Słowiańskie siedlisko
- Wydawca:
- Szara Godzina
- Kategoria:
- Obyczajowe i romanse
- Język:
- polski
- ISBN:
- 978-83-66201-02-6
- Rok wydania:
- 2018
- Słowa kluczowe:
- księżniczki
- mąż
- miłość
- niesie
- osadzie
- pogańskiej
- powieści
- siedlisko
- słowiańskie
- szeptuchy
- wiary
- władca
- mobi
- kindle
- azw3
- epub
Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).
Kilka słów o książce pt. “Słowiańskie siedlisko”
Rok 966. W osadzie Polana wciąż żyje się według pradawnych pogańskich zwyczajów. Matka puszcza karmi, odziewa i chroni ludzi.Dni oraz pory roku naznaczają ich dolę odwiecznym rytmem pracy i odpoczynku, a bogowie czuwają. Dwie siostry – Rzepka i Dziewanna – zakochują się w Dobromirze, mężnym woju z książęcej drużyny. Jedna z nich zwraca się po pomoc do szeptuchy, ale czy ziołami i magią można zdobyć miłość? Mieszkańcy pogańskiej kniei wiodą proste życie, lecz okrutny los o nich nie zapomina.
Tymczasem Mieszko I, mąż czeskiej księżniczki Dobrawy, przyjmuje chrzest święty. Władca sprzymierza się z chrześcijańskim światem dla dobra i spokoju poddanych. To niesie za sobą dalekosiężne skutki.
Przygoda, miłość, historia i czas wielkiej zmiany – to wszystko w nowej powieści z cyklu Saga Polska. Tym razem autorka zaprasza Czytelników do pogańskiej Polski u progu przyjęcia nowej wiary.
Polecane książki
Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Monika Rzepiela
Wszystkie prawa zastrzeżone. Żadna część niniejszej książki nie może być reprodukowana w jakiejkolwiek formie i w jakikolwiek sposób bez pisemnej zgody wydawcy.
Projekt okładki i stron tytułowych
Ilona Gostyńska-Rymkiewicz
Zdjęcia na okładce
© konradbak, Jevgeni Ivanov, Demian | www.stock.adobe.com
Redakcja
Justyna Nosal-Bartniczuk
Redakcja techniczna, skład, łamanie oraz opracowanie wersji elektronicznej
Grzegorz Bociek
Korekta
Barbara Kaszubowska
Wydanie I, Katowice 2018
Wydawnictwo Szara Godzina s.c.
biuro@szaragodzina.pl
www.szaragodzina.pl
Dystrybucja wersji papierowej: DICTUM Sp. z o.o.
ul. Kabaretowa 21, 01-942 Warszawa
tel. 22-663-98-13, fax 22-663-98-12
dystrybucja@dictum.pl
www.dictum.pl
© Copyright by Wydawnictwo Szara Godzina s.c., 2018
ISBN 978-83-66201-02-6
Rodzinie
Dramatis personae
Chałupa Chwaścicha
Chwaścich i Białka – małżeństwo bednarzy
Dobromir – najstarszy syn
Nałęczka – córka
Lestek (Bożydar) – młodszy syn
Chałupa Mszczuja
Mszczuj – plecionkarz
Żarka – starsza żona Mszczuja
Dziwa – młodsza żona Mszczuja
Rzepka – córka Żarki
Dziewanna – córka Dziwy
Chałupa Buhajów
Buhaj i Buhajka – małżeństwo łaziebników
Witko – najstarszy syn
Macierzanka – córka
Przecław – młodszy syn
Chałupa Zbycha
Chwostek – kowal
Zbych i Zbychowa – jego rodzice
Dwór książęcy
Mieszko I – książę Polan
Dobrawa Przemyślidka – chrześcijańska żona Mieszka, księżniczka czeska
ksiądz Jordan – przybyły z Czech duchowny, pierwszy biskup Polski
ksiądz Thietmar – spowiednik Dobrawy
Judyta, Wratysława i Dobroniega – dworki Dobrawy
Skorupka, Radosz, Sławomir i Grzmocisław – woje z drużyny Mieszka
Jaksa – służebnik w książęcej kuchni
Pozostałe persony
Libusza – znachorka
Staruch Lichota – starzec z Polany
Wierzbinka – sierota
Miszka grajek – jej brat
Socha – piwowarka
Zbysław – jej syn
Szatalicha – babka Zbysława
Bogusz – cieśla
Dobrochna – córka cieśli
Jagódka – przyjaciółka Nałęczki
Ryznar – brat Jagódki
Rutka – ich matka
Henning – Niemiec
Bruno – mnich, jego wuj
Dziad – wędrowiec
Ludmiła i Bożywoj – sąsiedzi Białki i Chwaścicha
Nielub, Niemoj, Wypierdek, Kulas, Doróg i Siemek – otroki z osady
Prolog
Nad Ostrowiem Lednickim, gdzie gnieźnieński gród Lechowa ręka wzniosła, gęste mgły stanęły. Dobry był to znak. Porzekadło stare jak dziad siwowłosy głosiło, że gdy mgławice i pomroki się podniosą, a potem tęcza po deszczu błękitne niebo pomaluje, kraj w pokoju i dobrobycie trwać będzie.
Takoż i sam książę Mieszko, który Gniezno na swą siedzibę obrał, od pacholęcych lat przysłowie to, z dziada pradziada przekazywane, w pamięci przechowywał. A kiedy stolec1 po przodkach przejął, wiedział, że ma moc starą wróżbę w prawdziwy czyn przemienić. Bo dla ludu wola księcia – jako ojcowe prawo dla pacholęcia.
1 Stolec (dawn.) krzesło książęce, tron monarchy albo biskupa. Od tego wyrazu pochodzi słowo „stolica” utworzone na określenie miasta, w którym znajduje się siedziba królewska i/lub rządu danego państwa.
* * *
– Zbuduję kraj, gdzie powietrze zdrowe, rola żyzna, las miodopłynny, wody rybne, rycerze wojowniczy, wieśniacy pracowici, konie wytrzymałe, woły chętne do orki, krowy mleczne, owce wełniste.
– W jaki sposób tego dokonasz, książę?
– Ochrzczę się. Przyjmę wiarę w jednego Boga.
– Czy to słuszny krok, panie?
– Nie tylko słuszny, ale jedyny. Sprawię, że puszcza w ludne grody i osady się przemieni, ludzie w pokoju i dostatku żyć będą, a pamięć o moim czynie tysiąc lat przetrwa.
– Wybacz, książę, że wspomnę, ale siedmiu żon zażywasz. Jakże nową wiarę przyjmiesz i następcę wskażesz?
– Odprawię je. Ożenię się z czeską księżniczką i w ten sposób potomka się doczekam. Od tego budowanie mego kraju zacznę!
– Niech się dzieje wola twoja, panie!2
2 Cytat pochodzi z Kroniki polskiej Galla Anonima.
Rozdział 1. Osada zwana Polaną
Puszcza stała ogromna, prastara i tajemna. Promienie wiosennego poranka z trudem przedzierały się przez głuche knieje i tylko ptactwo zaczynało budzić się do życia w gałęziach. W powietrzu czuć było woń liści i młodych traw świeżo rosą skropionych.
Tego dnia zaraz o świtaniu Chwaścich, Bożywoj i pacholę Chwaścichowe udali się do puszczy z toporami, by wyciąć najstarsze drzewa. W miejscu wyrębu miały powstać nowe pola, bo w osadzie ludzi przybywało i trzeba było wszystkich wykarmić.
– Ot, trochę człek odetchnie od tej baby kąśliwej jak żmija – westchnął Bożywoj, kładąc ogromny topór na ziemi. Chłop z niego był wielki i zwalisty, pięciu ludziom dałby radę, jakby go w koło otoczyli, a ze swoją niewiastą nie mógł sobie poradzić.
– No tak. – Chwaścich pokiwał głową. – Twoja baba jazgotliwa jako mało która. Dobrze, że Białka inna, bo bym w chałupie nie wytrzymał.
– Ot, ścierpi człek niejedno, ale gdyby tak pacholę jakie mi się urodziło…
– Tak, tyś bez syna, a mnie ma kądziel wnet czwarte powije… Dobrą mam babę, nie ma co mówić! – przyznał bednarz, a odwracając się do dziecka, powiedział: – Idź no, Lestek, w las. A kukułczych jaj nazbieraj.
Chłopiec posłusznie wziął koszyk, który ze sobą niósł, i oddalił się od ojca. Dziecię było śmiałe, od maleńkości chowało się w puszczy, więc nie bało się ani kniei, ani zwierząt w niej żyjących. Po konarach potrafiło chodzić i głosy ptaków naśladować.
Słońce stało już wysoko, a oni nadal drzewa rąbali.
– Trza dychnąć – powiedział Bożywoj – bo południca3 gotowa człeka złapać.
3 Postać z wierzeń słowiańskich; demon kobiecy niosący śmiertelne niebezpieczeństwo tym, którzy odważyli się podczas upalnych dni pracować w polu w samo południe.
Chwaścich sięgnął do węzełka, który mu Białka do puszczy naszykowała, rzemień rozwiązał i chleb z serem rozłożył.
– Ano zjedzmy coś – mruknął, oblizując wargi. – A Lestek gdzie? Jeszcze go z jajkami nie ma? O, to duch niespokojny! Włóczy się po lesie i włóczy!
– Nie brońcież mu. Chłopak poznać musi matkę puszczę, co go żywi i odziewa. A sera to mu zostawimy. Mały jest, to i dużo nie zje.
Gdy skończyli posiłek, do roboty znów się zabrali.
* * *
Nałęczka siedziała w balii pośrodku kuchennej izby. Przez maleńkie okienko wpadało niewiele światła, więc wewnątrz panował półmrok, który jednak nie przeszkadzał ani dziewczynie, ani jej matce.
Tego dnia córka Białki po raz pierwszy krwawiła, więc matka dobrych rad jej udzielała:
– Trzeba się myć i zmieniać szmatki, które zawsze musisz wyprać – mówiła, podtrzymując ogromny brzuch. – Dwanaście wiosen ci minęło. Jesteś już prawie niewiastą. Ino teraz chłopaków się wystrzegaj.
– A to czemu? – zapytała Nałęczka zaciekawiona.
– Bo wnet możesz mieć brzuch jak i ja – odparła rodzicielka. – A dopóki nie pójdziesz pod mężowską strzechę, mowy o tym być nie może.
