedyś wstąpił do nas na podwieczorek po poświęceniu odbudowanej fasady katedry. Na czas jego wizyty Lucy i mnie wysłano na górę. Wszystkie te rzeczy – i to dopiero stanowiło nie lada sztukę – łączyła ze skrajnym oddaniem i podporządkowaniem się sprawie mojego ojca. Promowała go, obsługiwała, torowała mu drogę na każdym zakręcie. Poczynając od ułożonych w pudełku skarpetek i wiszącej w szafie uprasowanej togi aż po odkurzony gabinet i niczym niezmąconą sobotnią ciszę w domu, gdy pisał kazanie. W zamian – oczywiście tylko się tego domyślam – domagała się wyłącznie, by ją kochał albo przynajmniej nigdy nie opuścił.
Nie miałam jednak pojęcia, że głęboko pod tymi konwencjonalnymi pozorami w mojej matce tkwiło małe twarde ziarno feminizmu. Jestem pewna, że to słowo nigdy nie padło z jej ust, ale to bez znaczenia. Przeraziło mnie jej zdecydowanie. Oświadczyła, że moim obowiązkiem jako kobiety jest studiować w Cambridge matematykę. Jako kobiety? W tamtych czasach, w naszym środowisku, nikt tak nie mówił. Żadna kobieta nie robiła czegoś „jako kobieta”. Powiedziała, że nie pozwoli, bym zmarnowała swój talent. Miałam się wybić i stać kimś wyjątkowym. Miałam zrobić karierę na polu nauki, inżynierii lub ekonomii. Pozwoliła sobie na komunał, twierdząc, że świat leży u moich stóp. To nie w porządku wobec mojej siostry, że w przeciwieństwie do niej jestem i inteligentna, i piękna. Jeśli nie zajdę wysoko, wyrządzę jej jeszcze większą krzywdę. Nie rozumiałam logiki tego wywodu, lecz nie oponowałam. Matka oświadczyła, że nigdy by mi nie wybaczyła i nie wybaczyłaby sobie, gdybym poszła na studia filologiczne i została co najwyżej trochę lepiej od niej wyedukowaną kurą domową. Groziło mi, że zmarnuję życie. Tak to ujęła, przyznając się w ten sposób do fiaska. Tylko ten jeden raz dała do zrozumienia, że nie jest zadowolona ze swojej sytuacji życiowej.
Następnie zwerbowała ojca, Biskupa, jak nazywałyśmy go razem z siostrą. Gdy wróciłam pewnego popołudnia ze szkoły, oznajmiła, że czeka na mnie w gabinecie. Ubrana w zielony blezer ozdobiony herbem i dewizą Nisi Dominus Vanum (Bez Pana wszystko jest marnością), rozsiadłam się nadąsana w jego klubowym skórzanym fotelu, a on zajął miejsce za biurkiem i starał się zebrać myśli, przerzucając papiery i nucąc pod nosem. Myślałam, że uraczy mnie przypowieścią o talentach, lecz on obrał zaskakującą i praktyczną taktykę. Okazało się, że zasięgnął języka. Cambridge zależało na tym, by uchodzić za uczelnię, która „otwiera się na nowoczesny egalitarny świat”. Z moim potrójnym pechem – świadectwem ukończenia grammar school, tym, że jestem dziewczyną oraz wyborem całkowicie męskiego przedmiotu – mogłam mieć pewność, że się dostanę. Gdybym zamierzała jednak studiować tam filologię (co nigdy nie było moim zamiarem; Biskup nigdy nie był mocny w detalach), mogłoby nie pójść mi tak łatwo. W następnym tygodniu matka odbyła rozmowę z dyrektorem szkoły. Zaprzęgnięto kilku nauczycieli, którzy posłużyli się wszystkimi argumentami moich rodziców tudzież kilkoma własnymi i musiałam oczywiście ustąpić.
Porzuciłam więc zamiar studiowania anglistyki na uniwersytecie w Durham albo Aberystwyth, gdzie z całą pewnością byłabym szczęśliwa, i zamiast tego podjęłam studia w Newnham College w Cambridge, by w trakcie mojego pierwszego seminarium, które odbywało się w Trinity, przekonać się, jak marną jestem matematyczką. Trymestr jesienny sprawił, że wpadłam w przygnębienie i o mało nie rzuciłam studiów. Niezdarni chłopcy, którym Bóg poskąpił uroku oraz innych ludzkich przymiotów, takich jak empatia i gramatyka generatywna, sprytniejsi kuzyni głupków, których ogrywałam w szachy, zerkali na mnie z politowaniem, gdy zmagałam się z konceptami przez nich uważanymi za oczywiste.
– Oto najjaśniejsza panna Frome – mówił z przekąsem jeden z asystentów, gdy zjawiałam się co wtorek na jego zajęciach. – Serenissima! Niebieskooka! Chodź i nas oświeć!
Dla moich wykładowców i kolegów ze studiów nie ulegało wątpliwości, że nie odnoszę sukcesów, ponieważ jestem atrakcyjną dziewczyną w minispódniczce, z opadającymi na ramiona blond włosami. W rzeczywistości nie odnosiłam sukcesów, gdyż podobnie jak prawie cała ludzkość, nie byłam zbyt dobra z matematyki, przynajmniej nie na tym poziomie. Robiłam wszystko, co w mojej mocy, by przenieść się na anglistykę, romanistykę, a nawet antropologię, ale nikt mnie nie chciał. Żeby nie przedłużać długiej i przykrej opowieści, powiem, że zacisnąwszy zęby, ukończyłam studia z oceną dostateczną.
Skoro nie rozwodziłam się zbytnio nad dzieciństwem i latami szczenięcymi, nie ma powodu, bym inaczej potraktowała okres studiów. Nigdy nie wybrałam się na przejażdżkę płaskodenną łodzią z gramofonem na korbkę lub bez, nie obejrzałam ani jednego spektaklu w Footlights – teatr wprawia mnie w zakłopotanie – ani nie dałam się aresztować podczas zamieszek przy Garden House. Już na pierwszym semestrze straciłam jednak dziewictwo – jak się wydawało, nie raz, lecz kilka razy, tak nieporadnie i bez słów się to odbywało – i w ciągu dziewięciu semestrów, w zależności od tego, jak zdefiniuje się stosunki cielesne, zaliczyłam sześciu, siedmiu lub ośmiu chłopaków. Zawarłam kilka bliskich przyjaźni ze studiującymi w Newnham dziewczynami. Grywałam w tenisa i czytałam książki. Matka sprawiła, że studiowałam zły przedmiot, ale nie przestałam czytać. W szkole rzadko czytałam poezję i dramaty, ale lektura powieści sprawiała mi chyba więcej przyjemności aniżeli moim uniwersyteckim przyjaciółkom, które musiały co tydzień ślęczeć nad esejami na temat Miasteczka Middlemarch lubTargowiska próżności. Ja połykałam te same książki, rozmawiałam o nich, jeśli znalazłam kogoś, kto tolerował mój poziom dyskursu, a potem szłam dalej. Czytanie było dla mnie sposobem, by nie myśleć o matematyce. Więcej, było sposobem, by nie myśleć w ogóle.
Wspomniałam, że byłam szybka. The Way We Live Now Trollope’a skończyłam w cztery popołudnia, leżąc w łóżku! Potrafiłam połknąć fragment tekstu lub cały akapit jednym wizualnym haustem. Moje oczy i myśli zmieniały się w miękki wosk, na którym odbijała się stronica. Ku irytacji towarzyszących mi osób co kilka sekund przewracałam kartkę niecierpliwym ruchem nadgarstka. Miałam proste potrzeby. Nie przejmowałam się tematami ani trafnymi sformułowaniami, omijałam wysublimowane opisy pogody, krajobrazów i wnętrz. Szukałam postaci, w które mogłabym uwierzyć, i chciałam, by zaciekawiło mnie to, co im się przydarza. Generalnie najbardziej lubiłam, kiedy ludzie zakochiwali się w sobie, względnie się odkochiwali, jednak nie przeszkadzało mi zbytnio, jeśli zajmowali się czymś innym. Oczekiwanie czegoś takiego było wulgarne, lubiłam jednak, gdy pod koniec ktoś prosił kogoś o rękę. Powieści bez postaci kobiecych były pozbawioną życia pustynią. Conrad w ogóle dla mnie nie istniał, podobnie jak większość opowieści Kiplinga i Hemingwaya. Reputacja autora nie robiła na mnie wrażenia. Czytałam wszystko, co wpadło mi w ręce. Szmirę, wielką literaturę oraz to, co mieściło się między tymi dwoma biegunami – i każdą pozycję traktowałam w taki sam brutalny sposób.
Jaka słynna powieść tak się zaczyna? W dniu jej przyjazdu do Nowego Jorku temperatura przekroczyła trzydzieści stopni w cieniu2. Czy to nie chwytliwe? Nie znacie tej książki? Rozbawiłam moje studiujące anglistykę przyjaciółki z Newnham, oświadczając, że Dolina lalek jest nie gorsza od którejkolwiek z książek Jane Austen. Skwitowały to śmiechem i przez kilka miesięcy mi docinały. I nie przeczytały ani jednej linijki Susann. Ale kogo to obchodziło? Kto przejmowałby się nieskrystalizowanymi opiniami marnej matematyczki? Ani ja, ani moje przyjaciółki. Przynajmniej pod tym względem byłam nieskrępowana.
