Słówka
- Wydawca:
- Liber Electronicus
- Kategoria:
- Poezja i dramat
- Język:
- polski
- ISBN:
- 978-83-63720-54-4
- Rok wydania:
- 2013
- Słowa kluczowe:
- boy-żeleński
- gorszących
- które
- ponad
- przeciwko
- rozpoczynającej
- słówka
- szokuje
- ubiegłego
- wierszy
- zabawnych
- mobi
- kindle
- azw3
- epub
Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).
Kilka słów o książce pt. “Słówka”
Słówka to zbiór pikantnych, zabawnych i gorszących wierszy, które są wspaniałym świadectwem rozpoczynającej się na początku ubiegłego wieku, rewolucji obyczajowej.
Tadeusz Boy-Żeleński kpi niemalże ze wszystkiego, "obalając świętości" i występując przeciwko pruderii. Wiele z tych wierszy szokuje nawet dzisiaj, ponad sto lat po ich napisaniu.
Polecane książki
Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Tadeusz Boy-Żeleński
Tadeusz Boy-Żeleński
Słówka
Kopia cyfrowa sporządzona na podstawie wydania z 1931 roku.
ISBN: 978-83-63720-54-4
Wydawnictwo: Liber ElectronicusSŁÓWKA
Gdy coś mnie nadto wzruszy
Lub serce mi podrażni,
Chowam się aż po uszy
Do swojej wyobraźni.
Tam, o każdziutkiej porze,
Schronienie mam zaciszne,
Gdzie myśl wyprawiać może
Przeróżne rzeczy śmiszne.
Miast czerpać próżną chwałę
W tem, że jak z książki gada,
W głupiutkie słówka małe
Calutka się rozpada.
Te słówka mi uciechy
Sprawiają nieraz mnóstwo,
Lubię ich puste śmiechy
I ducha ich ubóstwo.
Jak błazenkowie mali
Słówko się z słówkiem cacka,
To jęzor mu wywali,
To szczypnie je znienacka.
Jedno przez drugie hasa
Wydając kwik wesoły,
Niby dzieciaków masa
Gdy wyrwie się ze szkoły.
Jednemu w tej pogoni
Pąsem nabiegną lice,
Gdy żywszy ruch odsłoni
Młodziutkich płci różnice;
Inne troszeczkę z boku
Przystanie gdzieś nieśmiele
I stoi z mgiełką w oku
Jak zadumane ciele;
Te dwa w pustocie nowej
Objęły się przyjemnie
I same w rym gotowy
Splatają się bezemnie;
Ja patrzę na niewinne
Figielki miłych dziatek
I wolę niźli inne
Ten mały, własny światek…
O BARDZO NIEGRZECZNEJ LITERATURZE POLSKIEJ I JEJ STRAPIONEJ CIOTCE
J.E. Prof. Dr Hr. St. Tarkowskiemu poświęcam.
I.
Pełna gracji, zacna, słodka,
Żyła sobie stara ciotka.
Bez zbytków, lecz i bez braku,
Miała swój domek na Szlaku.
Oprócz cnót rozlicznych wieńca
Hodowała też siostrzeńca.
Brzydki chłopiec z krzywą buzią
Zwał się — dajmy na to — Józio.
Ciotka była panną czystą,
A Józio był modernistą.
(Modernista — znaczy chłopak,
Co wszystko robi na opak;
Każdego się głupstwa czepi,
A zawsze chce wiedzieć lepiej).
Z tym smarkaczem ciotka stara
Miała strapień co niemiara.
Zawsze jej czemś umiał dopiec.
Taki był już brzydki chłopiec.
Próżno ciotka mu wymienia
Albo Lucka, albo Henia,
Co ich przykład wszystkim świeci
Jako grzecznych dobrych dzieci;
On rozeprze się wygodnie,
Obie ręce włoży w spodnie,
Śmieje się i kiwa głową
Jakby mówił: gadaj zdrowo!
II.
To rzecz nie do uwierzenia
Co on ma za przywidzenia!
Czasem coś bez sensu maże
I mówi że to witraże.
To znów wieczór biega nago
I rozbija wszystkich lagą.