Nagle przed chatą rozległy się jakieś głosy. Białka wyszła, by zobaczyć, co się stało.
To Bożywoj wraz z Lestkiem Chwaścicha wiedli, który kulał na jedną nogę, a dzieciaki z osady kołem ich otoczyły.
– Dadźbog4, co się stało?! – zawołała Białka.
4 słowiański bóg słońca i ognia
– Ano drzewo waszego chłopa przydusiło – odparł Bożywoj. – Nogę mu złamało. Teraz Staruch Lichota będzie musiał ją nastawić, a i Libusza pewno pomoże ziół nawarzyć.
Białka skoczyła tak szybko, jak tylko mogła, by chorego chłopa podtrzymać.
– Do chałupy! – zarządziła i wprowadziła Chwaścicha przez drzwi, a że były niskie, oboje pochylić się musieli. – Nałęczka! – zawołała do córki, która już w czystą zapaskę była ubrana. – A biegnij no po Libuszę i Starucha Lichotę. Proś, by do nas przyszli. Oćca trza ratować!
Dziewka chyżo próg przeskoczyła i zaraz za węgłem zniknęła.
Słońce już się ku zachodowi chyliło, gdy zielarka i znachor do Chwaścichowej chaty weszli. Staruch zaraz zabrał się za nastawianie kulasa, zgarbiona guślarka zaś mruczała coś pod nosem i w podołku grzebała.
Nagle Białka chwyciła się za brzuch, głośno przy tym jęcząc.
– Przyszło na mnie! Oooch…
Staruch, jako chłop, zaraz z chaty wyszedł, lecz Chwaścich ruszyć się nie mógł, nieludzko zmordowany nastawianiem gnatów.
– Cóż to?! Nie idziecie za Staruchem Lichotą?! – zawołała Libusza. – Wasza baba zległa. Widział kto, żeby chłop w chałupie siedział, gdy połowica rodzi!
– Stara wiedźmo, nie widzisz, że ruszyć się nie mogę? Zatkam uszy i nic nie będę słyszał.
– Lestek! – krzyknęła Libusza. – A biegnij no po Bożywoja! Niech tu ze swoją babą przyjdzie. Powiedz, że matka rodzić zaczęła. Niech wnet będą! – wołając do otroka, poszukała pochodnię i wznieciła ogień, w chacie całkiem ciemno się bowiem zrobiło. Zaraz też nad Białką się pochyliła. – A ziół wam naparzę – zaskrzeczała. – Mniej boleć będzie. Ale swoją dolę każdy przejść musi.
– Jaryło…5 – jęknęła Białka, krzywiąc się.
5 słowiański bóg płodności
Stara kazała Nałęczce wody nagotować i czyste gałgany dać. A kiedy zioła sypała, Bożywoj i Ludmiła nadbiegli.
– Bierzcie Chwaścicha – ponagliła. – Tę noc u was przespać może.
– Ano może – potwierdziła Ludmiła, rozglądając się ciekawie po wielkiej izbie, żeby mieć o czym plotkować. – I Lestka też zabieramy.
– A zabierajcie, zabierajcie…
Położnica leżała na sienniku pokrytym wilczym futrem i okrutnie jęczała. Nałęczka stała obok i z zajęciem matce się przyglądała. Od czasu do czasu ocierała jej pot z czoła i polecenia Libuszy gorliwie wykonywała.
– A patrz, patrz, jaki to los baby – mówiła stara. – I ty tak kiedyś skomlić będziesz, gdy ci chłop brzuch zrobi.
– Mnie żaden nie zrobi, bo ja chłopa nie chcę – odrzekła Nałęczka, unosząc wysoko głowę.
– Teraz tak mówisz, ale gdy poczujesz chuć, sama za jakimś kmieciem oglądać się będziesz.
Dziewczyna nic nie odpowiedziała, tylko na zydlu usiadła i sprawdziła, czy woda w saganie się gotuje. Tymczasem Libusza spódnicę Białki zadarła i nogi szeroko jej rozłożyła.
– Pięć palców – mruknęła. – Mało…
Jęki były coraz głośniejsze. Niewiasta rzucała spoconą głową i oczami jak obłąkana wywracała. Nałęczka podeszła do matki, uklękła przy niej i chwyciwszy jej dłoń, wyczekująco na znachorkę spojrzała. Ta zaś, pochylona między udami położnicy, jeno bezgłośnie wargami poruszała. Dziewczyna nie miała pojęcia, co stara tam szepcze. Chociaż była ciekawa, zapytać się nie odważyła.
Nagle rodząca, jako wilczyca w puszczy, zawyła.
– Rozwarcie! – zawołała stara skrzekliwym głosem. – Przyj, babo! Przyj!
Białka wydała rozdzierający krzyk i po chwili w powykręcanych ze starości objęciach Libuszy leżał noworodek.
– Co się urodziło? – zapytała matka cichym, udręczonym głosem.
– Dziewka. Ale jakaś marna ona…
– Czego marna?
– Mała. Ona dychać nie będzie.
Białka przymknęła przekrwione oczy, pod którymi ból głębokie cienie wymalował. Nałęczka tymczasem patrzyła, co Libusza robi. Stara sinawą pępowinę odcięła, noworodka z krwi oraz śluzu obmyła, czystą szmatą go owinęła, w starej kołysce na miękkim sianie ułożyła i jęła sprawdzać, czy łożysko się urodziło. Po tym wszystkim ku drzwiom się odwróciła.
– Miej baczenie na matkę – upomniała Nałęczkę. – Ja do dom wracam. Nie mam tu już czego szukać.
– Po ciemku będziecie szli? – zdziwiła się Nałęczka.
– A co mi tam noc? Nie młodam, żeby się ciemności lękać.
* * *
Białka szybko stanęła na nogi. Pokarmu miała dość, lecz niemowlę jeść nie chciało. Na trzeci dzień, wedle słów Libuszy, zmarło. Matka nie lamentowała po jego śmierci. Nie pierwsze to dziecię, które utraciła. Wcześniej już dwoje pochowała, którym nie dane było świata ujrzeć. Chwaścich także nie rozpaczał. Takie jest życie: słabi umierają, zdrowi po świecie chodzą.
Pogrzebała dzieweczkę pod rozłożystym dębem w świętym gaju, który rósł pośrodku osady, a którego ludziska celowo nie wycięli, gdy puszczę trzebili. Wśród zieleniących się gałęzi, świergocąc wesoło, barwne ptaki wiły gniazda. Bywało, że szerokoskrzydły orzeł ponad korony drzew się wzbijał. Musiała zakopać noworodka w ziemi, by mamuna6 – szpetna niewiasta ze zwisającymi piersiami i z psimi nogami – nie porwała dziecięcia i nie dręczyła jego duszy, jęcząc nocami w zaroślach nad brzegiem rzeki. Przejęta tajemnicą oraz potęgą natury, Białka pokłoniła się z czcią mieszkającemu w drzewie bóstwu, położyła na mogiłce wianuszek ze stokrotek nazrywanych przez Nałęczkę, chwilę podumała nad ludzkim losem i do chaty wróciła, by strawę uwarzyć.
6demon z wierzeń słowiańskich podmieniający lub porywający noworodki
Ledwie jej stopa stanęła na progu, który był wysoki i wąski, w jeszcze ciaśniejszych drzwiach stojącej naprzeciwko pochyłej chałupy ukazała się postać Ludmiły. Niewiasta podparła się pod boki i na widok Białki tak powiedziała:
– Zmarło się waszej, co? A toć niewielka strata. Nie ma co biadolić. Troje masz, to ci starczy.
– Chciałam mieć i to czwarte. A ty z zazdrości tak gadasz. Bożywoj, gdyby był mądry, to wygnałby cię i inną babę sobie wziął.
– Inną? – zaśmiała się sąsiadka. – Inna by mu nie dogodziła tak, jak ja to robię! Ot, cała prawda.
– Nie mam teraz czasu na zwady. Muszę strawę gotować. Tyś czasowa baba, bo nie masz dla kogo warzyć, ale ja mam.
Ludmiła, wzruszywszy ramionami, mruknęła coś pod nosem i odwróciła się. Sąsiadka tymczasem do chaty czym prędzej weszła.
Nałęczka właśnie chrustu do paleniska dokładała, gdy matka pojawiła się w izbie. Chwaścich siedział na zydlu i łuskał groch, który Białka zeszłego roku za okólnikiem nasiała. Ledwie zobaczył połowicę, mruknął:
– Widział to kto, żeby chłop babską robotą się zajmował? Do grochu mnie zagnałaś jak otroka.
– Cicho tam bądź i rób, co trzeba. Teraz, jakeś połamany, do bednarskiej roboty się nie nadajesz, a po próżnicy nie ma co siedzieć.
Chwaścich potarł wąsa i zmilczał. Białka miewała kaprysy, lecz na szczęście daleko im było do języka Ludmiły.
* * *
Wieczorem Nałęczka zachorzała. Była rozpalona, wymiotowała i chciała tylko pić. Białka w głowę zachodziła, co jej się stało.
– Urok jaki kto rzucił czy co? – mruknęła do siebie.
A kiedy stan córki się nie poprawiał – dziewczyna wciąż leżała na posłaniu i jęczała, że się źle czuje – matka wysłała Lestka po Libuszę. Zaledwie stara weszła do chałupy i pochyliła się nad chorą, rodzicielka w kąt izby się oddaliła, by stamtąd poczynania znachorki obserwować. Libusza mieszała jakieś zioła, wąchała je i zaklęcia nad nimi odmawiała. Gdy gusła odprawiła, odezwała się do Białki:
– Waszą córkę jakiś otrok zauroczył. Dajcie wodę i jajko. Urok odczynię.
Białka czym prędzej podała jej jajko, które Lestek z puszczy przyniósł, a stara skwapliwie chwyciła je w swe powyginane palce. Rozbiła skorupkę i do naczynia z ziołami wlała zawartość, a potem patrzyła, czy żółtko czernią nie zachodzi.
– Więcej to ja wam nie pomogę – mruknęła znachorka. – Rano zobaczymy, czy urok znikł. A wy – wskazała kościstym palcem macierz – pilnujcie córki, boć ładną buzię ma i coraz więcej wyrostków uroki będzie rzucać.
– Wiem, co mam robić – odparła Białka, wycierając dłonie w zapaskę. – A was Lestek do chałupy odprowadzi, żebyście w tej ciemnicy kikuta nie złamali.
Rano Nałęczka obudziła się rześka i zdrowa.