Kwestia moich czytelniczych nawyków podczas studiów nie jest dygresją. Właśnie te książki przyczyniły się do tego, że zrobiłam karierę w wywiadzie. Kiedy byłam na ostatnim roku, moja przyjaciółka Rona Kemp założyła tygodnik o nazwie „?Quis?”. Podobne przedsięwzięcia powstawały i upadały całymi dziesiątkami, ale jej pisemko wyprzedzało swój czas pomieszaniem wysokiego z niskim. Poezja i muzyka pop, teoria polityczna i plotki, kwartety smyczkowe i moda studencka, nouvelle vague i futbol. Dziesięć lat później tę formułę stosowali już wszyscy. Rona być może jej nie wymyśliła, ale była jedną z pierwszych, którzy dostrzegli jej atrakcyjność. Przeszła potem do „Vogue’a”, zahaczywszy po drodze o „Times Literary Supplement”, a później zaliczała spektakularne wzloty i upadki, zakładając nowe czasopisma na Manhattanie i w Rio. Podwójny znak zapytania w tytule jej pierwszego pisma był innowacją, dzięki której udało się wydać jedenaście numerów. Pamiętając o moim wystąpieniu na temat Susann, poprosiła, bym pisywała regularnie felietony pod nagłówkiem Co czytałam w zeszłym tygodniu. Miałam być „trzpiotowata i wszystkożerna”. Bułka z masłem! Pisałam tak, jak mówiłam, nie wykraczając na ogół poza streszczanie książek, które właśnie pochłonęłam, i w świadomej autoparodii ozdabiałam wydawane co jakiś czas werdykty rzędami wykrzykników. Moja beztroska aliteracyjna proza całkiem się spodobała. Kilka razy podchodzili do mnie na ulicy obcy ludzie, by mi o tym powiedzieć. Pochwalił mnie nawet filuterny asystent z matematyki. Nigdy w życiu nie byłam tak bliska zakosztowania tego słodkiego, uderzającego do głowy eliksiru, jakim jest studencka sława.
Napisałam pół tuzina wesołych tekstów i coś zaczęło się psuć. Jak wielu autorów, którzy odnieśli umiarkowany sukces, zaczęłam traktować siebie zbyt poważnie. Byłam dziewczyną o nieukształtowanych gustach, z pustym umysłem do wzięcia. Jak powiedział ktoś w jednej z czytanych przeze mnie powieści, czekałam na Idealnego Wybranka, który pojawi się i mnie porwie. Moim Idealnym Wybrankiem stał się pewien surowy Rosjanin. Odkryłam autora i problematykę i stałam się ich entuzjastką. Nagle miałam temat oraz misję, której mogłam się podjąć. Zaczęłam poprawiać swoje teksty. Zamiast pisać prosto z głowy, skrobałam kolejne wersje. Moim skromnym zdaniem felietony do „?Quis?” stały się ważną służbą publiczną. Zrywałam się w nocy, by wykreślać całe akapity i rysować na kartkach strzałki i chmurki. Chodziłam na ważne marsze. Wiedziałam, że stracę czytelników, ale miałam to w nosie. To, że ich liczba się zmniejszała, świadczyło o tym, iż mam rację, to była heroiczna cena, jaką musiałam zapłacić. Moje teksty czytali niewłaściwi ludzie.
Protesty Rony nie zrobiły na mnie wrażenia. Raczej utwierdzały mnie w mojej decyzji. „To nie jest specjalnie trzpiotowate”, oświadczyła chłodno któregoś popołudnia w Copper Kettle, oddając mi tekst. „Nie tak się umawiałyśmy”. Miała rację. Gniew i niecierpliwość zawęziły moje zainteresowania i zdemolowały styl, w którym zabrakło miejsca na wykrzykniki i bezceremonialność.
Mój upadek zaczął się od pięćdziesięciu minut, które spędziłam z Jednym dniem w życiu Iwana Denisowicza w nowym przekładzie Gillona Aitkena. Przeczytałam to opowiadanie zaraz po Ośmiorniczce Iana Fleminga. To było twarde lądowanie. Nie wiedziałam nic o sowieckich obozach pracy i nigdy wcześniej nie słyszałam słowa „gułag”. Dorastając w cieniu katedry, cóż mogłam wiedzieć o okrutnych absurdach komunizmu, o zesłanych do odległych kolonii karnych dzielnych mężczyznach i kobietach, których myśli zredukowano do codziennego przetrwania. Setkach i tysiącach ludzi wywiezionych w syberyjską głuszę za to, że walczyli o ojczyznę na obcej ziemi, że dali się wziąć do niewoli, że zirytowali jakiegoś działacza partyjnego, że sami byli działaczami partyjnymi, że nosili okulary, byli Żydami, homoseksualistami, chłopami mającymi jedną krowę albo poetami. Kto występował w imieniu wszystkich tych skazanych na zatracenie ludzi? Nie wiedziałam nic o sporach i rozczarowaniach starszego pokolenia. Nie słyszałam o Lewicowej Opozycji. Moja pozaszkolna edukacja ograniczała się do odrobiny dodatkowej matematyki i sterty książek w miękkich okładkach. Byłam niewinna, toteż targnęło mną moralne oburzenie. Nie używałam i w ogóle nie słyszałam słowa „totalitaryzm”. Sądziłabym pewnie, że ma coś wspólnego z odmawianiem drinka. Odbierając depesze z zapomnianego frontu, wierzyłam, że uchylam zasłonę, otwieram nowe horyzonty.
W ciągu tygodnia przeczytałam Krąg pierwszy Sołżenicyna. Tytuł nawiązywał do Dantego. Jego pierwszy krąg piekła, zarezerwowany dla greckich filozofów, był, tak się składało, miłym ogrodem, za którego murem zadawano ludziom piekielne męki, ogrodem, z którego nie wolno było uciec ani dostać się do raju. Popełniłam typowy błąd entuzjastów, uznając, że wszyscy są takimi samymi ignorantami jak ja. Mój felieton stał się trybuną, z której wygłaszałam płomienne apele. Czy zadowolone z siebie Cambridge nie wie, co działo się i nadal dzieje cztery i pół tysiąca kilometrów na wschód, czy nie zauważyło szkód, jakie ta niespełniona utopia kolejek po żywność, okropnych ubrań i zakazu podróżowania wyrządziła ludzkiemu duchowi? Co należało zrobić?
„?Quis?” wytrzymało cztery rundy mojej antykomunistycznej batalii. Zainteresowałam się również Ciemnością w południe Koestlera, Nieprawym godłem Nabokova i znakomitym traktatem Miłosza pod tytułem Zniewolony umysł. Byłam także pierwszą osobą, która zrozumiała 1984 Orwella. Na zawsze jednak pozostałam wierna mojej pierwszej miłości, Aleksandrowi. Z jego czołem wznoszącym się niczym kopuła cerkwi, potężną brodą wiejskiego pastora, potwierdzonym w gułagu mrocznym autorytetem i upartą alergią na polityków. Nie powstrzymały mnie nawet jego przekonania religijne. Wybaczyłam mu, kiedy powiedział, że człowiek zapomniał o Bogu. Sam był Bogiem. Któż mógł się z nim równać? Któż mógł odmówić mu nagrody Nobla? Patrząc na fotografię Sołżenicyna, chciałam zostać jego kochanką. Służyłabym mu tak, jak matka służyła mojemu ojcu. Czy prałabym mu skarpetki? Klękałabym, by obmyć mu stopy. Językiem!
W tamtych latach zachodni politycy i autorzy wstępniaków rutynowo rozwodzili się nad niegodziwościami systemu sowieckiego. W kontekście studenckiego życia i studenckiej polityki wydawało się to po prostu lekko niesmaczne. Skoro CIA była przeciwko komunizmowi, musiało w nim być coś pozytywnego. W Partii Pracy nadal czczono podstarzałych kremlowskich władców i ich makabryczny projekt, na corocznych zjazdach nadal śpiewano Międzynarodówkę, nadal organizowano studencką wymianę kulturalną. W zimnowojennym okresie binarnego myślenia nie wypadało zgadzać się w kwestii Związku Sowieckiego z amerykańskim prezydentem, który prowadził wojnę w Wietnamie. Jednak podczas tamtego podwieczorku w Copper Kettle, Rona, już wówczas taka wyrafinowana, wyperfumowana i precyzyjna, oświadczyła, że w moich felietonach wcale nie razi jej polityka. Moim grzechem była szczerość. W następnym numerze nie zamieszczono mojego tekstu. Jego miejsce zajął wywiad z Incredible String Band. A potem „?Quis?” przestał wychodzić.
