Strona główna » Obyczajowe i romanse » Słowiańskie siedlisko. Dar Rzepki

Słowiańskie siedlisko. Dar Rzepki

4.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-66201-04-0

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Słowiańskie siedlisko. Dar Rzepki

Związek Dziewanny i Dobromira zakończył się tragicznie. Ukąszona przez jadowitą żmiję młoda żona i matka przed śmiercią łączy dłonie Rzepki i swego męża, wyrażając pragnienie, by się pobrali i zostali rodzicami małego Radosława. W niedługim czasie Rzepka rodzi bliźnięta – Milenę i Ludomira – które wychowują się razem z synem Dziewanny.
Mijają lata i dzieci dorastają. Każde poznaje miłość i musi wybrać własną drogę, na której szczęście przeplata się z bólem, radość ze smutkiem, a nadzieja z rozpaczą. Taki już jest człowieczy los, że raz dobro, raz zło rozdaje, a bohaterom nie pozostaje nic innego, jak się podporządkować.
Napisana z epickim rozmachem powieść ukazuje świt nowych idei będących konsekwencją przyjęcia chrztu przez Mieszka I. Świat starych pogańskich wierzeń z wolna ustępuje miejsca nowej wierze, która na zawsze odmieni oblicze rodzącego się Piastowego państwa.

Polecane książki

Pora na miłość Ebenezer Scott niejedno w życiu widział i niejedno przeżył. Ponieważ nieustannie ryzykuje życie, nie chce zakładać rodziny. Los jednak sprawia, że znów spotyka Sally, która była kiedyś w nim zakochana. Odtrącił ją i zawsze tego żałował. Teraz dowiaduje się, że grozi...
Mikołaj Przewalski geograf i badacz, członek  Petersburskiej Akademii Nauk. Zasłynął głównie jako badacz środkowej i wschodniej Azji, zwłaszcza Mongolii, Chin i Tybetu i odkrywca ponad dwustu gatunków zwierząt i roślin. Niniejsza publikacja jest pierwszym polskim wydaniem pierwszej książki Mikoł...
Uśmiech losu to dar. Rozglądajcie się, aby go nie przegapić. Można pokonać złe wspomnienia i spróbować wyjrzeć poza mroczną zasłonę przykrości i zadr, które przyniósł nam los. Najpierw nieśmiało, a potem już z całą mocą uwierzyć, że szczęście jest już blisko. Dać sobie szansę i uwierzyć w nią. To je...
Podręcznik „Oswoić tekst” jest cyklem praktycznych lekcji i ćwiczeń z zakresu pisania oraz redagowania tekstów użytkowych dla obcokrajowców uczących się języka polskiego jako obcego na poziomie zaawansowanym (B2/C1). Może stanowić także pomoc dla rodzimych użytkowników języka, którzy stają przed...
World of Warcraft jest jedną z najpopularniejszych gier MMO na świecie, gra w nią obecnie ponad dziesięć milionów graczy. Poradnik ten przybliży w dziesięciu prostych krokach najnowszy dodatek do tej gry. Warlords of Draenor wprowadza do gry wiele znaczących zmian. Dotyczy to zarówno mechaniki, wpro...
Pudełko po butach. Opowieść nie tylko dla dzieci - Francine Rivers   Pewnego pochmurnego, wrześniowego dnia sześcioletni Timmy O,Neil przeprowadza się do Mary i Davida Holmesów. Przynosi ze sobą bardzo niewiele rzeczy. Stopniowo poznaje nowych przyjaciół... W końcu postanawia podarować swoje dzie...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Monika Rzepiela

Wszyst­kie pra­wa za­strze­żo­ne. Żad­na część ni­niej­szej książ­ki nie może być re­pro­du­ko­wa­na w ja­kiej­kol­wiek for­mie i w ja­ki­kol­wiek spo­sób bez pi­sem­nej zgo­dy wy­daw­cy.

Pro­jekt okład­ki i stron ty­tu­ło­wych

Ilo­na Go­styń­ska-Rym­kie­wicz

Zdję­cia na okład­ce

© Je­vge­ni Iva­nov | stock.ado­be.com

© Aikon | stock.ado­be.com

Re­dak­cja

Ju­sty­na No­sal-Bart­ni­czuk

Re­dak­cja tech­nicz­na, skład, ła­ma­nie oraz opra­co­wa­nie wer­sji elek­tro­nicz­nej

Grze­gorz Bo­ciek

Ko­rek­ta

Bar­ba­ra Ka­szu­bow­ska

Wy­da­nie I, Ka­to­wi­ce 2018

Wy­daw­nic­two Sza­ra Go­dzi­na s.c.

biu­ro@sza­ra­go­dzi­na.pl

www.sza­ra­go­dzi­na.pl

Dys­try­bu­cja wer­sji pa­pie­ro­wej: DIC­TUM Sp. z o.o.

ul. Ka­ba­re­to­wa 21, 01-942 War­sza­wa

tel. 22-663-98-13, fax 22-663-98-12

dys­try­bu­cja@dic­tum.pl

www.dic­tum.pl

© Co­py­ri­ght by Wy­daw­nic­two Sza­ra Go­dzi­na s.c., 2018

ISBN 978-83-66201-04-0

Dramatis personae

Cha­łu­pa Do­bro­mi­ra

Rzep­ka i Do­bro­mir – zie­lar­ka i woj

Ra­do­sław – syn Dzie­wan­ny

Mi­le­na i Lu­do­mir – bliź­nia­ki

Ko­lej­ne po­ko­le­nie

Bo­gu­mił i Ka­zi­mierz – sy­no­wie Ra­do­sła­wa

Mi­łosz – syn Mi­le­ny

Cud­ka – cór­ka Lu­do­mi­ra

Cha­łu­pa Chwa­ści­cha

Chwa­ścich i Biał­ka – mał­żeń­stwo bed­na­rzy

Na­łęcz­ka – cór­ka

Bo­ży­dar – naj­młod­szy syn

Cha­łu­pa Bu­ha­jów

Bu­haj i Bu­haj­ka – mał­żeń­stwo ła­zieb­ni­ków

Wit­ko – naj­star­szy syn

Prze­cław – młod­szy syn

Ma­cie­rzan­ka – ich sio­stra

Ru­san­ka – cór­ka Ma­cie­rzan­ki

Cha­łu­pa Zby­sła­wa

Zby­sław i Do­broch­na – mał­żeń­stwo cie­ślów

Ra­gosz­cza – cór­ka

Cha­łu­pa Zby­cha

Chwo­stek – ko­wal z Po­la­ny

Zbych i Zby­cho­wa – jego ro­dzi­ce

Dwór ksią­żę­cy i kró­lew­ski

Miesz­ko I – ksią­żę Po­lan

Do­bra­wa Prze­my­ślid­ka – chrze­ści­jań­ska żona Miesz­ka, księż­nicz­ka cze­ska

Ju­dy­ta, Wra­ty­sła­wa, Do­bro­nie­ga – dwor­ki Do­bra­wy

Bo­le­sław i Świę­to­sła­wa – dzie­ci Miesz­ka i Do­bra­wy

Oda Dy­try­ków­na – dru­ga żona Miesz­ka, mnisz­ka nie­miec­ka

Świę­to­pełk, Lam­bert i Miesz­ko – dzie­ci Miesz­ka i Ody

Wła­dy­sa – cór­ka Ju­dy­ty

Misz­ka gra­jek – oj­ciec Wła­dy­sy

Dar­li­na – pia­stun­ka Wła­dy­sy

Unger – bi­skup

Eryk Zwy­cię­ski – król Szwe­cji

Swen Wil­ko­oki – przy­bocz­ny kró­la

Gun­hil­da, In­ge­borg i Si­grid – szwedz­kie dwor­ki Świę­to­sła­wy

Pi­wo­wa­ry

Żam­boch – przy­bysz z Pi­wo­wa­rów

Ju­no­sza – jego brat

Ża­go­ta – żona Ju­no­szy

Go­łasz, Sła­woj, Bia­łosz – ich sy­no­wie

Bia­go­ta – mat­ka Ża­go­ty

Gał­czy­cha i Peł­ka – ro­dzi­ce Żam­bo­cha i Ju­no­szy

Bog­dan – są­siad

Ko­niu­chy

Mie­czy­sław – ko­wal

Wi­sła­wa – jego mat­ka

Gał­ka – dziew­ka

Szew­czy­cha – bab­ka Gał­ki

Paź­dzi­cha – są­siad­ka

Niem­cy

Bru­no – mnich

Hen­ning – jego sio­strze­niec

Cor­ne­lius i He­dwig – ro­dzi­ce Hen­nin­ga

Ru­dol­fus – ich krew­ny

Hodo – mar­gra­bia Mar­chii Łu­życ­kiej

Zyg­fryd von Wal­beck – moż­no­wład­ca

Po­zo­sta­łe per­so­ny

Lud­mi­ła i Bo­ży­woj – są­sie­dzi Biał­ki i Chwa­ści­cha

Wierz­bin­ka – sio­stra Misz­ki graj­ka

Ry­znar – dzi­wak z Po­la­ny

Ja­gód­ka – jego sio­stra

Rut­ka – ich mat­ka

So­cha – pi­wo­war­ka

Kaź­mir, Ru­san i Go­ścich – otro­ki z Po­la­ny

Wę­dry­cho­ra – sta­rzec

Na­mysł i Jak­sa – bra­cia Biał­ki

Pa­proć – jej mat­ka

Rozdział 1. Jutrzenka miłości

Pra­sta­ra pusz­cza po raz ko­lej­ny wy­peł­ni­ła się za­pa­cha­mi lata. Znów moż­na było wy­brać się po le­śne ja­go­dy, pod­bie­rać pta­kom jaja w gniaz­dach albo miód pra­co­wi­tym psz­czo­łom. Od cza­su do cza­su dało się sły­szeć trzask pa­da­ją­ce­go od to­po­rów drze­wa, do­no­śny śmiech plą­sa­ją­cych w gę­stwi­nach dzie­ci oraz na­wo­ły­wa­nia znie­cier­pli­wio­nych, za­ję­tych zbie­ra­niem chru­stu ma­tek.

Tyl­ko Rzep­ka nie cho­dzi­ła w pusz­czę. W okre­sie żniw spo­dzie­wa­ła się roz­wią­za­nia. Cięż­ko jej było na­wet koło domu się krzą­tać, to­też sie­dzia­ła prze­waż­nie na ła­wecz­ce przed cha­łu­pą i wy­pla­ta­ła ko­sze, od cza­su do cza­su zer­ka­jąc na ba­wią­ce­go się w po­bli­żu Ra­do­sła­wa.

Dzie­cię z po­wi­ja­ków już po­przed­nie­go roku wy­ro­sło i bie­ga­ło wo­kół, wy­krzy­ku­jąc coś we­so­ło. A po­nie­waż lek­ką mowę mia­ło, wie­lu rze­czy się od nie­go do­wie­dzieć moż­na było, gdyż nad wiek ro­zum­ne się oka­za­ło. Ile­kroć opie­kun­ka na nie spo­glą­da­ła, tę­sk­no­tę i ża­łość w ser­cu swym czu­ła. Pa­cho­lę jak dwie kro­ple wody do Dzie­wan­ny było po­dob­ne! Jego nie­bie­skie oczę­ta lśni­ły peł­nym uf­no­ści bla­skiem, wło­sy mia­ło pło­we ni­czym kło­sy psze­ni­cy, a na ustach błą­kał się za­gad­ko­wy, ra­do­sny uśmiech.

Na twa­rzy Do­bro­mi­ra, gdy tyl­ko syna wi­dział, peł­na za­my­śle­nia po­wa­ga się ma­lo­wa­ła. On rów­nież do­strze­gał po­do­bień­stwo dzie­cię­cia do zmar­łej mat­ki. I cho­ciaż ni­g­dy o tym nie mó­wił, Rzep­ka wie­dzia­ła, że wciąż cier­pi po śmier­ci żony. Nie mo­gła go za to ga­nić. Ro­zu­mia­ła jego roz­pacz – ci­chą i za­ra­zem wiel­ce wy­mow­ną – po­nie­waż sama do­tąd nie otrzą­snę­ła się po stra­cie uko­cha­nej sio­stry. Po­dob­nie jak Do­bro­mir ani sło­wem o tym nie wspo­mi­na­ła. I tak żyli ze sobą po­łą­cze­ni wspól­nym, nie­mym bó­lem.

