Strona główna » Sensacja, thriller, horror » Śmieciowi ludzie

Śmieciowi ludzie

4.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-950151-5-1

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Śmieciowi ludzie

Na wykopaliskach w Grecji Ann Laskowski odnajduje szkielet opisanego przez Homera w Odysei centaura Eurytiona.  W Nowym Jorku podczas akcji Greenpeace „Uwolnij śmieci”, zostaje porwany pewien bezdomny. Na filmie wykonanym z drona widać, że z głowy jednego z porywaczy wyrastają rogi.
Terry Mykonos, były wojskowy, a obecnie pracownik organizacji charytatywnej „Lost in Life” zauważa, że nie jest to pierwsze zniknięcie jego podopiecznego, biorącego udział w programie medycznym „Pokaż nam swój kod, a damy ci zdrowie”. Postanawia przyjrzeć się bliżej tym przypadkom. W nieoficjalnym śledztwie pomagają mu przyjaciele: miłośniczka pływania i rocka symfonicznego Subira oraz miłośnik ekspresjonizmu niemieckiego – informatyk Federico.

Polecane książki

Jest taka noc w roku, trochę cudowna, przynajmniej wyjątkowa. W każdym mieście, na każdej uliczce mieszkają zwyczajni bohaterowie codziennego życia. Zapraszamy na ulicę Cichą 5, możecie zajrzeć przez jej rozświetlone okna.Stare mieszkania kryją piękne historie. Świadectwa przemijających smutków,...
In countries with a tradition of more than one hundred years of a free market economy, both public opinion and the economic policy of subsequent governments focus on pragmatic continuity. Changes or corrections are reduced to the necessary minimum. Further, any such change in economic policy is main...
Jest to studium wojny w Afryce Subsaharyjskiej na przykładzie Liberii i Sierra Leone - krajów, w których świadomość społeczna mieszkańców jest skupiona na wspólnotach lokalnych. Praca ukazuje mechanizm powstania lokalnej rebelii i jej przerodzenia się w konflikt międzynar...
CZY MOŻLIWE JEST DOSTROJENIE SIĘ DO CZĘSTOTLIWOŚCI NIEBA I USYSZENIE GŁOSU BOGA?Jako wierzący w Jezusa Chrystusa w naturalny sposób chcemy wiedzieć, jak możemy słyszeć głos Boga. Podobnie jak gospodarz programu, którego głos nios radiowe fale. Bóg mówi cały czas. Pytanie ...
Z tamtej strony ciszy to spójny i przemyślany wybór wierszy Bolesława Leśmiana. Autor wyboru, poeta i krytyk literacki Jacek Gutorow, proponuje przyjrzeć się wyjątkowej wyobraźni poetyckiej, a także równie ciekawym i budującym wysiłkom na rzecz jej okiełznania. W obszernym eseju dołączonym do książk...
Medyczna marihuana. Cudowne lekarstwo czy zwykła szarlataneria? KsiążkaDoroty Rogowskiej-Szadkowskiej to imponujące kompendium na temat medycznych właściwości marihuany. Tych dokładnie zbadanych, lecz także tych, co do których brakuje nam pełnej wiedzy. Choć znana i używana od tysiącleci w różnych k...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Tadeusz Meszko

ŚMIE­CIO­WI LU­DZIE

Co­py­ri­ght © by Ta­de­usz Mesz­ko 2018. All ri­ghts re­se­rved

Co­py­ri­ght © by Bi­blio­te­ka­rium 2018

 

Re­dak­tor pro­wa­dzą­cy – Ma­rek Żel­kow­ski

 

Re­dak­cja – Woj­ciech Chu­dziń­ski

Ko­rek­ta – An­na Po­trze­ba

Pro­jekt ty­po­gra­ficz­ny oraz lo­go se­rii – Ta­de­usz Mesz­ko

Skład – Ta­de­usz Mesz­ko

Pro­jekt okład­ki – Ta­de­usz Mesz­ko

Fo­to­gra­fia na okład­ce – Tao Sza­tań­ski (pa­saż w Fre­edom To­wer w No­wym Jor­ku)

W książ­ce wy­ko­rzy­sta­no frag­men­ty Ody­sei Ho­me­ra, w tłum. Lu­cja­na Sie­mień­skie­go, To­wer Press, Gdańsk 2000.

Kon­wer­sja i opra­co­wa­nie for­ma­tów elek­tro­nicz­nych

 

Książ­ka, któ­rą na­by­łeś, jest dzie­łem twór­cy i wy­daw­cy. Pro­si­my, abyś prze­strze­gał praw, ja­kie im przy­słu­gu­ją. Jej za­war­tość mo­żesz udo­stęp­nić nie­od­płat­nie oso­bom bli­skim lub oso­bi­ście zna­nym. Ale nie pu­bli­kuj jej w in­ter­ne­cie. Je­śli cy­tu­jesz jej frag­men­ty, nie zmie­niaj ich tre­ści i ko­niecz­nie za­znacz, czy­je to dzie­ło. A ko­piu­jąc jej część, rób to je­dy­nie na uży­tek oso­bi­sty.

Sza­nuj­my cu­dzą wła­sność i pra­wo.

Wię­cej na www.le­gal­na­kul­tu­ra.pl

Pol­ska Izba Książ­ki

 

Wy­da­nie I elek­tro­nicz­ne

Byd­goszcz 2018

 

ISBN 978-83-950151-5-1

 

 

Bi­blio­te­ka­rium

ul. Kacz­mar­czy­ka 17, 85-796 Byd­goszcz

e-ma­il: re­dak­cja@bi­blio­te­ka­rium.pl

 

Ne­vi­com sp. z o.o.

ul. Kacz­mar­czy­ka 17, 85-796 Byd­goszcz

Dla Edy­ty, za ura­to­wa­nie mi ży­cia pod­czas zry­wa­nia ja­błek –kil­ka ki­lo­me­trów od miej­sca, gdzie od­na­le­zio­no grób cen­tau­ra.

Po­dzię­ko­wa­nia dla Tao Sza­tań­skie­go, za wir­tu­al­ny kurs je­go tak­sów­ką po No­wym Jor­ku.

Rozdział 1.Groby i śmietnikiCzyj to szkie­let?

Czy mo­że być coś bar­dziej wy­ci­sza­ją­ce­go na­tłok my­śli, niż ukry­cie się przed pa­lą­cym słoń­cem w cie­niu drzew oliw­nych? Ann La­skow­ski, bia­ła ko­bie­ta o de­li­kat­nych, wschod­nich ry­sach twa­rzy, już nie by­ła te­go pew­na. Ann od wie­lu mie­się­cy z de­ter­mi­na­cją pro­wa­dzi­ła wy­ko­pa­li­ska, lecz w tej chwi­li schro­ni­ła się, mó­wiąc, że mu­si coś spraw­dzić w no­tat­kach. A praw­da by­ła ta­ka, że zwąt­pi­ła w sens swo­ich po­szu­ki­wań i mu­sia­ła prze­tra­wić go­rycz po­raż­ki w sa­mot­no­ści. Sie­dzia­ła na drew­nia­nym, ko­śla­wym krze­seł­ku o wi­kli­no­wym sie­dzi­sku, pod­pie­ra­jąc dłoń­mi pod­bró­dek, wpa­trzo­na w kra­jo­braz. Sta­no­wi­sko ar­che­olo­gicz­ne zlo­ka­li­zo­wa­ne by­ło na za­chód od wio­ski Pe­lion, na wy­so­ko­ści po­nad 1600 me­trów n.p.m., po­śród pa­gór­ków po­ro­śnię­tych głów­nie so­sna­mi i kasz­ta­now­ca­mi, z wy­sta­ją­cy­mi po­nad ko­ro­ny drzew bia­ły­mi ska­ła­mi. W li­nii pro­stej tro­chę po­nad dwa ki­lo­me­try od wio­ski, ale jaz­da sa­mo­cho­dem te­re­no­wym zaj­mo­wa­ła aż czter­dzie­ści mi­nut. Co­dzien­ne mi­nu­ty zwąt­pie­nia czy wła­śnie ten dzień przy­nie­sie prze­łom. Grec­cy fi­lo­zo­fo­wie nie mar­twi­li się har­mo­no­gra­mem prac, tyl­ko de­lek­to­wa­li ży­ciem i, po­pi­ja­jąc wi­no, roz­pra­wia­li o isto­cie by­tu.

Te­sa­lia. Zie­lo­na kra­ina po­mię­dzy gó­ra­mi za­nu­rzo­ny­mi w chmu­rach a skrzą­cym się mi­go­ta­niem słoń­ca mo­rzem. Już nie tak spa­lo­na jak Pe­lo­po­nez, ale wciąż cie­pła, z ga­ja­mi oliw­ny­mi i zie­lo­no­zło­ty­mi, ol­brzy­mi­mi jak me­lo­ny jabł­ka­mi. To z Te­sa­lii, dwa ty­sią­ce lat te­mu, Ja­zon wy­ru­szył na nie­bez­piecz­ną, peł­ną nie­zwy­kłych przy­gód, wy­pra­wę po zło­te ru­no. Ale Te­sa­lia to rów­nież kra­ina cen­tau­rów. Świa­tłe­go Chi­ro­na – wy­cho­waw­cy Ja­zo­na, He­ra­kle­sa czy Achil­le­sa. Jak i pi­ja­ka oraz gwał­ci­cie­la Eu­ry­tio­na, któ­ry w cza­sie we­se­la kró­la Pej­ri­to­osa do­bie­rał się do pan­ny mło­dej. Ann już od trzech lat szu­ka­ła gro­bu po­ryw­cze­go cen­tau­ra, któ­re­go w nie­sła­wie po­cho­wa­li in­ni cen­tau­ro­wie. Szu­ka­ła i co­raz bar­dziej wąt­pi­ła, czy go od­naj­dzie.

My­śli Ann błą­dzi­ły mię­dzy cza­sa­mi Ho­me­ra a wła­sną przy­szło­ścią, któ­rej tak wła­ści­wie nie mia­ła. W No­wym Jor­ku cze­kał na nią Ter­ry, jed­nak wciąż bra­ko­wa­ło jej pew­no­ści, czy to on jest tym je­dy­nym. By­ła też pro­fe­su­ra na uni­wer­sy­te­cie, grze­ba­nie w za­ku­rzo­nych do­ku­men­tach oraz wy­kła­dy dla lu­dzi bez pa­sji. Te­go nie moż­na by­ło ni­ko­go na­uczyć – wie­dzia­ła o tym do­sko­na­le. Al­bo mia­łeś, al­bo nie mia­łeś ma­rzeń oraz si­ły, by pójść za ni­mi wbrew zdro­we­mu roz­sąd­ko­wi. Nie­ste­ty, ma­rze­nia jej stu­den­tów nie wy­kra­cza­ły po­za do­brze płat­ną pra­cę. Ter­ry rów­nież nie po­tra­fił od­na­leźć wła­sne­go ce­lu, co nie wró­ży­ło sta­bi­li­za­cji związ­ku. Wciąż wal­czył z nie­speł­nio­ny­mi ma­rze­nia­mi, głów­nie o la­ta­niu, zo­sta­niu ko­smo­nau­tą, póź­niej pi­lo­tem, a ostat­nio choć­by ope­ra­to­rem dro­na. Po­zna­ła go na wy­spie Bah­rajn w 2014 ro­ku. Ona pro­wa­dzi­ła wy­ko­pa­li­ska w wio­sce Al Ja­na­biya, prze­szu­ku­jąc gro­by z okre­su hel­le­ni­stycz­ne­go, gdzie od­na­la­zła tak waż­ną ta­blicz­kę, któ­ra do­pro­wa­dzi­ła ją do Pe­lion. On był na mi­sji woj­sko­wej, o któ­rej nie­wie­le mó­wił. Wie­dzia­ła je­dy­nie, że jest po­wią­za­na z dro­na­mi. Za­nim wy­je­chał, coś mię­dzy ni­mi za­iskrzy­ło. Spo­tka­li się kil­ka mie­się­cy póź­niej w No­wym Jor­ku, a po ro­ku za­miesz­ka­li ra­zem w jej miesz­ka­niu. Cios przy­szedł w 2016 ro­ku. Ter­ry pod­czas ko­lej­nej, taj­nej mi­sji, zo­stał ran­ny w le­wą no­gę. Po re­kon­wa­le­scen­cji, dzię­ki pro­tek­cji daw­ne­go do­wód­cy, za­czął pra­co­wać dla cha­ry­ta­tyw­nej or­ga­ni­za­cji „Lost in Li­fe”. To go uspo­ko­iło, tyl­ko raz na ty­dzień wy­ska­ki­wał w pią­tek na po­pi­ja­wę z przy­ja­ciół­mi, ale też we­wnętrz­nie przy­gasł. Ann nie wie­dzia­ła, czy wo­la­ła go ro­ze­dr­ga­ne­go, wciąż po­szu­ku­ją­ce­go nie­osią­gal­ne­go ce­lu, czy też te­go spo­koj­niej­sze­go, lecz wy­pa­lo­ne­go? Po­ja­wi­ła się w nim ja­kaś za­dra. Fi­zycz­nie no­ga zo­sta­ła wy­le­czo­na, je­dy­nie lek­ko uty­kał, jed­nak w gło­wie po­wsta­ły szko­dy, jak po wy­bu­chu bom­by ato­mo­wej. Z pew­no­ścią uwa­żał, że nie jest w peł­ni spraw­ny i je­że­li Ann zgo­dzi się z nim za­miesz­kać, zro­bi to z li­to­ści. Ten spo­sób my­śle­nia był ża­ło­sny i rze­czy­wi­ście mógł wy­wo­ły­wać od­ruch po­li­to­wa­nia. Ale nie do­ty­czy­ło to wspól­ne­go ży­cia z Ter­rym! Jed­nak, po­za cze­ka­niem, nie­wie­le mo­gła zro­bić. A póź­niej otrzy­ma­ła grand na wy­ko­pa­li­ska w Gre­cji i spra­wa skom­pli­ko­wa­ła się jesz­cze bar­dziej. Od trzech lat sy­tu­acja znaj­do­wa­ła się w za­wie­sze­niu, wi­dy­wa­li się naj­wy­żej przez kil­ka mie­się­cy w ro­ku. I już nie wie­dzia­ła, czy war­to pie­lę­gno­wać ten zwią­zek, czy mo­że le­piej po­szu­kać no­we­go fa­ce­ta?