• • •
Parę dni po wylaniu mnie z pisma weszłam w fazę Colette, która trwała kilka miesięcy. Miałam także inne pilne zmartwienia. Do końcowych egzaminów zostało mi tylko kilka tygodni i miałam nowego chłopaka, historyka nazwiskiem Jeremy Mott. Reprezentował pewien szczególny staroświecki typ: tyczkowaty, z wielkim nosem i za dużym jabłkiem Adama. Był trochę zaniedbany, dyskretnie bystry i wyjątkowo grzeczny. Zauważyłam w pobliżu kilku podobnych do niego osobników. Wszyscy pochodzili chyba z tej samej rodziny i ukończyli szkoły publiczne na północy Anglii, gdzie wydano im takie same ubrania. Byli ostatnimi ludźmi na ziemi, którzy nosili tweedowe marynarki Harrisa ze skórzanymi łatami na łokciach i lamówkami na mankietach. Dowiedziałam się – choć nie od Jeremy’ego – że powinien chyba ukończyć studia z wynikiem celującym i że opublikował już artykuł w naukowym czasopiśmie poświęconym studiom nad XVI wiekiem.
Okazał się czułym i taktownym kochankiem mimo niefortunnej, ostro sterczącej kości łonowej, która za pierwszym razem przysporzyła mi sporo bólu. Przeprosił za nią w sposób, w jaki przeprasza się za obłąkanego, lecz dalekiego krewnego. Przez co rozumiem, że nie był szczególnie zakłopotany. Uporaliśmy się z tym problemem, kochając się ze złożonym między nami ręcznikiem, które to remedium, jak wyczułam, stosował już wcześniej. Był naprawdę uważny i sprawny i potrafił przedłużać stosunek tak długo, jak chciałam, a nawet dłużej, tak długo, że nie mogłam tego wytrzymać. Mimo moich starań jego orgazmy były ulotne i zaczęłam podejrzewać, że pragnie, bym coś powiedziała lub zrobiła. Nie wyjawił, co by to mogło być. Co więcej, utrzymywał, że nie ma o czym mówić. Nie wierzyłam mu. Chciałam, by miał tajemne i wstydliwe pragnienia, które tylko ja potrafię zaspokoić. Chciałam, by ten grzeczny, wyniosły mężczyzna należał tylko do mnie. Czy miał ochotę zlać mnie po pupie, względnie żebym ja zlała jego? Czy chciał przymierzyć moją bieliznę? Ta zagadka nie dawała mi spokoju, gdy mi nie towarzyszył, i tym trudniej było mi przestać o nim myśleć, kiedy powinnam koncentrować się na matematyce. Colette była moją ucieczką.
Pewnego popołudnia na początku kwietnia, po sesji ze złożonym ręcznikiem w pokoju Jeremy’ego, przechodziliśmy przez ulicę przy starej Giełdzie Zbożowej, ja odczuwając błogość i powiązany z nią ból naciągniętego mięśnia grzbietu, a on… no cóż, tego nie mogłam być pewna. Zastanawiałam się, czy znów poruszyć ten temat. Jeremy zachowywał się sympatycznie: trzymał mi rękę na ramieniu i opowiadał o swoim eseju na temat Izby Gwiaździstej. Byłam przekonana, że się nie zaspokoił. Wydawało mi się, że wyczuwam napięcie w jego głosie i nerwowym kroku. W tej epoce seksu nie miał ani jednego orgazmu. Chciałam mu pomóc i byłam autentycznie zaciekawiona. Poza tym niepokoiła mnie myśl, że być może sprawiam mu zawód. Podniecałam go, to nie ulegało wątpliwości, ale może niedostatecznie mnie pożądał. Kiedy mijaliśmy Giełdę Zbożową w wilgotnym chłodzie wiosennego zmierzchu, ręka kochanka otulała mnie niczym futro z lisa, a moje szczęście zakłócało jedynie lekkie ćmienie w mięśniach oraz – może trochę bardziej – zagadka pragnień Jeremy’ego.
Nagle z bocznej alejki wyszedł, ukazując się nam w przyćmionym świetle ulicznej latarni, promotor Jeremy’ego, Tony Canning. Kiedy zostaliśmy sobie przedstawieni, przytrzymał moją dłoń, jak mi się zdawało, o wiele za długo. Niedawno skończył pięćdziesiąt lat – był w wieku mojego ojca – i wiedziałam o nim tylko to, co powiedział mi Jeremy. Był profesorem i przyjaźnił się niegdyś z ministrem spraw wewnętrznych Reggiem Maudlingiem, który stołował się w jego kolegium. Dwaj mężczyźni pokłócili się pewnego razu przy zakrapianej kolacji o politykę internowania bez procesu w Irlandii Północnej. Profesor Canning przewodniczył poza tym komisji zabytków historycznych, zasiadał w różnych ciałach doradczych, był członkiem zarządu British Museum oraz autorem wysoko cenionej monografii o kongresie wiedeńskim.
Był jednym z wielkich tego świata, z którymi miałam już nieco do czynienia. Mężczyźni jego pokroju przychodzili czasami do naszego domu, by odwiedzić Biskupa. W okresie, który nastąpił po latach sześćdziesiątych, grali oczywiście na nerwach każdemu, kto nie skończył dwudziestu pięciu lat, aleja chyba ich lubiłam. Potrafili być uroczy, nawet dowcipni, a snujący się za nimi zapach brandy i cygar sprawiał, że świat wydawał się uporządkowany i bogaty. Mieli o sobie wysokie mniemanie, ale nie byli chyba nieuczciwi i cechowało ich, lub sprawiali wrażenie, że tak jest, silne poczucie służby publicznej. Traktowali poważnie swoje przyjemności (wino, jedzenie, wędkowanie, brydż i tak dalej) i niektórzy z nich odegrali, jak się wydaje, ciekawą rolę podczas wojny. Pamiętałam Boże Narodzenia, kiedy ten czy inny dawał mnie i siostrze po dziesięcioszylingowym banknocie. Tacy ludzie mogli rządzić światem. Inni byli o wiele gorsi.
Canning nie był szczególnie wyniosły, być może z racji dość skromnych funkcji publicznych, które pełnił. Zauważyłam, że ma falujące włosy, wilgotne, pełne wargi oraz mały dołeczek pośrodku podbródka, który wydał mi się uroczy, ponieważ nawet w przyćmionym świetle latarni dostrzegłam, że niełatwo było mu zgolić w tym miejscu zarost. Z pionowej bruzdy w skórze sterczały niesforne ciemne włoski. Był przystojnym mężczyzną.
Kiedy zostaliśmy sobie przedstawieni, zadał mi kilka pytań. Były grzeczne i dość niewinne – o mój dyplom, Newnham, kierownika wydziału, który był jego dobrym znajomym, moje rodzinne miasto i katedrę. Jeremy wtrącił się na chwilę do rozmowy, a Canning przerwał mu, żeby podziękować za to, że pokazał mu moje trzy ostatnie artykuły w „?Quis?”.
– Cholernie dobre teksty – stwierdził, znów zwracając się do mnie. – Masz prawdziwy talent, moja droga. Zamierzasz zostać dziennikarką?
„?Quis?” było studencką gazetką nieskierowaną do poważnego czytelnika. Pochwała sprawiła mi przyjemność, ale byłam zbyt młoda, by wiedzieć, jak ją przyjąć. Wymamrotałam coś skromnie, ale zabrzmiało to nieco lekceważąco, w związku z czym próbowałam niezgrabnie zatrzeć złe wrażenie i oblałam się rumieńcem. Profesor ulitował się nade mną i zaprosił nas na herbatę, a my, czy też sam Jeremy, przyjęliśmy zaproszenie. Zawróciliśmy więc i ruszyliśmy z Canningiem przez targ w stronę kolegium.
Jego pokój był skromniejszy i bardziej obskurny, niż się spodziewałam, i zaskoczona odkryłam, że nie najlepiej idzie mu robienie herbaty: niedokładnie obmył masywne, pokryte brązowym osadem kubki, a potem zalał papiery i książki wodą z brudnego czajnika elektrycznego. Ta nieporadność nie pasowała do tego, czego dowiedziałam się o nim później. Zasiadł za biurkiem, my w fotelach, i znowu zaczął zadawać pytania. Zupełnie jak na seminarium. Pogryzając czekoladowe herbatniki Fortnum & Mason, czułam się zobowiązana odpowiadać bardziej wyczerpująco. Jeremy zachęcał mnie, kiwając głupio głową, cokolwiek powiedziałam. Profesor pytał o moich rodziców i jak mi się dorastało „w cieniu katedry” – na co odrzekłam, jak mi się wydawało, dowcipnie, że cienia nie było, bo katedra stała na północ od domu. Obaj mężczyźni roześmiali się i zastanawiałam się, czy mój żart nie ma jakichś ukrytych znaczeń, których nie byłam w stanie pojąć. Przeszliśmy do broni nuklearnej i apeli laburzystów o jednostronne rozbrojenie. Powtórzyłam przeczytane gdzieś sformułowanie – jak zorientowałam się później, komunał – „Nie da się wsadzić dżina z powrotem do butelki”. Bronią nuklearną trzeba zarządzać, a nie jej zakazywać. Tyle, jeśli chodzi o młodzieńczy idealizm. Właściwie nie miałam żadnych poglądów na ten temat. W innym kontekście mogłabym opowiedzieć się za nuklearnym rozbrojeniem. Pewnie bym się do tego nie przyznała, ale starałam się zadowolić, udzielać właściwych odpowiedzi, być interesująca. Podobało mi się to, jak Tony Canning pochylał się do przodu, gdy mówiłam, jak zachęcał mnie aprobującym uśmiechem, rozciągając swoje pełne wargi, lecz prawie ich nie rozchylając, jak mówił „rozumiem” albo „jasne…” za każdym razem, kiedy milkłam.