* * *
Dziewanna skończyła piętnaście wiosen i była piękna niczym rusałka. Miała oczy koloru niezapominajek i płowe włosy, które rzemieniem oplatała. Wysoka, ale nie wyższa od swej starszej siostry Rzepki, figurę miała wiotką jak trzcina. A uśmiechem i zachowaniem wszędzie radość i szczęście wprowadzała.
Teraz szła nad rzekę, trzymając w ręku pleciony koszyk, w którym szmaty do prania poukładane miała. Rzepka była zajęta w chacie, więc nie mogła jej towarzyszyć. Przykazała siostrze, by prędko z przepierką się uwinęła i zaraz do domu wracała.
Dziewanna szła niespiesznie, mrużąc oczy przed stojącym wysoko słońcem, zapomniawszy o napominaniach siostry. Rzepka już taka była: zręczna i zwinna jak konik polny, nieco krzykliwa, ale dbająca o wszystko i bardzo kochająca bliskich. Dziewanna w pacholęctwie bała się jej trochę, lecz gdy podrosła, ów niezrozumiały lęk rozwiał się jak dym z paleniska.
Wreszcie dotarła nad rzekę i odnalazłszy ulubione miejsce, na małej polance usiadła. Struga tutaj wyrzeźbiła łagodne zakole, które otoczone zewsząd gęstą puszczą, było doskonałym miejscem do dumania.
Dziewka lubiła samotność. Nad rzeką nie było nikogo, więc szybko wyprała łachy, a potem zdjęła zapaskę i naga do krystalicznie czystej wody weszła. Zanurzyła się aż po szyję i dopiero po chwili płynącego węgorza zauważyła.
Jak oparzona wyskoczyła na brzeg. Czym prędzej zarzuciła ubranie i nie pamiętając o koszyku z praniem, uciekła stamtąd. Biegła aż do okólnika i dopiero na widok krzątającej się po obejściu Rzepki przystanęła, by zaczerpnąć tchu.
– Coś ty taka zdyszana? – zapytała siostra. – I gdzie masz pranie?
– Pranie… – wyjąkała Dziewanna. – Zapomniałam…
– Czy ty w ogóle myślisz?! – zdenerwowała się Rzepka. – Posłałam cię nad rzekę, byś łachy wyprała, a teraz ja będę musiała po nie iść!
– Och, siostrzyczko, nie rozsierdzaj się tak – prosiła Dziewanna. – Zobaczyłam wodnika w rzece. Przestraszyłam się i uciekłam.
Rzepka wzięła się pod boki. Chciała coś powiedzieć, lecz w ostatniej chwili zmilczała i tylko siostrę kosym spojrzeniem zmierzyła. Młodszą córkę Mszczuja byle co mogło wystraszyć. Wdała się w swoją matkę Dziwę, która nawet kota w nocy się bała. Ona, Rzepka, była inna: nigdy nie traciła zimnej krwi i niewiele rzeczy mogło wywołać w niej szybsze bicie serca.
– Chodź do chaty – powiedziała już łagodniejszym głosem. – Strawa gotowa.
Dziewanna posłusznie przekroczyła próg i w kuchennej izbie na zydlu usiadła. Dziwa siedziała przy palenisku i zapatrzona w ogień, bezzębnymi dziąsłami cmokała. Córka spojrzała na rodzicielkę: choć mać była młodsza od Żarki, już osiwiała i pochyliła się. Matka Rzepki trzymała się prosto i wciąż nosiła czarne włosy. Łatwo było wziąć Żarkę za młodszą żonę i wielu tak właśnie czyniło.
W chałupie Mszczuja niepodzielnie rządziła Rzepka. Dziwa nie miała dość siły, by przeciwstawić się dziewczynie, a Żarka chętnie przed córką ustąpiła. W ten sposób nie dochodziło do kłótni tak częstych po okolicznych domostwach. Mszczuj mógł powiedzieć, że jest prawdziwym szczęściarzem.
Rzepka nalała polewki do misy i postawiła na środku stołu, przy którym wszyscy domownicy zasiedli. Posilali się w milczeniu, bo nieobyczajnie było przy jedzeniu rozmawiać. A gdy już się najedli, porozchodzili się po kątach, gdzie każdy zajął się jakąś robotą.
– No, teraz pójdę nad rzekę i przyniosę pranie – powiedziała Rzepka cicho do Dziewanny, która przy kołowrotku siedziała. – Mam iść nad Zaciszny Zakątek?
Młodsza dziewka twierdząco głową pokiwała. Gospodyni jeszcze tylko warkocz poprawiła i z chaty wyszła. Podążała nad wodę lekkim krokiem, pogodna i zadowolona. Już się nie gniewała na siostrę za to, że kosza z gałganami nie przyniosła. Dziewanna może była płochliwa i zapominalska, ale Rzepka kochała ją i chętnie wszystkie mniejsze i większe przewiny wybaczała.
W Zacisznym Zakątku usiadła na trawie nad brzegiem, by chwilę odsapnąć. Od razu zauważyła plecionkę z łachami. Kiedy się po nią schyliła, w przejrzystej tafli swoje odbicie ujrzała. Widziała duże oczy i brwi niczym skrzydła jaskółki, prosty nosek i ładnie wykrojone usta. Niewiele myśląc, rozplotła warkocz i wnet burza kasztanowych loków otoczyła jej twarz kształtem do serca podobną.
Nagle zerwała się na równe nogi, ponieważ nad cembrowiną pojawił się wysoki chłopak.
– Szedłem za tobą – powiedział, pogwizdując. – Teraz mi nie uciekniesz.
Rzepka wysoko brodę uniosła.
– Nie zbliżaj się do mnie! – ostrzegła. – Bo nie ręczę za siebie.
Roześmiał się tylko.
– Już rok kręcisz na mnie nosem. Co ci się nie podoba? Takem dobry, jak i każdy.
– Ale ja cię nie chcę – odparła dziewczyna, ściskając w rękach kosz z praniem. – Innego miłuję.
Zmarszczył brwi.
– Już ja mu dam! Ale najpierw pokażę tobie, co znaczy Chwostka odprawiać!
Skoczył ku niej, wyrwał jej plecionkę i dziewczynę na trawę przewrócił. W Rzepce na moment serce zamarło, ale szybko się opanowała. Nie stawiała oporu, wiedziała bowiem, że siłą przeciwko kowalowi nic nie wskóra. Gdy się pochylił, z całej mocy w ucho go ugryzła. Kiedy na chwilę ją oswobodził, prędko zerwała się na nogi, kopnęła go w krocze, porwała kosz i uciekła. Raz tylko obejrzała się, czy aby jej nie goni, lecz na szczęście pozostał w tyle.
Kiedy dotarła do chaty, była zdyszana jak wcześniej Dziewanna, która przed wodnikiem umykała. Nic nikomu nie mówiąc, gospodyni weszła do komórki, którą z siostrą dzieliła, i jak długa na siennik padła. Dziewanna zdziwiła się niemało, Rzepka bowiem rzadko kiedy w dzień polegiwać sobie pozwalała.
– Co się stało? – zapytała zatroskana.
Starsza dziewka uniosła się na łokciu.
– Posłuchaj – zaczęła stanowczym głosem. – Obiecaj mi, że będziesz unikać Chwostka. Dobrze?
– Dobrze – zgodziła się Dziewanna. – Właściwie niezbyt go lubię, więc nie będę z nim rozmawiać.
– A jeśli tak się zdarzy, że cię zaczepi, natychmiast mi o tym powiedz – nakazała Rzepka.
– Powiem. – Młodsza dziewczyna pokiwała głową.
Gospodyni wzięła się w garść.
– Trzeba posprzątać w chałupie – zdecydowała, wstając. – Znajdź brzozowych witek i pozamiataj tutaj, a ja obejdę okólnik. Kiedy skończysz, usiądziemy przed chatą i aż do zachodu słońca będziemy kosze wyplatać. Tylko mi gdzieś nie zniknij, rozumiesz?
– Rozumiem, rozumiem – potaknęła Dziewanna i uśmiechnęła się promiennie. Lubiła pracować w towarzystwie Rzepki.
* * *
Potężny był ów gnieźnieński gród, który książę Mieszko za swą stolicę obrał. Powiadali najstarsi ludzie, że jego nazwa od gniazda się wywodzi, a nadał mu ją pradziad Lech, który wraz z dwoma braćmi dawno temu opuścił rodzinną ziemię i na poszukiwanie nowej ojczyzny się udał, ponieważ kraina, którą dotąd zamieszkiwali, wielce na obfitości potraciła. Oto bowiem w starym kraju coraz więcej ludzi się rodziło, aż nadszedł czas, że dla wszystkich już ani jedzenia, ani miejsca do budowy domów nie stało. Umyślili bracia zatem, że w świat pójdą, by nowej ojczyzny szukać. Pierwszy, Rusem zwany, ku wschodowi wyruszył. Drugi, Czechem mianowany, na południe. Lech ze swymi ludźmi jeszcze dalej, bo aż na północ zawędrował.
Dotarł do wielkiej puszczy we wszelkie dobro obfitującej, a kiedy postanowił odpocząć, rozłożył się obozem pod drzewem, na którym orzeł swe gniado uwił. Kiedy Lech zobaczył krążącego nad lęgowiskiem szerokoskrzydłego białego drapieżnika, uznał, że właśnie w tym miejscu swą stolicę pobuduje. Tak powstało Gniezno.
Z czasem do głównego grodu, gdzie odtąd siedziba księcia stała, dołączono obwarowane podgrodzia, a nawet otwartą osadę targową, ponieważ ludzie doń ciągnęli niczym muchy do miodu. Zaiste, godną stolicę miał książę Polan!
I tam właśnie, na podgrodziu, koszary stały, w których teraz jako w ulu wrzało, boć woje, grając w kości, jeden przez drugiego przekrzykiwali się niby przekupki na targu. Dowódca drużyny raz na siedem dni przydzielał wszystkim wolne, a sam udawał się na dwór księcia, by tam przed Mieszkiem zdać sprawę, jak się ma książęce wojsko.
Tylko Dobromir, młody woj z osady zwanej Polaną, był w tym towarzystwie zamyślony i nie brał udziału w grze. Siedział oparty o ścianę na wołowej skórze, która służyła drużynnikom za okrycie podczas snu, i z uwagą oglądał swój miecz. Nie byle sztuką było posiadać taką broń! Tylko najzręczniejszy kowal potrafił ją wykuć, a surowiec do tego potrzebny do ogromnie kosztownych należał. Białka i Chwaścich, bednarze z Polany, oddali dorobek całego życia, by ich pierworodny mógł wstąpić w szeregi drużyny. Odszukali na podgrodziu najlepszego płatnerza i jemu wyklepanie oręża zlecili.