Ann uzna­ła, że czas pod­su­mo­wać ży­cie. Mia­ła już po­nad trzy­dzie­ści lat. A tak na­praw­dę po­win­na przy­znać się, że by­ła przed czter­dziest­ką. Naj­lep­sze la­ta spę­dzi­ła na sta­no­wi­skach ar­che­olo­gicz­nych – jak Ter­ry go­niąc za ma­rze­nia­mi – i już za kil­ka lat sa­ma sta­nie się wy­ko­pa­li­skiem. To był ostat­ni czas na od­na­le­zie­nie ustat­ko­wa­ne­go mę­ża, uro­dze­nie dzie­ci. Ucie­ka­ła przed ta­kim pod­su­mo­wa­niem ostat­nich dwu­dzie­stu lat ży­cia, lecz kie­dyś mu­sia­ła so­bie po­wie­dzieć: nie bę­dziesz dru­gim Schlie­man­nem, nie udo­wod­nisz, że ba­śnio­we stwo­ry Ho­me­ra by­ły isto­ta­mi z krwi i ko­ści. Już wie­dzia­ła, że by­ła ta­ka sa­ma jak Ter­ry. Oby­dwo­je go­ni­li za czymś nie­osią­gal­nym. Wes­tchnę­ła po raz set­ny i pod­ję­ła de­cy­zję: na ra­zie nie bę­dzie szu­kać in­ne­go męż­czy­zny, po­rzu­ci pra­cę w te­re­nie i spró­bu­je ura­to­wać zwią­zek. Wró­ci do No­we­go Jor­ku i bę­dzie wy­kła­dać na uni­wer­sy­te­cie.

***

Na­raz Ann zo­ba­czy­ła pię­cio­let­nie­go chłop­ca, w krót­kich spoden­kach i t-shir­cie z di­no­zau­rem. Biegł w stro­nę na­mio­tu, ma­cha­jąc rę­ko­ma, jak­by oga­niał się od psz­czół. To był Jor­gos, sy­nek jed­ne­go z pra­cow­ni­ków Ale­xi­sa, któ­ry bar­dzo pra­gnął mu po­móc w od­ko­pa­niu śla­dów pra­oj­ców. „Tak się ro­dzą pa­sje, drą­żą­ce nas przez ca­łe ży­cie” – po­my­śla­ła.

Za­sa­pa­ny Jor­gos wpadł pod za­da­sze­nie i chwy­ta­jąc ją za rę­ką, po­cią­gnął w stro­nę sta­no­wi­ska.

– Pa­ni ar­cha­io­ló­gos, zna­leź­li­śmy!

– Tak. A co? – za­śmia­ła się, po­zwa­la­jąc chłop­cu po­rwać się z krze­sła.

– Nie wiem do­kład­nie. Ja­kieś ostó… – krzy­czał, cią­gnąc ją za dłoń. – Okrop­ne ostó. Żół­te, ze strzę­pa­mi ma­te­ria­łu. Brr…

Ko­ści? Czyż­by grób Eu­ry­tio­na? Te­raz ona prze­ję­ła ini­cja­ty­wę, cią­gnąc chłop­ca za so­bą.

– Bie­gnij­my, to waż­ne.

Już z da­le­ka za­uwa­ży­ła, że gru­pa stoi wo­kół jed­ne­go z wie­lu sta­no­wisk, wy­ty­po­wa­nych przez nią ja­ko moż­li­we miej­sce po­chów­ku. Ta­kich miejsc w oko­li­cy znaj­do­wa­ło się ty­sią­ce i roz­ko­pa­nie wszyst­kich nie by­ło moż­li­we. A wska­zów­ki, któ­ry­mi dys­po­no­wa­ła Ann, mia­ły ra­czej cha­rak­ter in­tu­icyj­ny i nie znaj­do­wa­ły wspar­cia w do­ku­men­tach. Po­grzeb Eu­ry­tio­na od­był się w trak­cie woj­ny cen­tau­rów z La­pi­ta­mi, a on nie był wo­dzem. Przy­ję­ła więc, że grób nie mógł być oka­za­ły, cho­ciaż z pew­no­ścią po­sta­ra­no się o za­cho­wa­nie wy­mo­gów grze­ba­nia zmar­łych. Pod­ję­ła de­cy­zję, aby sku­pić się na pa­gór­kach po­ro­śnię­tych tra­wą i drze­wa­mi, na­wet ty­mi wy­so­ki­mi – mi­nę­ło wszak kil­ka ty­się­cy lat – któ­re na wschod­nim zbo­czu by­ły­by ob­sy­pa­ne ka­mien­nym gru­zem.

Gdy pod­bie­gła do sta­no­wi­ska i przedar­ła się przez krąg wy­na­ję­tych ro­bot­ni­ków, zo­ba­czy­ła grób. Płyt­kie na metr wnę­trze, któ­re ob­ło­żo­no je­dy­nie pół­me­tro­wą war­stwą bia­łych ka­mie­ni. W mro­ku do­strze­gła ko­ści czło­wie­ka i czwo­ro­noż­ne­go zwie­rzę­cia. Nie, to nie by­ła praw­da – te sło­wa mu­sia­ła po­wtó­rzyć so­bie w gło­wie kil­ka ra­zy, by to, co uj­rza­ła, utrwa­li­ło się w jej umy­śle. To był szkie­let tu­ło­wia czło­wie­ka na­sa­dzo­ne­go na grzbiet i koń­czy­ny ko­nia!

Cof­nę­ła się o kil­ka kro­ków i z pew­nej od­le­gło­ści za­czę­ła ana­li­zo­wać miej­sce po­chów­ku.

To z pew­no­ścią nie był grób Aga­mem­no­na, na­zy­wa­ny skarb­cem Atre­usza, od­ko­pa­ny przez Schlie­man­na w My­ke­nach. Wi­dać by­ło, że zmar­łe­go po­cho­wa­no w po­śpie­chu. Co praw­da odzia­no go w naj­lep­sze stro­je, a w po­bli­żu te­go czło­wie­ka uło­żo­no wy­szczer­bio­ny miecz oraz kil­ka dzba­nów z wi­nem, ale nie pró­bo­wa­no na­wet po­cho­wać go głę­biej, na koń­cu dłu­gie­go ko­ry­ta­rza pro­wa­dzą­ce­go do wła­ści­we­go gro­bow­ca. Zwło­ki opar­to o zbo­cze w po­zy­cji sto­ją­cej – być mo­że po to, aby mógł w każ­dej chwi­li ze­rwać się do bie­gu – i przy­sy­pa­no ka­mie­nia­mi. Gro­bu na­wet nie uszczel­nio­no gli­ną. Jed­nak za naj­więk­sze od­kry­cie na­le­ża­ło uznać to, że na­wet, je­że­li nie był to szkie­let Eu­ry­tio­na, mie­li do czy­nie­nia ze szcząt­ka­mi cen­tau­ra. Cen­tau­ra lu­bią­ce­go wi­no.

– A gdzie jest Nor­bert? – by­ła wście­kła, że jej asy­stent nie do­pil­no­wał pra­cow­ni­ków.

– Od­szedł na pięć mi­nut – od­po­wie­dział Ale­xis, nie pa­trząc jej w oczy.

– Ale­xis, nie kłam. – Mil­czał, wbi­ja­jąc wzrok w bu­ty. Ann ro­zej­rza­ła się. Nie do­strze­gła rów­nież sta­żyst­ki, Te­re­sy. – A niech to, mu­sie­li aku­rat te­raz…

Wzię­ła się w garść. Już za póź­no na wy­rzu­ty. Co się sta­ło, to się sta­ło. Po­now­nie po­de­szła bli­żej i za­czę­ła przy­glą­dać się szcze­gó­łom szkie­le­tu. Aż za­nie­mó­wi­ła, gdy do­strze­gła, że kość no­so­wa zo­sta­ła ucię­ta, jed­no­cze­śnie nie za­uwa­ży­ła żad­ne­go pęk­nię­cia czasz­ki. Czy zmar­łe­mu ob­cię­to uszy, trud­no by­ło stwier­dzić bez do­kład­nej ana­li­zy me­dycz­nej, jed­nak reszt­ki opa­ski wo­kół czasz­ki wska­zy­wa­ły, że tak wła­śnie mo­gło być. Ra­na po­twier­dza­ła sło­wa Ho­me­ra – to na­praw­dę mógł być Eu­ry­tion. Ho­mer na­pi­sał, że w cza­sie we­sel­nej bój­ki Te­ze­usz i je­go to­wa­rzy­sze ob­cię­li cen­tau­ro­wi nos oraz uszy. Ode­tchnę­ła z ulgą. Ist­nia­ła bo­wiem też in­na, mniej praw­do­po­dob­na wer­sja, w któ­rej Te­ze­usz, z bra­ku mie­cza, ci­snął w gło­wę Eu­ry­tio­na ka­mien­nym dzba­nem.

Pod­biegł za­dy­sza­ny Nor­bert.

– O kur­cze! Kto to jest?

Ann ode­rwa­ła wzrok od szkie­le­tu. Mia­ła ocho­tę ob­sztor­co­wać asy­sten­ta, lecz nim pod­ję­ła de­cy­zję, ja­ki­mi epi­te­ta­mi go zga­nić, za­uwa­ży­ła pod­cho­dzą­cą Te­re­sę, wy­trzą­sa­ją­cą z su­kien­ki źdźbła tra­wy. Mo­gła oboj­gu wy­gar­nąć ule­ga­nie fi­zycz­nym po­pę­dom, lecz któż zdo­ła je po­skro­mić? Cen­taur z ob­cię­tym no­sem sta­no­wił naj­lep­szy do­wód te­go, że nikt.

– Przyj­rzyj się szkie­le­to­wi i po­wiedz, co o nim są­dzisz. – Zre­zy­gno­wa­ła z re­pry­men­dy i za­py­ta­ła o to, co by­ło te­raz naj­waż­niej­sze.

Nor­bert przez kil­ka mi­nut ob­cho­dził zna­le­zi­sko z każ­dej stro­ny, a je­go oczy ro­bi­ły się co­raz więk­sze z wra­że­nia. W koń­cu po­trzą­snął z nie­do­wie­rza­niem gło­wą i oznaj­mił:

– To mu­si być fal­sy­fi­kat. Po­łą­czo­ne szcząt­ki róż­nych zwie­rząt, tak jak kro­wo-koń czy owco-byk z Dor­set.

Ann nie wy­da­wa­ła się prze­ko­na­na. Czy­ta­ła o tym wy­ko­pa­li­sku. Ar­che­olo­go­wie od­na­leź­li cel­tyc­ki grób jesz­cze sprzed in­wa­zji Im­pe­rium Rzym­skie­go, w któ­rym zło­żo­no kro­wę z koń­ski­mi koń­czy­na­mi, ko­nia z kro­wi­mi ro­ga­mi, a na­wet owcę z gło­wą by­ka… za­miast tył­ka. Jed­nak od ra­zu by­ło wi­dać, że te hy­bry­dy stwo­rzo­no już w cza­sie po­chów­ku z ko­ści róż­nych zwie­rząt.

– Nie do­strze­gam żad­nych śla­dów, by za­kła­dać, że zło­żo­no tu w ku­pę kil­ka szkie­le­tów – stwier­dzi­ła Te­re­sa, po­twier­dza­jąc opi­nię Ann. – A zresz­tą, po co ktoś miał­by to ro­bić?

– Trze­ba za­ła­twić ze­zwo­le­nie na prze­pro­wa­dze­nie ba­dań w ośrod­ku na­uko­wym – oświad­czy­ła Ann. – Do­pie­ro wte­dy uzy­ska­my pew­ność. A te­raz do ro­bo­ty, zaj­mij­cie się sta­no­wi­skiem tak, jak się na­le­ży. I już bez wspól­nych przerw.

By­ła szczę­śli­wa. Na­raz uświa­do­mi­ła so­bie, że to no­we zna­le­zi­sko spra­wi, że nie bę­dzie mo­gła wró­cić do Ter­re­go. No tak, po­my­śla­ła, ni­g­dy nie moż­na być szczę­śli­wym w peł­ni.

Uwol­nić śmie­ci

Po­kie­re­szo­wa­ne przez nie­uwa­gę lub bez­myśl­ność ludz­ką ka­ro­se­rie sa­mo­cho­dów cze­ka­ły w ster­tach na eg­ze­ku­cję. Po­mię­dzy ska­za­ny­mi rzę­da­mi wra­ków, w li­chym ubra­niu szedł kor­pu­lent­ny, czter­dzie­sto­let­ni bia­ły męż­czy­zna z po­sza­rza­łą ze zmę­cze­nia twa­rzą, trzy­ma­jąc w dło­ni po­gię­tą re­kla­mów­ką z dwo­ma ham­bur­ge­ra­mi od Sha­ke & Shack na ko­la­cję. Nad­cho­dził zmrok i Wil­liam Trot­ter uznał, że czas po­szu­kać noc­le­gu na naj­bliż­szą noc. Je­go ostat­ni dom, srebr­ny se­dan Chry­sler Se­bring, zo­stał ra­no spra­so­wa­ny. No cóż, ta­ki los cze­kał wszyst­kie wra­ki, ale Wil­liam przy­zwy­cza­ił się do je­go prze­stron­ne­go wnę­trza i ża­ło­wał, że au­to nie prze­trwa­ło kil­ku dni dłu­żej.