Ciotka krzyczy: Joseph! arrête!
A on: Ciociu to kabaret!
Wszystkie meble w domu psuje,
Mówi, że sztukę stosuje.
Wszędzie wlezie, wszędzie dotrze,
Deprawuje dzieci młodsze.
To rzecz w Polsce niesłychana:
Nie chcą wierzyć już w bociana!
— Ciociu, jestem rotomanka!
„Któż cię tak nauczył?!” — Józio
Mówi z rozpaloną buzią.
„A ja — szepleni Ludwiczka —
Jestem święta pla-samiczka”.
Chociaż zwykle dobra, słodka,
Zawyła ze zgrozy ciotka,
Raziła ją nakształt gromu
Taka hańba w polskim domu!
III.
Czasem dobra ciotka woła:
„Usiądźcie dzieci dokoła,
Powiem wam o dawnych dziejach,
O hetmanach, kaznodziejach,
Potem każde z was wymieni,
Którego najwyżej ceni”.
A Józio ze śmiechu kona
I krzyczy: Ciociu! Kambrona!
IV.
Czasem, a najczęściej w poście,
Przychodzą do ciotki goście
„Józiu, przywitaj się z Panem!
Co ty tam za parawanem?!
Wyłaź stamtąd puść Haneczkę
I powiedz gościom bajeczkę”.
Wylazł Józio, głową kiwa
I w te słowa się odzywa:
Bajeczka pana Jachowicza.
Staś na sukni zrobił plamę,
Oblał bowiem ponczem mamę;
A widząc ją w srogim gniewie,
Jak przepraszać, sam już nie wie.
Plama głupstwo, mama doda,
Ale ponczu, ponczu szkoda!
Skończył Józio, gość się śmieje,
A ciotkę wnet krew zaleje;
Biedaczka dostała mdłości
I ze wstydu i ze złości.
Tak ten niegodziwy chłopiec
Zawsze ciotce umiał dopiec.
V.
Tak się trapi dobra ciotka,
Pełna gracji, zacna, słodka,
Lecz największą ma subjekcję
Gdy rozpocznie z Józiem lekcję.
Dojdźże ładu z taką głową:
Zawsze ma ostatnie słowo!
Ciotka prawi o Trzech Psalmach:
Józio o „tańczących palmach”;
Ciotka mu o apostołach,
On jej o spermatozoach;
Ciotka uczy kto był Gallus,
On poprawia: Ciociu, „Phallus!”
Ciotka znów z innego wątku
Baje o świata początku,
Józio się ząb za ząb kłóci,
Że świat cały powstał z CHUCI.
(Mruknie ciotka w pasji szewskiej:
Wciąż ten łajdak Przybyszewski!)
Ciotka znów o ideałach —
Józio: ciociu, co to wałach?
Taką ciotka ma subjekcję,
Gdy rozpocznie z Józiem lekcję.
VI.
Kiedy wieczór już zapada,
Ciotka do snu się układa:
Józiu! zostaw ten rozporek
I chodź odmówić paciorek.
Niech Józio przy łóżku klęknie
I powtarza głośno, pięknie:
„Boziu, usłysz głos chłopczyny,
Odpuść synów naszych winy!
Polska cię na pomoc woła!
Niech tradycji i Kościoła
Pozostanie sługą wierną!
Erotyzmem, ni moderną
Niech się naród ten nie spodli!”
Teraz Józio się pomodli,
Za mamusię, za tatusia,
Potem grzecznie się wysiusia
I spokojnie, cicho zaśnie.
Brzydki chłopak mruknął: „Właśnie!”
ACH! CO ZA PRZEŚLICZNE ABECADŁO!
(Fragment zamierzonego dzieła)
B, b.
Barbara się bawiła z Bernardynem bardzo,
Lecz że taką zabawą zacni ludzie gardzą,
Teraz każde z osobna winy swoje maże,
Bernardyn beczy Bogu, a bęben Barbarze.
C, c.
Certował się conocy z Cecylią Celestyn
Z ilu dań ma się składać ich miłosny festyn;
Dziś błąd swój po niewczasie pojmować zaczyna
Cesia, całując chłodne ciało Celestyna.