Być może powinnam się była domyślić, do czego to wszystko zmierza. W małym cieplarnianym światku studenckiego dziennikarstwa objawiłam się jako Rycerz Zimnej Wojny. Teraz to chyba oczywiste. Byliśmy w końcu w Cambridge. W jakim innym celu miałabym relacjonować to spotkanie? W tamtym momencie nie miało dla mnie żadnego znaczenia. Szliśmy do księgarni i zamiast tego zostaliśmy zaproszeni na herbatę przez promotora Jeremy’ego. Nie było w tym niczego dziwnego. W tamtym okresie metody werbowania zaczynały się zmieniać, ale działo się to powoli. Zachodni świat mógł przechodzić gruntowną przemianę, młodym mogło się wydawać, że odkrywają nowe sposoby wzajemnej komunikacji, o starych barierach mówiono, że walą się w gruzy. Nadal jednak obowiązywała słynna zasada „pomocnej ręki na ramieniu”, choć może nie tak często i może z mniejszą presją. Na wyższych uczelniach pewni profesorowie nadal szukali obiecującego narybku i przekazywali nazwiska do rozmowy kwalifikacyjnej. Osoby, którym udało się dostać do służby cywilnej, często brane były na bok i pytane, czy myślały o „innym departamencie”. Najczęściej zwracano się do ludzi, którzy otarli się już o szeroki świat. Nikt nie musiał mówić tego na głos, ale nadal ważne było pochodzenie i to, że miałam w rodzinie biskupa, przemawiało raczej na moją korzyść. Często zwraca się uwagę, jak długo w przypadku Burgessa, Macleana i Philby’ego trwało pozbycie się przekonania, że osoba należąca do pewnej klasy będzie bardziej lojalna wobec kraju niż inne. W latach siedemdziesiątych nadal pamiętano o tych zdradach, ale trzymano się starych metod werbunku.
Generalnie, zarówno ręka, jak i ramię, należały jednak do mężczyzn. Rzadko kiedy zwracano się do kobiet w ten często opisywany, uświęcony tradycją sposób. I chociaż jest prawdą, że do MI5 zwerbował mnie w końcu Tony Canning, jego motywy były złożone i nie miał oficjalnej sankcji. Jeśli liczyło się dla niego to, że byłam młoda i atrakcyjna, nie od razu można było sobie uświadomić cały tragizm tego faktu. (Teraz, kiedy lustro mówi coś innego, mogę to powiedzieć i więcej do tego nie wracać: byłam naprawdę ładna. Nawet więcej. Jak napisał Jeremy w jednym ze swoich rzadkich wylewnych listów, byłam „właściwie raczej śliczna”). Nawet siwobrodzi bonzowie z piątego piętra, których w trakcie mojej krótkiej służby widywałam rzadko i nigdy bliżej nie poznałam, nie mieli pojęcia, dlaczego mnie do nich przysłano. Asekurowali się, jak mogli, ale nigdy nie wpadli na to, że profesor Canning, sam też stary wyga MI5, uważał, że robi im prezent w duchu ekspiacji. Jego przypadek był bardziej złożony i smutniejszy, niż ktokolwiek zdawał sobie sprawę. Szykując się do podróży, z której nie miał nadziei wrócić, zmienił moje życie i zachował się z bezinteresownym okrucieństwem. Jeśli nawet dzisiaj wiem o nim tak mało, to dlatego, że towarzyszyłam mu w niej bardzo krótko.
2
Mój romans z Tonym Canningiem trwał kilka miesięcy. Na początku widywałam się również z Jeremym, lecz pod koniec czerwca, po końcowych egzaminach, przeniósł się on do Edynburga, żeby pisać doktorat. Moje życie stało się spokojniejsze, choć nadal żałowałam, że przed wyjazdem Jeremy’ego nie udało mi się odkryć jego sekretu i go zaspokoić. Nigdy się nie skarżył i nie użalał nad sobą. Kilka tygodni później napisał do mnie czuły, pełen ubolewania list, informując, że zakochał się w pewnej pochodzącej z Dusseldorfu młodej osóbce, którą usłyszał w Usher Hall, jak grała wprost fenomenalnie, zwłaszcza w wolnych partiach, koncert skrzypcowy Brucha. Osóbka miała na imię Manfred. Oczywiście. Domyśliłabym się tego, gdybym rozumowała w bardziej tradycyjny sposób, bo działo się to w okresie, gdy problemy seksualne mężczyzny miały tylko jedną przyczynę.
No i dobrze. Zagadka została rozwiązana i mogłam przestać przejmować się jego szczęściem. Słodki Jeremy martwił się o mnie, proponował nawet, że przyjedzie na południe i wszystko mi wytłumaczy. W odpowiedzi pogratulowałam mu i czując się bardzo dorosła, zapewniłam z przesadą, że bardzo się z jego powodu cieszę. Związki tego rodzaju zalegalizowano zaledwie pięć lat wcześniej i były dla mnie czymś nowym. Napisałam, że nie ma potrzeby, by przyjeżdżał do Cambridge, że zachowam o nim jak najlepsze wspomnienia, że był przemiłym mężczyzną i nie mogę się doczekać, kiedy poznam Manfreda. Bądźmy w kontakcie. Do widzenia. Podziękowałabym mu chętnie za to, że przedstawił mnie Tony’emu, ale nie było sensu wzbudzać podejrzeń. Nie mówiłam też nic Tony’emu o jego byłym studencie. Każdy wiedział tyle, ile było mu potrzebne do szczęścia.
I byliśmy szczęśliwi. Spotykaliśmy się w każdy weekend w stojącym na uboczu domku niedaleko Bury St Edmunds w Suffolku. Skręcało się tam z wąskiej cichej dróżki w przecinający pole niewyraźny trakt, stawało przy starym ogłowionym drzewie i tam, w gąszczu głogu, ukryta była mała biała furtka. Wyłożona kamiennymi płytami alejka biegła półkoliście przez zarośnięty wiejski ogród (łubiny, malwy, wielkie maki) ku ciężkim dębowym drzwiom nabijanym ćwiekami lub gwoździami. Otworzywszy je, wchodziło się do jadalni z gigantycznymi kamiennymi płytami podłogowymi i na pół schowanymi w tynku, przeżartymi przez korniki belkami. Na przeciwległej ścianie wisiał jasny śródziemnomorski pejzaż przedstawiający bielone domy i schnące na sznurze prześcieradła. Była to akwarela Winstona Churchilla, namalowana w Marrakeszu podczas konferencji w 1943 roku. Nigdy nie dowiedziałam się, jak Tony wszedł w jej posiadanie.
Frieda Canning, marszandka często podróżująca za granicę, nie lubiła tu przyjeżdżać. Skarżyła się na wilgoć, zapach pleśni i dziesiątki obowiązków związanych z posiadaniem drugiego domu. Tak się złożyło, że zapach pleśni zniknął, kiedy tylko ogrzało się domek, a prace domowe wykonywał wyłącznie jej mąż. Wymagały specjalnych umiejętności: trzeba było wiedzieć, jak zapalić uparty piecyk Rayburna i otworzyć kuchenne okno, jak puścić wodę w łazience oraz pozbyć się z pułapek myszy z przetrąconymi grzbietami. Mimo nieporadności, jaką okazał przy robieniu herbaty, Tony uważał, że doskonale radzi sobie w kuchni. Pomagałam mu czasem coś przyrządzić i sporo mnie nauczył. Gotował w stylu włoskim, który poznał, wykładając przez cztery lata w jakimś instytucie w Sienie. Nawalał mu kręgosłup i każdą wizytę zaczynałam od taszczenia z zaparkowanego na polu MGA jutowych worków z jedzeniem i piciem.