Tego dnia w po­po­łu­dnio­wej po­rze rów­nież na ła­wecz­ce sie­dzia­ła. Na­gle czyjś do­tyk z za­my­śle­nia ją wy­rwał. Po­czuw­szy na ra­mie­niu uścisk dło­ni, wzrok pod­nio­sła i sto­ją­cą obok świe­krę uj­rza­ła.

– Mogę spo­cząć przy to­bie? – za­py­ta­ła.

– Oczy­wi­ście – od­par­ła Rzep­ka i odło­ży­ła na bok ko­szyk, któ­ry wy­pla­ta­ła.

– Masz dość łasz­ków dla dziec­ka? – do­cie­ka­ła Biał­ka, wbi­ja­jąc wzrok w brzuch nie­wiast­ki.

– Tak. Po­ukła­da­łam w ku­frze wszyst­kie te, z któ­rych wy­rósł Ra­do­sław, a resz­tę uszy­ję dla mo­je­go syn­ka już po roz­wią­za­niu – wy­ja­śni­ła.

– No tak. W tym sta­nie nie wol­no ci igły do ręki brać, bo by dziec­ko za­szy­ty ro­zum mia­ło… – wes­tchnę­ła Chwa­ści­cho­wa po­ło­wi­ca. – Ale skąd pew­ność, że uro­dzisz chłop­ca? A je­śli to bę­dzie dziew­ka?

Rzep­ka, do­ty­ka­jąc łona, uśmiech­nę­ła się nie­znacz­nie.

– Po pro­stu mam prze­czu­cie, że to syn.

Biał­ka gło­wę w górę za­dar­ła i w błę­kit­ne nie­bo spo­glą­da­ła. Rzep­ka rów­nież po­wio­dła wzro­kiem w tym kie­run­ku, ale po chwi­li spoj­rze­nie jej po­now­nie spo­czę­ło na twa­rzy świe­kry. W cią­gu tych dwóch lat, od­kąd była żoną Do­bro­mi­ra, mat­ka męża po­sta­rza­ła się znacz­nie. W ką­ci­kach ust i wo­kół oczu zro­bi­ły się jej ku­rze łap­ki, czo­ło bruz­dy po­kry­ły, po­nad­to stra­ci­ła dwa ko­lej­ne przed­nie zęby. I ulot­ni­ła się gdzieś jej po­go­da du­cha. Co­raz czę­ściej po­pa­da­ła w za­du­mę i odrę­twie­nie, któ­re coś ze star­czej nie­mo­cy mia­ły.

Do­pie­ro Ra­do­sław, któ­ry wspiął się na ko­la­na bab­ki, do przy­tom­no­ści ją przy­wró­cił. Biał­ka po­gła­ska­ła wnę­ka po pło­wej głów­ce i zza pa­zu­chy miar­kę mio­du wy­ję­ła, któ­rą za­wsze ile­kroć wy­bie­ra­ła się do Rzep­ki, no­si­ła.

– A na, na­ści, wnu­siu! – za­chę­ca­ła dziec­ko do li­za­nia.

Pa­cho­lę nie ka­za­ło so­bie tego dwa razy po­wta­rzać. Wnet po­rwa­ło sma­ko­łyk z rąk bab­ki i zsu­nąw­szy się z jej ko­lan, za cha­łu­pę po­bie­gło.

– Nie mam po­ję­cia, kie­dy on tak urósł… – wes­tchnę­ła Rzep­ka.

– Lata lecą. Nie za­trzy­masz ich… – za­wtó­ro­wa­ła Biał­ka. Po chwi­li do­da­ła: – Do­brze, że bit­ki ja­kiejś te­raz nie ma, boć cięż­ko by ci było, gdy­by tak Do­bro­mir hen po­szedł.

Mło­da go­spo­dy­ni w od­po­wie­dzi tyl­ko gło­wą po­ki­wa­ła i wró­ci­ła pa­mię­cią do tego cza­su, gdy mąż zle­cił płat­ne­rzo­wi z pod­gro­dzia wy­ku­cie wo­jen­nej kol­czu­gi. Była bar­dzo kosz­tow­na, ale dużo le­piej chro­ni­ła niż zbro­ja łu­sko­wa, to­też żona nie pa­trzy­ła krzy­wo, gdy ich wspól­na sa­kiew­ka znacz­nie opróż­nia­ła.

Przez chwi­lę jesz­cze sie­dzia­ły w mil­cze­niu, aż Biał­ka pod­nio­sła się i mruk­nąw­szy, że wię­cej cza­su mi­trę­żyć nie bę­dzie, ku swo­jej cha­łu­pie po­szła.

Tym­cza­sem Rzep­ka Ra­do­sła­wa zła­pa­ła i do wiel­kiej izby za­pro­wa­dzi­ła.

– Sia­daj za sto­łem, brzdą­cu – po­wie­dzia­ła, sa­dza­jąc dziec­ko na krze­seł­ku. – Czas na obiad.

Za­raz też po­sta­wi­ła przed nim mi­skę z po­lew­ką z le­biod­ki i pa­trzy­ła, jak ma­lec wkła­da do buzi łyż­kę za łyż­ką. A le­d­wie na­peł­nił brzu­szek, zie­wać za­czął, więc go w ko­mór­ce na sien­ni­ku po­ło­ży­ła, gdyż z ko­ły­ski już wy­rósł.

– Śpij, ma­lusz­ku… – szep­nę­ła i po­ca­ło­wa­ła dzie­cię w spo­co­ne czół­ko.

Pod­par­ła się i cięż­kim kro­kiem do wiel­kiej izby wró­ci­ła. Mo­gła tro­chę od­po­cząć.

Cie­szy­ła się z nad­cho­dzą­ce­go roz­wią­za­nia. Wszyst­ko już przy­go­to­wa­ła na na­ro­dzi­ny dzie­cię­cia i mia­ła do­świad­cze­nie w opie­ce nad nie­mow­lę­ta­mi, co nie­ma­ło zna­czy­ło, gdyż nie mo­gła li­czyć ani na po­moc świe­kry, ani wła­snej mat­ki. Pierw­sza na zdro­wiu znacz­nie pod­upa­dła, dru­ga zaś mi­nio­nej zimy z osa­dy ucie­kła i wpadł­szy do głę­bo­kie­go dołu, za­mar­z­ła. Rzep­ka nie ży­czy­ła mat­ce ta­kie­go losu, lecz do tej pory za­sta­na­wia­ła się, czy lep­szy był dla niej na­gły zgon, czy ży­cie w cał­ko­wi­tej nie­mo­cie.

Nie­wia­sta tak głę­bo­ko w my­ślach się po­grą­ży­ła, że nie za­uwa­ży­ła, kie­dy Do­bro­mir do izby wszedł.

– No, ka­wał do­brej ro­bo­ty za nami – wes­tchnął, sia­da­jąc za sto­łem. – Już te­raz o zi­mie trze­ba my­śleć, by dość opa­łu zgro­ma­dzić.

Go­spo­dy­ni gło­wą po­ki­wa­ła i misę z po­lew­ką przed mę­żem po­sta­wi­ła.

Po­si­lał się w mil­cze­niu i do­pie­ro gdy łyż­kę odło­żył, ku żo­nie spoj­rzał.

– Jak się czu­jesz? – za­py­tał z tro­ską w gło­sie.

Rzep­ka dłoń do ogrom­ne­go brzu­cha przy­ło­ży­ła i od­par­ła:

– Cał­kiem do­brze, tyl­ko cza­sa­mi tak mnie ko­pie, że ustać nie mogę. No i mę­czę się bar­dzo. Zim­ni­ca swój ślad zo­sta­wi­ła…

Oczy­wi­ście bar­dzo do­brze pa­mię­tał tam­ten czas, kie­dy Rzep­ka o ży­cie wal­czy­ła, a jej młod­sza sio­stra w za­świa­ty ode­szła. Ale nie chciał o tym mó­wić. Nie było sen­su roz­dra­py­wać ran, któ­re do­tąd nie­zu­peł­nie się wy­go­iły.

– A cie­bie ra­mio­na od to­po­ra nie bolą? – Za­trosz­czy­ła się o zdro­wie męża.

– Bolą – przy­znał. – Ale cóż po­cząć?

– Przy­ło­żę ma­ści, co ła­ma­nie uśmie­rza – za­ofia­ro­wa­ła się na­tych­miast i na po­szu­ki­wa­nie zie­lar­skie­go wor­ka się uda­ła.

Po chwi­li Do­bro­mir le­żał już pół­na­gi na sien­ni­ku, a żona mu ra­mio­na na­cie­ra­ła.

– Mu­szę o cie­bie dbać – uśmiech­nę­ła się – bo cóż bym sama z dzieć­mi po­czę­ła?

– Da­ła­byś so­bie radę – od­parł i pa­trząc w po­wa­łę, za­raz do­dał po­waż­nie: – Gdy­by tak ksią­żę na woj­nę we­zwał…

Po­czu­ła, że ser­ce jej się ści­snę­ło. Uko­cha­ny był wo­jem, więc mu­siał­by na ksią­żę­ce we­zwa­nie się sta­wić. Nie znio­sła­by, gdy­by na woj­nie zgi­nął. Ko­cha­ła go rów­nie moc­no jak za cza­sów mło­do­ści, ale od pa­mięt­ne­go dnia, w któ­rym uczu­cia swe wy­zna­ła, ni­g­dy już po­dob­ne sło­wa nie pa­dły z jej ust. On rów­nież nie mó­wił o mi­ło­ści. Było do­kład­nie tak, jak kie­dyś jej za­po­wie­dział: dbał o nią i sza­no­wał, po­dob­nie jak Chwa­ścich Biał­kę. To wszyst­ko. A ona tę­sk­ni­ła za tym wy­zna­niem, choć mia­ła peł­ną świa­do­mość, że być może ni­g­dy go nie usły­szy.

Żeby od­go­nić przy­kre my­śli, za ro­bo­tę się wzię­ła. Ra­do­sław raz po raz bru­dził łasz­ki, to­też co­dzien­nie za cha­łu­pą w ba­lii prać mu­sia­ła. Było jej wpraw­dzie cięż­ko z wiel­kim brzu­chem i po­ci­ła się ogrom­nie, ale pra­ca przy­naj­mniej wszel­kie roz­my­śla­nia prze­ga­nia­ła.

Kie­dy wy­krę­ci­ła ostat­nią ko­szul­kę, w nie­bo spoj­rza­ła. Stwier­dziw­szy, że do wie­czo­ra odzie­nie trzy razy zdą­ży wy­schnąć, na sznu­rze je roz­wie­si­ła. Tym­cza­sem Do­bro­mir żyt­ni­cę uprząt­nąć po­szedł, jako że pora żniw wiel­ki­mi kro­ka­mi się zbli­ża­ła. Do­pie­ro z za­cho­dem słoń­ca do domu po­wró­cił.

* * *

Rzep­ka nie cho­dzi­ła w pole, by zbo­że żąć. Le­cze­niem się zaj­mo­wa­ła. Zna­la­zło się paru star­ców do do­glą­da­nia i kil­ka nie­wiast w Po­la­nie, któ­re w po­ło­gu po­mo­cy od zna­chor­ki wy­cze­ki­wa­ły. To­też bra­ła ze sobą Ra­do­sła­wa i z zie­lar­skim wor­kiem na ple­cach ku cha­łu­pom szła, a tam już za­wsze ktoś ba­cze­nie na dzie­cię miał. Od­bie­ra­jąc po­ro­dy, o wła­snym roz­wią­za­niu roz­my­śla­ła i co­raz czę­ściej nie­po­kój w ser­cu czu­ła. Zbyt do­brze wie­dzia­ła, jak to wszyst­ko wy­glą­da. Zda­wa­ła so­bie spra­wę, że nie po­sia­da już ta­kie­go zdro­wia jak w przed­ślub­nych la­tach. Tyle trud­no­ści mo­gło­by się po­ja­wić… Ale któż swój los zna?