Książę był wielce szczodry dla swych wojów i niejeden mógł się przy nim wzbogacić. I właśnie w tym tkwiło sedno rzeczy: wszyscy Polanie marzyli o dostatku, ale nie każdy miał w sobie tyle ducha, by dla książęcej sprawy narażać się na polu walki. Nic więc dziwnego, że Mieszko suto nagradzał tych, którzy ryzykowali dla niego życie. Hojność nie oznaczała jednak pobłażliwości. Władca trzymał swe wojsko żelazną ręką, jeno raz na siedem dni pozwalając na rozluźnienie dyscypliny. Nie dziwiło więc, że tego dnia w koszarach ogromny rwetes panował. Niezrozumiałe było raczej to, że jeden z wojów w ogólnej zabawie udziału nie brał.
Dobromir był tak bardzo zamyślony, że nawet nie poczuł, iż Skorupka, jego najlepszy kompan, w bok go trącił.
– Zakochany czy co? – śmiał się rudowłosy woj. – Tylko mi nie mów, że w najmłodszej żonie księcia. Ładna jest, ale to za wysokie progi dla nas!
Dopiero teraz Chwaścichowy pierworodny odłożył swój miecz.
– Nie, aż tak wysoko nie mierzę – odparł z uśmiechem, który odbił się w jego szarych, rozmarzonych oczach.
Skorupka ponownie w bok go trącił.
– Więc kogóż wspominasz?
– Dziewczynę z mojej osady. Znam ją od dziecka, ale dopiero niedawno spostrzegłem, jaka jest piękna. Nie mogę przegonić myśli.
– Jest ci przychylna?
– Mam nadzieję, że będzie – odparł Dobromir.
Tym razem przyjaciel klepnął go w ramię.
– W takim razie chodźmy się piwa napić! Musimy to oblać. Nawet nie chcę słyszeć, że się sprzeciwiasz!
– Dobrze – zgodził się Dobromir. – Piwa mogę się napić.
A gdy wychylili już kilkanaście kufli i leżeli na swoich skórach, młodzieniec długo nie mógł zasnąć. Ciągle wracał myślami do ubiegłego lata, gdy ze zdumieniem odkrył, że mała jasnowłosa dziewczynka, która biegała boso po osadzie, stała się powabną, piękną podwiką. I choć w Gnieźnie wiele uroczych niewiast widział, nie wyłączając żon Mieszka, musiał przyznać sam przed sobą, że ładniejszej od Dziewanny nie znał. Jej siostra Rzepka również wyrosła bardzo urodziwa, ale to do młodszej córki Mszczuja wyrywało się jego serce. Rzepka miała w sobie coś takiego, czego nie umiał nazwać, a co sprawiało, że nie potrafił być w jej obecności do końca sobą. Dziewanna natomiast okazała się prostoduszna, często się uśmiechała, a w jej niebieskich oczach mądrość i ufność błyszczały.
Mijały już dwa lata, odkąd został wojem Mieszkowym. Dobrze mu było w drużynie. Książę był szczodry i sprawiedliwy, lecz teraz Dobromir tęsknił już za domem i bliskimi. Chciał przytulić Nałęczkę i uścisnąć dłoń Lestkowi, który powoli z lat pacholęcych wyrastał. Niedługo, kiedy słońce wysoko na niebie będzie stało, a dni przemienią się w długie i gorące, odbędą się postrzyżyny rodzonego brata, który nowe, dorosłe już imię otrzyma. Dopiero wtedy drużynnik będzie mógł przybyć na kilka dni do osady, żeby najbliższych odwiedzić.
* * *
Wiosenne dni mijały szybko. W puszczy wycinano coraz więcej drzew, a ściółkę przekształcano w pola. Osada rozrastała się, gdyż rodziło się coraz więcej dzieci, a także obcych przybywało, co z dalekich stron ku Mieszkowej ziemi podążali.
Dobromir przybył do Polany o świcie, kiedy całe sioło jeszcze we śnie było pogrążone. Jako książęcy woj podróżował konno wraz z całym niezbędnym uposażeniem, więc wszędzie, gdzie się pojawiał, podziw i zazdrość wzbudzał. Teraz jednak nikt go nie witał, bo w Polanie wszyscy jeszcze spali.
* * *
Tej nocy do Rzepki nie przybył ani zmornik, ani inny demon czy bóg kołyszący ludzi do snu. Przewracała się z boku na bok na swoim sienniku, lecz odpoczynek nie przychodził. Wsłuchiwała się tylko w odgłosy nocy i raz po raz na sąsiednie posłanie zerkała.
Ostatnimi czasy zaczęła lękać się o siostrę. Dziewanna z każdym dniem stawała się coraz ładniejsza i zapewne niejedno młodzieńcze serce mocniej na jej widok biło. Nie mogła nikomu zabronić podkochiwać się w dziewczynie, lecz bała się, że ktoś może ją skrzywdzić. Dziewanna była nazbyt ufna i niewinna. Jakże łatwo mogłaby zbłądzić!
Tuż przed świtem Rzepka odrzuciła przykrycie ze skór. Szybko obmyła twarz zimną wodą, ubrała się w codzienną zapaskę, związała rzemieniem bujne kasztanowe włosy i za próg się wychyliła. Ledwie zamknęła drzwi, stanęła jak wryta.
To był on! Dostrzegła go mimo półmroku. Zawsze i wszędzie poznałaby jego mocną, postawną sylwetkę, długie do ramion jasne włosy oraz przystojną twarz. Przejechał konno niemal pod jej bokiem i ku swojej chałupie pomknął. Nawet jej nie zauważył! Ona zaś tak wiele dałaby za to, by choć na chwilę odwrócił się i w jej stronę spojrzał.
Widziała, jak zsiada z wierzchowca, zaprowadza go w stronę spichlerza, a potem znika za progiem chałupy. Westchnęła i sama również do izby wróciła.
Usiadła na zydlu i twarz w dłoniach ukryła. Tyle razy próbowała wybić go sobie z głowy! Czyż chłopak, który został wojem i obracał się w Gnieźnie pośród innych drużynników oraz dworzan księcia, myślałby o prostej dziewczynie? Czyż nie byłoby zrozumiałe, że starałby się raczej o rękę niewiasty z możnego rodu? Lecz jej serce nie słuchało głosu rozsądku. Pragnęła patrzeć w jego szare oczy, zagłębić dłonie w jasnych włosach i czuć uścisk silnych ramion. Ale on nigdy nie zwracał na nią uwagi. Głupia, jaka głupia była, że o nim marzyła!
Rozdział 2. Biesiada
Ledwie Dobromir przekroczył próg chałupy, Białka zerwała się z posłania i czym prędzej go uściskała.
Młody, postawny woj odziany w zbroję płytkową, spod której wystawały rękawy długiego pasiastego kaftana noszonego obowiązkowo przez wszystkich drużynników Mieszka, zdjął z płowej głowy żelazny hełm i pochylił się nad matką.
– Oto jestem – powiedział z czcią przynależną rodzicielce. – Książę udał się do Poznania, by sprawdzić stan wału obronnego, którym gród jest otoczony, i zwolnił część wojów, aby mogli odwiedzić swoje rodziny. Zatem przybyłem.
– Jak to dobrze, synku! – Białka z uśmiechem patrzyła w szare oczy Dobromira. – Niedługo postrzyżyny Lestka, będziesz więc na ceremonii! Toć on o niczym innym nie mówi, jak tylko o tym, by brata zobaczyć!
– I ja się za wami wszystkimi stęskniłem – uśmiechnął się mężczyzna, odczepiając przytroczony do pasa miecz. – W grodzie dobrze, ale w ojcowej chałupie najlepiej.
– Siadaj, mój drogi, na zydlu. Zaraz strawę przygotuję! Chwaścich, Lestek, Nałęczka! Wstawajcie! Ileż będziecie się wylegiwać?! Dobromir wrócił!
Gdy tylko przebrzmiały jej słowa, w chacie ruch zapanował. Rodzeństwo przepychało się, by objąć brata, a on śmiał się z pacholęcych dokazywań.
– Aleście wyrośli! Poznać was nie można! – powiedział Dobromir z uznaniem.
– Tak, jak się ich długo nie widzi, rosną jak dęby – wtrąciła Białka. – Nałęczka już mnie prawie przerosła, a dopiero dwanaście wiosen liczy!
Chwaścich, głowa rodziny, dostojnym gestem uścisnął syna.
Po chwili Lestek z wielką ciekawością miecz oglądał, natomiast Nałęczka, jak przystało posłusznej córce, matce w gotowaniu pomagała. Nie pozostało więc nic innego, jak zasiąść przy stole. Dobromir uśmiechnął się do siostry, która usiadła obok niego. Tymczasem Białka już misę ze śniadaniem stawiała.
Kiedy skończyli się posilać, pierworodny wstał i pochylając się, boć sięgał głową do powały, powiedział:
– Macie dla mnie jaką robotę? Skoro już jestem, pomogę przy tym i owym…
– Trzeba dębiny narąbać – odezwał się Chwaścich. – Mnie coś grzbiet boli i noga, choć wygojona, rwie i przy robocie doskwiera.
– Rozdzieję się tylko i zabieram się do roboty – to powiedziawszy, Dobromir odszedł w kąt izby i tam ściągnął zbroję oraz kaftan w żółto-siwe pasy.
– Zmykajcie! – Matka pogoniła potomstwo od stołu. – Pozamiatam i posłania ogarnę – wtrąciła. – Baby mają do nas przyjść, żeby len tkać. Gdy się zbieramy w kilka, to robota raźniej idzie. Dziś u nas, a potem u Żarki. Tak po chałupach sobie chodzimy.
Dobromir nagle stał się tak czujny, jako ów zwierz dziki, na którego nieraz w puszczy polował.
– Mówisz, matko, że baby przyjdą? To może i Rzepka z Dziewanną…
– Rzepka na pewno – odparła Białka. – A czy Dziewanna, to nie wiem. A coś ty nagle taki ciekawy, hę?
– E, nic takiego – mruknął. – Tak zapytałem.
– Idź no już rąbać drewno! – Gospodyni machnęła ręką. – Dnia szkoda na gadanie.