D, d.
Długą dyskusję z durniem dorzeczna Dorota
Wiodła, co jest ważniejsze, czy miłość czy cnota;
Tymczasem się zciemniło: gdy weszli rodzice,
W dłoniach durnia dostrzegli Dorotę dziewicę.
E, e.
Excytowała Edzia eteryczna Emma
Iż przewrotnej miłości chce poznać dilemma;
Póty się naprzykrzała, aż wreszcie, znudzony,
Edward ewakuował Emmy edredony.
DZIADZIO
Raz maleńka Fryderyka
Miała dziadzię tabetyka.
A że stąpał dość niezdarnie,
Dziecię pusty śmiech ogarnie.
„Przestań — rzecze jej na to staruszek łagodnie —
I ja biegałem niegdyś żwawo i swobodnie,
A że mi dziś chodzenie idzie jak po grudzie,
To dlatego, żem w pracy żył ciężkiej i trudzie”.
Dobre dziecię, zawstydzone,
Poszło płakać aż na stronę;
Odtąd zawsze w czci głębokiej
Podpierało starca kroki.
Pamiętajcie, drogie dziatki,
Nie żartować z ojca, matki,
Bo paraliż postępowy
Najzacniejsze trafia głowy.
STEFANIA
Powieść psychologiczna z kajetu pensjonarki.
Kto poznał panią Stefanią
Ten wolał od innych pań ją.
Coś w niej już takiego było
Że popatrzyć na nią miło.
Oczy miała jak bławatki
I na sobie ładne szmatki.
Chociaż to rzecz dosyć trudna
Zawsze była bardzo schludna.
Aż mówił każdy przechodzień:
„Ta się musi kąpać codzień”.
Choć męża miała filistra
W innych rzeczach była bystra.
Jeździła aż do Abacji
Po temat do konwersacji.
Prócz tego natura szczodra
Dała jej b. ładne biodra.
Raz ją poznał jeden malarz
Który często pijał alasz.
Jak ją zobaczył na fiksie
Zaraz w niej zakochał w mig się.
Miała w uszach wielki topaz
I była wycięta po pas.
Przedtem widział różne panie
Ale zawsze bardzo tanie.
I do swego interesu
Miały dosyć podłe dessous.
Strasznie się zapalił do niej
Wszędzie za Stefanią goni.
Miał kolorową koszulę
I przemawiał bardzo czule.
Żeby dała mu natchnienie
Ale ona mówi że nie.
Że umi kochać bez granic
Ale to tyż było na nic.
Potem jej mówił na raucie:
„Dałbym życie żebym miał cię„.
Jak zobaczył, że nie sposób
Poszedł znów do tamtych osób.
Ale już zaraz za bramą
Mówił że to nie to samo.
Takiej dostał dziwnej manii
Że chciał tylko od Stefanii.
Bo to zawsze jest najgłupsze
Kiedy się kto przy czem uprze.
Mówili mu przyjaciele
Czemu jesteś takie ciele.
Z kobietami trzeba twardo
A nie cackać się z pulardą.
Więc jej zaczął szarpać suknie
A ta jak na niego fuknie.
Wtedy całkiem stracił humor
I upijał się na umor.
Potem do Stefanii lubej
List napisał dosyć gruby.
Że to będzie znakomicie
Jak sobie odbierze życie.
A ona myślała chytrze
Toby było nienajbrzydsze.
Lecz jak przyszło co do czego
Jakoś nic nie było z tego.
Potem znowu za lat kilka
Przyszła na nią taka chwilka.
I myślała czy to warto
Było być taką upartą.
Lecz tymczasem mu wychłódło
Bo już była stare pudło.
Tak to ludzie trwonią lata
Że nie są jak brat dla brata.
Z tem największy jest ambaras
Żeby dwoje chciało naraz.
ERNESTYNKA
Powieść obyczajowa z kajetu tejże pensjonarki.
Druga znów była dziewczynka
A zwała się Ernestynka.
Jeden miała smutek wielki
Bo ojciec robił serdelki.
A przeciwnie zato ona
Była bardzo wykształcona.