Słoń­ce wciąż sta­ło wy­so­ko, nie­bo błę­ki­tem wzrok lu­dzi ku so­bie przy­cią­ga­ło, a de­li­kat­ny wie­trzyk od pusz­czy cią­gną­cy ochło­dę noz­drzom niósł, gdy ku Zby­cho­wej cha­łu­pie po­dą­ża­ła. Tym ra­zem szła bez pa­sier­ba, któ­re­go u bab­ki zo­sta­wi­ła, po­nie­waż u ko­wa­lów nikt by dzie­cię­cia nie przy­pil­no­wał. Po śmier­ci Chwost­ka Zbych ze swą babą jako star­cy zgrzy­bia­li się po­ro­bi­li i nie­mal wszy­scy w Po­la­nie ry­chły zgon im wró­ży­li.

Nie mu­sia­ła pu­kać do cha­łu­py, gdyż drzwi na oścież otwar­te sta­ły, lecz mimo to z pew­nym wa­ha­niem próg prze­kro­czy­ła. Tam Wierz­bin­ka przy cho­rej ko­wa­lo­wej sie­dzia­ła, trzy­ma­jąc ją za rękę, lecz za­le­d­wie spo­strze­gła przy­by­łą, za­raz pod nogi splu­nę­ła. Rzep­ka wiel­ki ból w ser­cu po­czu­ła, wi­dząc, jak moc­no nie­na­wi­dzi jej ta, któ­ra kie­dyś wraz z nią i Dzie­wan­ną w Msz­czu­jo­wej cha­łu­pie miesz­ka­ła.

– Wi­taj, Wierz­bin­ko!

Obłą­ka­na nie­wia­sta w od­po­wie­dzi jeno gło­wę od­wró­ci­ła.

Rzep­ka wes­tchnę­ła i do ko­wa­lo­wej po­de­szła. Sta­ra spoj­rza­ła na nią z nie mniej­szym ja­dem w oczach niż daw­na druh­na.

– Przy­szłam do was… jako że wasz mąż mnie wo­łał. Po­dob­no ko­ści że­ście po­ła­ma­li…

– Do mnie już ni­ko­go nie trza – wy­sy­cza­ła Zby­cho­wa. – A ju­ści na pew­no nie tę, co mego Chwost­ka uto­pi­ła!

Rzep­ka taki za­wrót gło­wy na te sło­wa po­czu­ła, że omal na kle­pi­sko się nie osu­nę­ła.

– Prze­cie wie­cie, żem go nie po­to­pi­ła. Sąd boży zde­cy­do­wał, za kogo pójść mia­łam.

– A, sąd boży! – Sta­ru­cha splu­nę­ła.

Rzep­ka naj­chęt­niej ucie­kła­by stam­tąd, lecz w tej chwi­li do izby sta­ry ko­wal wszedł.

– A daj­że, sta­ra babo, ko­ści po­ma­cać! Sa­me­gom chcesz mnie na tym świe­cie osta­wić czy co?!

– Oj, dur­nyj dzia­du! Ju­ści ja wolę po­mrzeć w bo­le­ści, niź­li od tej la­ta­wi­cy po­moc przy­jąć! – od­pa­li­ła ko­wa­lo­wa.

– Wie­cie co, Zby­cho­wa? – po­sta­wi­ła się Rzep­ka bla­da jak prze­ście­ra­dło. – Wasz chłop to niech mnie woła, jak bę­dzie­cie chcie­li, żeby wam ko­ści na­sta­wiać! Do dom wra­cam, bo dzie­cię pil­no­wać mu­szę! – To po­wie­dziaw­szy, okrę­ci­ła się na pię­cie i tak szyb­ko, jak jej na to wiel­ki brzuch po­zwa­lał, z cha­łu­py wy­szła.

Le­d­wo zaś próg prze­kro­czy­ła, na Wit­ka wpa­dła, któ­ry w tym mo­men­cie z kuź­ni wy­szedł. On rów­nież krzy­wym okiem na nią spoj­rzał.

– Coś tu chcia­ła? – syk­nął.

– Ko­wal mnie do żony wo­łał, ale zda­ło się, że na próż­no – od­par­ła po­spiesz­nie i wy­mi­nąć go chcia­ła, boć jej dro­gę za­stą­pił.

Jed­nak on jak głaz w miej­scu stał i ani my­ślał zna­chor­kę prze­pu­ścić. Po­chy­liw­szy się groź­nie, nie­swo­im gło­sem wy­chry­piał:

– To przez cie­bie ona w obłęd po­pa­dła… Zwio­dłaś wszyst­kich, żmi­jo jed­na! A jam ją chciał brać, czar­no­bre­wą, do cha­łu­py przy­jąć. Te­raz jak, sko­ro ona obłą­ka­na?!

– Czyż to moja wina? – wy­szep­ta­ła Rzep­ka prze­ra­żo­na. – Prze­cie jam nie chcia­ła jej skrzyw­dzić. Cze­muż mnie tak nie­na­wi­dzi­cie?! – Ostat­nie sło­wa wy­krzy­cza­ła nie­mal, boć taki ból w ło­nie ją chwy­cił, że aż wpół się zgię­ła.

Wit­ko uśmiech­nął się wzgar­dli­wie i tym ra­zem po­zwo­lił się wy­mi­nąć. Rzep­ka, chwy­ciw­szy się obie­ma rę­ka­mi pod brzuch, w kacz­ko­wa­ty bieg się pu­ści­ła, jako że wszyst­ko na przed­wcze­sny po­ród wska­zy­wa­ło. Żni­wa na­wet nie w po­ło­wie sta­ły, a ona na samo ich za­koń­cze­nie roz­wią­za­nia się spo­dzie­wa­ła, to­też nie na­my­śla­jąc się wie­le, ku Chwa­ści­cho­wej cha­łu­pie się zwró­ci­ła, gdyż do swe­go domu znacz­nie da­lej mia­ła. I nie wia­do­mo, jak by się to wszyst­ko skoń­czy­ło, gdy­by na­gle Na­łęcz­ka, wy­cho­dząc z cha­łu­py, jej nie wy­pa­trzy­ła.

– Co się sta­ło?! – za­wo­ła­ła na wi­dok ją­trew­ki, któ­ra wręcz zgi­na­ła się we dwo­je.

– Za­czę­ło się… – jęk­nę­ła Rzep­ka. – Za wcze­śnie…

Dziew­ka bły­ska­wicz­nie zro­zu­mia­ła, w czym rzecz. Pod­sko­czy­ła do krew­nej, pod ra­mię moc­no ją chwy­ci­ła i za­raz do cha­łu­py po­wio­dła.

– Mat­ko! Rzep­ka ro­dzi! – krzyk­nę­ła.

Biał­ka, trzy­ma­jąc Ra­do­sła­wa w ra­mio­nach, na­tych­miast wy­chy­li­ła się z ko­mo­ry.

– Już?! – za­wo­ła­ła zdu­mio­na. – Toż jesz­cze czas!

Rzep­ka skrzy­wi­ła się pod wpły­wem po­twor­ne­go bólu. Świe­kra za­raz wnu­ka w ra­mio­na cór­ki rzu­ci­ła.

– Za­bierz go do Lud­mi­ły i wnet tu wra­caj! – po­na­gli­ła. – Sama nie wy­do­łam po­ro­du ode­brać. I po­ślij ko­goś po Do­bro­mi­ra, by pręd­ko z pola przy­by­wał!

Na­łęcz­ka, nie tra­cąc ani chwi­li, z cha­łu­py wy­bie­gła, tym­cza­sem go­spo­dy­ni Rzep­kę na zy­dlu po­sa­dzi­ła i koło go­rą­cej wody się za­krząt­nę­ła. Za­raz też zna­la­zła czy­ste prze­ście­ra­dła i nóż we wrzą­tek wsa­dzi­ła. Nim dziew­ka od są­siad­ki wró­ci­ła, wszyst­ko do po­ro­du przy­go­to­wa­ne było.

– Po­móż jej cho­dzić! – na­ka­za­ła Biał­ka, le­d­wie cór­ka drzwi za­mknę­ła.

Na­łęcz­ka nie ka­za­ła so­bie tego dwa razy po­wta­rzać. Na­tych­miast sko­czy­ła, by bra­to­wą pod­trzy­mać i w po­cho­dzie wo­kół sto­łu do­po­móc.

Gdy po raz szó­sty okrą­ży­ły izbę, Rzep­ka prze­sta­ła nad sobą pa­no­wać. Raz po raz z jej krta­ni wy­do­by­wał się gło­śny krzyk, a kie­dy po­czu­ła, że pora przeć, wyła jak ran­na wil­czy­ca w pusz­czy.

– Co z Do­bro­mi­rem?!  – de­ner­wo­wa­ła się Biał­ka. – Już po­wi­nien być z pola! Nie mam kogo po­słać po krze­sło po­ro­do­we!

– Może ja po­bie­gnę? – za­py­ta­ła Na­łęcz­ka nie­spo­koj­nie.

– Ty mu­sisz tu być. Mnie dło­nie drę­twie­ją i nie zła­pię ose­ska! Gdzież on jest, u li­cha?! – Le­d­wo to wy­krzy­cza­ła, a drzwi cha­łu­py otwo­rzy­ły się na oścież i syn do wiel­kiej izby wpadł.

– To już?! – za­wo­łał, cho­ciaż nie mu­siał, boć tak prze­raź­li­wych ję­ków w ży­ciu nie sły­szał.

– Bie­gnij po krze­sło po­ro­do­we! Ona za chwi­lę uro­dzi! – po­na­gli­ła go mat­ka.

Do­bro­mir jak wi­cher z cha­łu­py wy­padł i rów­nie bły­ska­wicz­nie po­wró­cił, nio­sąc cięż­ki me­bel, któ­ry na­tych­miast na środ­ku izby po­sta­wił.

– Wy­noś się stąd! – gruch­nę­ła mat­ka.

– Ni­g­dzie nie idę! – oświad­czył sta­now­czo. – W czym będę mógł, po­mo­gę!

– To sta­waj za nią i złap pod ra­mio­na! – wy­pa­li­ła Na­łęcz­ka.

Do­bro­mir, sta­nąw­szy za opar­ciem krze­sła, chwy­cił żonę pod pa­chy i za­gry­za­jąc usta, pod­trzy­my­wał, kie­dy par­ła. Świe­kra prze­po­co­ne gie­zło ro­ze­drzeć już zdą­ży­ła i wło­żyw­szy ręce mię­dzy uda Rzep­ki, no­wo­rod­ka przy­ję­ła.

– Dziew­ka! – za­wo­ła­ła Na­łęcz­ka ura­do­wa­na i za­raz bra­ta­ni­cę do ob­my­cia za­bra­ła.

Bab­ka tym­cza­sem pę­po­wi­nę za­wią­za­ła i znów się ku sy­no­wej ob­ró­ci­ła, jako że ta krzy­czeć nie prze­sta­wa­ła.

– Toć chy­ba jesz­cze jed­no idzie! – za­wo­ła­ła Biał­ka zdu­mio­na. I ocie­ra­jąc pot z czo­ła Rzep­ki, uspo­ka­ja­ją­co pra­wi­ła: – Od­dy­chaj głę­bo­ko! O tak, dasz radę…

Ro­dzą­ca na­pię­ła się i reszt­ka­mi sił dru­gie dzie­cię na świat wy­da­ła. A po­tem roz­sz­lo­cha­ła się tak z ulgi, jak i ze szczę­ścia.

– Chło­pię! – za­wo­ła­ła Na­łęcz­ka z pro­mien­ną twa­rzą. – Ma­cie bliź­nia­ki!