Te­re­nem dzia­ła­nia Wil­lia­ma był trój­kąt ulic 126 Stre­et, Wil­lets Po­int Bo­ule­vard oraz Nor­ther Bo­ule­vard. Znaj­do­wa­ło się na nim kil­ka­na­ście szro­tów sa­mo­cho­do­wych. W ostat­nich la­tach, mię­dzy Wil­lets Po­int a ście­kiem Flu­shing Cre­ek, otwo­rzo­no rów­nież kil­ka punk­tów ze sprzę­tem kom­pu­te­ro­wym, lecz spe­cjal­no­ścią Trot­te­ra po­zo­sta­ły sa­mo­cho­dy. Znał wszyst­kie na pa­mięć i za drob­ną opła­tą pod­po­wia­dał klien­tom, gdzie znaj­dą czę­ści do aut oso­bo­wych, a gdzie do ame­ry­kań­skich czy mek­sy­kań­skich ti­rów.

Wil­liam nie lu­bił wy­cho­dzić po­za te­ren swo­je­go kró­le­stwa, a i No­wy Jork chy­ba nie lu­bił, jak go od­wie­dzał. Po raz ko­lej­ny prze­ko­nał się o tym kil­ka dni te­mu, gdy uległ na­mo­wom pra­cow­ni­ka jed­nej z or­ga­ni­za­cji cha­ry­ta­tyw­nych – Ter­re­go ja­kie­goś tam – i zgło­sił się do kli­ni­ki na ba­da­nia me­dycz­ne. Udział w pro­gra­mie po­mo­cy spo­łecz­nej „Po­każ nam swój kod, a da­my ci zdro­wie” gwa­ran­to­wał mu miej­sce w łóż­ku szpi­tal­nym, cho­ciaż on nie wy­obra­żał so­bie, aby mógł dać się przy­kuć do łóż­ka choć­by na go­dzi­nę. Jed­nak co­raz czę­ściej do­skwie­ra­ły mu prze­zię­bie­nia, cho­ler­ne ki­cha­nie i dresz­cze, a pro­gram po­zwa­lał rów­nież na wi­zy­tę u le­ka­rza, a póź­niej otrzy­my­wa­nie dar­mo­wych le­ków. Spa­cer uli­cą mia­sta, po­śród zwy­kłych lu­dzi, spo­glą­da­ją­cych na nie­go z nie­sma­kiem lub pró­bu­ją­cych wci­snąć drob­nia­ki, uświa­do­mił mu, że je­go miej­sce jest na tym te­re­nie, na­wet je­że­li był to szrot. Też był śmie­ciem.

Nie­spo­dzie­wa­nie Wil­liam usły­szał sil­ni­ki kil­ku sa­mo­cho­dów. Kto o tej po­rze od­wie­dzał je­go kró­le­stwo? Z pew­no­ścią lu­dzie o złych za­mia­rach. Zmie­nił kie­ru­nek i lek­kim truch­tem ru­szył w kie­run­ku in­tru­zów.

***

Po­ma­rań­czo­wy Volks­wa­gen ogó­rek zje­chał z 126 uli­cy w Wil­lets Po­int Bo­ule­vard. W je­go wnę­trzu, obok in­nych męż­czyzn, sie­dział Cri­stian Jen­sen, osiem­na­sto­la­tek o ja­snej skó­rze i żół­tych, pro­stych wło­sach. Po oby­dwu stro­nach cią­gnę­ły się par­te­ro­we ba­ra­ki, z tan­det­ny­mi – prze­waż­nie w czer­wo­nym ko­lo­rze – szyl­da­mi. Po kil­ku­set me­trach skrę­ci­li w pra­wo, w 35 Ave­nue i do­tar­li pod wia­dukt Van Wyck Expres­sway. Ogó­rek za­trzy­mał się. Tu­taj znaj­do­wał się cel ich mi­sji – szrot sprzę­tu kom­pu­te­ro­we­go. Za­po­mnia­ne miej­sce na tra­sie prze­lo­to­wej cy­wi­li­za­cji.

– Uwa­ga, roz­po­czy­na­my ak­cję – usły­szał głos sze­fa.

Z au­ta pierw­szy wy­sko­czył Cri­stian, za nim Ra­do­mir i Lo­ren­zo. Kie­row­ca Bru­ce oraz for­mal­ny szef gru­py Phi­lip We­ber po­zo­sta­li na miej­scach. Cri­stian prze­szedł do ty­łu i otwo­rzył na ca­łą sze­ro­kość drzwi, tak aby Ra­do­mir i Lo­ren­zo mo­gli bez prze­szkód wy­jąć nie­me­go bo­ha­te­ra tej ak­cji.

Wie­lo­sil­ni­ko­wy sta­tek la­ta­ją­cy Cri­stia­na, mo­del Dra­gon­fly 3A, dla la­ika nie wy­glą­dał zbyt oka­za­le. Nie miał ae­ro­dy­na­micz­nych kształ­tów, wpa­ko­wa­nych w za­okrą­glo­ne pu­dło z włók­na szkla­ne­go. Two­rzy­ło go sześć na­gich ra­mion z wir­ni­ka­mi plus jed­no, o naj­więk­szej si­le no­śno­ści, umiesz­czo­ne po­środ­ku. Za to, kie­dy in­ne ama­tor­skie dro­ny, pół­pro­fe­sjo­nal­ne qu­adro­kop­te­ry czy he­xa­cop­te­ry, bzy­cza­ły jak rój os, Dra­gon­fly Cri­stia­na był ci­chy i rów­nie za­bój­czy jak je­go pier­wo­wzór w świe­cie owa­dów. Po­za tym miał do dys­po­zy­cji o wie­le dłuż­szy czas pra­cy, po­tra­fił z peł­nym ob­cią­że­niem po­zo­sta­wać w po­wie­trzu trzy kwa­dran­se. Na to ob­cią­że­nie skła­da­ły się trzy ka­me­ry oraz wy­rzut­nia mi­ni­har­pu­nów. Dwie z ka­mer, w roz­dziel­czo­ści 16K, fil­mo­wa­ły ak­cję w za­kre­sie świa­tła wi­dzial­ne­go, trze­cia, w mniej­szej roz­dziel­czo­ści, by­ła ka­me­rą ter­mo­wi­zyj­ną.

Do Cri­stia­na po­de­szła star­sza o kil­ka lat od nie­go za­stęp­czy­ni gru­py An­drea Ubels. Dla nie­go to ona by­ła mó­zgiem ak­cji – Phi­lip We­ber sta­no­wił tyl­ko ich wi­zy­tów­kę.

– Za ile mi­nut bę­dziesz go­to­wy? – za­py­ta­ła z tro­ską An­drea.

– Wy­star­czy mi dzie­sięć – od­parł, wie­dząc, że gdy­by na­wet po­wie­dział, że pół go­dzi­ny, wal­czy­ła­by o ten czas dla nie­go jak lwi­ca. Zda­wa­ła so­bie spra­wę z te­go, że bez od­po­wied­niej opra­wy re­la­cji, sło­wo­tok We­be­ra nie przy­cią­gnie mi­lio­nów in­ter­nau­tów.

– OK – dziew­czy­na ski­nę­ła gło­wą. Phi­lip We­ber, trzy­dzie­sto­la­tek o blond wło­sach i gro­te­sko­wo czar­nych brwiach, wy­szedł z volks­wa­ge­na i wład­czym wzro­kiem oce­nił miej­sce ak­cji. Za­mknął oczy, uniósł gło­wę i roz­chy­la­jąc lek­ko noz­drza wcią­gnął po­wie­trze. Wes­tchnął z no­stal­gią i oznaj­mił:

– Nie ma jak za­pach śmie­ci przed wie­czor­nym drin­kiem.

Za­śmia­li się je­dy­nie Ra­do­mir i Lo­ren­zo. An­drea uda­ła, że nie usły­sza­ła nędz­nej tra­we­sta­cji cy­ta­tu.

Gru­pa Gre­en­pe­ace po­de­szła do wy­bra­nej wcze­śniej bra­my z bla­chy fa­li­stej. Li­che za­bez­pie­cze­nie, lecz za wro­ta­mi by­ły prze­cież je­dy­nie śmie­ci. Lo­ren­zo bez tru­du prze­ciął kłód­kę i we­szli na ma­ły pla­cyk z kil­ko­ma bok­sa­mi ze sprzę­tem. Głów­nie te­le­fo­na­mi ko­mór­ko­wy­mi, ale rów­nież smart­fo­na­mi i ta­ble­ta­mi. We­ber za­czął się prze­cha­dzać, za­glą­da­jąc do środ­ka. Wciąż krę­cił z nie­za­do­wo­le­niem gło­wą. Ster­ty się­ga­ły co naj­wy­żej pół­to­ra me­tra.

– Te są za ni­skie – skrzy­wił się z nie­sma­kiem We­ber. – Mó­wi­łaś, że ma­ją wy­so­kość trzech me­trów!

– By­ły więk­sze… – tłu­ma­czy­ła się za­ła­ma­na An­drea. – Mu­sie­li wy­wieźć część sprzę­tu.

– Co naj­mniej jed­na mu­si być wyż­sza… – zde­cy­do­wał We­ber.

– Sze­fie, a mo­że prze­sy­pie­my tych kil­ka ku­pek w jed­ną więk­szą – za­pro­po­no­wał Lo­ren­zo.

– Mu­si­my tak zro­bić. Ina­czej ak­cja stra­ci si­łę prze­ka­zu – zgo­dził się We­ber.

An­drea ode­tchnę­ła z ulgą. Po­łą­czy­ła się z Cri­stia­nem:

– Cri­stian, osadź dro­na. Ma­my prze­stój.

Je­go Dra­gon­fly był już w po­wie­trzu, cho­ciaż ta część ak­cji nie mia­ła być fil­mo­wa­na. Start i lą­do­wa­nie to naj­trud­niej­sze ma­new­ry i Cri­stian wo­lał, aby dron po­zo­stał w gó­rze.

– Ile mi­nut?

– Co naj­mniej kwa­drans – usły­szał po chwi­li.

– Ba­te­rie wy­star­czą. Wy­ko­nam ob­lot te­re­nu. Mo­że przy­da­dzą się prze­bit­ki in­nych szro­tów. I zro­bię uję­cia Van Wyck Expres­sway. Pę­dzą­cych sa­mo­cho­dów, któ­rych kie­row­cy są­dzą, że zmie­rza­ją do ce­lu, pod­czas gdy tak na­praw­dę krę­cą się tyl­ko w kie­ra­cie cy­wi­li­za­cji.

– Do­bre… Ku­pu­ję po­mysł. Jen­sen, ko­niecz­nie to sfil­muj – usły­szał głos We­be­ra.

Cri­stian skrzy­wił się z nie­sma­kiem. My­ślał, że mó­wi do An­drei. We­ber wie­le rze­czy ku­po­wał, lecz ni­g­dy za nic nie pła­cił. Choć­by do­brym sło­wem.

***

Od stro­ny Nor­thern Bo­ule­vard nad­je­cha­ły dwa czar­ne au­ta o kan­cia­stych kształ­tach. Po­dob­nie jak ogó­rek człon­ków Gre­en­pe­ace, rów­nież skrę­ci­ły w 35 Ave­nue.

Na tyl­nym sie­dze­niu pierw­sze­go wo­zu, w słu­chaw­kach na uszach, w oto­cze­niu wie­lu mo­ni­to­rów sie­dział dwu­dzie­sto­kil­ku­let­ni Ed­gar Si­ma­sius. Ka­me­ry za­in­sta­lo­wa­ne na da­chu po­zwa­la­ły mu śle­dzić oto­cze­nie w świe­tle wi­dzial­nym, jak też ob­raz ter­micz­ny.

– Gdzie w tej chwi­li jest nasz cel? – nie od­wra­ca­jąc gło­wy za­py­tał męż­czy­zna sie­dzą­cy z przo­du. Był to do­wód­ca gru­py, Mi­cha­ił Plu­tin.

– Hm, opu­ścił swój re­wir i prze­mie­ścił się w stro­nę rze­ki – od­po­wie­dział Ed­gar.

– Czyż­by po­szedł się wy­ką­pać? Przy­naj­mniej nie za­smro­dzi nam wnę­trza – za­śmiał się kie­row­ca, spo­glą­da­jąc roz­ba­wio­ny na do­wód­cę. Szyb­ko jed­nak umilkł, gdy zo­ba­czył, że Mi­sza nie pod­chwy­cił żar­tu.

– Sze­fie, wi­dzę tam gru­pę pię­ciu osób – zgło­sił Ed­gar.

– Cel jest z ni­mi?

– Nie. Ale po­dą­ża w ich kie­run­ku – od­po­wie­dział tech­nik.

– Mo­że le­piej odło­ży­my ak­cję na ju­tro? – za­pro­po­no­wał kie­row­ca.

– Obie­ca­łem, że do­star­czę śmie­cia dzi­siaj – od­parł zde­cy­do­wa­nie do­wód­ca. – Za­trzy­maj­my się tu­taj. Roz­po­czy­na­my ak­cję.

***

Dra­gon­fly był już w po­wie­trzu i do­ko­ny­wał pierw­sze­go zwia­du. Na­gle Cri­stian za­marł. Z sa­mo­cho­dów za­czę­li wy­sia­dać lu­dzie. Umię­śnie­ni, o ły­sych gło­wach. W pa­ra­mi­li­tar­nych ubra­niach, z bro­nią au­to­ma­tycz­ną w dło­niach. Czyż­by przy­je­cha­li ich zli­kwi­do­wać? Już chciał po­łą­czyć się z An­dreą, uprze­dzić gru­pę, gdy wi­dok pa­sa­że­ra z przed­nie­go sie­dze­nia pierw­sze­go au­ta za­mro­ził mu mózg. Męż­czy­zna nie był tak umię­śnio­ny jak po­zo­sta­li, lecz miał… ro­gi.