Jak na angielskie standardy lato było jak się patrzy, i Tony narzucił dostojne tempo dnia. Często jedliśmy lunch w cieniu rosnącej w ogrodzie starodawnej irgi. Obudziwszy się z poobiedniej drzemki, Tony brał na ogół kąpiel, a potem, jeśli było ciepło, czytał w hamaku zawieszonym między dwiema brzozami. A kiedy robiło się naprawdę gorąco, cierpiał czasami na krwotoki z nosa i musiał leżeć w domu na plecach, z myjką i kostkami lodu przyciśniętymi do twarzy. W niektóre wieczory wybieraliśmy się na piknik do lasu, z butelką białego wina zawiniętą w świeżo wyprasowaną ściereczkę, kieliszkami w cedrowym pojemniku i termosem kawy. To był iście profesorski stół sur l’herbe3. Filiżanki ze spodeczkami, adamaszkowy obrus, porcelanowe talerzyki, platery i jeden składany płócienny leżak na aluminiowym stelażu – wszystko to dźwigałam bez słowa skargi. Pod koniec lata nie oddalaliśmy się zbytnio od domu, bo Tony oświadczył, że chodzenie mu szkodzi, i szybko się męczył. Wieczorami chętnie puszczał opery na starym gramofonie i chociaż z zapałem wyjaśniał, kto występuje i o co chodzi w Aidzie, Cosi fan tutte i Napoju miłosnym, te piskliwe tęskne głosy mało mnie pociągały. Dziwne syczenie i trzaski igły, która łagodnie unosiła się i opadała na spaczonej płycie, brzmiały jak eter, w którym wołali do nas pozbawieni nadziei martwi.
Tony lubił opowiadać mi o swoim dzieciństwie. Jego ojciec był znakomitym żeglarzem i komandorem podczas pierwszej wojny światowej. Pod koniec lat dwudziestych ich rodzinne wakacje polegały na żeglowaniu między wyspami na Bałtyku i wtedy właśnie jego rodzice odkryli i kupili kamienny domek na dalekiej wyspie Kumlinge. Stała się ona jednym z tych ozłoconych nostalgią dziecinnych rajów. Tony i jego starszy brat włóczyli się po niej, palili ogniska i rozbijali obozy na plaży, wypuszczali się łodzią wiosłową na niezamieszkaną wysepkę, by wykradać jaja morskich ptaków. Miał zrobione skrzynkowym aparatem zdjęcia, które stanowiły dowód, że wszystko to nie było snem.
Pewnego popołudnia pod koniec sierpnia poszliśmy do lasu. Robiliśmy to często, ale tym razem Tony zszedł ze ścieżki, a ja ślepo za nim podążałam. Przedzieraliśmy się przez zarośla i doszłam do wniosku, że będziemy się kochali w jakimś tajemnym miejscu, które znał tylko on. Liście były dość suche. Ale on myślał o grzybobraniu, o prawdziwkach. Starając się ukryć rozczarowanie, nauczyłam się, jak je rozpoznać: od spodu sitko, nie blaszki, piękna filigranowa nóżka, brak plam, gdy wcisnęło się kciukiem miąższ. Wieczorem, po tym pierwszym grzybobraniu, Tony upitrasił w wielkiej patelni coś, co nazwał porcini: z oliwą z oliwek, pieprzem, solą i pancettą. Do tego grillowana polenta, sałatka i czerwone wino, Barolo. W latach siedemdziesiątych było to egzotyczne danie. Pamiętam wszystko – wyszorowany sosnowy stół z zielonkawoniebieskimi poobijanymi nogami, wielką fajansową miskę ze śliskimi prawdziwkami, krąg polenty lśniący niczym miniaturowe słońce na jasnozielonym talerzu z popękanym szkliwem, przykurzoną czarną butelkę z winem, doprawioną pieprzem rukolę w poszczerbionej białej salaterce i Tony’ego przyrządzającego dressing w ciągu kilku sekund, dodającego oliwy i wyciskającego w pięści połówkę cytryny w tej samej, zdawało się, chwili, gdy niósł sałatkę na stół. (Moja matka robiła dressing na poziomie oczu, niczym pracujący w przemyśle chemik). Tony i ja zjedliśmy przy tym stole wiele podobnych posiłków, ale ten jeden daje pojęcie o wszystkich. Jaka prostota, jaki gust, jaki światowy człowiek! Tamtej nocy zerwał się wiatr i konar jesionu walił i szorował o słomianą strzechę. Po kolacji były oczywiście czytanie i rozmowa, ale dopiero po seksie, a ten dopiero po kolejnym kieliszku wina.
Jakim był kochankiem? Cóż, oczywiście nie tak pełnym energii i niezmordowanym jak Jeremy. I choć jak na swój wiek prezentował całkiem niezłą formę, za pierwszym razem byłam nieco zaskoczona tym, co pięćdziesiąt cztery lata mogą zrobić z ciałem. Siedział na skraju łóżka i pochylał się, by ściągnąć skarpetkę. Jego biedna bosa stopa wyglądała jak znoszony stary but. Widziałam fałdy skóry w niesamowitych miejscach, nawet pod pachami. Jakie to dziwne, że w swoim zdumieniu, które zresztą szybko ustąpiło, nie uświadamiałam sobie, iż widzę własną przyszłość. Miałam dwadzieścia jeden lat. To, co brałam za normę – jędrność, gładkość i gibkość – było przemijającym przymiotem młodości. Starzy ludzie byli dla mnie oddzielnym gatunkiem, niczym wróble lub lisy. A dziś oddałabym wszystko, by znów mieć pięćdziesiąt cztery lata. Główny impet przyjmuje na siebie największy ludzki organ – na starych ludziach przestaje dobrze leżeć skóra. Zwisa z nich, zwisa z nas niczym przyduży szkolny blezer. Albo piżama. A w pewnym świetle, choć mogła to być też kwestia zasłon w sypialni, Tony wydawał się nieco żółtawy, jak stara książka, w której można było przeczytać o różnych nieszczęściach: przejadaniu się, operacjach kolana i wyrostka, ugryzieniu przez psa, urazie podczas wspinaczki oraz doznanym w dzieciństwie wypadku z patelnią, który pozbawił go części włosów łonowych. Po prawej stronie klatki piersiowej miał sięgającą szyi dziesięciocentymetrową szramę, której pochodzenia nigdy nie wyjaśnił. Ale nawet jeśli wydawał się… nieco nakrapiany i przypominał chwilami mojego postrzępionego pluszowego misia z okresu katedralnego, był przecież światowym i wyrafinowanym kochankiem. Miał dworski styl. Lubiłam, jak mnie rozbierał, zawieszając sobie moją garderobę na przedramieniu niczym szatniarz na pływalni, i jak czasami chciał, bym siadała mu okrakiem na twarzy – podobnie jak rukola, było to dla mnie nowością.
Miałam również pewne zastrzeżenia. Niekiedy bywał niecierpliwy, zbyt szybko chciał przejść do innych rzeczy – pasjami jego życia było picie i gadanie. Później przychodziło mi czasami do głowy, że był samolubny i zdecydowanie staroświecki, że zmierzał szybko ku własnemu szczytowi, któremu zawsze towarzyszył chrapliwy okrzyk. I miał zbyt wielką obsesję na punkcie moich piersi, które, jestem o tym przekonana, były wtedy urocze, ale mogło nieco razić, gdy przysysał się do nich prawie jak niemowlę mężczyzna w wieku Biskupa, wydając przy tym dziwne skamlące dźwięki. Był jednym z tych Anglików, których w wieku siedmiu lat wyrwano z objęć mamy i zesłano do odrętwiającej szkoły z internatem. Nigdy nie szacują szkód, ci biedacy, po prostu z nimi żyją. To jednak obiekcje pomniejszej natury. Wszystko to było dla mnie czymś nowym, przygodą, która potwierdzała moją dojrzałość. Zadurzył się we mnie uczony starszy mężczyzna. Wszystko mu wybaczałam. I uwielbiałam te jego mięciutkie wargi. Cudownie całował.
Najbardziej lubiłam jednak, kiedy znów był w ubraniu, z odtworzonym elegancko przedziałkiem (używał olejku do włosów i stalowego grzebienia), kiedy znowu był wielki i dobry, sadzał mnie w fotelu, fachowo wyciągał korek z pinot grigio i mówił mi, co mam czytać. Zauważyłam również to, co dostrzegałam później przez długie lata: przepaść, jaka dzieliła mężczyzn nagich od mężczyzn ubranych. Dwaj faceci z jednym paszportem. Ale to również nie miało większego znaczenia, wszystko łączyło się w jedną całość: seks, gotowanie, wino, krótkie spacery, rozmowy. Poza tym byliśmy zapracowani. Na samym początku, wiosną i wczesnym latem, ja uczyłam się do egzaminów. Tony nie mógł mi w tym pomóc. Siedząc naprzeciwko mnie, pisał monografię o Johnie Dee.
Miał mnóstwo przyjaciół, ale kiedy tam byłam, oczywiście nikogo nie zapraszał. Mieliśmy gości tylko raz. Przyjechali pewnego popołudnia samochodem z kierowcą, dwaj mężczyźni w ciemnych garniturach, na moje oko, koło czterdziestki. Trochę zbyt obcesowo Tony poprosił, bym wybrała się na dłuższy spacer po lesie. Kiedy wróciłam półtorej godziny później, mężczyzn już nie było. Tony nie udzielił mi żadnych wyjaśnień i wieczorem wróciliśmy do Cambridge.