Do­bro­mir był tak wzru­szo­ny, że sło­wa wy­mó­wić nie mógł. Po­chy­lił się i czu­le uca­ło­wał spo­co­ne czo­ło żony. Po­tem po­wstać jej po­mógł i na łóż­ku po­ło­żył, by sił na­bie­ra­ła. Wie­dział, że sta­rym zwy­cza­jem mąż na­śla­du­je za­cho­wa­nia żony w cza­sie po­ło­gu: sły­sząc po­ro­do­we jęki, męż­czy­zna stę­ka, jak­by sam od­czu­wał bóle, aby w ten spo­sób prze­jąć na sie­bie część żo­ni­ne­go tru­du. I rze­czy­wi­ście coś w tym było, bo gdy pod­trzy­my­wał Rzep­kę, czuł się tak, jak­by sam miał wy­dać dzie­cię na świat…1

1 Jest to zwy­czaj ma­gicz­ny zwa­ny w an­tro­po­lo­gii kul­tu­ro­wej ku­wa­dą (wy­sia­dy­wa­niem), po­wszech­ny u wie­lu lu­dów, w tym in­do­eu­ro­pej­skich, zna­ny rów­nież u Sło­wian.

Tym­cza­sem ród­ka le­ża­ła w po­ście­li, a każ­de z bliź­niąt po obu stro­nach przy pier­si trzy­ma­ła. Była taka szczę­śli­wa, że có­recz­kę i syn­ka mę­żo­wi po­ro­dzi­ła!

– Jak na­zwie­cie dzie­wecz­kę? – za­cie­ka­wi­ła się Na­łęcz­ka.

– Mi­le­na… – wy­szep­ta­ła Rzep­ka.

Do­bro­mir ski­nął gło­wą.

– A chłop­ca? – do­da­ła Biał­ka.

– Do­bro­mir…

– Lu­do­mir – po­pra­wił mło­dy ociec. – Mi­le­na i Lu­do­mir.

Rzep­ka tyl­ko uśmiech­nę­ła się nie­znacz­nie.

– Mu­szę uznać dzie­ci, jak sta­ry zwy­czaj każe – oznaj­mił męż­czy­zna, bio­rąc syna w ra­mio­na. Uniósł go trzy razy do po­wa­ły, uca­ło­wał, a po­tem to samo z cór­ką zro­bił.

Biał­ka scho­wa­ła w po­wi­ja­ki po mo­ne­cie, by los dzie­ciom w ży­ciu da­rzył.

– Te­raz już stąd idź – ozwa­ła się do syna. – Nie­chaj Rzep­ka wy­po­czy­wa. Star­czy, że my dwie przy po­łoż­ni­cy osta­nie­my.

Do­bro­mir ski­nął gło­wą, wes­tchnął, spoj­rzał na żonę i nic już nie mó­wiąc, z cha­łu­py wy­szedł. Rzep­ka nie­za­dłu­go w nie­spo­koj­ny sen za­pa­dła.

* * *

Z wie­czo­ra oka­za­ło się, że mło­da mat­ka go­rącz­ką za­pło­nę­ła. Le­ża­ła w łóż­ku cała w po­tach i dresz­cza­mi wstrzą­sa­na, a świe­kra, okrut­nie zmar­twio­na, czo­ło jej ocie­ra­ła i raz po raz ku­bek z wodą do ust przy­sta­wia­ła. Żad­ne­go chło­pa w cha­łu­pie nie było, jako że Biał­ka wszyst­kich wy­gna­ła i te­raz u Do­bro­mi­ra no­co­wa­li. To­też sama z Na­łęcz­ką o Rzep­kę sta­rać się mu­sia­ła i czu­ła, że z każ­dą chwi­lą co­raz więk­szy strach ją ogar­nia.

– Dadź­bog, jesz­cze i tego bra­ko­wa­ło… – za­wo­dzi­ła. – W dresz­czy­cę po­ło­go­wą za­pa­dła!

– Co te­raz? – py­ta­ła Na­łęcz­ka, nie mniej od mat­ki za­lęk­nio­na.

– A bo ja wiem? Tak nie­raz bywa w po­ło­gu. Bo­gów trza o po­moc pro­sić!

Na­gle Rzep­ka spo­co­ną gło­wą po po­ście­li rzu­cać za­czę­ła i coś o Wierz­bin­ce i Chwost­ku za­ma­ja­czy­ła.

– Dadź­bog… – wzdy­cha­ła Biał­ka, a pło­mień po­chod­ni cie­niem kładł się na jej bla­dej twa­rzy.

Na­łęcz­ka ze­rwa­ła się z zy­dla.

– Bie­gnę po Do­bro­mi­ra! – za­wo­ła­ła i już jej nie było.

Tym­cza­sem bab­ka przy ose­skach się uwi­ja­ła, boć zgłod­nia­łe pła­kać po­czę­ły. Gdy do mat­czy­nej pier­si je przy­ło­ży­ła, wnet za­mil­kły.

– No! – Ode­tchnę­ła cięż­ko jak miech ko­wal­ski i swe czo­ło z rosy otar­ła. A kie­dy na zy­dlu spo­czę­ła, Do­bro­mir do cha­łu­py jak bu­rza wpadł.

– Po­mar­ła?! – krzyk­nął strasz­li­wym gło­sem, aż nie­mow­lę­ta znów kwi­lić po­czę­ły.

– Ci­chaj, bo dzie­ci stra­chasz! – ofuk­nę­ła go. – Nie po­mar­ła, ale źle z nią…

– A cóż…

– W po­ło­go­wą go­rącz­kę za­pa­dła. Dadź­bog, by wy­ży­ła!

Po­bladł strasz­li­wie i przy żo­ni­nym po­sła­niu na ko­la­na się osu­nął. Przy­ło­żył wiel­ką dłoń do jej roz­pa­lo­ne­go lica i coś ci­cho szep­cząc, oczy przy­mknął. Biał­ka, wi­dząc sy­now­ską bo­leść, w bok się usu­nę­ła, on zaś aż do pół­noc­ka przy Rzep­ce klę­czał. Przy­po­mniał so­bie tam­ten od­le­gły czas, kie­dy z le­d­wo­ścią z zim­ni­cy wy­szła, i bał się strasz­li­wie, że tym ra­zem śmierć jej nie omi­nie. To­też wy­glą­dał, by choć na chwi­lę oczy otwo­rzy­ła, a kie­dy na­gle za­mru­ga­ła i unio­sła cięż­kie po­wie­ki, po­chy­lił się nad nią gwał­tow­nie.

– Nie umie­raj, Rzep­ko – bła­gał, ści­ska­jąc jej drob­ne dło­nie. – Nie zo­sta­wiaj mnie sa­me­go z dzieć­mi! Nie zdzier­żę tej bo­le­ści, je­śli i ty mnie opu­ścisz…

Po twa­rzy nie­wia­sty prze­mknął uśmiech ni­kły jak cień, świad­czą­cy, że mę­żo­we sło­wa do­sły­sza­ła.

– Ko­cham cię… Ca­łym ser­cem mi­łu­ję! Nie jak Dzie­wan­nę, ale rów­nie moc­no. Moje ty ser­ce zło­te!

Praw­dę mó­wił: mi­ło­wał ją, choć ina­czej niż zmar­łą mał­żon­kę. Dzie­wan­nę uwiel­biał jako mło­dzie­niec, Rzep­kę – jako mąż doj­rza­ły. Ale do­pie­ro w tej chwi­li to so­bie uświa­do­mił! I do­kład­nie w tym mo­men­cie rów­nież Rzep­ka po­sta­no­wi­ła, że bę­dzie ze śmier­cią wal­czyć. Nie pod­da się, nie zro­bi z dzie­ci sie­rot ani po­dwój­ne­go wdow­ca z uko­cha­ne­go męża! Prze­to de­li­kat­nie, gdyż na tyle jej siły po­zwa­la­ły, dłoń Do­bro­mi­ra ści­snę­ła. On zaś na­tych­miast wy­mo­wę tego uści­sku po­jął. Po­chy­lił się, wziął jej wiot­ką po­stać w swe po­tęż­ne ra­mio­na i ni­czym skarb naj­droż­szy do ser­ca przy­tu­lił.

– Boże do drzew­ca przy­bi­ty – szep­tał z dna naj­głęb­szej roz­pa­czy – nie znam Cię, ale mój ksią­żę uwie­rzył w Cie­bie, więc przy­rze­kam na wszyst­ko, że je­śli moją uko­cha­ną przy ży­ciu za­trzy­masz, okrz­czę sie­bie i sy­nów mo­ich!

Gdy pierw­sze pro­mie­nie ju­trzen­ki przez okien­ko do wiel­kiej izby wpa­dły, Rzep­ka do przy­tom­no­ści wró­ci­ła.

Rozdział 2. Rozstajne drogi

Ba­bie lato przy­nio­sło pięk­ną, bez­wietrz­ną po­go­dę. Lu­dzi­ska już się ze żni­wa­mi ob­ro­bi­li, to­też cza­su mie­li wię­cej i czę­ściej do sie­bie za­glą­da­li. Ro­bo­ta te­raz pod strze­chy się prze­nio­sła, gdyż na­le­ża­ło zbo­że ce­pa­mi wy­młó­cić, lecz z tym nikt się za­nad­to nie spie­szył, jako że je­sie­nią i zimą dość cza­su było.

Na­łęcz­ka każ­dą wol­ną chwi­lę przy Hen­nin­gu i jego wuju prze­pę­dza­ła, więc i tego dnia w po­po­łu­dnio­wej po­rze ku sza­ła­so­wi ob­cych zdą­ża­ła. Nie by­łoż ta­kiej siły, któ­ra w cha­łu­pie by ją za­trzy­ma­ła, je­śli tyl­ko mat­ka dla niej ja­kie­go za­ję­cia nie wy­na­la­zła.

– A cóż ci po ob­cych? – bia­do­li­ła Biał­ka, gdy cór­ka do wyj­ścia się szy­ko­wa­ła.

– Ma­tu­lu, czy masz dla mnie jesz­cze jaką ro­bo­tę? – za­py­ta­ła dziew­ka spo­koj­nie.

– Ju­ści nie, ale po­sie­dzia­ła­byś w cha­łu­pie, miast ga­da­nia ob­cych słu­chać!

– To nie jest żad­ne ga­da­nie – za­opo­no­wa­ła cór­ka. – Oni Sło­wo Boże gło­szą!

Biał­ka wes­tchnę­ła jak miech ko­wal­ski i zu­peł­nie zdru­zgo­ta­na ręką mach­nę­ła. A Na­łęcz­ka, wi­dząc to, nic już nie rze­kła i ku ob­cym po­spie­szy­ła.

Ra­czej cha­łu­pą sza­łas ich zwać na­le­ża­ło, jako że przez lata znacz­nie go roz­bu­do­wa­li i ocie­pli­li, jak­by na za­wsze w Po­la­nie po­zo­stać za­my­śla­li. Na­łęcz­ka jed­nak wie­dzia­ła, że tak nie bę­dzie. Hen­ning raz po raz na­po­my­kał, że głę­biej w pusz­czę iść za­mie­rza, a w niej wów­czas ser­ce za­mie­ra­ło. Czu­ła, że nie zdzier­ży ży­cia w osa­dzie, gdy mi­sjo­na­rzy za­brak­nie. Cały czas cze­goś by wy­cze­ki­wa­ła… Cze­goś istot­ne­go. Sama do­brze nie wie­dzia­ła cze­go.

Sta­nąw­szy przed sza­ła­sem, spo­strze­gła, że Hen­ning dę­bi­nę stru­ga. Tak był tym po­chło­nię­ty, że nie od razu dziew­kę za­uwa­żył. Chrząk­nę­ła więc zna­czą­co, a kie­dy gło­wę uniósł, w jego brą­zo­wych oczach uśmiech za­go­ścił.

– Cie­szę się, że przy­szłaś – rzekł, od­kła­da­jąc kij, a wska­zaw­szy sto­ją­cy obok sto­łek, do­dał: – Usiądź, pro­szę.

Chwa­ści­cho­wa cór­ka spo­czę­ła i cie­ka­wie do­ko­ła się ro­zej­rza­ła. Ale miast sta­re­go Bru­no­na jeno dzię­cio­ła stu­ka­ją­ce­go w pień stu­let­nie­go dębu wy­pa­trzy­ła.