* * *
Dobromir właśnie kończył ciosanie dębiny, gdy ku nim nadeszły tkaczki. Ledwie je zobaczył, wyprostował się w całej swej postaci, pozdrowił je skinieniem głowy, oparł siekierę o gruby pień i spoglądał, jak gęsiego przekraczają wysoki, wąski próg ojcowego domostwa. Poczuł się ogromnie zawiedziony, że nie było wśród nich Dziewanny. Tak bardzo pragnął ją ujrzeć! Rozczarowany, rzucił topór na stos porąbanych drzewin i włożywszy lnianą koszulę, która leżała na ławce pod ścianą chałupy, podszedł do spichlerza, by tam w wiadrze obmyć twarz z potu. Przez chwilę zastanawiał się, co powinien teraz zrobić; do chałupy nie chciał wchodzić, na podwórzu nie miał już nic do roboty, ojca nigdzie nie widział, więc zagadać nie miał do kogo. Postanowił udać się do puszczy, tam odpocząć i podumać w samotności.
Tymczasem niewiasty w Chwaścichowej chałupie do kołowrotków zasiadły. Rzepka, zasłuchana w opowieść Dziwy, prawie się nie odzywała, co nie było do niej podobne. Cały czas zastanawiała się, czy Dobromir wejdzie do izby, lecz on nie przychodził. Żeby zająć myśli czym innym, zaczęła przysłuchiwać się temu, co niewiasty mówiły. Dziwa już skończyła historię, więc rozgadały się teraz jedna przez drugą.
– Tak, wasz Dobromir to chłopak jak się patrzy – przyznała Żarka, wymownie patrząc na córkę. – Niedługo pewnie będzie chciał się żenić!
Rzepka udała, że nie widzi tego spojrzenia.
– E, jeszcze czas. – Białka się uśmiechnęła. – Dziewiętnaście lat dopiero mu minęło. Choć jakąś dziewkę mógłby już mieć na oku…
– A pewnie, pewnie! – Żarka pokiwała głową. – Tam w grodzie za jaką możną niewiastą się rozgląda, skoro wojem został. Mam rację?
– Nic mi o tym nie wiadomo. – Matka młodzieńca wzruszyła ramionami. – Coś przecież by powiedział. Nie ukrywam, że cieszyłabym się, jeśli rodowa pani oddałaby mu swą rękę, gdyż wart jest tego. Ale kogo mój syn poślubi, to już jego sprawa. Ja mu połowicy wybierać nie będę!
– Ha! Powiedziałby albo i nie – mruknęła sąsiadka. – Chłop jak chłop, za babami zawsze się ogląda.
– Daj pokój, matko – wtrąciła Rzepka. – Białka ma rację. Na pewno by powiedział, gdyby miał na oku możną panią. Dobromir jest szczery i nie ukrywałby tego przed rodzicielami.
– A co ty tak za nim obstajesz? Zmówiliście się czy co?
Dziewczyna zacisnęła usta i nic nie powiedziała. Siedziała tylko ze spuszczonym wzrokiem. Nie chciała bowiem spojrzeć Białce w oczy. Bała się, że matka wybranka odkryje jej tajemnicę. A tego na razie pragnęła uniknąć.
– Dla mojej Dziewanny on byłby dobry – odezwała się Dziwa. – Oboje płowi jako to zboże, urodni i zdrowi. Dobrze by im razem było.
– A już od razu on dla Dziewanny! – zaperzyła się Żarka. – Rzepka też dziewka urodna. Wiekiem i gospodarnością mu bliższa.
Panna spojrzała surowo na matkę, lecz rodzicielce usta się nie zamykały.
– Ona starsza, więc jej pierwszej za mąż iść. A Dziewanna płocha jako jagnię. Gdzież ona tam dla chłopa!
– Płocha może i jest – odezwała się Rzepka, przerywając matce i biorąc w obronę siostrę – ale jak ją wysłałam dziś do puszczy, by miodu z barci przyniosła, to poszła i ani jęknęła, że pszczół się boi.
– Co tam pszczoły! – Żarka machnęła ręką. – Pacholę się ich nie boi, a co dopiero dziewoja.
Panna gwałtownie podniosła się z zydla.
– Muszę już wracać do chałupy – powiedziała. – Jadło trzeba uwarzyć i Dziewanna wnet wróci z miodem. Ty, matko, zostań jeszcze z Dziwą. Sąsiadka na pewno nic nie będzie miała przeciw temu.
– Oczywiście, że nie – odparła Białka, pochylając się nad kołowrotkiem.
* * *
Dobromir był już w połowie drogi do puszczy, gdy naraz ujrzał Dziewannę. Dziewczyna niosła dzbanek i coś sobie nuciła, lecz ujrzawszy go, natychmiast przystanęła.
Powolnym, lecz pewnym krokiem zbliżył się do niej.
Byli na ścieżce sami.
– Witaj – powiedział. – Co robiłaś w puszczy?
– Podbierałam pszczołom miód – odparła cichutko, odgarniając z czoła nieposłuszny kosmyk.
Jakaż to piękna panna! – pomyślał młodzieniec, śledząc ruch jej dłoni.
– A nie bałaś się żądeł? – zapytał, unosząc brew.
– Zawsze gdy zbieram miód, kłaniam się bóstwom drzew i ptaków, więc pszczoły mi niestraszne – wyjaśniła Dziewanna, odrzucając płową głowę do tyłu.
Roześmiał się.
– Odważna jesteś – powiedział z uznaniem.
– Rzepka mówi, żem płocha jak łania…
– Nie zawsze trzeba wierzyć w to, co inni prawią.
– Ale ona nigdy nie kłamie – odparła z pełnym przekonaniem. – Ja to jestem pierzchliwa jak moja matka Dziwa. Wszyscy tak twierdzą.
– E tam, zaraz pierzchliwa… Człowiek nieraz czegoś się boi, choć wcale nie musi być trwożny.
– A ty się lękasz? – zaciekawiła się dziewczyna.
– Czasami czuję strach – przyznał szczerze. – I myślę, że nie ma takiego, który by się czegoś nie lękał.
Dziewanna podumała chwilę, a potem w niebo spojrzała. Słońce stało już wysoko.
– O rety! – zawołała. – Już południe! Muszę lecieć, bo Rzepka pewno na mnie czeka. – I puściła się pędem przed siebie, z dzbankiem pod pachą, nim Dobromir zdążył cokolwiek powiedzieć.
Stał jeszcze przez chwilę na ścieżce i jak zaczarowany patrzył w ślad za wybranką. Kiedy już na dobre zniknęła mu z oczu, opamiętał się wreszcie i z powrotem ruszył do osady, gdyż zupełnie odechciało mu się zażywać samotności w puszczy.
Jakże był szczęśliwy, że ujrzał ukochaną i z nią porozmawiał!
* * *
Rzepka czekała na siostrę przed chatą. Stała w lekkim rozkroku, z dłońmi na kształtnych biodrach, a długi ciemnokasztanowy warkocz, który przerzuciła do przodu, uwypuklał jej pełne piersi.
– Znów zasiedziałaś się w kniei! – przyganiała z wyrzutem. – Chodź no do środka, bo obiad gotowy.
– Spotkałam Dobromira – odparła Dziewanna, oddając siostrze dzbanek z miodem.
Rzepka nagle stała się tak czujna, jak owa łania płochliwa, co nieraz zagony w biegu przeskakiwała.
– I co?
– A nic. Mówiliśmy o tym, że jestem strachliwa, a on powiedział, że czasami też się boi.
– E, nie mieliście o czym rozmawiać? – przerwała jej Rzepka. – Nie gadał, jak długo w Polanie zagości?
– Ani słowa. Co cię to tak ciekawi?
– Tylko zapytałam. Chodź już, bo strawa wystygnie.
Weszły obie do chałupy, gdzie Mszczuj z żonami przy stole siedział. Dziewanna posłusznie zasiadła na swoim miejscu i już ani słowem nie wspominając o Dobromirze, posilała się polewką uwarzoną przez siostrę.
Po posiłku Rzepka zabrała ze stołu misę i drewniane łyżki, które zaraz wrzuciła do wiadra z gorącą wodą.
– Poumywam i pójdziemy wyplatać kosze – powiedziała do siostry i żon ojca. – Musimy uwinąć się z robotą, bo wnet trzeba będzie grzyby zbierać.
– Oj, co prawda, to prawda – westchnęła Żarka i razem z Dziwą przed chałupę wyszły. – Dziewanna, a chodź no tu! – zawołała jeszcze na dziewczynę. – Robotę zaczynamy!
Panna usiadła posłusznie na ławce obok matki i drugiej żony swego rodzica Mszczuja.
– Ty, Dziwa, ładnie bajać umiesz – zagaiła Żarka. – Opowiedz coś nam, to szybciej czas zleci!
Niewiasta pokiwała głową i przez chwilę dumała nad tym, o czym bajać. Kiedy już się namyśliła, tak poczęła gadać:
– A toć o tym, jak drzewa przestały mówić, wam opowiem. Dawno, dawno temu starodrzew ludzkim głosem prawił. Razu pewnego chłop do puszczy poszedł i chciał narąbać drwa na opał, bo zima była siarczysta, a palić nie było czym. Zabiera się sikierą do sosny, a ona woła: „Nie rąbej mnie, nie rąbej, bo mi serce zabijesz i krew pociecze”. Chłop zabrał się przeto do jodły. Już się zamachnął, a drzewo woła: „Oj, nie ścinaj mnie, nie ścinaj, bo mi serce krwawi! Nic z tego nie będziesz miał, bo będę wilgotna z posoki i łez”. No i chłop poszedł dalej. Widzi, piękna brzoza stoi. Już się zamachnął, a ona płacząc, skomle: „Oj, nie zabijaj mnie, nie zabijaj! Ja mam duszę! Proszę cię, zostaw mnie żywą”. No i chłop wrócił z puszczy bez drewna. Dzieci w chałupie płaczą. Cóż robić? Nagle dźwierze się otwierają i wchodzi zmarznięta baba. Skóra jej czarna, a suknia z pożółkłych liści upleciona. Powiada stara niewiasta: „Czy pozwolicie mi się u was ogrzać?”. Chłop na to: „Chętnie byśmy prosili, ale my sami marzniemy. Byłem w puszczy po drwa, jednak wszystkie chojary tak mnie prosiły, by ich nie zetnąć, że mi tak żal było, żech je zostawił. Płakały i wołały, że im serca pękają, przez ich krew i łzy polana będą mokre i ogień się nie rozpali”.