Cri­stian zwięk­szył ogni­sko­wą obiek­ty­wu. Wi­dział go tak wy­raź­nie, jak­by ten stał pod je­go sto­pa­mi. Cri­stian mu­siał­by od­le­cieć dro­nem da­lej i ob­ni­żyć tro­chę pu­łap lo­tu, aby do­strzec wy­raź­niej twarz ro­ga­cza – lecz wte­dy mógł­by zdra­dzić swą obec­ność.

Dzię­ki pod­glą­do­wi z ka­me­ry ter­mo­wi­zyj­nej za­uwa­żył po­stać czło­wie­ka kry­ją­ce­go się po dru­giej stro­nie szro­tu, do któ­re­go we­szli człon­ko­wie gru­py Gre­en­pe­ace.

Prze­rzu­cił się na ob­raz no­wej gru­py. Zo­ba­czył, że ob­cho­dzą szrot z oby­dwu stron. Zro­zu­miał, że ich ce­lem nie są je­go to­wa­rzy­sze, a nie­zna­jo­my. Za­mie­rza­li go oto­czyć.

***

Phi­lip We­ber stał przy wy­so­kim na po­nad trzy me­try kop­cu. Gdy­by nie drob­ne oszu­stwo – pod cien­ką war­stwą te­le­fo­nów i smart­fo­nów znaj­do­wa­ły się pa­pie­ro­we kar­to­ny – nie uda­ło­by się uzy­skać ta­kiej wy­so­ko­ści. Ale We­ber wie­dział, że w re­la­cjach te­le­wi­zyj­nych i in­ter­ne­to­wych ta­ki szcze­gół nie zo­sta­nie za­uwa­żo­ny.

– Mo­że­my za­czy­nać We­ber? – za­py­ta­ła An­drea.

– Wo­lał­bym, aby ster­ta by­ła jesz­cze wyż­sza, ale nie­ba­wem zaj­dzie słoń­ce i nic nie na­krę­ci­my.

– Lo­ren­zo, Ra­do­mir, Cri­stian go­to­wi do zdjęć?

– Tak. Tak. Go­to­wy.

– Ak­cja! – wy­da­ła ko­men­dę An­drea.

– Nie dba­my o pla­ne­tę, nie dba­my o ro­dzi­ców i oso­by star­sze, nie dba­my o przed­mio­ty uła­twia­ją­ce nam ży­cie co­dzien­ne – We­ber zro­bił krót­ką pau­zę, da­jąc czas ka­me­rzy­ście na po­ka­za­nie pla­nu ogól­ne­go. – Znaj­du­je­my się na wy­sy­pi­sku śmie­ci. Cho­ciaż w ję­zy­ku fa­cho­wym są one na­zy­wa­ne szro­ta­mi. Ale, tak czy owak, to osta­tecz­ny etap obie­gu przed­mio­tów dłu­go wy­cze­ki­wa­nych, wy­ma­ga­ją­cych wie­lu po­świę­ceń, uwiel­bia­nych, ko­cha­nych, a te­raz ska­za­nych na osta­tecz­ną li­kwi­da­cję. Przed spra­so­wa­niem, a póź­niej wy­wie­zie­niem do hut, wyj­mu­je się z nich czę­ści ma­ją­ce ja­ką­kol­wiek war­tość, wyż­szą niż ce­na zło­mu. Do nie­daw­na by­ło to zło­mo­wi­sko sa­mo­cho­dów, od dwóch lat swo­je miej­sce spo­czyn­ku zna­la­zły tu rów­nież kom­pu­te­ry, dru­kar­ki, te­le­fo­ny, smart­fo­ny…

***

Wil­liam Trot­ter z uwa­gą przy­słu­chi­wał się sło­wom mło­dzie­niasz­ka, lecz w koń­cu nie wy­trzy­mał:

– Dzie­cia­ki, je­ste­ście pięk­ni i mło­dzi i ma­cie ka­sę ro­dzi­ców. Czu­je­cie się jak mło­dzi bo­go­wie. Po­cze­kaj­cie z dzie­sięć lat, aż ży­cie wko­pie was w gle­bę. Cie­ka­we, kur­wa, co wte­dy po­wie­cie o pra­wach smart­fo­nów.

Na­gle ka­pral Trot­ter wy­czuł, że nie jest sam. Prze­stał słu­chać ak­ty­wi­stów wiel­kich spraw i sku­pił się na swym oto­cze­niu. Nie ru­szył się, ale je­go zmy­sły na­sta­wi­ły się na wy­ła­pa­nie naj­cich­sze­go dźwię­ku, a noz­drza za­czę­ły wcią­gać po­wie­trze, aby wy­czuć ob­ce, nie­pa­su­ją­ce do oto­cze­nia za­pa­chy. Zwie­rząt lub – co gor­sza – lu­dzi.

Stra­cił dwie mi­nu­ty, ale już był pe­wien. Wie­lu lu­dzi za­cie­śnia­ło krąg wo­kół nie­go z dwóch stron. Za­sadz­ka! Jesz­cze ich nie wi­dział, ale sły­szał i wy­czu­wał. Ucie­kać! Ale do­kąd? Mógł prze­sko­czyć przez płot i wbiec na plac szro­tu, gdzie gru­pa mło­dych ba­wi­ła się w spra­wie­dli­wość. Ale prze­cież nie by­ło wy­klu­czo­ne, że dzia­ła­li ra­zem? Zre­zy­gno­wał. Pró­ba prze­bi­cia się przez jed­no ze skrzy­deł okrą­że­nia też nie mia­ła sen­su. Na­wet gdy­by go nie po­chwy­ci­li, to i tak ku­la oka­że się szyb­sza. Ka­pral Trot­ter zro­zu­miał, że mu­si do­biec do nad­brze­ża Flu­shing Cre­ek. Jak tyl­ko znaj­dzie się na otwar­tej prze­strze­ni, uciek­nie im. Był te­go pe­wien. Co praw­da nie po­sia­dał już ta­kiej for­my, jak w Afga­ni­sta­nie, kie­dy to po­tra­fił biec 50 ki­lo­me­trów piasz­czy­stą pu­sty­nią, ale prze­cież aż tak da­le­ko nie bę­dą go go­nić. Wy­star­czy mu ki­lo­metr, dwa, aby zo­sta­wić po­ścig w ty­le i ukryć się w za­ro­ślach lub wbiec mię­dzy bu­dyn­ki.

***

Na po­dzie­lo­nym ekra­nie Cri­stian ob­ser­wo­wał po­ścig z wszyst­kich trzech ka­mer. Do­strzegł, że po­stać przy pło­cie wy­strze­li­ła jak z pro­cy i po­gna­ła w kie­run­ku rze­ki. Nim okrą­ża­ją­ce go gru­py to za­uwa­ży­ły, ucie­ki­nier był już przy rze­ce. Ale nie wsko­czył do wo­dy, cze­go spo­dzie­wał się Cri­stian, a skrę­cił w pra­wo i za­czął gnać wzdłuż wy­brze­ża. Ści­ga­ją­cy za­re­ago­wa­li z opóź­nie­niem. Dwóch lu­dzi rzu­ci­ło się do bie­gu wprost w kie­run­ku rze­ki, trze­ci – ten ni­ski, z ro­ga­mi – wy­brał kie­ru­nek po sko­sie. Cri­stian roz­sze­rzył po­le wi­dze­nia ka­mer. To był do­bry wy­bór. Za wia­duk­tem ścież­ki oby­dwu tras zbie­ga­ły się i je­że­li ści­ga­ją­cy bę­dzie biegł wy­star­cza­ją­co szyb­ko, prze­tnie ucie­ki­nie­ro­wi dro­gę. I tak też się sta­ło. Nie mi­nę­ła mi­nu­ta a pę­dzą­cy ro­gacz zde­rzył się ze swym ce­lem. Cri­stian przy­bli­żył mak­sy­mal­nie ogni­sko­wą obiek­ty­wów.

Gdy­by był tyl­ko je­den na­past­nik, męż­czyź­nie pew­nie uda­ło­by się uciec. Ale w kil­ka se­kund po upad­ku do­tar­ło do nie­go dwóch po­zo­sta­łych człon­ków gru­py. Wierz­ga­ją­cy no­ga­mi ucie­ki­nier zo­stał sku­tecz­nie przy­gwoż­dżo­ny do zie­mi.

***

Phi­lip Web­ber za­cho­wy­wał się, jak­by znaj­do­wał się w tran­sie. Roz­krę­cał się z każ­dą mi­nu­tą prze­ka­zu. Był pe­wien, że je­go prze­mo­wa po­bi­je re­kord oglą­dal­no­ści.

– Ta ster­ta cze­ka aż zo­sta­nie z niej wy­ssa­ny każ­dy cent. Zło­mia­rze przy­pie­ką te te­le­fo­ny, prze­pusz­czą przez nie prąd, wy­mo­czą w żrą­cych so­sach, wy­do­by­wa­jąc rzad­kie – i cen­ne – me­ta­le. Po­wie­cie, że to do­brze, wy­czer­pu­ją­ce się ko­pa­li­ny wró­cą do obie­gu bez ko­niecz­no­ści bu­do­wa­nia no­wych ko­palń. Tak, to praw­da, gdy­by nie je­den szcze­gół.

We­ber pod­szedł bli­żej do kop­ca i wy­cią­gnął z nie­go je­den z apa­ra­tów.

– Z tych smart­fo­nów wy­ję­to ba­te­rie oraz kar­ty PIN. Ale, gdy­by­śmy je z po­wro­tem wło­ży­li, oka­za­ło­by się, że są w peł­ni spraw­ne. Wy­rzu­co­no je, gdyż ze­sta­rza­ły się tech­no­lo­gicz­nie. Szyb­sze pro­ce­so­ry, bar­dziej po­jem­ne no­śni­ki pa­mię­ci, ekra­ny o więk­szej roz­dziel­czo­ści spo­wo­do­wa­ły, że już prze­sta­ły nam wy­star­czać. Prze­cież są­siad ma lep­szy mo­del, więc ja mu­szę mieć jesz­cze lep­szy. To na­sza próż­ność spra­wia, że ko­ło han­dlu ob­ra­ca się co­raz prę­dzej, miaż­dżąc nas póź­niej nie­spła­co­ny­mi kre­dy­ta­mi.

We­ber wło­żył do smart­fo­nu ba­te­rię, a po­tem kar­tę.

– Uwol­nij­my śmie­ci, scho­waj­my je po­now­nie w kie­sze­niach gar­ni­tu­rów.

Wy­brał nu­mer i włą­czył tryb gło­śno­mó­wią­cy.

– Ha­lo, dzwo­nię do cie­bie! Przy­gar­nij sta­re­go smart­fo­na, on zna two­je naj­skryt­sze ma­rze­nia.

We­ber po­gła­dził apa­rat i scho­wał go do kie­sze­ni.

– Ko­niec! – krzyk­nę­ła An­drea.

– Na­gra­li­ście? – chciał wie­dzieć We­ber.

Ope­ra­to­rzy ski­nę­li gło­wa­mi. Męż­czy­zna spoj­rzał w gó­rę.

– A gdzie jest dron? – za­py­tał z wy­rzu­tem.

***

Po­wa­lo­ny na zie­mię, z unie­ru­cho­mio­ny­mi rę­ko­ma, Trot­ter za­czął ko­pać no­ga­mi, roz­da­jąc cel­ne cio­sy. Je­den z nich tra­fił w usta żoł­nie­rza pró­bu­ją­ce­go go obez­wład­nić. Try­snę­ła krew.

– Job two­ju mać – usły­szał. Ka­pral znał ten ję­zyk z fil­mów oglą­da­nych w mło­do­ści. To był Ru­sek, Ukra­iniec lub in­na ko­mu­ni­stycz­na swo­łocz.

– Cze­go ode mnie chce­cie? Nie mam pie­nię­dzy – krzy­czał ze zło­ścią.

Do je­go twa­rzy zbli­ży­ła się po­stać z wy­ra­sta­ją­cy­mi z gło­wy ro­ga­mi. Wil­liam Trot­ter nie znał lę­ku, ale wi­dok ro­ga­cza go wy­stra­szył.

– Wie­my o tym. Ale masz coś o wie­le bar­dziej war­to­ścio­we­go. Coś, cze­go po­trze­bu­ję.

– To nie­moż­li­we, wie­dział­bym o tym – rzu­cił har­do Trot­ter. Wo­bec ko­mu­ni­stów nie za­mie­rzał oka­zy­wać sła­bo­ści.

– A jed­nak… my­lisz się. Na­wet ta­ki śmieć, jak ty, mo­że mieć coś cen­ne­go – uśmiech­nął się ro­gacz. I za­dał mu no­kau­tu­ją­cy cios w szczę­kę. Po­tem wstał i od­cho­dząc rzu­cił do po­zo­sta­łych:

– Za­pa­kuj­cie go do sa­mo­cho­du. Ko­niec ak­cji.

***

Dra­gon­fly wy­lą­do­wał bez­piecz­nie. Cri­stian był wciąż pod wra­że­niem te­go, co sfil­mo­wał i bał się, że nie­ostroż­ny ruch roz­trzę­sio­nych dło­ni spro­wa­dzi ka­ta­stro­fę na je­go cac­ko.

Na­wet nie za­uwa­żył, że po­de­szła do nie­go An­drea.

– Co się sta­ło? – za­py­ta­ła z tro­ską.

– Sam nie je­stem pe­wien – od­po­wie­dział ła­mią­cym się gło­sem. – Ro­bi­łem re­ko­ne­sans, gdy mo­ją uwa­gę przy­ku­ły dwa rzą­do­we va­ny. A przy­naj­mniej ta­kie, ja­ki­mi jeź­dzi FBI. Za­czą­łem je fil­mo­wać, bo po­dej­rze­wa­łem, że chcą nam prze­szko­dzić w ak­cji…

– Ojej. I co? – dziew­czy­na za­nie­po­ko­iła się.

– Nie, nie cho­dzi­ło im o nas. Po­rwa­li czło­wie­ka, ja­kie­goś bez­dom­ne­go. Uśpi­li go i za­cią­gnę­li do jed­ne­go z va­nów. Wrzu­ci­li do środ­ka jak wo­rek ziem­nia­ków.