Domek był jedynym miejscem, w którym się spotykaliśmy. Cambridge przypominało wioskę, Tony’ego zbyt dobrze tam znano. Musiałam wędrować z torbą do odległej części miasta, przy skraju osiedla mieszkaniowego, i czekać na przystanku autobusowym, aż przyjedzie po mnie swoim wiecznie psującym się sportowym samochodem. Kiedyś był to kabriolet, ale harmonijkowy stelaż, na którym rozpięto brezentowy dach, zardzewiał tak, że nie dało się go złożyć. Stary MGA miał lampkę do map na chromowanym uchwycie, zegary z drżącymi wskazówkami i cuchnął olejem silnikowym i przegrzewającymi się tarczami, tak jak mogły cuchnąć spitfire’y z lat czterdziestych. Czuło się, jak ciepła blaszana podłoga wibruje pod stopami. Niesamowite było to, jak na oczach zawistnych pasażerów wychodziłam z kolejki i zamieniając się z żaby w księżniczkę, siadałam obok profesora. Przypominało to publiczne wskakiwanie do łóżka. Wciskałam torbę w niewielką przestrzeń za fotelem i pochylając się, by dostać całusa, czułam, jak popękana skóra siedzenia przywiera do jedwabiu bluzki, którą kupił mi w Liberty’s.
Kiedy egzaminy dobiegły końca, Tony oznajmił, że zajmie się moimi lekturami. Koniec z powieściami! Był przerażony moją ignorancją w dziedzinie, którą nazywał „historią naszej wyspy”. I miał rację. Od czternastego roku życia nie uczyłam się w szkole historii. Teraz miałam dwadzieścia jeden, ale bitwa pod Agincourt, boskie prawo królów oraz wojna stuletnia były dla mnie pustymi słowami. Samo słowo „historia” kojarzyło się z nudnym szeregiem panujących i morderczymi zmaganiami religijnymi. Poddałam się jednak kurateli. Materiał był ciekawszy od matematyki, a lista lektur krótka – obejmowała Winstona Churchilla i G.M. Trevelyana. Resztę spraw miałam omówić z moim profesorem.
Pierwsze zajęcia odbyły się w ogrodzie pod irgą. Dowiedziałam się, że od XVI wieku podstawową zasadą angielskiej, a później brytyjskiej polityki w Europie było dążenie do równowagi sił. Miałam poczytać o kongresie wiedeńskim w 1815 roku. Tony uparcie powtarzał, że równowaga między narodami jest podstawą prawowitego systemu pokojowej dyplomacji. Sprawą kluczową było, by narody trzymały się wzajemnie w szachu.
Po lunchu często uczyłam się sama, podczas gdy Tony zażywał drzemki – z biegiem czasu trwało to coraz dłużej, co powinnam była zauważyć. Z początku imponowała mu moja umiejętność szybkiego czytania. Dwieście stron w dwie godziny! Potem go rozczarowałam. Nie potrafiłam jasno odpowiedzieć na jego pytania, nie zapamiętywałam informacji. Kazał mi jeszcze raz przeczytać Churchillowską wersję Chwalebnej Rewolucji, odpytywał mnie, teatralnie jęczał – „Pamięć jak rzeszoto!” – kazał czytać od początku i zadawał kolejne pytania. Te ustne egzaminy odbywały się podczas spacerów po lesie i przy winie po kolacji, którą sam przyrządzał. Denerwował mnie jego upór. Chciałam, żebyśmy byli kochankami, a nie nauczycielem i uczennicą. Kiedy nie znałam odpowiedzi, byłam wściekła na siebie i na niego. Jednak po kilku burzliwych sesjach obudziła się we mnie pewna duma, nie tylko dlatego, że szło mi coraz lepiej. Zaczęłam zwracać uwagę na samą historię. Trafiłam na coś drogocennego i miałam wrażenie, że odkryłam to sama, podobnie jak sowieckie represje. Czyż pod koniec XVII wieku Anglicy nie byli cieszącym się największą wolnością i najbardziej dociekliwym społeczeństwem w historii? Czyż angielskie oświecenie nie było bardziej konsekwentne od francuskiego? Czyż nie było słuszne ze strony Anglii, że stanęła do walki z katolickimi despotyzmami Europy? A my oczywiście byliśmy spadkobiercami tej wolności…
Dawałam się prowadzić za rękę. Tony przygotowywał mnie do pierwszej rozmowy kwalifikacyjnej, która miała się odbyć pod koniec września. Miał pewne wyobrażenia, jakiego rodzaju Angielkę chcieliby przyjąć, albo jaką on sam chciałby przyjąć, i obawiał się, że pogrąży mnie moje ograniczone wykształcenie. Wierzył – jak się okazało niesłusznie – że wśród osób, które wydadzą decyzję, będzie jeden z jego dawnych studentów. Nalegał, bym codziennie czytała gazetę, mając oczywiście na myśli „Timesa”, na którego w tamtych czasach wszyscy się powoływali. Wcześniej nie zawracałam sobie głowy prasą i nigdy nie słyszałam o czymś takim jak wstępniak. Faktycznie było to „bijące serce” gazety. Proza, jaką był pisany, na pierwszy rzut oka przypominała problem szachowy. Dlatego połknęłam haczyk. Podziwiałam te górnolotne wielkopańskie werdykty w sprawach publicznej troski. Oceny były nieco niejasne i odwoływały się w najgorszym razie do Wergiliusza lub Tacyta. Jakież to dojrzałe! Każdy z tych anonimowych autorów nadawał się, moim zdaniem, na prezydenta świata.
A czym się wówczas zajmowano? We wstępniakach zdania podrzędne krążyły eliptycznie wokół czasowników głównych, za to w listach do redakcji nikt nie miał najmniejszych wątpliwości. Planety wypadły z orbit i autorzy listów wiedzieli w głębi niespokojnych serc, że kraj pogrąża się w rozpaczy, gniewie i desperackiej samozagładzie. Zjednoczone Królestwo, stwierdzono w jednym z listów, wpadło w szał akrazji – które to greckie słowo, jak przypomniał mi Tony, oznaczało postępowanie wbrew zdrowemu rozsądkowi. (Czyżbym nie czytała Protagorasa Platona?) Użyteczne słowo. Zapamiętałam je. Jednak zdrowy rozsądek zaginął, nie było niczego, wbrew czemu można by postępować. Wszyscy oszaleli – tak twierdzili wszyscy. W tamtej niespokojnej epoce, z inflacją, która prowokowała strajki, podwyżkami płac napędzającymi inflację, twardogłowymi, wiecznie podchmielonymi kapitanami przemysłu, upartymi, dążącymi do insurekcji związkami zawodowymi, ze słabym rządem, brudnymi ulicami, walkami w Irlandii Północnej oraz bombami jądrowymi, często używano staroświeckiego słowa „ferment”. Dekadencja i degradacja, upadek, niewydolność i apokalipsa…
Ulubionymi tematami listów do redakcji „Timesa” byli górnicy, „państwo robotnicze”, dwubiegunowy świat Enocha Powella i Tony’ego Benna, lotne pikiety oraz bitwa o Saltley. Emerytowany kontradmirał twierdził, że kraj przypomina zardzewiały pancernik trafiony poniżej linii wodnej. Tony przeczytał jego list przy śniadaniu i potrząsnął hałaśliwie swoim egzemplarzem – papier gazetowy niemiłosiernie wówczas szeleścił.
– Pancernik? – mruknął wściekle. – To nie jest nawet korweta. To cholerna łajba, która nie ma wioseł i idzie na dno!
W tamtym, 1972 roku to był dopiero początek. Kiedy zaczęłam czytać „Timesa”, do trzydniowego tygodnia pracy, wyłączeń prądu i ogłoszonego przez rząd piątego stanu wyjątkowego zostało nam jeszcze parę miesięcy. Wierzyłam w to, co czytałam, ale wydawało mi się to bardzo odległe. Cambridge wyglądało z grubsza tak samo, podobnie jak lasy wokół domku Canninga. Mimo lekcji historii nie czułam się zaangażowana w losy narodu. Miałam jedną walizkę ubrań, mniej niż pięćdziesiąt książek i jakieś dziecinne rzeczy w sypialni w moim domu. Miałam kochanka, który mnie uwielbiał, gotował mi i nigdy nie groził, że opuści żonę. Miałam jedno zobowiązanie: rozmowę kwalifikacyjną za parę tygodni. Byłam wolna. Więc co takiego robiłam, starając się o przyjęcie do Służby Bezpieczeństwa, żeby podtrzymać to niedomagające państwo, tego chorego człowieka Europy? Nic. Nie robiłam nic. Nie wiedziałam. Trafiła mi się szansa i postanowiłam ją wykorzystać. Chciał tego Tony, więc ja też tego chciałam i nie miałam nic innego na oku. Więc dlaczego nie?
Poza tym wciąż czułam się odpowiedzialna wobec rodziców, a oni cieszyli się, słysząc, że rozważam pracę w przyzwoitym sektorze służby cywilnej, Departamencie Zdrowia i Opieki Społecznej. Może nie było to osiągnięcie na miarę rozbicia atomu, o którym myślała matka, ale jednak coś solidnego, i w tych burzliwych czasach musiało ją to udobruchać. Chciała wiedzieć, dlaczego nie wróciłam do domu po egzaminach końcowych, a ja mogłam wyjaśnić, że pewien miły starszy pedagog przygotowuje mnie do spotkania z „komisją”. Wynajęcie małego taniego pokoiku przy Jesus Green i „przysiadanie fałdów” nawet w weekendy wydawało się w związku z tym całkiem sensowne.