– Gdzie twój on­kel? – za­py­ta­ła.

– W pusz­czę po­szedł, by ja­gód na­zbie­rać, póki jesz­cze są – wy­ja­śnił.

– A ja my­śla­łam, że mo­dli się w sza­ła­sie. – Uśmiech­nę­ła się prze­kor­nie.

Hen­ning po­dob­ną miną jej od­po­wie­dział i za­raz opo­wia­dać za­czął, a to o drzaz­dze w oku, a to o za­ko­pa­nym ta­len­cie. Na­łęcz­ka zaś tych opo­wie­ści z bi­ją­cym ser­cem słu­cha­ła, cho­ciaż nie wszyst­ko ro­zu­mia­ła i nie­raz mu­sia­ła o wy­ja­śnie­nie pro­sić. Ale prze­cież po to do ob­cych przy­cho­dzi­ła, by ich mowy słu­chać. O Bogu, któ­ry stał się czło­wie­kiem. Jak­że to dziw­nym było! Ni­jak so­bie tego wy­obra­zić nie po­tra­fi­ła… Ale im wię­cej o Nim słu­cha­ła, tym bar­dziej tego pra­gnę­ła.

Na­gle Hen­ning za­czął mó­wić o czymś zu­peł­nie in­nym, Na­łęcz­ka zaś tak za­du­ma­ną była, że nie od razu po­ję­ła, iż mło­dzian o swo­jej ro­dzi­nie opo­wia­da.

– Uro­dzi­łem się w Ra­ty­zbo­nie, du­żym i lud­nym mie­ście. Mój ociec zwie się Cor­ne­lius, a mat­ka He­dwig. Ociec na­le­ży do ce­chu szew­ców. Ro­dzi­cie­le chcie­li, bym i ja zo­stał mi­strzem… – Prze­rwał i za­my­ślił się głę­bo­ko. Po jego sma­głej twa­rzy le­d­wo do­strze­gal­ny cień prze­mknął, jak­by ból ja­kiś, lecz wnet znów raź­no ga­dać po­czął: – Nie chcia­łem szyć lu­dziom bu­tów. Pra­gną­łem wstą­pić do klasz­to­ru jak mój wuj Bru­no i po­świę­cić się mo­dli­twie oraz ko­pio­wa­niu ksiąg.

– A co to te księ­gi? – wtrą­ci­ła Na­łęcz­ka ci­cho.

– To per­ga­mi­ny z wo­ło­wej skó­ry, na któ­rych za­pi­su­je się sło­wa. Bo każ­de sło­wo moż­na za­pi­sać za po­mo­cą zna­ków, któ­re na­zy­wa­ją się li­te­ra­mi. Rów­nież i to, co ci opo­wia­dam, zo­sta­ło spi­sa­ne.

– Tak? A gdzie?

– W Ewan­ge­lii.

Na­łęcz­ka dzi­wo­wa­ła się ogrom­nie tej mo­wie. Ni­g­dy do­tąd nie sły­sza­ła, by sło­wa moż­na było za­pi­sy­wać. Bo jak­że to? Sło­wa się mówi i sły­szy, ale żeby je na wo­ło­wej skó­rze za­trzy­my­wać? Nie­po­ję­te!

Ale prze­cież wszyst­ko, co Hen­ning pra­wił, było nie­zwy­kłe, za­tem po chwi­li dzi­wić się cze­mu­kol­wiek prze­sta­ła. A on cią­gnął swą opo­wieść:

– Ro­dzi­cie­le sły­szeć o tym nie chcie­li. Gdy­bym nie prze­jął oj­co­we­go warsz­ta­tu, wów­czas całe mie­nie prze­szło­by na mo­je­go ku­zy­na Ru­dol­fu­sa. Ule­ga­jąc go­rą­cym proś­bom mat­ki, zgo­dzi­łem się po­rzu­cić za­miar wstą­pie­nia do klasz­to­ru i już mia­łem roz­po­cząć ter­mi­no­wa­nie, gdy na­gle za­szło coś nie­spo­dzie­wa­ne­go… – Po­now­nie za­my­ślił się głę­bo­ko.

Na­łęcz­ka jak urze­czo­na wpa­try­wa­ła się w nie­go. Mło­dzian do­tych­czas o swym ży­ciu nie opo­wia­dał. Ni­g­dy też o żad­nej Ra­ty­zbo­nie nie sły­sza­ła i nie mo­gła wy­obra­zić so­bie, jak wy­glą­da ży­cie w ob­cych kra­jach. Cały jej świat ogra­ni­czał się do Po­la­ny, któ­rą przod­ko­wie to­po­ra­mi wy­cio­sa­li, do wie­dzy, że gdzieś na da­le­kim, wiel­kim gro­dzie sie­dzi po­tęż­ny ksią­żę, któ­ry ogrom­ną pusz­czą wła­da, woj­ny pro­wa­dzi i cał­kiem nie­daw­no sta­rych bo­gów się wy­rzekł. Tak roz­my­śla­jąc, zno­wu po­sły­sza­ła, jak Hen­ning pra­wi:

– Ru­dol­fus za­pro­sił mnie do go­spo­dy. Po­dob­no waż­ną wia­do­mość dla mnie miał. Tak się zło­ży­ło, że tego dnia wy­jąt­ko­wo mało lu­dzi tam prze­by­wa­ło, a wśród nich mistrz kra­wiec­ki Mat­tias, do­sko­na­le zna­ny mnie i mo­je­mu ojcu. Na­gle zro­bi­ło się za­mie­sza­nie i sam nie wiem kie­dy uj­rza­łem nóż w ple­cach Mat­tia­sa. Ktoś człe­ka za­szty­le­to­wał, a wina pa­dła na mnie, gdyż sam je­den w go­spo­dzie po­zo­sta­łem.

Na­łęcz­ka, prze­ję­ta głę­bo­ko, dłoń Hen­nin­ga chwy­ci­ła, on zaś z wdzięcz­no­ścią na nią spoj­rzał.

– Po­nie­waż nie przy­zna­wa­łem się do za­mor­do­wa­nia mi­strza i nie zna­le­zio­no prze­ciw­ko mnie nie­pod­wa­żal­ne­go do­wo­du, sąd bi­sku­pi miast na chło­stę i wię­zie­nie ska­zał mnie, o co bar­dzo pro­si­łem, na gło­sze­nie Sło­wa Bo­że­go wśród po­gan. Mat­ka ubła­ga­ła swe­go bra­ta, a mego wuja Bru­no­na, aby mi to­wa­rzy­szył. Tak po wie­lu, wie­lu ty­go­dniach wę­drów­ki do­tar­li­śmy aż tu­taj…

– Kto mógł za­bić tam­te­go czło­wie­ka? – za­py­ta­ła Na­łęcz­ka.

– Nie wiem… Moja mat­ka He­dwig uwa­ża, że to Ru­dol­fus du­cha go po­zba­wił, gdyż po­rzu­ci­łem za­miar wstą­pie­nia do klasz­to­ru i tym sa­mym ode­bra­łem mu pra­wo dzie­dzi­cze­nia oj­co­we­go warsz­ta­tu.

– Ja rów­nież tak po­my­śla­łam! – za­krzyk­nę­ła dziew­ka.

Hen­ning uśmiech­nął się bla­do.

– Ni­ko­go nie wol­no wi­nić, je­śli nie do­wie­dzie się przed są­dem po­peł­nie­nia zbrod­ni – orzekł. – Za­uwa­ży­łem w trak­cie mo­jej tu­łacz­ki, że i wy, po­ga­nie, spo­ry mą­drze roz­strzy­ga­cie na wie­cach.

– Ow­szem, wiec zwo­łu­je star­szy­zna ro­do­wa, ale te­raz więk­szość star­ców w Po­la­nie wy­mar­ła i nie ma komu pra­wa sta­no­wić – od­par­ła Na­łęcz­ka ura­żo­na, że po­gan­ką ją na­zwał. – Kie­dy mała by­łam, dziad wę­drow­ny do nas przy­szedł i on są­dził ta­kie­go, co go o kra­dzież sie­kie­ry oskar­żo­no. Spór mię­dzy moim bra­tem a ko­wa­lem to sąd boży roz­strzy­gnął…

– Pa­mię­tam ten za­targ – przy­tak­nął mło­dzian i w czy­ste nie­bo spoj­rzał, po któ­rym słoń­ce już ku za­cho­do­wi wę­drów­kę roz­po­czę­ło.

Dziew­ka za jego spoj­rze­niem po­dą­ży­ła i aż usta ze zdzi­wie­nia otwo­rzy­ła, że pora już tak póź­ną się sta­ła. Zu­peł­nie za­tra­ci­ła się w opo­wie­ściach Hen­nin­ga. Czym prę­dzej ku Chwa­ści­cho­wej cha­łu­pie po­bie­gła, wy­so­ko uno­sząc spód­ni­cę i dud­niąc cho­da­ka­mi po wą­skich dra­ni­cach. A kie­dy drzwi za­my­śla­ła otwie­rać, sta­re­go Bru­no­na wy­pa­trzy­ła, któ­ry ob­ła­do­wa­ny ko­sza­mi ku sza­ła­so­wi ob­cych zmie­rzał. Nim zdą­ży­ła bo­daj sło­wem do nie­go prze­mó­wić, z wnę­trza cha­łu­py ostry głos mat­ki się do­był. Cór­ka, wes­tchnąw­szy, do środ­ka we­szła, a tam już Biał­ka wnet dla niej ro­bo­tę wy­na­la­zła.

* * *

Rzep­ka mia­ła mało po­kar­mu, to­też ko­zim mle­kiem dzie­ci poić mu­sia­ła. Nie od razu po po­ro­dzie wy­do­brza­ła, krwa­wiąc przez wie­le dni, więc chęt­nie po­moc oraz rady świe­kry przyj­mo­wa­ła. A Biał­ka na­praw­dę nie­oce­nio­na była! Dzie­li­ła się z sy­no­wą na­by­tym do­świad­cze­niem, nie raz i nie dwa łasz­ki wy­pra­ła albo kol­ce nie­mow­lę­cej za­po­bie­gła. Cho­ciaż nie­wia­sty za­wsze bli­skie so­bie były, te­raz więź, jaka się mię­dzy nimi za­wią­za­ła, ser­decz­ną przy­jaź­nią moż­na było na­zwać. Speł­ni­ło się bo­wiem ma­rze­nie i jed­nej, i dru­giej: Rzep­ka wzbu­dzi­ła ku so­bie mi­łość męża, a Biał­ka zdo­by­ła sy­no­wą, jaką za­wsze chcia­ła mieć. I nic już chy­ba nie za­kłó­ca­ło­by ich szczę­ścia, gdy­by nie to, że Do­bro­mir przy chrzcie swo­im i sy­nów ob­sta­wał.

Pusz­cza po raz ko­lej­ny w je­sien­nej na­go­ści sta­nę­ła, gdy wie­czo­ro­wą porą, sie­dząc przy sto­le w Chwa­ści­cho­wej cha­łu­pie, któ­rą wła­śnie sło­mą ocie­plać za­koń­czył, tak ro­dzi­cie­lom pra­wił:

– On moją Rzep­kę od śmier­ci wy­ba­wił. Bła­ga­łem o to i tak się sta­ło!

Biał­ka tyl­ko ręce za­ła­my­wa­ła.

– Ale jak­że to? Na­szych bo­gów chcesz się wy­rzec? Świa­to­wi­da, Pe­ru­na, We­le­sa?

– Nic mi nie dali – rzekł Do­bro­mir twar­do. – Jeno Dzie­wan­nę za­bra­li!

– Ja­koż to już daw­no było… – wes­tchnął Chwa­ścich.

– Cóż z tego? Czy po­wi­nie­nem o wszyst­kim za­po­mnieć? – wy­buch­nął syn, za­ci­ska­jąc pię­ści, i za­raz po­wró­cił do prze­rwa­nej mowy: – Pro­si­łem, by Rzep­ka nie po­mar­ła, i tak się sta­ło. A sko­ro prze­ży­ła, okrz­czę sie­bie i sy­nów!