– Ale na­szą ak­cję też sfil­mo­wa­łeś? – za­py­ta­ła ostroż­nie, po­dej­rze­wa­jąc ja­ką usły­szy od­po­wiedź.

– An­drea, je­den z po­ry­wa­czy miał ro­gi! Nie mo­głem ode­rwać od nie­go obiek­ty­wu. Za­po­mnia­łem o ak­cji.

– Co!? – usły­sze­li ryk wście­kło­ści. To był We­ber, któ­ry w mię­dzy­cza­sie pod­szedł do nich nie­zau­wa­żo­ny. – Chcesz po­wie­dzieć, że ja­kiś bez­dom­ny ukradł nam show!?

– Ma­my jesz­cze zdję­cia z po­zo­sta­łych ka­mer – usi­ło­wa­ła za­ła­go­dzić sy­tu­ację An­drea.

– Zbu­rzy­łeś kon­struk­cję prze­ka­zu. Osła­bi­łeś wy­mo­wę mo­je­go prze­sła­nia – krzy­czał We­ber sztur­cha­jąc pal­cem pierś Cri­stia­na.

– Prze­stań Phi­lip! Zdję­cia z gó­ry mia­ły być uży­te tyl­ko ja­ko prze­bit­ki. Nic wiel­kie­go się nie sta­ło – pró­bo­wa­ła go uspo­ko­ić An­drea.

– I co te­raz zro­bisz?! – We­ber nie za­mie­rzał zre­zy­gno­wać.

– Wró­cę i jak naj­szyb­ciej opu­bli­ku­ję na YouTu­be film z po­rwa­nia – od­po­wie­dział Cri­stian, od­py­cha­jąc dźga­ją­cy go pa­lec We­be­ra.

Fa­tal­ny po­czą­tek ty­go­dnia

Ter­ry My­ko­nos, wy­so­ki na po­nad metr dzie­więć­dzie­siąt czter­dzie­sto­la­tek o wy­spor­to­wa­nej syl­wet­ce, jed­nak już zdra­dza­ją­cej brak ak­tyw­ne­go wy­sił­ku, je­chał win­dą w gó­rę w to­wa­rzy­stwie dwóch męż­czyzn w wie­ku dwu­dzie­stu kil­ku lat. Je­go to­wa­rzy­sze wy­glą­da­li na ta­kich, któ­rzy po­trze­bu­ją po­mo­cy. Skó­ra spa­lo­na słoń­cem, krót­ko ostrzy­żo­ne wło­sy, sztyw­na po­sta­wa, w roz­kro­ku, z rę­ko­ma za­ło­żo­ny­mi jed­na na dru­gą, wzrok utkwio­ny w jed­nym punk­cie. Oby­dwaj w iden­tycz­nych ko­szu­lach ha­waj­skich oraz szor­tach, co z pew­no­ścią sta­no­wi­ło spo­sób na od­re­ago­wa­nie woj­sko­wych uni­for­mów. By­ło rze­czą oczy­wi­stą, że jesz­cze mie­siąc te­mu słu­ży­li na mi­sji w Afry­ce lub Bli­skim Wscho­dzie. Wy­jeż­dżasz na woj­nę ra­to­wać świat, a po po­wro­cie oka­zu­je się, że to ty po­trze­bu­jesz po­mo­cy świa­ta. Nic tak nie uzmy­sła­wia bez­sen­su ży­cia jak wal­ka na fron­cie. Mo­żesz so­bie wma­wiać, że wal­czysz o wol­ność ro­dzi­ny, oj­czy­zny, ale wcze­śniej czy póź­niej uświa­da­miasz so­bie, że wróg też o to wal­czy. Sto­icie po prze­ciw­nych stro­nach je­dy­nie z po­wo­du am­bi­cji po­li­ty­ków.

Ter­ry miał na­dzie­ję, że nie ja­dą do biu­ra „Lost in Li­fe”. Wie­lu in­te­re­san­tów, za­miast do „Wo­un­ded War­rior Pro­ject” pię­tro wy­żej, tra­fia­ło do nich. To nie był du­ży pro­blem, w su­mie łą­czy­ły ich po­dob­ne ce­le. Jed­nak głów­ne za­da­nie je­go fun­da­cji po­le­ga­ło na od­na­le­zie­niu nie­ra­dzą­cych so­bie w ży­ciu we­te­ra­nów i skie­ro­wa­niu ich do od­po­wied­niej or­ga­ni­za­cji, któ­ra za­ję­ła­by się ni­mi da­lej. Moż­na po­wie­dzieć, że „Lost in Li­fe” by­ło agen­cją de­tek­ty­wi­stycz­ną wy­spe­cja­li­zo­wa­ną w po­szu­ki­wa­niu za­gu­bio­nych, a Ter­ry był jed­nym z jej de­tek­ty­wów. Z ra­cji wy­ko­ny­wa­nych obo­wiąz­ków po­wi­nien za­in­te­re­so­wać się pro­ble­ma­mi to­wa­rzy­szy w win­dzie. Jed­nak te­raz od­czu­wał złość i nie chciał żad­nych no­wych klien­tów. Wra­cał z Qu­eens, gdzie umó­wił się z sier­żan­tem Le­onar­dem Cre­swel­lem. Gdy za­pu­kał do je­go drzwi, nikt nie od­po­wia­dał. Są­sie­dzi mó­wi­li, że po­wi­nien być w środ­ku. Tknię­ty złym prze­czu­ciem, Ter­ry wy­ła­mał drzwi. Mie­li ra­cję, sier­żant był w miesz­ka­niu. Le­żał mar­twy na łóż­ku. Obok do­strzegł strzy­kaw­kę. No cóż, spóź­nił się. Pew­nie ostat­ni, zło­ty strzał. To nie by­ło pierw­sze spóź­nie­nie, ja­kie mu się przy­da­rzy­ło, lecz dzi­siaj Ter­ry za­czął się za­sta­na­wiać, czy nie po­win­no być ostat­nie.

Win­da sta­nę­ła. Ter­ry ru­szył w stro­nę wyj­ścia, ale za­trzy­mał go je­den z męż­czyzn.

– Nie to pię­tro – szczek­nął. Krót­ko i wy­raź­nie, jak­by to był roz­kaz.

– To wy je­dzie­cie wy­żej, ja wy­sia­dam tu­taj – od­parł Ter­ry i lek­ko uty­ka­jąc na le­wą no­gę, wy­szedł z win­dy. Po chwi­li zna­lazł się w prze­stron­nej sa­li z wie­lo­ma biur­ka­mi. O tej go­dzi­nie by­ła nie­mal pu­sta, wszy­scy de­tek­ty­wi znaj­do­wa­li się w te­re­nie.

– He­ey­yy… Terrr­ry – prze­cią­ga­jąc sło­wa, z za­lot­nym uśmie­chem, po­wi­ta­ła go Eli­za Vis­ser. Okrą­glut­ka jak pą­czek trzy­dzie­sto­lat­ka o fio­le­to­wych wło­sach, roz­cza­pie­rzo­nych jak­by tra­fił w nie pio­run.

– Hey, Eli­za – od­po­wie­dział, zmu­sza­jąc się do uśmie­chu. Ko­bie­ta po­tra­fi­ła być bar­dzo nie­przy­jem­na, gdy ktoś ją igno­ro­wał i Ter­ry na­uczył się, że le­piej uda­wać ra­dość, gdy wi­ta­ła go w tak prze­sło­dzo­ny spo­sób. Mi­nął Eli­zę wy­dy­ma­ją­cą w za­lot­nym uśmie­chu usta i ru­szył w głąb sa­li.

Nim usiadł za biur­kiem, przy­sko­czył do nie­go wy­chu­dzo­ny mło­dzie­niec, z prysz­cza­mi na twa­rzy, któ­ry był ban­kiem in­for­ma­cji na te­mat wszyst­kich pod­opiecz­nych, ja­kich mie­li. Die­go Mun­gu­ia pra­co­wał dla nich do­pie­ro od pół ro­ku, ale Ter­ry nie wy­obra­żał so­bie, aby mo­gło go za­brak­nąć. Chło­pak nie po­trze­bo­wał kom­pu­te­ra, by pa­mię­tać na­zwi­ska, stop­nie oraz ad­re­sy wszyst­kich klien­tów fun­da­cji. Był w tym szyb­szy niż kom­pu­ter.

– Sły­sza­łeś? – za­py­tał prze­ra­żo­ny chło­pak. Ter­ry skrzy­wił się z nie­sma­kiem.

– O tra­ge­dii w No­wym Or­le­anie? – Me­dia od ra­na krzy­cza­ły o za­ma­chu we Fran­cu­skiej Dziel­ni­cy w La­fit­te’s Black­smith Shop na Bo­ur­bon Stre­et. Pra­wie dzie­się­ciu za­bi­tych, kil­ku­dzie­się­ciu ran­nych, a co naj­gor­sze – zbu­rzo­ny naj­star­szy bu­dy­nek mia­sta. Pre­zy­dent Trump za­po­wie­dział, że nie po­zwo­li, aby ter­ro­ry­ści po­wstrzy­ma­li stru­mień ame­ry­kań­skie­go pi­wa pro­sto z becz­ki do gar­deł Ame­ry­ka­nów i wy­ło­żył z wła­snej kie­sy 100 ty­się­cy do­la­rów. Po czym ru­szy­ła na­ro­do­wa zbiór­ka ma­ją­ca na ce­lu od­re­stau­ro­wa­nie bu­dyn­ku. Ale nie ule­ga­ło wąt­pli­wo­ści, że jesz­cze dłu­go nikt nie na­pi­je się w nim lo­kal­ne­go, wa­rzo­ne­go pi­wa z becz­ki. Die­go po­krę­cił prze­czą­co gło­wą.

– Nie, o wczo­raj­szej ak­cji „Uwol­nij śmie­ci” – wy­ja­śnił.

– Wi­dzia­łem mnó­stwo stert śmie­ci po dro­dze. Gdzie je uwol­ni­li? – za­śmiał się Ter­ry.

– Nie cho­dzi o śmie­ci.

– To o co? – Ter­ry już nic nie ro­zu­miał. Za­zwy­czaj Die­go mó­wił dość skład­nie, ale wi­docz­nie ten po­nie­dzia­łek nie tyl­ko dla Ter­re­go był cięż­kim dniem. – Die­go, nie mam na­stro­ju do za­ga­dek, spóź­ni­łem się do sier­żan­ta Le­onar­da.

– A niech to! – Die­go za­ci­snął ze zło­ścią dło­nie. Wy­ka­so­wa­nie da­nych z ba­zy pa­mię­ci czło­wie­ka nie by­ło tak pro­ste, jak z kom­pu­te­ra. Chło­pak opa­no­wał się jed­nak i oznaj­mił: – Nie­ste­ty Ter­ry, też mam złą wia­do­mość. W cza­sie tej ak­cji po­rwa­no ka­pra­la Trot­te­ra.

– Uzna­li go za śmie­cia?! – krzyk­nął sko­ło­wa­ny Ter­ry, ścią­ga­jąc na sie­bie wzrok Eli­zy. Po­ma­chał jej uspo­ka­ja­ją­co dło­nią. Po­now­nie po­sła­ła mu ca­łu­sa.

– Ter­ry, spo­koj­nie – za­sy­czał ci­cho Die­go.

– No mów! – za­żą­dał Ter­ry.

– Nie uwie­rzysz… Le­piej zo­bacz to na YouTu­be.

To by­ły zdję­cia z dro­na. Jed­no dłu­gie uję­cie, z wy­ko­rzy­sta­niem te­le­obiek­ty­wu. Ope­ra­tor po­rzu­cił za­miar sfil­mo­wa­nia ak­cji i skon­cen­tro­wał się na po­ści­gu za Trot­te­rem. Ter­ry sku­pił uwa­gę na au­tach, któ­ry­mi przy­je­cha­li po­ry­wa­cze. Ich wy­gląd su­ge­ro­wał, że nie był to zwy­kły na­pad ban­dyc­ki lub ze­msta gan­gów, a ak­cja do­brze zor­ga­ni­zo­wa­nej gru­py. Au­ta bar­dzo przy­po­mi­na­ły uży­wa­ne przez ar­mię pic­ku­py In­ter­na­tio­nal MXT-MV. Znał je do­sko­na­le, nie by­ły wy­god­ne, lecz za to bez­piecz­ne, od­por­ne za­rów­no na mi­ny dro­go­we, jak i ostrzał z bro­ni cięż­kiej. Sa­mo­cho­dy ze zdjęć mia­ły iden­tycz­ne drzwi, nad­ko­la, tyl­ko sta­no­wi­ły o wie­le bar­dziej luk­su­so­wą wer­sję pier­wo­wzo­ru.

Po­ry­wa­cze dzia­ła­li me­to­dycz­nie, wy­ko­rzy­stu­jąc no­wo­cze­sne środ­ki łącz­no­ści. Je­dy­nym nie­pa­su­ją­cym ele­men­tem do tej ak­cji by­ła oso­ba do­wód­cy. Cóż to za ma­ska­ra­da, w ja­kim ce­lu za­ło­żył te śmiesz­ne ro­gi? Jed­nak, po­za tym zgrzy­tem, film nie po­zo­sta­wiał żad­nych wąt­pli­wo­ści: ka­pral Wil­liam Trot­ter zo­stał po­rwa­ny.