Matka wyraziłaby może pewien sceptycyzm, gdyby jej uwagi nie odwróciła moja siostra Lucy, która wpadła tamtego lata w prawdziwe tarapaty. Była zawsze bardziej hałaśliwa, zadziorna i skłonna do podejmowania ryzyka i w znacznie większym stopniu niż na mnie wpłynęła na nią liberalna atmosfera lat sześćdziesiątych, która utrzymywała się na początku następnej dekady. Poza tym przerosła mnie o pięć centymetrów i była pierwszą osobą, którą zobaczyłam w „przyciętych” dżinsach. Wyluzuj, Sereno, poczuj się wolna! Wybierzmy się razem w podróż! Została hipiską dokładnie wtedy, gdy przestało to być modne, ale tak to wyglądało w prowincjonalnych miastach handlowych. Opowiadała również wszem wobec, że jej jedynym życiowym celem jest skończenie medycyny i kariera lekarki pierwszego kontaktu albo może pediatry.
Realizowała swoje ambicje okrężną drogą. W lipcu tamtego roku wsiadła na pokład promu z Calais do Dover i została zatrzymana przez celnika, a właściwie przez jego psa, ujadającego posokowca, którego podniecił zapach wydobywający się z jej plecaka. Wewnątrz, zawinięte w nieuprane podkoszulki i odporną na psi węch folię, było dwadzieścia dekagramów tureckiego haszyszu. A wewnątrz Lucy – również niezadeklarowany – dojrzewający embrion. Tożsamość ojca nie została do końca ustalona. Przez kilka następnych miesięcy matka musiała poświęcać sporą część każdego dnia czterem sprawom. Po pierwsze, trzeba było uchronić Lucy przed więzieniem, po drugie, nie dopuścić, by o wszystkim dowiedziały się gazety, po trzecie, nie pozwolić, by wyrzucono ją ze studiów w Manchesterze, po czwarte, bez długich korowodów załatwić aborcję. Na ile zdołałam się zorientować podczas kryzysowej wizyty w domu (Lucy pachniała paczuli i szlochała, miażdżąc mnie opalonymi ramionami), Biskup gotów był przyjąć z pochyloną głową wszystko, co zgotowały mu niebiosa. Stery przejęła matka, uruchamiając energicznie sieci, które rozciągają się lokalnie i w skali ogólnokrajowej z każdej dwunastowiecznej katedry. Komendant policji w naszym hrabstwie był na przykład laickim kaznodzieją i od dawna znał swojego kolegę, komendanta policji w Kent. Przyjaciel ze Stowarzyszenia Konserwatywnego był znajomym sędziego z Dover, przed którego obliczem miała stanąć Lucy. Redaktor miejscowej gazety chciał, by jego pozbawione słuchu bliźniaki dostały się do katedralnego chóru. Stopień trudności nie okazał się oczywiście zbyt wysoki, ale nic nie było z góry pewne i jak zapewniła mnie matka, wymagało „cholernie żmudnych starań” – przede wszystkim aborcja, rzecz z medycznego punktu widzenia rutynowa, która, ku zaskoczeniu Lucy, wpędziła ją w głębokie przygnębienie. Ostatecznie skazano ją na sześć miesięcy w zawieszeniu, nic nie napisano w prasie, a rektora Uniwersytetu Manchesterskiego, bądź też innego oficjela, zapewniono o wsparciu mojego ojca w jakiejś zawiłej kwestii na zbliżającym się synodzie. We wrześniu moja siostra wróciła na studia. Dwa miesiące później je rzuciła.
W lipcu i sierpniu mogłam zatem spokojnie mieszkać w Jesus Green, czytać Churchilla, nudzić się, czekać na weekend i wystawać na przystanku autobusowym na skraju miasta. Już wkrótce lato 1972 roku miało stać się dla mnie złotym wiekiem, cudowną idyllą, ale wszystko, co przyjemne, trwało tylko od piątku do soboty wieczorem. Te weekendy były rozszerzonym kursem, jak żyć, jak i co jeść i pić, jak czytać gazety, jak bronić swoich poglądów i jak „wybebeszyć” książkę. Wiedziałam, że czeka mnie rozmowa kwalifikacyjna, ale nigdy nie przyszło mi do głowy, by zapytać Tony’ego, dlaczego tak się o mnie troszczy. Gdyby przyszło, doszłabym prawdopodobnie do wniosku, że takie względy stanowią część tego, co oznacza romans ze starszym mężczyzną.
Taka sytuacja nie mogła oczywiście trwać wiecznie i wszystko to legło w gruzach podczas burzliwej półgodziny przy ruchliwej drodze, dwa dni przed moją rozmową w Londynie. Warto odnotować dokładnie kolejność wydarzeń. Na początku lipca Tony kupił mi jedwabną bluzkę, o której już wspomniałam. Starannie ją wybrał. Lubiłam jej kosztowny dotyk w ciepłe wieczory, a Tony kilka razy powtórzył, jak podoba mu się jej prosty luźny krój. Nie kryłam wzruszenia. Był pierwszym mężczyzną, który kupił mi jakieś ubranie. Sponsorem. (Nie sądzę, by Biskup kiedykolwiek odwiedził jakiś sklep). Ten prezent był czymś staroświeckim, lekko kiczowatym i okropnie dziewczęcym, ale go uwielbiałam. Nosząc tę bluzkę, czułam, że jestem w jego objęciach. Wyhaftowane jasnoniebieską kursywą słowa na metce wywoływały niedwuznaczne erotyczne skojarzenia: „Dziki jedwab prać ręcznie”. Dekolt i mankiety obszyte były broderie anglaise, dwóm zakładkom na ramieniu towarzyszyły dwie małe plisy na plecach. Ten podarunek był chyba symbolem. Kiedy trzeba było się rozstać, zabierałam bluzkę do mojej klitki, prałam w umywalce, prasowałam i składałam, żeby była gotowa na następną wizytę. Podobnie jak ja.
Jednak tym razem we wrześniu, kiedy byliśmy w sypialni i pakowałam moje rzeczy, Tony przerwał nagle swoją opowieść – mówił o Idim Aminie w Ugandzie – i kazał mi wrzucić bluzkę do kosza z praniem, gdzie leżała już jedna z jego koszul. Całkiem sensownie. Niebawem mieliśmy tam wrócić, a gospodyni, pani Travers, miała zajrzeć nazajutrz i wszystkim się zająć. Pani Canning wyjechała na dziesięć dni do Wiednia. Pamiętam dobrze tę chwilę, ponieważ sprawiła mi wielką przyjemność. Krzepiące było to, że nasza miłość jest czymś rutynowym i oczywistym, z przyszłością mierzoną w odcinkach trzech lub czterech dni. W Cambridge, czekając, aż Tony zadzwoni na płatny telefon w korytarzu, często czułam się samotna. W przelotnej chwili czegoś w rodzaju żoninej satysfakcji uniosłam pokrywkę kosza, rzuciłam bluzkę na jego koszulę i więcej o tym nie myślałam. Sarah Travers, mieszkająca w pobliskiej wiosce, zachodziła do domku trzy razy w tygodniu. Spędziłyśmy kiedyś miłe pół godziny, łuskając razem fasolę przy kuchennym stole, i opowiedziała mi o swoim synu, który wyjechał, żeby zostać hipisem w Afganistanie. Mówiła o nim z dumą, jakby wstąpił do armii, by wziąć udział w nieuniknionej i niebezpiecznej wojnie. Nie chciałam tego zbyt dokładnie roztrząsać, zakładałam jednak, że widziała sporo kobiet przewijających się przez domek Tony’ego. Nie sądzę, by ją to obchodziło, dopóki dostawała pieniądze.
Po powrocie do Jesus Green przesiedziałam cztery dni bez żadnej wiadomości. Studiowałam posłusznie Ustawy fabryczne i Ustawy zbożowe i wertowałam gazety. Widziałam się z paroma znajomymi, którzy przechodzili w pobliżu, ale w zasadzie nie oddalałam się od telefonu. Piątego dnia poszłam do kolegium Tony’ego, zostawiłam wiadomość u portiera i wróciłam czym prędzej do domu, bojąc się, że akurat dzwonił. Nie mogłam do niego zatelefonować – mój kochanek nie uznał za stosowne dać mi swojego numeru domowego. Zadzwonił tego samego dnia wieczorem. Miał bezbarwny głos. Nie przywitał się i kazał mi czekać nazajutrz o dziesiątej rano na przystanku autobusowym. Zaczęłam go o coś żałośnie pytać, ale się rozłączył. Naturalnie prawie nie spałam tej nocy. Zadziwiające, że martwiłam się o niego, podczas gdy w głębi głupiutkiego serca powinnam wiedzieć, że jestem przeznaczona do odstrzału.