– Do­brze mówi – ode­zwa­ła się Na­łęcz­ka z kąta izby, ja­kąś ro­bo­tą za­ję­ta. – I ja rów­nież krzest od ob­cych przyj­mę!

Biał­ka spoj­rza­ła na cór­kę ta­kim wzro­kiem, jak­by nie dziew­kę, lecz upio­rzy­cę w bla­sku po­chod­ni wi­dzia­ła.

– Mowy nie ma! – wark­nę­ła. – Do za­mąż­pój­ścia je­steś pod moją wła­dzą, a ja nie do­pusz­czę, byś krze­ści­jan­ką się sta­ła!

– Dla­cze­go? – za­py­tał Bo­ży­dar.

– Ty się do tego nie wtrą­caj! – wy­pa­li­ła mat­ka.

– Wy­po­wie­dzieć się może – ozwał się Chwa­ścich – boć już on nie pod two­ją pie­czą, jeno pod moim pra­wem.

Biał­ka, sły­sząc mę­żo­we sło­wa, tyl­ko usta za­ci­snę­ła, a go­spo­darz, zwra­ca­jąc się do Do­bro­mi­ra, pra­wił:

– Doj­rza­łym mę­żem je­steś, więc we­dle swej woli po­stę­po­wać mo­żesz. Chcesz się krzcić, ja ci w po­przek sta­wał nie będę… Jeno żeby z tego ja­kieś zło nie wy­szło.

– Nie wyj­dzie – rzekł Do­bro­mir sta­now­czo. – Wiem, że nie wyj­dzie! – To po­wie­dziaw­szy, od­sta­wił ku­bek ze słod­kim mle­kiem, wstał zza sto­łu i ski­nąw­szy ro­dzi­cie­lom gło­wą, wy­szedł z cha­łu­py i ku swo­jej, gdzie Rzep­ka już pew­nie dzie­ci do snu ukła­da­ła, po­dą­żył.

Nocą, gdy le­żał z nią w łożu, z uwa­gą żo­ni­nych słów wy­słu­chi­wał:

– Nie mogę ci tego za­bro­nić, lecz wo­la­ła­bym, byś nie przyj­mo­wał no­wej wia­ry. Ra­dzę ci: do­brze się nad wszyst­kim za­sta­nów! Cóż my wie­my o tym no­wym Bogu?

– Ja wiem, że On mi cie­bie przy ży­ciu po­zo­sta­wił – rzekł z mocą. – Przy­rze­kłem, że je­śli tak się sta­nie, okrz­czę sie­bie i po­tom­ków!

– Sko­ro je­steś zde­cy­do­wa­ny… – szep­nę­ła Rzep­ka bez prze­ko­na­nia, wtu­la­jąc się w jego ra­mio­na.

– Je­stem – od­parł i po­ca­ło­wał ją w czo­ło.

Przy­mknę­ła oczy. Z ci­chut­kim wes­tchnie­niem po­my­śla­ła, że co ma być, to i tak bę­dzie. Tyl­ko żeby nic złe­go z tego nie wy­ni­kło!

* * *

Przez trzy ko­lej­ne dni pa­dał deszcz, to­też do­pie­ro gdy nie­bo się prze­ja­śni­ło, Do­bro­mir do ob­cych po­szedł. Wieść o krzcie, któ­ry przy­jąć za­mie­rzał, lo­tem pta­ka Po­la­nę obie­gła, wy­wo­łu­jąc z cha­łup wszyst­kich, któ­rzy na wła­sne oczy chcie­li zo­ba­czyć to nie­zwy­kłe wi­do­wi­sko. Klę­czał więc w świę­tym gaju – gdzie już ni­ko­mu nie wol­no było czcić sta­rych bo­gów – w oto­cze­niu cie­kaw­skiej ga­wie­dzi i z rąk Bru­no­na sa­kra­ment przyj­mo­wał. Sta­ry mnich nowe imię mu nadał, któ­re brzmia­ło z nie­miec­ka Hu­ber­tus, a któ­re na­tych­miast Do­bro­mir za­po­mniał, po­nie­waż za zu­peł­nie zbęd­ne je miał. A kie­dy po za­koń­czo­nej ce­re­mo­nii wzro­kiem do­ko­ła po­wiódł, róż­no­rod­ne uczu­cia na twa­rzach naj­bliż­szych wy­czy­tał.

Mat­ka, trzy­ma­jąc Mi­le­nę w ra­mio­nach, z ura­zą spo­glą­da­ła. Na oj­co­wym ob­li­czu ma­lo­wał się ci­chy spo­kój. W spoj­rze­niu Na­łęcz­ki duma błysz­cza­ła, na­to­miast by­stre oczy Bo­ży­da­ra cie­ka­wo­ścią lśni­ły. Rzep­kę prze­nik­nął chłod­ny dreszcz, gdy ich spoj­rze­nia się spo­tka­ły. Pa­trzy­ła na męża z tro­ską i nie­po­ko­jem, a kie­dy ski­nął ku niej, z Ra­do­sła­wem i Lu­do­mi­rem do nie­go po­de­szła.

Do­bro­mir wziął star­sze­go syna za rącz­kę, a młod­sze­go z ra­mion żony prze­jął i wraz z nimi ku mni­cho­wi na po­wrót się ob­ró­cił. Bru­no za­raz chło­pię­ce głów­ki świę­co­ną wodą po­lał, na­da­jąc im imio­na Ulrik oraz Her­man, po­tem zaś na Rzep­kę wy­cze­ku­ją­co spoj­rzał. Ona jed­nak gwał­tow­nie gło­wą po­krę­ci­ła i ni­czym opa­rzo­na w ciż­bę ucie­kła. Lecz za­nim kto­kol­wiek wy­ro­zu­miał się w jej uczyn­ku, na­gle Ja­gód­ka przed mi­sjo­na­rzem na ko­la­na pa­dła i do chrztu się po­chy­li­ła. Ma­tyl­dą ją ochrzcił i po­śród ludu się ro­zej­rzał, czy jesz­cze ktoś nie wy­stą­pi. Nikt już jed­nak no­wej wia­ry nie za­mie­rzał przyj­mo­wać. Lu­dzi­ska, szep­cząc mię­dzy sobą, do cha­łup za­czę­li się roz­cho­dzić.

Wtem nie­bo się za­chmu­rzy­ło i lu­nął rzę­si­sty deszcz. Rzep­ka z Do­bro­mi­rem, po­rwaw­szy dzie­ci, bie­giem do cha­łu­py się rzu­ci­li. Chłop­cy już wcze­śniej, za­le­d­wie świę­co­na woda ich skro­pi­ła, po­chli­py­wać za­czę­li, a te­raz tak­że Mi­le­na w bek ude­rzy­ła. Wpa­dli w pro­gi zmo­cze­ni i prze­mar­z­nię­ci od cią­gną­ce­go z pusz­czy chło­du. Rzep­ka czym prę­dzej z dzie­ci odzie­nie zdar­ła i w su­che łasz­ki je prze­bra­ła. Tym­cza­sem Do­bro­mir ko­szu­lę zdej­mo­wał i onu­ce za­czął roz­wią­zy­wać. Do­pie­ro te­raz mo­gła po­my­śleć o so­bie. Roz­su­pła­ła prze­mo­czo­ny cze­pek i ścią­gnę­ła suk­nię przez gło­wę. Za­le­d­wie sta­nę­ła w sa­mym gieź­le, ku so­bie ją od­wró­cił i dłoń­mi po jej cie­le wo­dzić za­czął.

– Daj­że spo­kój! – Ro­ze­śmia­ła się. – Cała mo­kra je­stem!

– I ja rów­nież – oświad­czył prze­kor­nie. – Ra­dzę, by­śmy te­raz dla roz­grzew­ki go­rą­cą ką­piel wzię­li!

– Chęt­nie, ale naj­pierw dzie­ci – od­par­ła. – Mu­szę je na­kar­mić i uło­żyć do snu.

Szyb­ko ugo­to­wa­ła kasz­kę na ko­zim mle­ku, gdyż ose­ski ma­ru­dzi­ły bar­dzo, a po­tem w ko­ły­skach je po­kła­dła. Zby­sław jesz­cze jed­ną dla dru­gie­go dzie­cię­cia wy­stru­gał. Tyl­ko Ra­do­sław sy­piał w ko­mór­ce na wła­snym sien­ni­ku. Miał tak moc­ny sen, że nocą Rzep­ka już na­wet do nie­go za­glą­dać nie mu­sia­ła.

Tym­cza­sem Do­bro­mir ba­lię, co w ką­cie wiel­kiej izby sta­ła, na śro­dek wy­tasz­czył, i wodę na ką­piel grzać za­czął. Nie­dłu­go po­tem pod po­wa­łą go­rą­ce opa­ry się uno­si­ły. Po­spiesz­nie zrzu­ci­li z sie­bie to, w czym jesz­cze sta­li, i drżąc z pod­nie­ce­nia, w ką­pie­li się za­nu­rzy­li. Do­bro­mir, przy­cią­gnąw­szy Rzep­kę, ca­ło­wać ją za­czął. Ona na­to­miast usia­dła nań okra­kiem. Ję­cząc z roz­ko­szy, pod­da­li się wspól­ne­mu ryt­mo­wi. Mło­da mat­ka na­dal była kształt­na i jędr­na, mimo iż uro­dzi­ła dwo­je dzie­ci i z po­cząt­ku kar­mi­ła pier­sią. Prze­by­ta w po­ło­gu go­rącz­ka wy­klu­cza­ła ko­lej­ną cią­żę i cho­ciaż trój­ka dzie­ci cał­ko­wi­cie jej wy­star­cza­ła, z pew­nym smut­kiem o tym my­śla­ła. Wciąż pa­mię­ta­ła sło­wa Li­bu­szy, że nie­wie­ści ży­wot po dresz­czy­cy nie bę­dzie już wię­cej ro­dził, to­też dba­ła bar­dzo o dzie­ci i nad ich zdro­wiem czu­wa­ła, by choć­by prze­zię­bie­nia nie zła­pa­ły. Te­raz, gdy po­nu­ra je­sień świa­tem za­wład­nę­ła, było to szcze­gól­nie waż­ne.

Le­żąc w łożu, wsłu­chi­wa­ła się w spo­koj­ny od­dech męża i du­ma­ła o tym, co przy­niósł mi­nio­ny dzień. Nie wie­dzia­ła, czy do­brze, czy źle zro­bi­ła, go­dząc się ochrzcić dzie­ci. Była cał­ko­wi­cie pew­na, że sama prze­nig­dy tego nie zro­bi. Cóż z tego, że ksią­żę przy­jął nową wia­rę? Żył da­le­ko w od­le­głym, lud­nym gro­dzie. Nie miał z nią nic wspól­ne­go. Prze­cież Miesz­ko na­wet nie wie, że gdzieś w jego kra­ju żyje ja­kaś Rzep­ka…

Znu­żo­na roz­my­śla­niem, wresz­cie za­pa­dła w głę­bo­ki, od­prę­ża­ją­cy sen. Była ku temu naj­wyż­sza pora, gdyż z pierw­szy­mi pro­mie­nia­mi słoń­ca znów na­sta­nie nowy, pra­co­wi­ty dzień.

* * *

Tego roku dłu­go cią­gnę­ła się je­sien­na sza­ru­ga. Naga pusz­cza prze­raź­li­wie chłod­nym tchnie­niem zio­nę­ła, za­trzy­mu­jąc w cha­łu­pach nie­wia­sty po­chy­lo­ne nad ko­ło­wrot­ka­mi, w żyt­ni­cach zaś chło­pów zgię­tych pod ce­pa­mi. Dzia­twa, bie­ga­ją­ca do­tąd sa­mo­pas dra­ni­ca­mi, te­raz w ko­mór­kach nad łu­ska­niem gro­chu przy świe­tle po­chod­ni sie­dzia­ła. Tyl­ko nie­mow­lę­ta w Po­la­nie nie pra­co­wa­ły. Nie­skoń­cze­nie dłu­gie wie­czo­ry taką lub inną pie­śnią uroz­ma­ica­no albo ba­ja­niem cu­deń­kim, je­śli ktoś zmy­ślać do­brze po­tra­fił. A je­że­li sa­mot­ność za­nad­to cią­ży­ła, człek do są­sia­dów szedł, by tam przy ro­bo­cie gębę do dru­gie­go otwo­rzyć.