Trot­ter słu­żył w Afga­ni­sta­nie. W cza­sie jed­ne­go z pa­tro­lów je­go od­dział zo­stał okrą­żo­ny przez Ta­li­bów. Ka­pra­lo­wi uda­ło się prze­bić przez pier­ścień okrą­że­nia. Po­tem ru­szył po po­moc, jed­nak pro­blem po­le­gał na tym, że nie miał środ­ków łącz­no­ści, a od naj­bliż­sze­go miej­sca po­sto­ju wojsk dzie­li­ło go pięć­dzie­siąt ki­lo­me­trów. Sier­żant nie za­sta­na­wiał się, co ma ro­bić. Za­czął biec po pia­sku oraz ka­mie­niach, któ­re przy­pie­ka­ły go pa­lą­cym słoń­cem. Biegł bez wy­tchnie­nia czte­ry go­dzi­ny. To był nie­sa­mo­wi­ty wy­nik, je­dy­nie naj­lep­si cho­dzia­rze osią­ga­li po­dob­ne re­zul­ta­ty. Za ten sza­lo­ny bieg zo­stał od­zna­czo­ny Srebr­ną Gwiaz­dą. Pró­bo­wa­no zro­bić z nie­go za­wod­ni­ka, lecz od­po­wie­dział, że nie lu­bi bie­gać pod czy­jeś dyk­tan­do.

Wil­liam nie miał klau­stro­fo­bii, lecz za­wsze twier­dził, że czu­je się źle wi­dząc ścia­ny w od­le­gło­ści mniej­szej niż kil­ka­dzie­siąt kro­ków. Wo­lał otwar­te prze­strze­nie i z te­go po­wo­du wy­brał ży­cie na szro­cie, spa­nie w sa­mo­cho­dach.

To by­ło co praw­da pierw­sze po­rwa­nie, ale nie pierw­szy przy­pa­dek za­gi­nię­cia pod­opiecz­nych Ter­re­go. W ostat­nim mie­sią­cu zda­rzy­ło się to już trzy ra­zy, co z wczo­raj­szym znik­nię­ciem Trot­te­ra ozna­cza­ło utra­tę czte­rech osób. I cho­ciaż Ter­ry, chcąc po­zo­stać przy zdro­wych zmy­słach, mu­siał oswo­ić się z fak­ta­mi, to po­rwa­nie ka­pra­la ka­za­ło mu przyj­rzeć się tym przy­pad­kom z in­nej per­spek­ty­wy.

Za­czął po­rów­ny­wać ich do­ssier. I to nie na ekra­nie mo­ni­to­ra, a wer­tu­jąc pa­pie­ro­we wy­dru­ki. Uwa­żał, że prze­glą­da­jąc li­nij­ki tek­stu na ekra­nie, nie­świa­do­mie po­mi­nie więk­szość waż­nych in­for­ma­cji. A za­pi­sa­ne sło­wa po­zo­sta­ją w pa­mię­ci na dłu­go.

Sze­re­go­wa Jor­da­na On­zie­ma z Qu­eens by­ła me­cha­ni­kiem w ba­zie Ir­ki­cik w Tur­cji i przy­go­to­wy­wa­ła sa­mo­lo­ty do na­lo­tów na te­re­ny za­ję­te przez ISIS w Li­bii oraz Sy­rii. Star­szy sze­re­go­wy Hy­esung Rhee, że­brzą­cy na Man­hat­ta­nie, sta­cjo­no­wał na Oki­na­wie w Ja­po­nii. Miesz­ka­ją­ca na Bronk­sie ka­pral Clau­dia Hur­tad, słu­ży­ła w Na­vy Se­als i bra­ła udział w sztur­mie na ba­zę ter­ro­ry­stów al-Sza­bab, od­po­wie­dzial­nych za atak na cen­trum han­dlo­we We­st­ga­te w Ke­nii. Męż­czyź­ni i ko­bie­ty. Bia­li, czar­ni, Azja­ci i La­ty­no­si. Żad­ne­go związ­ku, a na­wet po­dej­rza­nie zróż­ni­co­wa­ne po­cho­dze­nie. Ma­ry­nar­ka, si­ły po­wietrz­ne i dwa ra­zy woj­ska lą­do­we. Naj­wię­cej by­ło żoł­nie­rzy z pie­cho­ty. Bronks, Man­hat­tan i Qu­eens. W tym rów­nież trud­no by­ło do­strzec coś dziw­ne­go, we­te­ra­ni niż­szych stop­ni nie miesz­ka­li w naj­lep­szych dziel­ni­cach No­we­go Jor­ku. Czy ist­niał ja­kiś wspól­ny mia­now­nik? Po­za tym, że wszyst­kich tych lu­dzi moż­na by na­zwać „śmie­cia­mi spo­łe­czeń­stwa do­bro­by­tu”.

Zre­zy­gno­wa­ny od­su­nął tecz­ki od sie­bie. A mo­że jed­nak by­ły to przy­pad­ko­we za­gi­nię­cia? Rok­rocz­nie gi­nie w wy­pad­kach, po­peł­nia sa­mo­bój­stwa lub umie­ra w wy­ni­ku cho­rób rów­nie wie­lu żoł­nie­rzy, jak na po­lu wal­ki. A by­li już tak bli­sko od­zy­ska­nia rów­no­wa­gi. Wil­liam za­pi­sał się przed­wczo­raj do pro­gra­mu gwa­ran­tu­ją­ce­go peł­ną opie­kę zdro­wot­ną. Pro­gram „Oba­ma­ca­re” nie roz­wią­zał pro­ble­mu, a ten no­wy miał wy­peł­nić lu­kę, przy­naj­mniej w od­nie­sie­niu do by­łych żoł­nie­rzy.

Ter­ry za­stygł w bez­ru­chu. Nie pa­trząc w do­ku­men­ty prze­ana­li­zo­wał sy­tu­ację po­zo­sta­łych we­te­ra­nów.

– Tak, to oczy­wi­ste! – wy­krzyk­nął.

Spraw­dze­nie da­nych za­ję­ło mu tyl­ko pół mi­nu­ty. W koń­cu od­na­lazł wspól­ny punkt: wszy­scy żoł­nie­rze, któ­rzy za­gi­nę­li, zgło­si­li się do pro­gra­mu „Po­każ nam swój kod, a da­my ci zdro­wie”. By­ła to sze­ro­ko re­kla­mo­wa­na w In­ter­ne­cie i te­le­wi­zji ak­cja, ma­ją­ca ob­jąć opie­ką me­dycz­ną oso­by nie­ubez­pie­czo­ne. De­tek­ty­wi fun­da­cji otrzy­ma­li po­le­ce­nie, aby pro­mo­wać pro­gram wśród by­łych żoł­nie­rzy.

Ter­ry już wcze­śniej za­sta­na­wiał się, czy wa­ru­nek ujaw­nie­nia ko­du ge­ne­tycz­ne­go miał po­móc po­li­cji w stwo­rze­niu ba­zy DNA wszyst­kich oby­wa­te­li, czy też był to je­dy­nie chwyt, uświa­da­mia­ją­cy bez­dom­nym, że nie ma nic za dar­mo, na­wet je­że­li jest to nic nie­war­ta in­for­ma­cja o ko­dzie ge­ne­tycz­nym? Wte­dy stwier­dził, że to ni­ska ce­na za moż­li­wość le­cze­nia szpi­tal­ne­go i na­kła­niał pod­opiecz­nych, by zgło­si­li się do pro­gra­mu. Ka­pral Wil­liam Trot­ter, po kil­ku ty­go­dniach su­ge­stii, też się zgo­dził. Te­raz Ter­ry uznał, że mu­si bli­żej przyj­rzeć się te­mu pro­gra­mo­wi.

To był pierw­szy punkt za­cze­pie­nia. Za dru­gi uznał po­ry­wa­cza z ro­ga­mi. Co to za bzdur­ny po­mysł afi­szo­wa­nia się? Chy­ba że miał to być ro­dzaj ma­ski? Każ­dy bę­dzie szu­kał ro­ga­cza, a po­ry­wacz zdej­mie po ak­cji ro­gi i nikt już go nie po­zna. Ter­ry skrzy­wił się. Wy­da­ło mu się to tro­chę na­cią­ga­ne.

– Die­go, mam proś­bę.

Die­go spoj­rzał na nie­go py­ta­ją­co.

– Zbierz in­for­ma­cje od po­zo­sta­łych, ilu pod­opiecz­nych ostat­nio za­gi­nę­ło.

– Ilu po­rwa­no?

– Nie. Prze­sta­li się od­zy­wać. I to nie z po­wo­du śmier­ci.

– Ro­zu­miem.

Ter­ry nie mógł się sku­pić. Tak wła­ści­wie nie mógł już nic wię­cej zro­bić bez zba­da­nia spra­wy w te­re­nie. Miał dwa tro­py, za któ­ry­mi po­sta­no­wił pójść rów­no­le­gle. Na szczę­ście w oby­dwu przy­pad­kach znał od­po­wied­nich lu­dzi, mo­gą­cych mu po­móc. Po­sta­no­wił nie od­kła­dać śledz­twa.

– Mu­szę coś za­ła­twić – wy­ja­śnił Eli­zie, wy­cho­dząc z pra­cy.

– Jass­sne, ska­aaar­bie – wy­sy­cza­ła, po­sy­ła­jąc mu bu­zia­ka. Gdy­by nie by­ła tak na­chal­na, mo­że na­wet da­ło­by się z nią po­roz­ma­wiać.

Znajdź mi fil­mow­ca

Ter­ry po­sta­no­wił od­wie­dzić oso­bi­ście Fe­de­ri­ca. Wo­lał nie po­ru­szać te­ma­tu roz­mo­wy przez te­le­fon czy łą­cza in­ter­ne­to­we. Uprze­dził je­dy­nie przy­ja­cie­la, że nie­ba­wem do nie­go zaj­rzy.

– Spo­ko, do pół­no­cy bę­dę sie­dział w do­mu – usły­szał. Za­dzwo­nił jesz­cze do Sub­i­ry, uma­wia­jąc się na dru­gie spo­tka­nie.

Dru­gi raz te­go sa­me­go dnia bę­dzie mu­siał po­je­chać na Bro­oklyn. Ma­jąc usta­lo­ny plan dzia­łań, wy­szedł z pra­cy i prze­szedł na 34 Stre­et Penn Sta­tion. By­ło sło­necz­ne, upal­ne po­po­łu­dnie, któ­re w be­to­no­wej dżun­gli po­wo­do­wa­ło, że ubra­nie le­pi­ło się do skó­ry. Ża­ło­wał, że nie mo­że być te­raz z Ann w Gre­cji, po­pi­jać ouzo w ta­wer­nie ze sto­li­ka­mi usta­wio­ny­mi na pla­ży, czu­jąc na po­licz­kach de­li­kat­ną bry­zę. A póź­niej, ale gdzieś do­pie­ro ko­ło dru­giej, trze­ciej w no­cy, kie­dy już nie bę­dzie tak par­no, rzu­cić się z Ann na łóż­ko i ko­tło­wać do świ­tu. Jed­nak dla Ann waż­niej­sze by­ło po­szu­ki­wa­nie mi­tycz­ne­go cen­tau­ra. Od ty­go­dnia na­wet nie za­dzwo­ni­ła, cho­ciaż wcze­śniej roz­ma­wia­li co dwa dni. Ten zwią­zek chy­ba umie­rał. Mo­że rzu­cić to wszyst­ko i po­je­chać do niej? – po­my­ślał. Jak tyl­ko do­wiem się, kto po­ry­wa mo­ich pod­opiecz­nych – zde­cy­do­wał z wes­tchnie­niem iry­ta­cji, wie­dząc, że śledz­two mo­że trwać zbyt dłu­go i na pew­no się spóź­ni.

Po kil­ku mi­nu­tach, jesz­cze za­nim po­ja­wił się pe­ron sta­cji, Ter­ry wszedł w tłum oku­lar­ni­ków GDV, po­grą­żo­nych w wir­tu­al­nych świa­tach. Oce­nił, że cze­ka go kil­ka­dzie­siąt mi­nut sta­nia w ko­lej­ce do kon­tro­li an­ty­ter­ro­ry­stycz­nej. Ro­zej­rzał się po twa­rzach ocze­ku­ją­cych. Nie­mal każ­dy w wie­ku po­ni­żej dwu­dziest­ki skra­cał czas ocze­ki­wa­nia oglą­da­niem fil­mów, prze­glą­da­niem In­ter­ne­tu lub grą. Nie­ru­cho­me gło­wy z klap­ką na jed­no oko i ner­wo­wo drga­ją­cą pra­wą lub le­wą dło­nią. Sys­tem Glo­bal Di­gi­tal View po­zwa­lał ste­ro­wać ob­ra­zem za po­mo­cą ru­chów pal­ców. Im­pul­sy idą­ce z mię­śni by­ły od­czy­ty­wa­ne przez ser­ce sys­te­mu, tak jak daw­niej ru­chy ry­si­ka czy mysz­ki kom­pu­te­ro­wej. W ten styl ży­cia wpa­dał te­raz każ­dy na­sto­la­tek. Oso­by star­sze o kil­ka lat wo­la­ły wle­piać ga­ły w ekra­ny smart­fo­nów, jesz­cze star­si – ta­ble­tów. Sta­rzy, jak on, bli­scy czter­dziest­ki, błą­dzi­li wzro­kiem po ścia­nach, naj­star­si prze­glą­da­li ga­ze­ty. Tech­no­lo­gicz­ny po­dział w przy­pad­ku po­ko­leń nie znał ko­lo­ru skó­ry ani ba­rie­ry ję­zy­ko­wej.