Wciąż czytała co się zmieści
Śliczne francuskie powieści.
Mówili o niej Bógwico
Że jest tylko pół-dziewicą.
Nie każda jest taka święta
Żeby zaraz mieć bliźnięta.
Raz ją ojciec przez to złapał
Bo jej narzeczony chrapał.
Straszny krzyk się zrobił w domu
Że tak czynią pokryjomu.
Każdy wrzeszczał o czym innym
Jak zwykle w domu rodzinnym.
Ojciec najgorsze wyrazy
Powtarzał po kilka razy.
Ona płakała cichutko
Bo ją przytem kopnął w udko.
A potem jeszcze jej ostro
Zakazał bawić się z siostrą.
Że się taka sama świnka
Zrobi jak ta Ernestynka.
Z książkami tyż była heca
Wszystkie powrzucał do pieca.
Choć sam nie wiedział dlaczego
Co ma jedno do drugiego.
W końcu ustały te krzyki
Poszedł rano do fabryki.
Na co człowiek się naraża
Kiedy ojca ma masarza.
FRANIO
Powieść dydaktyczna.
Franio był to chłopiec mały
Ale był bardzo nieśmiały.
Lubił widzieć u siostrzyczki
Kiedy zdejmuje spódniczki.
Zaraz robił się niebieski
I w oczach miał rzewne łezki.
Aż mówiła dobra niania:
„Żeby szlak nie trafił Frania”.
Albo się w kąpieli śmiała:
„Tobie by się żona zdała”.
A on patrzył przestraszony
Bo nie był uświadomiony.
Naradził się Tato z Mamą
I Babunia tyż to samo.
Że to już ostatnia pora
Zawieźć Frania do doktora.
Doktór zaraz wziął trzy ruble
I kazał go moczyć w kuble.
Powiedział że to dziedziczne
Cierpienie psycho-fizyczne.
I że mu to przejdzie z wiekiem
Jak będzie dużym człowiekiem.
Złe sobie daje świadectwo
Gdy kto wyszydza kalectwo.
Z NASTROJÓW WIOSENNYCH
Niemasz nic milszego ponad
Ciągnący żeński pensjonat.
Sunie sznurkiem przez plantacje
W ciszy, zwolna, uroczyście —
Zielono, pachną akacje,
Słońce gzi się poprzez liście — —
Ciągnie podwójny sznureczek
Takich przemiłych owieczek.
Cieplutko, wiosna, południe,
Ławeczka, próżniactwo boskie,
Myśli rozigrane cudnie
W jakieś koziołki szelmoskie — —
Idę: duża, mniejsza, mała,
Kobiecości gama cała.
Ptaszek ćwierka gdzieś tam z góry
Swoich liryk „pierwszą serię”,
Zapoznanych serc tortury
I celibatu mizerie — —
Pod kapotką granatową
Rysuje się to i owo.
„W rytm melodii jakiejś sennej
„Kołyszą się stare drzewa,
„Płynie falą dech wiosenny,
„W sercu puka coś, coś śpiewa — —
Ta mała mogłaby troszkę
Obciągnąć sobie pończoszkę…
Jakiś czar nieznany jeszcze
Jakieś czucie wiotkie, śliczne —
Jakieś dziwne w piersiach dreszcze
Pan i pani-teistyczne — —
…………
Czy to nie znaczy przypadkiem
Że czas mi już zostać dziadkiem…?
NASZYM HYMENOGRAFOMANOM
Literacki nasz ogródek
Pachnie wśród księgarskich półek
Wonią mirtów, niezabudek
I przeróżnych innych ziółek.
Te inspekta czyste, ładne,
Co od rosy lśnią porannej,
To królestwo samowładne
Legendarnej polskiej panny.
Dla Niej, dla tej jasnej wróżki
Nasi geniusze się trudzą,
Aby mogła do poduszki
Ubrać się w poezję cudzą.
Przez Nią, za Nią, dla Niej, od Niej
Wszystko bierze swój początek,
Od HYMENU jej „pochodni”
Natchnień się rozpala wątek.