Biał­ka z tru­dem na­wi­ja­ła przę­dzę na mo­to­wi­dło. Dło­nie z każ­dym dniem co­raz bar­dziej jej drę­twia­ły, to­też nie­raz ru­szać nimi już nie mo­gła. Po­chy­li­ła się też bar­dzo i wzrok jej osłabł tak znacz­nie, że i szy­dła przy bla­sku po­chod­ni nie wi­dzia­ła. Co­raz czę­ściej zda­rza­ło się, że jako jej mać Pa­proć plą­sa­ła wo­kół sie­bie, cho­ciaż ze wszyst­kich sił sta­ra­ła się pa­no­wać nad tym dzi­wac­twem.

– Przy­szło mi ro­zum po­stra­dać i oślep­nąć na sta­rość – bia­do­li­ła. – Ot, taki to los czło­wie­czy…

Na­łęcz­ka z tro­ską na mat­kę spo­glą­da­ła, lecz nic nie mó­wi­ła. Sama w wiel­kim smut­ku po­grą­żo­na była. Po chrzcie Do­bro­mi­ra Hen­ning oświad­czył, że z wio­sną ru­sza­ją z wu­jem głę­biej w pusz­czę, by w in­nych osa­dach na­wra­cać i chrzcić lu­dzi. Na myśl, że nie bę­dzie go w Po­la­nie, że nie usły­szy już z jego ust tych cu­dow­nych opo­wie­ści o no­wym Bogu, ser­ce w niej za­mie­ra­ło. Nie było w sie­dli­sku ni­ko­go, kto po­tra­fił­by ocza­ro­wać ją tak, jak ten obcy! Nikt by tego nie po­tra­fił… A ona z każ­dym dniem co­raz bar­dziej pra­gnę­ła być do nie­go po­dob­na.

Daw­no już po­wzię­ła za­miar, że krzest przyj­mie, i cho­wa­jąc swą ta­jem­ni­cę na dnie ser­ca, od­po­wied­niej chwi­li ku temu wy­glą­da­ła. Ale za­wsze coś na prze­szko­dzie sta­wa­ło, by do ob­cych się udać: a to Biał­ka nie­do­ma­ga­ła, a to Chwa­ścich źle się czuł, a to Do­bro­mir ją wo­łał, by z Rzep­ką przy po­tom­stwie po­sie­dzia­ła. Albo coś in­ne­go jesz­cze nie po­zwa­la­ło z cha­łu­py wyjść. Kry na rze­ce stop­nia­ły i do wio­sny już się mia­ło, gdy od­po­wied­nia chwi­la na­de­szła.

Pew­ne­go dnia, kie­dy słoń­ce wy­so­ko na nie­bie sta­ło, Na­łęcz­ka od sa­me­go rana do sa­kra­men­tu się przy­go­to­wy­wa­ła. Naj­pierw oćca z bra­tem do ko­mór­ki wy­pro­si­ła, by w wiel­kiej izbie ką­piel wziąć, po­tem dłu­go w swe lu­ste­recz­ko pa­trzy­ła i ja­sne wło­sy w war­ko­cze za­pla­ta­ła, a kie­dy obiad mi­nął i ze sto­łu po­sprzą­ta­ła, usia­dła ci­chut­ko w ką­ci­ku i aż do zmierz­chu jak za­uro­czo­na tam tkwi­ła.

– Źle się czu­jesz, có­recz­ko? – za­py­ta­ła tro­skli­wie mat­ka, któ­ra przy świe­tle po­chod­ni bia­ły cze­pek ce­ro­wa­ła. – Od po­łu­dnia nic nie mó­wisz…

Na­łęcz­ka lek­ko ra­mio­na­mi wzru­szy­ła.

– Nic mi nie jest, ma­tu­lu. Tyl­ko mi się ga­dać nie chce.

– Ano i o czym tu ga­dać? – wtrą­cił Chwa­ścich, któ­ry wraz z Bo­ży­da­rem sieć na­pra­wiał. – Na­wet i Lud­mi­ła do nas ostat­nio nie przy­cho­dzi, a prze­cie ona gębę nie­wy­pa­rzo­ną ma.

Po­ło­wi­ca wes­tchnę­ła i nic nie po­wie­dzia­ła.

I tak z wol­na wie­czór na­stał, a ser­ce jak sza­lo­ne tłu­kło się w pier­si Na­łęcz­ki. Czu­jąc, że nie wy­trzy­ma dłu­żej owe­go wzbu­rze­nia, po izbie jak na­krę­co­na cho­dzić za­czę­ła, aż Bo­ży­dar śmiał się, że ni­czym kot z pę­che­rzem po cha­łu­pie lata. Ona mimo uszu jego ga­da­nie pusz­cza­ła, cze­ka­jąc nie­cier­pli­wie, aż do­mow­ni­cy w łóż­kach le­gną. Sama jed­nak się nie po­ło­ży­ła.

– Cóż ci, có­ruś? – za­nie­po­ko­iła się Biał­ka. – Cze­go się nie kła­dziesz? Prze­cie noc.

– Mu­szę do wy­chod­ka – oświad­czy­ła Na­łęcz­ka. – Śpij, ma­tu­lu. Nie ma po­wo­du, byś czu­wa­ła tyl­ko dla­te­go, że mój żo­łą­dek się zbun­to­wał. – To po­wie­dziaw­szy, z cha­łu­py wy­szła, a uspo­ko­jo­na Biał­ka w głę­bo­ki sen za­pa­dła.

Nie­bo gwiaź­dzi­ste było i raz po raz księ­życ zza chmur się wy­chy­lał. Na­łęcz­ka, drżąc z emo­cji i od wio­sen­ne­go chło­du, czym prę­dzej ku ob­cym po­bie­gła. Przy­sta­nąw­szy przed sza­ła­sem, wzię­ła głę­bo­ki od­dech i – jako że wej­ście było od­sło­nię­te – do wnę­trza zaj­rza­ła. Gło­śne chra­pa­nie uświa­do­mi­ło jej, że do­mow­ni­cy śpią, więc głos sowy na­śla­do­wać za­czę­ła. A kie­dy nie­spo­koj­ne po­ru­sze­nie usły­sza­ła, do środ­ka ośmie­li­ła się wejść.

– To ja, Na­łęcz­ka – po­wie­dzia­ła ci­chut­ko.

– Ty? A cze­góż chcesz? – za­py­tał Hen­ning za­spa­nym gło­sem.

– Krzest przy­jąć.

– Te­raz? Po nocy?

– Tak. Te­raz.

– Za­tem trze­ba wstać – sap­nął Bru­no, wier­cąc się na le­żan­ce. – Gdzie moje kro­pi­dło?

Hen­ning za­pa­lił po­chod­nię i w bla­sku ognia na Chwa­ści­cho­wą cór­kę z uwa­gą spoj­rzał.

– Je­steś pew­na? Przy­jąw­szy sa­kra­ment, sta­niesz się chrze­ści­jan­ką, a to ozna­cza, że uwie­rzysz w Syna Bo­że­go.

– Je­stem pew­na i wie­rzę w Nie­go – od­par­ła dziew­ka drżą­cym gło­sem.

– Za­tem klęk­nij – ode­zwał się Bru­no – i gło­wę po­chyl.

Na­łęcz­ka uczy­ni­ła, jak jej sta­ry mnich na­ka­zał.

– Czy wy­bra­łaś so­bie imię? – za­py­tał Hen­ning. – Musi być chrze­ści­jań­skie.

– Chcę no­sić mia­no two­jej mat­ki.

– Ma na imię He­dwig – przy­po­mniał.

– Więc i ja będę He­dwi­gą – zde­cy­do­wa­ła Na­łęcz­ka.

– Za­tem czy­nię moją po­win­ność – oświad­czył Bru­no i za­raz udzie­lił świę­te­go sa­kra­men­tu.

Ści­ska­jąc aż do bólu dło­nie, po­wsta­ła z klę­czek, a spoj­rzaw­szy w peł­ne po­wa­gi ob­li­cza ob­cych, ani sło­wa ze ści­śnię­te­go gar­dła nie wy­krztu­si­ła. Oni rów­nież wy­glą­da­li na wiel­ce prze­ję­tych. Nie wie­dząc, co ta­kie­go w tej­że chwi­li rzec po­win­na, ski­nę­ła im tyl­ko gło­wą i od­wró­ciw­szy się, ku Chwa­ści­cho­wej cha­łu­pie po­dą­ży­ła. Za­le­d­wie jed­nak pierw­szy krok uczy­ni­ła, coś jej w du­szy szep­nę­ło, że zza drzew każ­dy jej ruch śle­dzi czyjś czuj­ny, nie­chęt­ny wzrok. Nim zdą­ży­ła po­my­śleć, pu­ści­ła się bie­giem i z ser­cem tłu­ką­cym się w pier­si jak osza­la­łe drzwi za sobą za­trza­snę­ła.

Biał­ka, któ­ra za­wsze lek­ki sen mia­ła, gło­wę wy­so­ko unio­sła.

– Kto tam? – za­wo­ła­ła w ciem­no­ściach.

– To ja, ma­tu­lu – od­par­ła cór­ka po­spiesz­nie i do swej ko­mór­ki po omac­ku prze­mknę­ła.

– A cóż się tak tłu­czesz?

– Do wy­chod­ka cho­dzi­łam i ja­kaś mara mnie wy­stra­szy­ła.

– Śpij już! – rze­kła na to mat­ka, na dru­gi bok się ob­ra­ca­jąc.

Na­łęcz­ka, za­do­wo­lo­na, że o nic wię­cej jej nie py­ta­no, rów­nież gło­wę do po­dusz­ki przy­ło­ży­ła. Wes­tchnąw­szy ze szczę­ścia, na­wet nie spo­strze­gła, kie­dy głę­bo­ki sen ją zmo­rzył.

* * *

Dni były co­raz dłuż­sze i lu­dzi­ska znów w pola po­wy­cho­dzi­li. Jare Świę­ta zbli­ża­ły się wiel­ki­mi kro­ka­mi. Każ­dy wie­dział, że do tego cza­su zbo­ża za­sia­ne być mu­szą. Po­la­nie cie­szy­li się na nad­cho­dzą­ce świę­ta. Tyl­ko cór­ka Chwa­ści­cha żad­nej ra­do­ści nie oka­zy­wa­ła.

– W kra­ju Hen­nin­ga nie ob­cho­dzi się Ja­rych Świąt – tłu­ma­czy­ła mat­ce, któ­ra jaj­ka w wy­wa­rze z kory dę­bo­wej ma­lo­wa­ła. – U nich świę­tu­je się Zmar­twych­wsta­nie.

– Baj­dy. – Biał­ka wzru­szy­ła ra­mio­na­mi.

– Wca­le nie! – Cór­ka się sprze­ci­wi­ła. – Syn Boży zmar­twych­wstał! I ja w to wie­rzę, czy się to ma­tu­li po­do­ba, czy nie.

– Wiesz, wy­da­je mi się, że masz za dużo cza­su, có­ruś – orze­kła go­spo­dy­ni. – Gdy­byś go nie mia­ła, to byś bzdu­ra­mi się nie zaj­mo­wa­ła!

Na­łęcz­ka, sły­sząc to, nic już nie rze­kła, tyl­ko uśmiech­nę­ła się ze smut­kiem.