Ter­ry uni­kał me­tra. Czę­ste alar­my, w więk­szo­ści fał­szy­we, wzmo­gły pro­ce­du­ry bez­pie­czeń­stwa. Te­raz już nie wy­star­czy­ło spraw­dze­nie do­ku­men­tów, trze­ba by­ło przejść nie tyl­ko przez kon­tro­le oso­bi­ste, lecz rów­nież prze­świe­tle­nia wy­kry­wa­ją­ce skład so­ków w żo­łąd­ku. Chi­py wszy­wa­ne pod skó­rę nie spraw­dzi­ły się, gdyż moż­na je by­ło wy­dłu­bać i przy bram­kach użyć pod­mie­nio­ne­go. Za to prze­bą­ki­wa­no, że nie­ba­wem bę­dzie spraw­dza­ny kod ge­ne­tycz­ny. I to po­rów­ny­wa­ny nie z od­po­wied­nim do­ku­men­tem, a ba­zą DNA w cen­tra­li. To mia­ło wy­klu­czyć moż­li­wość pod­ra­bia­nia do­ku­men­tów – al­bo mia­łeś to sa­mo DNA, co wzo­rzec, al­bo bez py­ta­nia cię usy­pia­no i prze­wo­żo­no na sa­lę prze­słu­chań. On jesz­cze nie był na ba­da­niach, ale obie­cy­wał so­bie, że mu­si je wy­ko­nać jak naj­szyb­ciej. Je­że­li twój kod DNA znaj­do­wał się w ban­ku da­nych, mo­głeś sko­rzy­stać na lot­ni­skach z wy­dzie­lo­nych bra­mek i przejść kon­tro­lę o po­ło­wę szyb­ciej. Ter­re­mu przy­szła do gło­wy myśl, czy ba­da­nie „Po­każ nam swój kod, a da­my ci zdro­wie” nie jest przy­pad­kiem czę­ścią re­ali­za­cji pro­gra­mu ba­dań bio­me­trycz­nych? Ale, na­wet je­że­li tak by­ło, to prze­cież nie po­wód, aby po­ry­wać we­te­ra­nów wo­jen­nych. Chy­ba nikt ich nie po­dej­rze­wał, że są uśpio­ny­mi ter­ro­ry­sta­mi?

Pa­sa­że­ro­wie go­dzi­li się na po­dob­ne utrud­nie­nia, gdyż nie wszyst­kie alar­my oka­zy­wa­ły się dow­ci­pem. W ostat­nich dwóch la­tach wy­bu­chły już czte­ry bom­by, za­bi­ja­jąc bli­sko trzy­sta osób.

Ter­ry za­wsze wo­lał brać tak­sów­kę, zwłasz­cza gdy uda­ło mu się zła­pać Kajt­ka. Kaj­tek był tak­sów­ka­rzem sta­rej da­ty, znał mia­sto bez GPS. Nie jeź­dził głów­ny­mi dro­ga­mi, ale wy­bie­rał tra­sy, któ­re ra­czej nie in­te­re­so­wa­ły ter­ro­ry­stów. Wy­sa­dze­nie w po­wie­trze ster­ty kar­to­nów na za­ple­czach skle­pów, resz­tek je­dze­nia z re­stau­ra­cyj­nych kuch­ni, nie prze­bi­je się na czo­łów­ki ser­wi­sów. Ter­ro­ry­ści szu­ka­li za­zwy­czaj miejsc al­bo moc­no za­tło­czo­nych, al­bo bę­dą­cych iko­na­mi mia­sta. Je­dy­nie urwa­nie rę­ki Sta­tuy Wol­no­ści, zbu­rze­nie ka­te­dry Św. Pa­try­ka czy prze­rwa­nie przę­sła jed­ne­go z mo­stów mia­ło szan­sę na roz­głos. Gdy­by nie to, że przed mo­stem Bro­okliń­skim i tak mu­sie­li­by stać w kor­ku, za­dzwo­nił­by do Kajt­ka.

***

Ter­ry wy­szedł z me­tra na sta­cji 24 Co­urt Stre­et, po czter­dzie­stu mi­nu­tach jaz­dy. Po­ko­na­nie tra­sy za­ję­ło 18 mi­nut, a ocze­ki­wa­nie przed bram­ka­mi po­li­cji po­nad pół go­dzi­ny. Czy­li, tak wła­ści­wie, ty­le sa­mo, co po­ko­na­nie tra­sy tak­sów­ką. Na szczę­ście dom Fe­de­ri­ca znaj­do­wał się w od­le­gło­ści kil­ku­set me­trów od sta­cji me­tra.

Wdu­sił przy­cisk do­mo­fo­nu z nu­me­rem miesz­ka­nia i od ra­zu usły­szał: „Właź, otwar­te”. Był pe­wien, że przy­ja­ciel nie ode­rwie się od pra­cy. Gdy wszedł do po­ko­ju, rze­czy­wi­ście uj­rzał Fe­de­ri­ca sie­dzą­ce­go przed kil­ko­ma mo­ni­to­ra­mi kom­pu­te­rów. Po­kój był du­ży, ale nie­mal pu­sty. Po­za biur­kiem przy­po­mi­na­ją­cym pod­ko­wę zwró­co­ną w stro­nę okna, znaj­do­wał się tu tyl­ko sto­li­czek z dwo­ma fo­te­la­mi pod prze­ciw­le­głą ścia­ną.

– Daj mi chwi­lę – usły­szał. – I przy­nieś z kuch­ni pi­wo!

Fe­de­ri­co Co­luc­ci był młod­szy od Ter­re­go, miał 37 lat. Był rów­nież niż­szy o kil­ka­na­ście cen­ty­me­trów i bar­dziej szczu­pły. O te kil­ka­na­ście ki­lo­gra­mów, któ­re z chę­cią bym zrzu­cił – wes­tchnął z za­zdro­ścią Ter­ry. Fe­de­ri­co no­sił za­rost a la Van Dy­ke. Od Ann do­wie­dział się, że był to fla­mandz­ki ma­larz, na któ­re­go por­tre­tach twa­rze męż­czyzn czę­sto zdo­bi­ły dłu­gie wą­sy oraz bród­ka – na­zy­wa­na przez Sub­i­rę ko­zią. Fe­de­ri­co nie wy­ma­gał ta­kiej opie­ki jak pod­opiecz­ni Ter­re­go, co nie zna­czy, że wszyst­ko by­ło z nim w po­rząd­ku. Ale za­wsze był ta­ki i Ter­ry nie po­tra­fił wy­obra­zić go so­bie in­ne­go.

Ścia­nę na wprost zaj­mo­wa­ło kil­ka pla­ka­tów, więk­szych niż stan­dar­do­we, z ulu­bio­nych fil­mów Fe­de­ri­ca. Nie by­ło na nich An­ge­li­ny Jo­lie w czar­nym biu­sto­no­szu po­więk­sza­ją­cym cyc­ki z fil­mu Tomb Ri­der, nie by­ło rów­nież Clin­ta Eastwo­oda z dwo­ma re­wol­we­ra­mi z cza­sów spa­ghet­ti we­ster­nów, ani na­wet mi­strza Yody w ko­lo­rze se­pii z na­pi­sem „Niech moc bę­dzie z to­bą”. Fe­de­ri­co był mi­ło­śni­kiem ery eks­pre­sjo­ni­zmu nie­miec­kie­go z lat trzy­dzie­stych ubie­głe­go wie­ku i ścia­nę w je­go po­ko­ju wy­peł­nia­ły pla­ka­ty z wy­ko­śla­wio­ną ar­chi­tek­tu­rą oraz po­sta­cia­mi o nad­mier­nie eks­pre­syj­nych ge­stach. Ter­ry już wie­dział, że na przy­kład czar­na isto­ta, przy­po­mi­na­ją­ca tro­chę mał­pę, po­chy­lo­ną nad le­żą­cą z wy­cią­gnię­ty­mi rę­ko­ma ko­bie­tą, to bo­ha­ter­ka Ga­bi­ne­tu dok­to­ra Ca­li­ga­ri. Po­zo­sta­łe dwa rów­nież po­cho­dzi­ły z te­go fil­mu, a ich wspól­ną ce­chą by­ło to, że przed­sta­wia­ły ar­chi­tek­tu­rę o za­bu­rzo­nej per­spek­ty­wie.

– Dla­cze­go wciąż oglą­dasz te fil­my? – za­py­tał przy­ja­cie­la pod­czas pierw­szej wi­zy­ty. To by­ła póź­na go­dzi­na i do krzy­wi­zny pre­zen­to­wa­nej ar­chi­tek­tu­ry do­łą­czy­ła krzy­wi­zna wy­wo­ła­na wy­pi­tym al­ko­ho­lem.

– Szcze­rze? – Ter­ry ski­nął gło­wą. To był czas na szcze­rość, by­li w po­ło­wie dru­giej bu­tel­ki whi­sky. – Fa­scy­nu­je mnie sce­no­gra­fia oraz oświe­tle­nie w tych fil­mach. Ak­cja jest mniej istot­na, cho­ciaż to śmiet­nik oso­bli­wo­ści, w któ­rym dłu­go mo­gli­by grze­bać psy­chia­trzy. – Fe­de­ri­co wska­zał dło­nią na kom­pu­te­ry. – Spójrz, je­stem za bar­dzo upo­rząd­ko­wa­ny i te krzy­wi­zny ma­ją mi przy­po­mi­nać, że nie je­stem ro­bo­tem.

– Mia­łem wra­że­nie, że od in­for­ma­ty­ka wy­ma­ga się po­rząd­ku?

– No wła­śnie, mo­że po­wi­nie­nem zmie­nić za­wód. – Fe­de­ri­co za­śmiał się z go­ry­czą. – Ale my­lisz się. Pro­gram moż­na na­pi­sać na wie­le spo­so­bów. A, co cie­ka­we, nie za­wsze czy­sty, przej­rzy­sty kod jest tym, któ­ry naj­spraw­niej dzia­ła.

– Jak to moż­li­we?

– Do zro­zu­mie­nia dłu­gie­go zda­nia nie jest po­trzeb­ne prze­czy­ta­nie wszyst­kich słów. Po­rząd­ny in­for­ma­tyk jest tre­so­wa­ny do pi­sa­nia ko­du w skład­ni zro­zu­mia­łej dla in­nych. A wy­star­czy po­ło­wa słów, aby zro­zu­mieć treść ca­łe­go zda­nia.

– A ktoś in­ny to zro­zu­mie?

– Hm, te­go nie je­stem pe­wien… – zło­śli­wy chi­chot Fe­de­ri­ca był jed­no­znacz­ną od­po­wie­dzią. – Czę­sto ja sam nie pa­mię­tam, dla­cze­go na­pi­sa­łem pew­ne frag­men­ty pro­gra­mu. Ale dzia­ła­ją, więc nie za­sta­na­wiam się nad tym dłu­go.

To był pro­blem Fe­de­ri­ca. By­wał ge­nial­ny, ale nie po­tra­fił pra­co­wać sys­te­ma­tycz­nie. Rów­nie waż­ne by­ło dla nie­go ulep­sze­nie pro­gra­mu do ste­ro­wa­nia mu­zy­ką w za­leż­no­ści od te­go, po co się­ga do lo­dów­ki, jak i pro­gra­mu do­da­ją­ce­go mi­lio­no­we czę­ści do­la­ra do wła­sne­go ra­chun­ku.

– I w ten spo­sób pi­szesz pro­gra­my?

– Sta­ram się. Pla­ka­ty z Ga­bi­ne­tu dok­to­ra Ca­li­ga­ri przy­po­mi­na­ją mi, że nie wszyst­ko mu­si być praw­dzi­we. Ge­niusz jest ukry­ty w wy­pa­czo­nym spoj­rze­niu. To ta iskra wzno­szą­ca nas do nie­bios. Do­pó­ki wi­dzę za­fał­szo­wa­ną per­spek­ty­wę – wiem, że je­stem zbyt nor­mal­ny. Gdy ścia­ny na pla­ka­tach się wy­pro­sto­wu­ją – sta­ję się ge­nial­ny. To mój spraw­dzian prze­cięt­no­ści i ge­niu­szu.

Ter­ry wró­cił z dwo­ma bu­tel­ka­mi pi­wa, jed­ną sta­wia­jąc przed kla­wia­tu­rą. Fe­de­ri­co za­stygł, a póź­niej szyb­ko na­pi­sał kil­ka li­ni­jek ko­du i za­mknął okien­ko pro­gra­mu, nad któ­rym pra­co­wał. Się­gnął po bu­tel­kę i od­wró­cił w stro­nę Ter­re­go.

– Przej­rza­łem film. To jest au­ten­tycz­ny za­pis. Jed­no uję­cie z dro­na, sam do­brze to wiesz – Fe­de­ri­co wzru­szył ra­mio­na­mi i prze­szedł do in­ne­go te­ma­tu. – Ce­nię Gre­en­pe­ace, ale w tym wy­pad­ku chy­ba ro­bią nie­po­trzeb­ny szum. Kto by chciał uży­wać sprzę­tu z prze­sta­rza­łym opro­gra­mo­wa­niem? To wal­ka z wia­tra­ka­mi. Wiesz, że nie cier­pię glo­ba­li­za­cji, ale ma ona rów­nież do­bre stro­ny. Jak do­stęp do naj­now­szych urzą­dzeń.

– Je­steś za mło­dy, by to zro­zu­mieć. Wy­cho­wa­łeś się już w cza­sach przed­mio­tów wy­rzu­ca­nych po okre­sie gwa­ran­cji…

– A mo­że na­wet przed – wtrą­cił Fe­de­ri­co.

– … a ja pa­mię­tam sprzęt pro­du­ko­wa­ny do użyt­ku na ca­łe ży­cie. A przy­naj­mniej na wie­le lat – do­koń­czył zda­nie Ter­ry.

– To dzi­siaj nie­moż­li­we – Fe­de­ri­co, prze­krzy­wia­jąc gło­wę, spoj­rzał na przy­ja­cie­la z iro­nicz­nym uśmie­chem. Go­spo­darz wsko­czył na swój ulu­bio­ny te­mat i Ter­ry wie­dział z do­świad­cze­nia, że te­raz trud­no bę­dzie go od nie­go ode­rwać. Mu­siał to prze­cze­kać. Naj­le­piej w mil­cze­niu.