O świcie wykąpałam się i natarłam wonnościami. O siódmej byłam gotowa. Jak idiotka zapakowałam do torby bieliznę, którą lubił (oczywiście czarną i fioletową) i tenisówki do chodzenia po lesie. O dziewiątej dwadzieścia pięć pojawiłam się na przystanku, by przypadkiem się nie rozczarował, kiedy przyjedzie wcześniej i mnie nie zastanie. Przyjechał kwadrans po dziesiątej. Otworzył drzwi od strony pasażera, a ja wślizgnęłam się do auta, lecz nie było pocałunku na powitanie. Trzymając obie ręce na kierownicy, ruszył ostro z miejsca. Przez mniej więcej piętnaście kilometrów w ogóle się do mnie nie odzywał. Zaciskał palce tak mocno, że pobielały mu knykcie, i patrzył prosto przed siebie. Co się stało? Nic nie mówił. A ja byłam zdezorientowana, przerażona tym, jak przeskakiwał małym autkiem z pasa na pas, ryzykownie wyprzedzając na zakrętach i wzniesieniach, jakby chciał mnie ostrzec, że nadchodzi burza.
Na jednym z rond zawrócił w stronę Cambridge i zjechał na parking przy drodze A45. Obok spłachetka poplamionej olejem, upstrzonej śmieciami trawy stał na gołej ziemi kiosk, w którym sprzedawano hot dogi i hamburgery kierowcom ciężarówek. O tak wczesnej porze był zamknięty na cztery spusty i nikt inny tam nie parkował. Wysiedliśmy. To był jeden z tych przykrych dni, które zdarzają się pod koniec lata: słoneczny, wietrzny, z unoszącym się w powietrzu pyłem. Na prawo od nas rosły szeroko rozsadzone, wysuszone małe jawory, za nimi z wizgiem i szumem przejeżdżały samochody. Zupełnie jak przy torze wyścigowym. Parking miał może ze dwieście metrów długości. Tony ruszył do przodu, a ja dotrzymywałam mu kroku. Żeby rozmawiać, musieliśmy niemal krzyczeć.
– Nie udała ci się twoja mała sztuczka. – To była pierwsza rzecz, którą powiedział.
– Jaka sztuczka?
Szybko przeanalizowałam ostatnie wydarzenia. Ponieważ nie było żadnej sztuczki, obudziła się we mnie nadzieja, że to nieporozumienie, które wyjaśnimy w kilka sekund. Za chwilę będziemy się z tego śmiali, pomyślałam nawet. Pokochamy się jeszcze przed południem.
Dotarliśmy do miejsca, gdzie z parkingu wjeżdżało się na drogę.
– Wyjaśnijmy sobie jedno – powiedział i zatrzymaliśmy się. – Nigdy nie staniesz między Friedą i mną.
– Jaka sztuczka, Tony?
Zawrócił w stronę samochodu, a ja za nim.
– Cholerny koszmar – mruknął pod nosem.
– Powiedz mi, Tony! – zawołałam, przekrzykując hałas.
– Nie cieszysz się? Wczoraj wieczorem doszło między nami do najgorszej awantury w ciągu dwudziestu pięciu lat. Nie podnieca cię twój sukces?
Bez względu na mój brak doświadczenia, konsternację i przerażenie nie mogłam nie dostrzec absurdalności tej sytuacji. Zamierzał mi to wszystko wyjaśnić na swój sposób, więc nie odzywałam się i czekałam. Minęliśmy jego samochód i zamknięty kiosk. Po prawej stronie był wysoki przykurzony żywopłot. Na kolczastych gałązkach głogu tkwiły kolorowe opakowania po słodyczach i puste paczki po chrupkach. Na trawie leżał niesamowicie długi, używany kondom. Idealne miejsce do zakończenia romansu.
– Jak mogłaś być tak głupia, Sereno?
Znów się zatrzymaliśmy. Rzeczywiście czułam się głupia.
– Naprawdę nie rozumiem. – Nie mogłam opanować drżenia głosu.
– Chciałaś, żeby znalazła twoją bluzkę. No i znalazła twoją bluzkę. Myślałaś, że będzie wściekła, i miałaś rację. Myślałaś, że uda ci się zniszczyć moje małżeństwo i zająć jej miejsce, ale tu się pomyliłaś.
Niesprawiedliwość tego wszystkiego mnie przytłoczyła i zupełnie mnie zatkało. Gdzieś u podstawy języka zaczęło mi sztywnieć gardło. Na wypadek, gdyby pojawiły się łzy, szybko odwróciłam głowę. Nie chciałam, żeby je zobaczył.
– Jesteś oczywiście młoda i tak dalej, ale powinnaś się wstydzić.
Kiedy w końcu odzyskałam głos, nie spodobało mi się jego ochrypłe, błagalne brzmienie.
– Tony… kazałeś mi włożyć bluzkę do kosza z praniem.
– Daj spokój. Wiesz, że niczego takiego nie powiedziałem.
Powiedział to łagodnie, prawie z miłością, niczym troskliwy ojciec, którego właśnie miałam stracić. Powinnam mu urządzić awanturę, większą od wszystkich awantur, jakie miał do tej pory z Friedą. Powinnam na niego naskoczyć. Niestety uświadomiłam sobie, że zaraz się rozpłaczę, a bardzo tego nie chciałam. Niełatwo doprowadzić mnie do płaczu, a kiedy już do tego dojdzie, wolę być sama. Ten jego łagodny, afektowany głos zupełnie mnie rozbroił. Był taki pewny siebie i miły, że prawie mu uwierzyłam. Wyczułam już, że nie powinnam podważać tego, co zapamiętał z ubiegłej niedzieli, i powstrzymywać go przed odprawieniem mnie. Wiedziałam również, że będę się zachowywała tak, jakbym była winna. Niczym sklepowy złodziejaszek płaczący z ulgą, kiedy go złapano. Taka niesprawiedliwość, taka beznadzieja. Nie mogłam się odezwać, żeby się bronić. Wykończyły mnie godziny czekania przy telefonie i bezsenna noc. Mięśnie z tyłu gardła zaczynały mi sztywnieć, dołączały do nich te w szyi, ciągnąc w dół wargi, nie pozwalając im się rozewrzeć. Coś zaraz miało pęknąć, ale nie mogłam na to pozwolić, nie w jego obecności. Nie, kiedy tak bardzo się mylił. Jedynym sposobem, by to powstrzymać i ocalić godność, było milczenie. Odezwanie się oznaczałoby pozbycie się wszelkich hamulców. A ja bardzo chciałam się odezwać. Musiałam mu powiedzieć, jak bardzo jest niesprawiedliwy, jak beztrosko, z powodu jednej luki w pamięci, naraża wszystko, co między nami było. To była jedna z tych rzadkich sytuacji, gdy umysł chce jednej rzeczy, a ciało czegoś innego. Gdy mamy ochotę uprawiać seks w trakcie egzaminu albo robi nam się niedobrze na weselu. Im bardziej starałam się zdusić w milczeniu targające mną uczucia, tym bardziej się nienawidziłam i uspokajałam.
– To było paskudne, Sereno. Myślałem, że stać cię na więcej. Niełatwo mi to mówić, ale jestem głęboko rozczarowany.
Perorował w ten sposób, podczas gdy ja stałam odwrócona do niego plecami. Mówił, jak mi zaufał, jak mnie zachęcał, jak duże pokładał we mnie nadzieje i jak bardzo go zawiodłam. Było mu pewnie łatwiej mówić do mojej potylicy, nie musiał patrzeć mi w oczy. Zaczęłam podejrzewać, że nie chodzi o zwykłą pomyłkę, zdarzającą się czasem zapracowanym ważnym starszym panom. Wydawało mi się, że widzę to dość wyraźnie. Frieda wróciła wcześniej z Wiednia. Z jakiegoś powodu – może coś ją tknęło – pojechała do domku. Albo pojechali tam razem. W sypialni leżała moja wyprana bluzka. Doszło do sceny w Suffolku lub w Cambridge. Frieda postawiła ultimatum: pozbądź się tej dziewczyny albo odejdź.
I Tony podjął oczywistą decyzję. Ale na tym nie koniec. Podjął również inną decyzję, postanowił zrobić z siebie ofiarę, kogoś skrzywdzonego, oszukanego, słusznie oburzonego. Przekonał sam siebie, że nic nie mówił na temat kosza z praniem. Pamięć została skasowana nie bez powodu. A teraz zapomniał, że ją skasował. Nawet nie udawał. Naprawdę wierzył, że go rozczarowałam. Naprawdę uważał, że zrobiłam coś podstępnego i podłego. Bronił się przed świadomością, że miał jakiś wybór. Słabość charakteru, załganie, pompatyczność? Tak, ale przede wszystkim błąd w rozumowaniu. Profesorski stół, monografie, komisje – wszystko to nie miało znaczenia. Profesor Canning nie był w pełni władz umysłowych. W moim przekonaniu cierpiał na rażącą dysfunkcję intelektualną.
Wyciągnęłam chusteczkę z ciasnej kieszeni dżinsów i hałaśliwie i ze smutkiem wydmuchałam nos. Nadal bałam się odezwać.
– Wiesz, do czego to musi prowadzić, prawda? – pytał Tony.
Nadal