Nie wi­ni­ła mat­ki. Ro­zu­mia­ła, że na sta­rość trud­no jej sądy zmie­nić. Biał­ka o wie­lu spra­wach zda­nie wy­ro­bio­ne mia­ła, a ni­g­dy nie na­le­ża­ła do tych, któ­rzy je chęt­nie no­wym za­stę­pu­ją. Wszyst­ko mo­gło­by się do­brze po­to­czyć, gdy­by tyl­ko po­zwo­li­ła cór­ce na sa­mo­dziel­ność. Ale coś ta­kie­go jak de­cy­do­wa­nie o so­bie w przy­pad­ku nie­za­męż­nych dziew­cząt w Po­la­nie w ogó­le nie ist­nia­ło. Cór­ka aż do dnia ślu­bu cał­ko­wi­cie pod mat­czy­ną opie­ką po­zo­sta­wa­ła, a po za­ślu­bi­nach jako żona pod mę­żo­wą wła­dzę prze­cho­dzi­ła. Tak ro­bio­no z dzia­da pra­dzia­da i nie za­po­wia­da­ło się na od­mia­nę.

Nie mo­gąc so­bie zna­leźć miej­sca we wła­snej cha­łu­pie, do Rzep­ki po­szła. Tym­cza­sem ją­trew­ka dzie­ci kar­mi­ła. Lu­do­mir sie­dział spo­koj­nie na mat­czy­nych ko­la­nach, raz po raz po­ły­ka­jąc po­lew­kę, któ­rą mu na drew­nia­nej łyż­ce po­da­wa­no. Mi­le­na na­to­miast, zjadł­szy wcze­śniej swo­ją por­cję, do boku ro­dzi­ciel­ki przy­tu­lo­na sie­dzia­ła, a by­stro­oki Ra­do­sław ba­czył, by z ław­ki nie spa­dła. Wier­ci­pię­ta z niej była co nie­mia­ra! Po­nad­to grub­sza i moc­niej­sza od bra­ta, któ­ry rów­nież i sia­dać póź­niej za­czął. Rzep­ka bar­dzo mar­twi­ła się o naj­młod­sze­go syna. Wszyst­ko wska­zy­wa­ło na to, że dziew­ka jako star­sza wszyst­kie ży­cio­daj­ne soki z mat­czy­ne­go ży­wo­ta wy­ssa­ła, od­bie­ra­jąc bra­tu krze­pę i zdro­wie. Nie mo­gło być ina­czej, sko­ro ona, ich mat­ka, po prze­by­tej zim­ni­cy sama znacz­nie na si­łach pod­upa­dła.

Na wi­dok Na­łęcz­ki twarz Rzep­ki roz­ja­śni­ła się w uśmie­chu.

– Jak miło, że przy­szłaś! – po­wie­dzia­ła, wska­zu­jąc ze­łwie2 krze­sło. – Usiądź, pro­szę.

2 ze­łwa, ze­łwi­ca lub żeł­wi­ca (dawn.) sio­stra męża

Dziew­czy­na nie ka­za­ła so­bie tego dwa razy po­wta­rzać.

– Ależ oni są duzi! – za­wo­ła­ła zdu­mio­na. – Wi­dzia­łam ich nie da­lej jak przed pię­cio­ma dnia­mi, a zda­je się, jak­by przez pół uro­śli.

– Tak, dzie­ci po­tęż­nie­ją nie wia­do­mo kie­dy – ro­ze­śmia­ła się Rzep­ka, ocie­ra­jąc bu­zię Lu­do­mi­ra koń­cem swej za­pa­ski.

– Czym ich kar­mi­łaś? – za­cie­ka­wi­ła się dziew­ka.

– Po­lew­ką z barsz­czu – wy­ja­śni­ła mło­da mat­ka, a bio­rąc Mi­le­nę pod pa­chę, do­da­ła: – Wczo­raj po raz pierw­szy po­da­łam dzie­ciom groch. Ugo­to­wa­łam na mięk­ko, prze­gry­złam na pap­kę i wło­ży­łam im do buzi. Sta­ram się, by już wszyst­ko je­dli.

– Ja to nie będę mia­ła dzie­ci – wes­tchnę­ła Chwa­ści­cho­wa cór­ka, pod­pie­ra­jąc się na łok­ciach.

– E tam, ga­da­nie! – Rzep­ka zba­ga­te­li­zo­wa­ła jej sło­wa, ukła­da­jąc nie­mow­lę­ta w ko­ły­skach. – Cze­mu mia­ła­byś nie mieć? Wyj­dziesz za mąż i uro­dzisz nie­jed­no.

– Wła­śnie w tym cała rzecz, że ja nie wyj­dę za mąż – oznaj­mi­ła z prze­ko­na­niem, głasz­cząc Ra­do­sła­wa po pło­wej czu­pryn­ce.

Go­spo­dy­ni, przy­kryw­szy dzie­ci fu­ter­kiem, po­wró­ci­ła do sto­łu.

– A dla­cze­góż? – za­py­ta­ła zdzi­wio­na, sa­dza­jąc so­bie pa­sier­ba na ko­la­nach.

– Bo nie chcę. I dzie­ci też nie chcę.

– Cza­sa­mi trud­no cię zro­zu­mieć – stwier­dzi­ła ją­trew­ka.

Na­łęcz­ka ro­ze­śmia­ła się nie­swo­jo. Po chwi­li do­da­ła:

– Wiesz, okrz­ci­łam się.

Rzep­ka sze­ro­ko oczy otwo­rzy­ła.

– Nie patrz na mnie jak na obłą­ka­ną! Je­stem krze­ści­jan­ką i no­szę imię He­dwi­ga.

– Czy ktoś z two­ich o tym wie? – za­py­ta­ła po­wier­ni­ca se­kre­tu z po­wa­gą wy­ma­lo­wa­ną w bursz­ty­no­wych oczach.

– Na ra­zie tyl­ko ty.

Rzep­ka mil­cza­ła przez chwi­lę, spo­glą­da­jąc na ba­wią­ce­go się u jej stóp sio­strzeń­ca.

– Wyjdź­my przed dom – po­wie­dzia­ła, pod­no­sząc wzrok. – Tam so­bie po­ga­da­my.

– A je­śli dzie­ci się obu­dzą? – Na­łęcz­ka nie­pew­nie wsta­ła z krze­sła.

– Zo­sta­wię otwar­te drzwi – wy­ja­śni­ła mat­ka, po­ma­ga­jąc Ra­do­sła­wo­wi prze­kro­czyć próg. – Usły­szę je na­tych­miast, gdy tyl­ko za­czną kwi­lić.

Usia­dły na ław­ce tuż pod okien­kiem. De­li­kat­ny wie­trzyk po li­cach je sma­gał. Rzep­ka przy­mru­ży­ła oczy i w nie­bo spoj­rza­ła. Było ja­sne i sło­necz­ne, do­kład­nie ta­kie, ja­kie po­win­no być na wio­snę. W tym mo­men­cie o zmar­łej sio­strze po­my­śla­ła. Wspo­mnia­ła dni, kie­dy obie sia­dy­wa­ły na ław­ce przed Chwa­ści­cho­wą cha­łu­pą i ser­ce bo­le­ścią jej się ści­snę­ło. Jak­że to daw­no już było! Ile wio­sen od tam­tej pory prze­mi­nę­ło! Zda­wa­ło jej się, iż wie­ki dzie­lą ją od owe­go cza­su. Jak­by to wszyst­ko zda­rzy­ło się w in­nym ży­ciu i nie jej, lecz ko­muś dru­gie­mu. W tej­że chwi­li sie­dzia­ła obok mę­żo­wej sio­stry i roz­mo­wę pró­bo­wa­ła z nią na­wią­zać. Z Na­łęcz­ką za­wsze trud­nej się ga­da­ło. Była taka róż­na od Dzie­wan­ny, uf­nej, bez­po­śred­niej i po­god­nej. W Chwa­ści­cho­wej cór­ce drze­ma­ła ja­kaś nie­cier­pli­wość i har­dość za­ra­zem, a ce­chy te, po­łą­czo­ne z wro­dzo­ną skry­to­ścią, czy­ni­ły dziew­kę nie­przy­stęp­ną i nie­uf­ną wo­bec lu­dzi. Te­raz, gdy wy­ro­sła już z dzie­ciń­stwa, tym bar­dziej obca się zda­wa­ła.

– Je­steś pew­na, że do­brze zro­bi­łaś, przyj­mu­jąc krzest? – Rzep­ka prze­rwa­ła mil­cze­nie.

– Cał­ko­wi­cie.

– Ale przed bli­ski­mi za­ta­iłaś.

– Nie szko­dzi. Na ra­zie nie mu­szą wie­dzieć. Zresz­tą sami są win­ni, że to ukry­wam. Gdy­by mat­ka tak krzy­wo nie pa­trzy­ła na ob­cych, wca­le nie mu­sia­ła­bym mieć se­kre­tów. Czy to źle, że uwie­rzy­łam w Boga, któ­ry stał się czło­wie­kiem?

– Nie wiem… – od­par­ła Rzep­ka nie­pew­nie. – Ja tego nie ro­zu­miem.

– A my­ślisz, że ja wszyst­ko po­ję­łam? – od­par­ła py­ta­niem. – Ale za­wsze, gdy słu­cham tego, cze­go na­uczał, ser­ce drży mi z ra­do­ści i całe ży­cie chcia­ła­bym Mu od­dać!

Rzep­ka mia­ła wła­śnie od­po­wie­dzieć ze­łwie, że sko­ro tak czu­je, za gło­sem ser­ca po­dą­żać po­win­na, lecz w tym mo­men­cie nie­mow­lę­ta za­kwi­li­ły. Ze­rwa­ła się więc z ław­ki i zo­sta­wiw­szy Ra­do­sła­wa pod okiem Na­łęcz­ki, do cha­łu­py wbie­gła.

– Ciii, ciii, ma­leń­stwa… – uspo­ka­ja­ła roz­bu­dzo­ne dzie­ci, po­ru­sza­jąc obie­ma ko­ły­ska­mi jed­no­cze­śnie. – Mama jest przy was.

Tym­cza­sem Na­łęcz­ka, trzy­ma­jąc Ra­do­sła­wa w ra­mio­nach, w pro­gu sta­nę­ła.

– Za­bie­ram bra­tan­ka do nas – oznaj­mi­ła. – Przy­pro­wa­dzę go na po­wrót wie­czo­rem. A gdzie Do­bro­mir, że go ni­g­dzie do­tąd nie wi­dzia­łam?

– W żyt­ni­cy ziar­no mie­le – od­po­wie­dzia­ła go­spo­dy­ni, rada, że dziad­ko­wie Ra­do­sła­wa po­ba­wią. – Ja nie mam dość sił, by żar­na prze­krę­cać. Cóż po­cząć…

– Masz dość ro­bo­ty w obej­ściu i przy dzie­ciach – stwier­dzi­ła dziew­ka. – Do wie­czo­ra, bra­to­wo!

– Do wie­czo­ra – po­wtó­rzy­ła Rzep­ka, zmie­nia­jąc nie­mow­lę­tom po­wi­ja­ki.

Nim Chwa­ści­cho­wa cór­ka do cha­łu­py wró­ci­ła, jesz­cze do żyt­ni­cy za­gląd­nę­ła, gdzie ro­ze­bra­ny do pasa Do­bro­mir z roz­ma­chem cięż­ki­mi żar­na­mi krę­cił. Jego sze­ro­kie bar­ki i umię­śnio­ne ra­mio­na pot skro­pił. Tak był pra­cą po­chło­nię­ty, że nie od razu sio­strę za­uwa­żył.

– Jak ci idzie ro­bo­ta? – za­gad­nę­ła, sto­jąc w wej­ściu.

Do­pie­ro te­raz od­wró­cił się w jej stro­nę.

– To ty? – mruk­nął, ocie­ra­jąc zro­szo­ne czo­ło rze­mien­ną opa­ską prze­wią­za­ne, by mu wło­sy do oczu nie szły.

– Ja i Ra­do­sław. – Ro­ze­śmia­ła się.

– To wi­dzę! – stwier­dził we­so­ło.

Sio­stra nie­spo­dzie­wa­nie po­waż­nym wzro­kiem nań po­pa­trzy­ła.

– Przy­szłam się o coś wy­wie­dzieć.

– Py­taj!

– Sta­nął­byś po mo­jej stro­nie, gdy­bym po­wa­śni­ła się z ro­dzi­cie­la­mi?