Kobiety siedziały zasłuchane. Raz po raz któraś wzdychała, a Dziwa dalej plotła:
– Stara poszła z nim do puszczy i tak zawołała: „Na moje wezwanie wszystkie drzewa od tej chwili przestańcie gadać ludzkim głosem, a serca i dusze biera do siebie!”. Bo wiecie, to była sama Matka Ziemia. Nakazała temu chłopu narąbać drwa i rozpolić w piecu. Nastała wielka radość, bo dzieciskom było ciepło, a i sama bogini się ogrzała i zrozumiała, że drzewa nie powinny gadać, a miast tego winne ludziom służyć i ciepła dostarczać.
– Ładnie opowiadasz, matuś – powiedziała Dziewanna. – Też bym tak chciała bajać.
– Lepiej się roboty nauczyć niż bajdurzenia – wtrąciła Żarka. – Zobacz, jaka moja córa zaradna, a ty nawet kosza nie umiesz wypleść.
– Dziewanna radzi sobie całkiem nieźle. – Rzepka stanęła w obronie siostry. – A roboty się nauczy i będzie kiedyś z niej dobra gospodyni.
Dziewka uśmiechnęła się promiennie. Kochała Rzepkę za to, że zawsze ją broniła. Żarka nie była zła. Gadała, co jej ślina na język przyniosła, a Dziwa jedynie bajać umiała.
– Robota jest ważna, zgadzam się – powiedziała jak zwykle zadumana rodzicielka. – Ale jak kto ładnie bajać umie, to go ludzie chcą słuchać.
– Dość już o tym! – zarządziła Rzepka. – Kończcie robotę, bo słońce już się chyli. Ja idę do chałupy, by wieczerzadło sprawić.
* * *
Dobromir obudził się, kiedy w chałupie wszyscy jeszcze spali. Leżał na sienniku z rękami pod głową i o Dziewannie rozmyślał. Zupełnie nie wiedział, w jaki sposób wyjawić jej uczucia, by przychylną mu była. Do tej pory niewiele ze sobą rozmawiali, gdyż dopiero niedawno spostrzegł, że przemieniła się w powabną niewiastę. Zły był na siebie, że wcześniej większego uważania jej nie okazywał. Gdyby częściej z nią gadał o czymkolwiek, teraz łatwiej byłoby mu wyznać, co serce jego czuło.
W końcu nie mógł już wyleżeć i gdy tylko pierwsze promienie słońca wpadły przez wyglądek na dachu, odrzucił przykrycie i wstał. Szybko nałożył odzienie, zszedł na dół po drabinie i obmywszy się w zimnej wodzie stojącej w cebrzyku obok paleniska, wyszedł z chałupy, by świeżego powietrza zaczerpnąć. Kiedy powrócił do wielkiej izby, Chwaścich i Białka byli już na nogach. Tylko Nałęczka i Lestek jeszcze spali.
– Wcześnie dziś się poderwałeś! – zagadnęła Białka.
– Lubię wstawać skoro świt. W drużynie nie wylegujemy się po wschodzie słońca.
– U ojców mógłbyś trochę pospać.
– E tam… Co będę spał? Jakąś robotą trzeba się zająć.
– Chłopy mają ruszyć na dzika – odezwał się Chwaścich. – Pójdziesz?
Dobromir lekko zmarszczył brwi.
– Tak? A kto się zapuszcza za zwierzem?
– Mszczuj, Bożywoj, Chwostek, ja…
– W takim razie pójdę. Co będę po próżnicy siedział w chałupie? Mój stary łuk jest tu jeszcze?
– A jakże! Anim myślał wyrzucać. Dla Lestka go chowam.
– Wezmę na polowanie. Może ustrzelę lochę.
– Dość już tego gadania – wtrąciła Białka, stawiając na stole miskę z soczewicą. – Strawa czeka. Nałęczka! Lestek! – krzyknęła. – Wstawajta! Dzień już!
Gdy po spożytym śniadaniu podnieśli się od stołu, matka pod boki się wzięła.
– Idźcie już na te łowy, ale najpierw wynieście mi balię przed chałupę. Mam dziś wielkie pranie. Za dużo, by nieść nad rzekę. Nałęczka! – zawołała, odwracając się w stronę córki. – Będziesz mi pomagać. Lestek też.
– A ja nie mógłbym pójść do puszczy? – zapytało pacholę cicho.
– Nie – odparła Białka stanowczo.
– A może… – zaczął Chwaścich.
– Powiedziałam! – Matka ani myślała ustąpić. – Postrzyżyn nie było. Jeszcze jest pod moją władzą.
– Ha, skoro tak mówisz… – Mąż pokiwał głową.
– Chłopy już pewnie czekają! – ponaglał pierworodny.
* * *
Słońce stało wysoko na niebie, gdy mężczyźni w puszczy na ślad dzika natrafili. Dobromir zaczaił się za dębem i z napiętym łukiem na ruch lochy czekał. Kiedy zwierzę ruszyło w jego stronę, wypuścił strzałę i odskoczył, boć zranione na oślep rzuciło się przed siebie.
– Zaraz padnie! – krzyknął Chwostek, który również za dębem się ukrywał.
Dobromir wydobył jeszcze jeden grot, który trafił dzika w nogę. Locha padła na ziemię bez ruchu.
Chłopy doskoczyli do zwierza i kołem go otoczyli. Z uznaniem kiwali głowami, gdyż był ogromny.
– Będzie co upiec, oj, będzie! – cieszył się Mszczuj.
Tymczasem łowca nad zdobyczą się pochylił.
– Już nieżyw – orzekł. – Trzeba go przenieść do Polany.
– Damy radę – powiedział Bożywoj. – Bierzcie go, chłopy, za biegi i ciągnijcie. Będziemy się zmieniać. Ty, Chwaścich, daj pokój. Na kulasa jeszcze utykasz. Ja idę pierwszy!
Wieczorem tuż obok świętego gaju rozpalono wielkie ognisko, przy którym zebrali się wszyscy mieszkańcy Polany. Oskórowany dzik, wypatroszony i nafaszerowany kaszą, nabity na rożen, na ogniu się obracał. Wszyscy się weselili. Nawet Mszczuj z Chwaścichem bez niechęci rozmawiali, co Rzepka natychmiast zauważyła.
Gdyby tak ociec wreszcie pojednał się z sąsiadem – pomyślała – może nie patrzyłby krzywo na Dobromira. Przypomniała sobie, że rodzic za młodu z Białką chciał się żenić, ale mu ją bednarz odbił. Lata mijały, dzieci rosły, a on urazę w sercu chował, choć od razu dwie żony pod strzechę wziął.
Dobromir opierał się o pień świętego dębu i wielce zamyślony, w płomienie spoglądał. Młodzież, śmiejąc się, pląsała wokół ogniska, lecz on nie miał ochoty włączać się do zabawy. Wolał stać na uboczu i od czasu do czasu – by nie wzbudzać podejrzeń – zerkać na Dziewannę. Ta zaś pośród innych dziewek tańczyła, śpiewając wesoło, a jasne warkocze jej uroczą twarz opromieniały i miedzianym blaskiem się mieniły. Była tak piękna, że patrząc na nią, czuł niemal ból. Nagle wyrwała się z kręgu i do Rzepki przypadła, która – podobnie jak Dobromir – nie brała udziału w harcach, jeno na wprost niego po drugiej stronie ogniska siedziała.
Dziewanna przytuliła się do siostry i z głową na jej ramieniu niewinnym wzrokiem po twarzach biesiadników wodzić zaczęła. Poczuł, że chciałby tak ją przygarnąć. Powodowany nieodpartą chęcią, już, już miał ku niej podejść i swą miłość wyznać, lecz nagle zatrzymał się w pół kroku, gdyż zupełnie nie wiedział, jak to uczynić.
Zobaczył coś w oczach Rzepki. Przez głowę mu przeszło, że dostrzegł to samo uczucie, jakim on darzy jej siostrę. Nie mógł się pomylić! Zmieszany, szybko się odwrócił, nie wiedząc, czy mu teraz Dziewannę zagadać wypada. Po prostu do chałupy uciekł. A gdy już miał przekroczyć próg, nagle czyjąś dłoń na ramieniu poczuł.
Odwrócił się gwałtownie i twarzą w twarz z Chwostkiem stanął.
– Wiedziałem! – syknął napastnik. – Wiedziałem, że to do ciebie, psi synu, ona wzdycha!
Dobromir zawrzał i już miał gruchnąć przeciwnika, lecz opanował się z wielkim trudem.
– O co ci chodzi? – zapytał. – Nie napada się spokojnych ludzi pod ich domem.
– Ty mi tu o ludziach nie gadaj! Widziałem, jak na ciebie patrzy! Zapłacisz mi za to! – pieklił się Chwostek i niewiele myśląc, pięścią się zamachnął.
Dobromir uchylił się błyskawicznie, by w następnej chwili cios oddać. A pięść miał twardą jak ołów.
– Wystarczy? – zapytał leżącego u swych stóp wyrostka. – Dobrze ci radzę: nie napadaj ludzi pod ich chałupą, a nie nabijesz sobie guza. – To rzekłszy, wszedł do środka, zatrzasnął za sobą drzwi i wspiąwszy się po drabinie na swą górkę, z ciężkim westchnieniem padł na posłanie.
Rzepka natychmiast zniknięcie Dobromira spostrzegła.
– Chodź – powiedziała do siostry. – Idziemy do domu.
Dziewanna spojrzała na nią zdziwiona.
– Przecież jeszcze nie skończyła się biesiada.
– Nie musimy siedzieć do końca. Nasze matki już dawno poszły do chaty.
– No dobrze… – zgodziła się Dziewanna.
Córka Żarki powstała i nie rozglądając się na boki, wzięła siostrę pod ramię. Szły do chałupy niespiesznym krokiem, nic nie mówiąc, gdyż obie własnymi myślami pochłonięte były. Dziewanna dumała o tym, jak przyjemnie jest pląsać wokół ogniska, Rzepka natomiast o Dobromirze zapomnieć nie mogła. Obie więc ani się spostrzegły, gdy przed chałupą stanęły. Tam, w wielkiej izbie, żony Mszczuja chrapały w najlepsze.
– I nam czas spać – zarządziła Rzepka zmęczonym głosem. – Rozdziewaj się. Jutro idziemy na grzyby.
Dziewanna ziewnęła i weszła do komórki, którą nocami dzieliły. Szybko zrzuciła odzienie i po chwili już na swym sienniku leżała.