W prochu wielbi nasza małość
Dziewiczości Arcy-statut:
Panieńskiego… wdzięczku całość
To najwyższy Stwórcy atut!
Póki tej ozdoby swojej
Nie uroni dumna Polka,
Póty małe czółko stroi
Wszechpotęgi aureolka;
Tłumów, co jej żebrzą łaski,
Brzmi w powiastkach naszych lament,
Tak czarowne rzuca blaski
Anatomii cenny diament;
Gdzie otworzyć, tam się miele
Jedną życia wciąż zawiłość:
Jak i kiedy polskie ciele
Swojskiej gęsi zyska miłość…
Musisz poznać naszej „Czystej”
Papę, mamę, cały dom jej,
W końcu służyć do asysty
Przy niewinnej tej sodomii.
Lecz gdy klejnot swój postrada,
Pożegnajmy się z nią smutni;
Ach, po trzykroć takiej biada,
Zmarła już dla polskiej lutni!
Wszystko pierzchło, wszystko znikło
Jakby trumnę już zabito:
Idzie życia ścieżką zwykłą
Już w kompletnem incognito.
Co wyrośnie z małej gąski,
Która z tak krzykliwą pychą
Wpływa w życia strumyk wązki,
O tem w naszych księgach cicho;
Nasi piewcy idealni
Ignorują światek ciasny,
Co się kręci wśród sypialni
Czasem cudzej, czasem własnej;
Gdy już hukną wielkim głosem:
„Zdrowie zacnej młodej pary!”
Któżby się tam troszczył losem
Krajowej Madame Bovary…
Rzucona z takim hałasem
Jak tam plącze się zagadka?…
Jakieś echa tylko czasem
Nas dochodzą: żona… matka…
Aż po lat przydługiej serii
Znowu ją sadowią na tron,
Gdzie ozdobą jest galerii
Legendarnych polskich matron.
LITANIA KU CZCI P. T. MATRONY KRAKOWSKIEJ
Inwokacja:
Dostojna Pani! Sporo lat już mija, jak słucham potulnie i cierpliwie
potoków Twej wymowy; racz więc przymknąć teraz na chwilę
Twe słodkie usteczka i pozwól mi przemówić, a postaram się —
w przeciwieństwie do Ciebie, Pani — być zwięzłym i treściwym.
O ty, polskiej ziemi chwało,
Ty postaci wpół-monarsza,
Ty czcigodna, nazbyt mało
Opiewana, „damo starsza”;
Ty, co z głębin swej kanapy
Wychylając kibić tłustą,
Brzydkie swe nadstawiasz łapy
Przerażonym naszym ustom;
Ty, co z dostojeństwem w twarzy
Dźwigasz swe potworne kłęby,
O których lustmörder marzy,
Szczerząc zakrwawione zęby;
I ty, uroczysta klempo
W twojej wiecznej sukni bordo,
Z twoją beznadziejnie tępą
— Powiedzmy otwarcie — mordą;
Ty, orędowniczko dzielna
Uciśnionej polskiej nacji,
Arcykapłanko naczelna
Naszej starobabokracji;
Ty, co w „Piątki” lub „Soboty”
Polskich dusz sprawujesz rządy,
Starodawne wskrzeszasz cnoty,
A druzgocesz „nowe prądy”;
Co na fiksach i na rautach
I na dobroczynnej sesji
Pytlujesz o pruskich gwałtach,
O „modernie” i „secesji”;
Ty, co wszelkich zadań bytu
W mig rozcinasz każdy problem,
Gdy człek myśli, jakimby tu
Zamknąć babie gębę skoblem;
Ty, strącona z Łysej góry
W salonu fałszywy „ampir”.
Gdzie nas bierzesz na tortury
I krew nudą ssiesz jak wampir;
Ty, co głupoty powagą
Najmądrzejszych wodzisz za łby;
Ty! którą po śniegu nago
Człowiek bez litości gnałby;
Ty, elokwencji patoko,
Coś jest wiecznych sporów źródłem,
Czy cię nazwać starą kwoką,
Czy też raczej starem pudłem;
Ty, co gorzko winisz męża
O prozaizm i codzienność,
Gdy twa energia zwycięża