– Gorąco dzisiaj – westchnęła. – Chyba nie będę się niczym przykrywać.
– Jak chcesz – szepnęła Rzepka. – Posiedzę przy tobie, dopóki nie zaśniesz.
– Przecież nie jestem pacholęciem! – mruknęła Dziewanna sennie i na bok się odwróciła.
Rzepka, słysząc jej spokojny oddech, wstała z zydla i przed chatę wyszła. Niebo było rozgwieżdżone, a księżyc stał wysoko. W dali wciąż jeszcze rozbrzmiewały wesołe głosy ucztujących. Nie chciała, by ktokolwiek ją widział, toteż oparła się o ścianę i cierpliwie czekała, aż ognisko wygaśnie oraz śmiech biesiadników umilknie. A kiedy po pewnym czasie osada opustoszała, powolnym, lecz pewnym krokiem ku chałupie Libuszy ruszyła.
Stanąwszy przed lepianką guślarki, zaszurała i cichutko skrzypiące drzwi uchyliła. W progu musiała się pochylić, gdyż wejście niezwykle niskie było.
– Libuszo – wyszeptała. – Jesteś tu?
W izbie panowały takie ciemności, że niczego zobaczyć nie mogła. Zaczęła żałować, że łuczywa z sobą nie wzięła.
– To ty, Rzepko?
– Tak – odparła zdziwiona, że stara szeptucha w ciemnicy ją rozpoznała.
– Poczekaj, zapalę pochodnię – zaskrzeczała Libusza.
W blasku płomienia Rzepka ujrzała starczą, żółtawą twarz i po raz pierwszy, odkąd przyszła do chałupy zielarki, dreszcze poczuła. Nagle przestraszyła się tego, o co prosić zamierzała, i już chciała odejść, ale znachorka zapytała:
– Co cię do mnie sprowadza?
– Przyszłam… przyszłam… po zioła.
Stara roześmiała się dziwnym, skrzekliwym głosem.
– Zioła? Jakież?
– Na miłość…
– Ha, ha, ha! Nie mam takich. Na miłowanie czary nie pomogą. Chcesz ziele na urodę? Będziesz taka piękna, że żaden ci się nie oprze!
– Pragnę tylko jednego… – szepnęła Rzepka. – A uroda? Cóż uroda? Powiadają, żem ładna, ale co z tego, skoro on nie patrzy?
Starucha głową pokiwała i nad czymś się zamyśliła.
– Skoro gładkość nie wystarcza, serce złote pomóc musi. Pamiętaj o tym: serce złote – to mówiąc, pochodnię zgasiła i coś jakby zaklęcia nucić poczęła.
Rzepka zrozumiała, że niczego więcej się nie dowie, i po omacku drzwi odszukała.
Ledwie znalazła się na zewnątrz, puściła się pędem do Mszczujowej chałupy, dudniąc drewniakami po starych dranicach7. W wielkiej izbie – by nie zbudzić domowników – zrzuciła chodaki i boso do komórki przemknęła. Tam usiadła na skraju posłania, podumała chwilę nad tajemnicą swego losu, aż wreszcie rozebrała się i cichutko do snu ułożyła, choć długo sen ją nie potrafił zmorzyć. Myśli takowe nią targały i niepokój w duszy urządzały, że dużą część nocy rozmyślała o swojej przyszłości. Jaki będzie mój los? Do kogo się udać po poradę? Tak się zmęczyła tym myśleniem o sobie, że w końcu jednak zasnęła.
7Od X do XIII wieku włącznie ulice (o szerokości do czterech metrów), zaułki oraz znaczna część placyków w osadach i grodach były moszczone dębowymi dranicami (o przeciętnej grubości pięciu centymetrów) układanymi na trzech rzędach bierwion, to jest legarów biegnących wzdłuż drogi. Legary te były z kolei oparte na dylach łupanych, które podkładano w poprzek ulicy co kilka metrów. Stare dranice szybko się zużywały.
Rozdział 3. Leśne tajemnice
Rzepka poczuła, że coś łaskocze ją w nos. Rozespana otworzyła oczy i ze zdumieniem pochyloną nad sobą Dziewannę ujrzała.
– Mam cię! Dziś ja wcześniej wstałam!
Gospodyni uniosła się na łokciu i po komórce się rozejrzała.
– Niemożliwe… Zaspałam?
– A jakże! – śmiała się siostra. – Widzisz, nie tylko ty wcześnie wstajesz!
Dziewczyna wyskoczyła spod nakrycia. W wielkiej izbie Mszczuj, Dziwa i Żarka również już nie spali. Zawstydzona, szybko się ubrała i zakrzątnąwszy się koło garów, czym prędzej misę z wczorajszą polewką na stole postawiła. Tymczasem domownicy sięgnęli po drewniane łyżki i każdy posilać się zaczął.
– Co dziś robimy? – zapytała Żarka.
– Idziemy do puszczy na grzyby – odparła Rzepka. – Czas już, by suszonki wieszać.
– No tak. – Żarka pokiwała głową, a zwracając się do Dziwy, dodała: – Ty lepiej zostań w chałupie. Na grzybach się nie znasz. Jeszcze trujących nazbierasz.
– Co mam nazbierać? – obruszyła się Dziwa. – Jak muchomor wygląda, wiem.
– Przestańcie się spierać – zarządziła Rzepka. – Każda para rąk przyda się w lesie. A teraz kończcie jedzenie. Wychodzimy!
Tymczasem w Chwaścichowej chałupie również śniadać kończyli. Dobromir wstał od stołu jako pierwszy.
– No, Lestek, idziemy do puszczy – rzekł. – Będziesz się przysposabiał do strzelania z łuku.
– Nauczysz mnie? – zapytało pacholę z ufnością.
– A jakże! Wszystkiego, co sam umiem.
– Będę mógł chodzić na łowy! – cieszył się Lestek.
– Kto wie, może coś dziś upolujemy. – Dobromir się uśmiechnął i podał rękę bratu. – Chodźmy!
Szli niespiesznie do puszczy, jeden wysoki i barczysty, z łukiem na ramieniu, drugi – niewyrośnięte jeszcze pacholę. Niewiele rozmawiali. Dobromir był nieco zamyślony, a podniecony wyprawą Lestek tylko na boki się rozglądał.
– A jeśli spotkamy leszego8? – zaniepokoił się.
8 postać z wierzeń słowiańskich, duch lasu
– Jeśli nawet, krzywdy nam nie zrobi, bo on tylko złych ludzi po kniejach wodzi.
– Ociec gadali kiedyś, jak go leszy zgubił w gęstwinie. – Lestek spoglądał na brata z szeroko otwartymi oczyma. – A ociec przecież nie jest zły…
Dobromir wzruszył ramionami.
– Ano czasami tak się zdarza – westchnął. – Ale tylko utopców i wieczornic lękać się należy.
– Ludmiła powiadali, że jednej nocy mało nie pomarła, boć ją zmora dusiła.
– Ja bym tam nie wierzył we wszystko, co ona gada – odparł starszy brat i ręką rozłożysty dąb wskazał. – Tam spoczniemy.
Lestek czym prędzej pod drzewem usiadł. Dobromir tymczasem wyjął węzełek przygotowany przez Białkę i kromkę chleba chłopcu podał.
– Miodu chcesz? – zapytał.
Podrostek z pełną buzią głową pokiwał.
Gdy się posilili, Dobromir podniósł wzrok na rozłożyste gałęzie dębu i ujrzawszy dzięcioła, rzekł z uśmiechem:
– A oto i dobra wróżba. Tu będziesz uczył się strzelać. Wstawaj i napnij łuk!
Chwilę trwało, nim Lestek uporał się z cięciwą i pierwszą strzałę wypuścił.
– Mierz celnie – pouczał Dobromir. – Nie myśl o niczym oprócz celu. Jeszcze raz!
Pacholę już po raz szósty cięciwę napinało, gdy nagle rozległ się głuchy ryk.
– Niedźwiedź! – krzyknął Dobromir i odebrał bratu łuk. Sprawdził, czy nóż lekko wychodzi z pochwy, i przez chwilę stał nieruchomo, rozglądając się czujnie.
– Nie słychać… może poszedł w drugą stronę. Licho9 wie.
9 Demon z wierzeń słowiańskich uosabiany ze złym losem, nieszczęściem lub chorobami, którego wyobrażano sobie jako przeraźliwie chudą kobietę z jednym okiem.
– Pewnie jaka baba-jaga wypłoszyła go z nory – wtrąciłLestek.
– Cicho! – huknął Dobromir, gdyż nagle niewieści wrzask usłyszał. Przyłożył dłonie do ust i krzyknął, ile sił w płucach: – Gdzie jesteście? Kto wy?!
– …anna! …iwa!
– Idziemy! – zawołał mężny młodzieniec i niewiele myśląc, powiódł brata w tę stronę puszczy, skąd krzyki dochodziły.
Przedzierali się przez głuchą knieję bez słów, a gdy wreszcie ujrzeli niedźwiedzia, w Dobromirze serce zamarło. Oto bowiem zwierz, pomrukując groźnie, zbliżał się do Dziewanny, a ta stała jak wryta. Rzepka i pozostałe niewiasty znajdowały się o kilkadziesiąt kroków od dziewki i przerażone, dłonie do ust przyciskały. Nagle Rzepka zerwała się i ku siostrze podbiegła, lecz w tym momencie Dobromir odepchnął ją z całej siły i sam pomiędzy niedźwiedzia i ukochaną skoczył.
Zwarli się, zwierz i człowiek mocarny jak dąb, aż tylko głuchy pomruk i ciężki oddech było słychać. Dziewanna, która stała najbliżej, patrzyła przerażona, jak jej obrońca raz po raz z olbrzymich łap wyswobodzić się usiłuje, a zarazem na ogromnym łbie ramię zaciska. Nagle zwierz, rycząc przeraźliwie, w całej swej postaci na tylnych łapach stanął i potężnym machnięciem myśliwski nóż z garści Dobromira wytrącił. Na jedną króciutką chwilę – zarówno człowiek, jak i niedźwiedź – w bezruchu zastygli. I wtedy stała się rzecz nieoczekiwana: ta, która była najbardziej płochliwa, bez namysłu leżący u swych stóp nóż chwyciła, skoczyła pomiędzy walczących i sama nie wiedząc kiedy, w odsłoniętym sercu bestii stalowe ostrze zatopiła.
Dziewanna dygotała na całym ciele, patrząc, jak oddychający z trudem Dobromir swą potężną postać rozprostowuje. Ubranie miał podarte i poplamione krwią, która z głębokich ran wyciekała.
– A to mocarna bestia była! – mruknął i zaraz się rozejrzał. Zobaczył wpatrzone w siebie niewiasty i Lestka, którzy wciąż jeszcze stali z przerażonymi oczyma, jakby nie mogli uwierzyć, że niedźwiedź powalony leży.
Pierwsza opamiętała się Rzepka. Już, już miała podejść do Dobromira, kiedy nagle Dziewanna z nóg się osunęła. Skoczyli ku niej obydwoje, lecz to dziewka nad zemdloną się pochyliła.
– Siostro, słyszysz mnie? – zapytała, dotykając jej czoła. – Powiedz coś…
– Ona krwawi… – zauważył mężczyzna, przyklękając.
Dziewczyna dopiero teraz dostrzegła głęboką ranę na ramieniu siostry.
– Od pazurów! Podrapał ją!
Nie zdążyła powiedzieć nic więcej, bo w tej chwili i Dziwa do córki przypadła.
– To ten niedźwiedź, bestia jedna, zauroczył ją… – lamentowała. – Teraz jej dusza w niedźwiedzicę się przemieni! O, co my zrobimy?!
– Cicho bądź! – ofuknęła ją Rzepka. – Tu trzeba działać, nie biadolić. Nie widzisz, że zaniemogła od rany? Lepiej pozbierajcie grzyby, cośmy pogubiły ze strachu, i wracajmy do domu. Libusza już będzie wiedziała, co robić.
Dobromir bez słowa wziął Dziewannę w swe mocne ramiona i ruszył w stronę ścieżki, którą ludzkie stopy wydeptały w puszczy, nie wiedzieć jak dawno temu. Lestek dzielnie dotrzymywał mu kroku, a Rzepka również w tyle nie zostawała. Tylko Żarka z Dziwą, obciążone koszami i zasapane jak kowalskie miechy, za młodymi nie nadążały.
– Ot, przyszło mi na stare lata po puszczy gonić jak młódce – narzekała Żarka.
– Daj spokój, matko. Jeszcześ nie taka wiekowa – odezwała się Rzepka. – To dla zdrowia dobrze pochodzić sobie. Spoczywać będziesz, jak dojdziesz do wieku Libuszy.
– O, ta to ma chyba ze sto lat. Bies ją wie. Starucha… Do baby-jagi jakiej podobna.
– Starucha, ale na ziołach się zna – wtrąciła Dziwa. – I uroki odczyniać umie.
– A, uroki! – Żarka splunęła. – Oby ją jaki demon zauroczył.
– Cicho bądźcie! – ofuknęła Rzepka obie niewiasty. – Słońce zaczyna się chylić. Znak, że południe już minęło. Wy gadacie, a Dziewannę trzeba ratować i w chałupie huk roboty czeka!
– A jak tam, nie widać końca ścieżki? – zapytała Dziwa.
– Jeszcze nie – odparł Dobromir. – Ale drzewa już się przerzedzają. Wnet dojdziemy do osady.
Nie uszli daleko, a oczom ich ukazała się polana, za którą już ludzkie siedziby stały. Dobromir znacznie przyspieszył kroku, bowiem Dziewanna pojękiwać zaczęła, a Rzepka – słysząc zawodzenia siostry – biegiem się puściła, by Libuszę czym prędzej do chałupy przywołać.
Kiedy wreszcie młodzieniec otworzył drzwi i z dziewką w ramionach do środka wszedł, Rzepka dla rannej posłanie zaścieliła, stara znachorka zaś trzęsącymi się rękami węzełek z ziołami rozwiązywała.
– Połóż ją tutaj – nakazała starsza córka Mszczuja. – Wierci się. Może wnet przytomność odzyska.
Zrobił, jak powiedziała, i sam ciężko na zydel opadł.
Rzepka dopiero teraz i o nim pomyślała.
– Tyś też ranny… Niedźwiedź cię poharatał.
– E, to nic takiego. – Machnął ręką. – Zagoi się.
– Takich ran lekce sobie ważyć nie wolno. Zostań u nas, to i ciebie Libusza opatrzy.
Skrzywił się, lecz rady posłuchał. Rzepka tymczasem po izbie krzątać się poczęła. Wodę w garncu nad paleniskiem postawiła, ze stołu okruszyny chleba zgarnęła i do misy polewki nalała.
– Posil się, bo cię niedźwiedź sił pozbawił – powiedziała życzliwie, a do zielarki zawołała: – A jak tam Dziewanna?
Milcząca dotąd starucha swą siwą głowę uniosła i rzekła:
– Psim sadłem ranę posmarowałam. Zagoi się, tylko majaczeć dziewka może.
– To teraz zajmij się naszym wybawcą i gościem. Pójdę przed chałupę. Chrustu do ognia przyniosę.
Kiedy z suszem na ramieniu wróciła, Libusza Dobromirowe rany smarować kończyła.
– Ot, młody jesteś, to i szybko się wyliżesz. Ani śladu nie będzie.
Dobromir chciał coś odpowiedzieć, lecz w tym momencie Żarka z Dziwą, zdyszane, do chaty wpadły. Dziwa czym prędzej kosz z grzybami do kąta odstawiła i do posłania córki przypadła.
– Wyzdrowieje, nie martwcie się – mruknęła znachorka. – Zrobiłam, co trzeba.
– Niech ci bogi wynagrodzą, Libuszo – powiedziała Rzepka, jako że Dziwa, lękając się o córkę, zapomniała wdzięczność okazać. – Będę pilnować Dziewanny, a gdyby majaczyć zaczęła, to znów cię sprowadzę.
– Ja również dziękuję. – Dobromir wstał z zydla. – Czas już, bym do domu wrócił. Pozostańcie w zdrowiu – to mówiąc, opuścił chatę.
W ślad za nim wyszła Libusza.
* * *
Kiedy woj Mieszka wszedł do chałupy ojców, w wielkiej izbie obok swoich zobaczył też Ludmiłę.
– A jak tam? – zagadnęła plotkarka. – Słyszałam, żeś się z niedźwiedziem za bary wziął! Lestek wszystko nam opowiedział.
– To dobrze – mruknął Dobromir. – Ja nie będę musiał.
– A coś taki zaperzały? – Sąsiadka się skrzywiła. – Mocarny jesteś, toś i zwierza powalił.
– Nie ja, tylko Dziewanna – sprostował.
Ludmiła wielkie oczy zrobiła.
– Ona? Jak to? Toż to chuchro!
– Nie wiem jak, ale gdy mi bestia wytrąciła nóż z garści, to dziewka skoczyła, chwyciła broń i na zwierza poszła.
Ludmiła długo się dziwowała.
– Słyszał kto takie rzeczy? To ci dopiero!
– A jakże, różne dziwy na świecie się dzieją – wtrąciła milcząca dotąd Białka. A zwracając się do syna, dodała: – Siadaj do stołu. Głodny jesteś!
– Dziękuję, matko, ale już jadłem. Rzepka mnie częstowała.
– A, Rzepka… – mruknęła Białka.
– To ty może do Rzepki w konkury pójdziesz, co? – zaciekawiła się Ludmiła.
Dobromir spojrzał na nią zdziwiony.
– A niby czemu miałbym iść?
– No jak czemu? Urodna, gospodarna… Trza ją brać!
– Jeszcze mi czas – wykręcał się. – Wojem księcia jestem. Trzeba mi do drużyny wracać.
– Toć i woje się żenią. A młode piwko czop wysadza, każdyj to wie!
Dobromir nic nie odpowiedział, jeno do ojca podszedł, który w kącie na swej ławie leżał.
– Trzeba by tego niedźwiedzia z puszczy przytargać – rzekł. – Chłopów zwołam, żeby pomogli.
Chwaścich, stękając głośno, podniósł się z posłania. Opierając się na kiju, wstał.
– Rozpowiem. Przyniesiemy jakoś tego zwierza.
A kiedy drzwi się za nimi zamknęły, Białka zawołała do Nałęczki, która za zasłoną w drugiej części izby siedziała:
– A chodź no tu do nas! Co tak sama tam tkwisz?
– Nie chce mi się – odparła dziewka.
– Pół dnia już tam próżnujesz. Jak odludek jaki…
– Powiedziałam, że nie pójdę – upierała się Nałęczka.
Ludmiła, słysząc to, dłonie zaplotła.
– Ty to córkę lepiej hodować musisz – zwróciła się do Białki. – Toć krnąbrna ona jak mało która.
– A tobie skąd to wiadomo? – obruszyła się matka. – Jak hodować, to ja wiem, a ty nie gadaj, bo sama nie masz i nie wiesz, jak z dziećmi bywa.
– Mieć to nie mam, alem się napatrzyła na innych i widziałam, co z nich powyrastało.
– Ty, Ludmiła, to lepiej idź już do chałupy swojemu chłopu strawę gotować – zapieniła się Białka, z nerwów czerwona na twarzy.
– Wyganiasz mnie? – zaperzyła się sąsiadka. – Gościa wyganiasz?
– Już długo tu siedzisz, a pewnie masz robotę w obejściu.
Ludmiła poderwała się z zydla i do drzwi się skierowała.
– A poczekaj ty jeszcze, babo jędzowata, zobaczysz, co to znaczy ludzi przeganiać! – zawołała na odchodnym, a Białka w odpowiedzi głowę do góry odrzuciła.
Dopiero gdy chatę znów wypełniła cisza, Nałęczka uniosła się na posłaniu i podkuliwszy kolana, twarz w dłoniach ukryła. Matka, widząc to, czym prędzej ręce w zapaskę wytarła i ku córce się nachyliła.
– No co się stało? – zapytała cicho. – Choraś czy co?
Nałęczka uniosła twarz ku matce, pewna, że ta od razu spostrzeże, co jej dolega, lecz Białka dobrą chwilę na nią spoglądała, nim zapuchnięte oko córki wypatrzyła.
– Masz jęczmień na powiece – powiedziała. – Nic to… Nie trzeba biadolić, tylko czarną dratwę na środkowy palec zawiązać i po wszystkim. To dlatego nie chciałaś się przy Ludmile pokazać?
– Nie chciałam – przyznała Nałęczka – bo ona zaraz by po ludziach rozpowiedziała, że podobnam do ropuchy.
– Oj, do ropuchy! – zaśmiał się Lestek.
– Cicho! – ofuknęła go siostra.