– Kor­po­ra­cje roz­krę­ci­ły spi­ra­lę chci­wo­ści i nie po­tra­fią te­go za­trzy­mać. Bo­wiem zdol­no­ści pro­duk­cyj­ne ro­sną w tem­pie Mo­ore`a. Dzi­siaj ma­my wy­daj­ne ro­bo­ty prze­my­sło­we i opro­gra­mo­wa­nie w środ­ku, sta­rze­ją­ce się szyb­ciej niż opa­ko­wa­nie. A bez wzro­stu de­mo­gra­ficz­ne­go nie na­star­czy lu­dzi, by ku­pić wszyst­kie wy­pro­du­ko­wa­ne do­bra. Po­wiem ci coś, mo­da na ho­łu­bie­nie jak naj­licz­niej­szej gro­mad­ki dzie­ci to kor­po­ra­cyj­ny spi­sek. Bo­ją się, że ich do­cho­dy spad­ną. Tyl­ko że lu­dzie ja­koś nie chcą roz­mna­żać się w wy­kre­ślo­nym w Exce­lu tem­pie. Kor­po­ra­cyj­ni stra­te­dzy się­gnę­li więc po dru­gi ze spo­so­bów: cho­dzi o to, aby pro­du­ko­wać rze­czy, któ­re bę­dą psu­ły się po ro­ku, abyś mu­siał ku­pić no­we eg­zem­pla­rze…

– Oce­niasz war­tość sprzę­tu po opro­gra­mo­wa­niu. Jed­nak przed epo­ką kom­pu­te­ro­wą waż­na by­ła trwa­łość. Kon­struk­cja sie­kie­ry jest ta­ka sa­ma od wie­ków, a czas po­świę­co­ny na wy­two­rze­nie urzą­dze­nia wię­cej wart niż zu­ży­ty ma­te­riał. Ja wo­lę daw­ne po­dej­ście do sprzę­tu.

– I sta­łe w uczu­ciach ko­bie­ty? – za­śmiał się Fe­de­ri­co.

– A mo­del Al­fa Ro­meo z 1936 ro­ku, sprze­da­ny za 36 mi­lio­nów do­la­rów? – Ter­ry nie od­po­wie­dział bez­po­śred­nio na za­czep­kę. – Lub mój Trzmiel?

Trzmie­lem Ter­re­go by­ło dwu­drzwio­we, gra­na­to­we BMW 850i E31 z 1992 ro­ku. Je­go pię­cio­li­tro­wy sil­nik V12 od prze­ło­mu wie­ku dud­nił w je­go du­szy tak sa­mo, jak ryk sil­ni­ków star­tu­ją­ce­go wa­ha­dłow­ca. Trzmiel roz­pę­dzał się do set­ki w 6,2 se­kun­dy – gdyż był to mo­del z ręcz­ną skrzy­nią bie­gów, osią­ga­ją­cy 250 km/godz. Miał oka­zję spraw­dzić to na nie­miec­kich au­to­stra­dach. Ter­ry odzie­dzi­czył Trzmie­la po oj­cu, któ­ry ku­pił au­to, gdy z ro­dzi­ną sta­cjo­no­wał w Ram­ste­in-Mie­sen­bach. Oj­ciec uwiel­biał eks­tre­mal­ne pręd­ko­ści tak sa­mo w po­wie­trzu, jak i na dro­dze. I cho­ciaż w dniu je­go śmier­ci Ter­ry stu­dio­wał już w Se­at­tle, to zde­cy­do­wał się spro­wa­dzić z Nie­miec ulu­bio­ny sa­mo­chód oj­ca.

– To co in­ne­go – Fe­de­ri­co mach­nął lek­ce­wa­żą­co dło­nią. – Al­fa ma war­tość hi­sto­rycz­ną, twój Trzmiel sen­ty­men­tal­ną.

– Fe­de­ri­co, mo­że wró­ci­my do ana­li­zy fil­mu. Czy two­im zda­niem mógł zo­stać sfał­szo­wa­ny?

– Wiesz, jak trud­no by­ło­by za­in­sce­ni­zo­wać tak roz­le­gły plan? Roz­pla­no­wać ruch sce­nicz­ny dla ta­kiej licz­by ak­to­rów. Gdy­by uję­cia wy­ko­na­no ze smart­fo­nu lub na­wet ka­me­ry ręcz­nej i zo­sta­ły­by zmon­to­wa­ne – mógł­bym szu­kać śla­dów fał­szer­stwa. Moż­na po­ba­wić się pro­gra­ma­mi i pod­mie­nić kil­ka­dzie­siąt kla­tek, ale nie ca­ły film.

Ter­ry za­my­ślił się. Przy­ja­ciel po­twier­dził je­go prze­ko­na­nie, cho­ciaż przez ja­kiś czas łu­dził się, że wy­gląd ro­ga­cza sta­no­wił żart zdol­ne­go gra­fi­ka.

– Mo­żesz się do­wie­dzieć, kto go opu­bli­ko­wał?

– To nie jest żad­ne wy­zwa­nie, ro­bo­ta na kil­ka mi­nut. Daj mi po­wód, abym za­tra­cił się w so­bie po­szu­ku­jąc roz­wią­za­nia pro­ble­mu – Fe­de­ri­co skrzy­wił się z nie­sma­kiem.

– Do­brze, obie­cu­ję, że znaj­dę god­ny two­je­go umy­słu pro­blem – od­parł kpią­co Ter­ry. – Czy te­raz po­mo­żesz?

– Po­trze­bu­jesz ad­res IP?

Ter­ry ski­nął gło­wą.

– Ad­res IP, ad­res wła­ści­cie­la kom­pu­te­ra, imię i na­zwi­sko.

– Da się zro­bić, YouTu­be nie strze­że swo­ich klien­tów tak do­brze jak Ap­ple.

Fe­de­ri­co wciąż był przy­ga­szo­ny.

– Za­zdro­ścisz au­to­ro­wi zdjęć licz­by po­lu­bień? – za­py­tał Ter­ry, do­my­śla­jąc się, o czym my­śli przy­ja­ciel.

– Eh, kie­dyś chcia­łem zo­stać ope­ra­to­rem, ale w dzi­siej­szych cza­sach każ­dy, kto ma choć­by ze­ga­rek, mo­że na­krę­cić film. A no­wa wer­sja łącz­no­ści GDV, już nie po­przez oku­la­ry a so­czew­kę kon­tak­to­wą, ma mieć war­stwę re­je­stru­ją­cą ob­raz. Za­da­niem ope­ra­to­ra bę­dzie je­dy­nie pa­trzeć, naj­le­piej bez mru­gnię­cia. Kie­dyś to by­ło rze­mio­sło, fach wy­ma­ga­ją­cy wie­dzy nie­mal ta­jem­nej. Dzi­siaj wy­star­czy być w od­po­wied­nim cza­sie, w od­po­wied­nim miej­scu, a zgar­niesz klik­nię­cia i na­gro­dy na fe­sti­wa­lach. Ar­tyzm się nie li­czy, im głup­szy film, tym wię­cej splen­do­ru.

– A nie my­śla­łeś o mon­ta­żu?

– To praw­da, że ten etap pro­duk­cji fil­mu wy­ma­ga przy­naj­mniej mi­ni­mum umie­jęt­no­ści. Każ­dy mo­że na­krę­cić ma­te­riał, ale zmon­to­wać go po­tra­fią je­dy­nie nie­licz­ni. Tyl­ko że dzi­siej­szy mon­taż to siecz­ka. Na­sta­wio­na na to, abyś na­wet po ty­sięcz­nym obej­rze­niu re­kla­my, kli­pa mu­zycz­ne­go czy na­wet fil­mu – i tak wszyst­kie­go nie za­uwa­żył.

Po­roz­ma­wia­li jesz­cze kwa­drans, na te­ma­ty bez zna­cze­nia.

– Mu­szę już le­cieć – oznaj­mił w koń­cu Ter­ry, zer­ka­jąc na ze­ga­rek.

– Gdzie ci się spie­szy? – za­py­tał za­sko­czo­ny Fe­de­ri­co.

– Umó­wi­łem się na ba­se­nie z Sub­i­rą – od­po­wie­dział nie­chęt­nie.

– Po­szedł­bym z to­bą, ale ona nie lu­bi, jak przy­glą­dam się jej w ko­stiu­mie… – mruk­nął z ża­lem go­spo­darz.

– To praw­da – przy­znał Ter­ry gło­śno się śmie­jąc.

Fe­de­ri­co spoj­rzał na nie­go wzro­kiem, któ­ry mógł­by za­bić.

Dziew­czy­na jak sy­re­na

W dzi­siej­szych pla­nach Ter­ry uwzględ­nił jesz­cze roz­mo­wę z Sub­i­rą Bu­sta­man­te. Umó­wił się z nią na ba­se­nie. Dziew­czy­na od za­wsze lu­bi­ła wo­dę, używ­ki oraz mu­zy­kę roc­ko­wą. Wo­dy uży­wa­ła w nad­mia­rze na­wet do drin­ków, mu­zy­ki słu­cha­ła nie­mal non stop. Kie­dyś też du­żo bra­ła, ale od kil­ku­na­stu lat by­ła czy­sta, zna­la­zła na­wet sta­łą pra­cę. Nie skoń­czy­ła stu­diów me­dycz­nych, ale trzy la­ta wy­star­czy­ły, aby zna­leźć pra­cę w kli­ni­ce me­dycz­nej Lan­go­ne Me­di­cal Cen­ter na Man­hat­ta­nie. Ter­ry miał na­dzie­ję, że mo­że Sub­i­ra pod­po­wie mu, co ta­kie­go mo­że znaj­do­wać się w ko­dzie DNA osób zgła­sza­ją­cych się do pro­gra­mu, że tak wie­le z nich zde­cy­do­wa­no się po­rwać?

Z miesz­ka­nia Fe­de­ri­ca do ba­se­nu na Flu­shing Ave­nue po­szedł pie­szo. Usiadł w cie­niu drzew i ob­ser­wo­wał dziew­czy­nę, słu­cha­jąc mu­zy­ki z gło­śni­ków usta­wio­nych na kra­wę­dzi pły­wal­ni. To by­ły pry­wat­ne gło­śni­ki Sub­i­ry i za­wsze wy­sta­wia­ła je na czas tre­nin­gu.

Sub­i­ra pły­nę­ła tuż przy dnie w po­łą­czo­nej mo­no­płe­twie – już wie­dział, że tak to się na­zy­wa – przy­po­mi­na­ją­cej ogon mi­tycz­nych sy­ren, raz po raz wy­pi­na­jąc po­nęt­ny ty­łek. Wy­glą­da­ła pięk­nie. Ter­ry nie wie­dział czy sy­re­ny by­ły czar­ne, ale wła­ści­wie dla­cze­go mia­ły­by być tyl­ko bia­łe? O to mu­siał­by za­py­tać Ann, jed­nak na pew­no by się zi­ry­to­wa­ła. Za­nim po­znał Ann, był z Sub­i­rą. I cho­ciaż roz­sta­li się jesz­cze przed po­zna­niem z Ann, do­brze wie­dział, że le­piej o prze­szło­ści za du­żo nie mó­wić.

Ter­ry roz­po­znał brzmie­nie, jak i ty­tuł na­gra­nia. To by­ła dłu­ga su­ita Na kra­wę­dzi ze­spo­łu Yes. Po­cząt­ko­wo nie ro­zu­miał ich mu­zy­ki, a na­wet go draż­ni­ła. Ło­mot per­ku­sji, roz­wy­drzo­ne gi­ta­ry, wi­bru­ją­ce w uszach kla­wi­sze. No i ten cien­ki, wy­so­ki wo­kal Jo­na An­der­so­na. Jak­by był ka­stra­tem. Ten głos nie pa­so­wał do roc­ka. No, ale jak mó­wi­ła Sub­i­ra, to nie był zwy­kły rock, tyl­ko rock sym­fo­nicz­ny. Rze­czy­wi­ście, kla­wi­sze brzmia­ły jak or­ga­ny, a chór skła­dał się z sa­mych eu­nu­chów. Z cza­sem, zmu­sza­ny przez Sub­i­rę do cią­głe­go słu­cha­nia tych sa­mych płyt, w bez­wła­dzie dźwię­ków za­czął wy­ła­py­wać mu­zycz­ne smacz­ki, prze­my­śla­ną kom­po­zy­cję. Ża­den z in­stru­men­tów nie grał dla sie­bie, wszyst­kie by­ły pod­po­rząd­ko­wa­ne prze­sła­niu na­gra­nia. Głos An­der­so­na współ­brz­miał z in­ny­mi in­stru­men­ta­mi. Nie za­głu­szał ich, po­zwa­lał sły­szeć sło­wa w po­łą­cze­niu z mu­zy­ką, a nie – jak u in­nych – wy­bu­chać ja­kimś krzy­kiem w har­mi­drze. Ckli­wy, ki­czo­wa­ty tekst o fa­ce­cie, co rusz pod­no­szą­cym się i upa­da­ją­cym, w po­łą­cze­niu z rów­nie ckli­wą mu­zy­ką, dzwo­necz­ka­mi, śpie­wem pta­ków, po wie­lu prze­słu­cha­niach stał się dla nie­go ma­ni­fe­stem wal­ki; wia­ry, że każ­dy jest w sta­nie roz­wi­nąć skrzy­dła.

W koń­cu, po dwóch la­tach bli­skiej zna­jo­mo­ści i wy­słu­cha­niu dzie­siąt­ki ra­zy tej sa­mej pły­ty, Ter­ry zro­zu­miał tę mu­zy­kę.

– Cie­szę się, że już ro­zu­miesz Yes. Szko­da, że za póź­no – pod­su­mo­wa­ła dwa la­ta ich związ­ku.

Ale, co by nie mó­wić, by­ła to mu­zy­ka sprzed pół wie­ku. Za­uwa­żył, że je­go przy­ja­cie­le ugrzęź­li w prze­szło­ści. Sub­i­ra w mu­zy­ce po­ło­wy ubie­głe­go stu­le­cia, Fe­de­ri­co w nie­mych, czar­no-bia­łych fil­mach sprzed stu lat, a Ann naj­głę­biej, bo w hi­sto­rii sprzed ty­się­cy lat. Tyl­ko je­go fa­scy­na­cje wy­bie­ga­ły w przy­szłość. Wszech­świat na wy­cią­gnię­cie dło­ni, po­dró­że po ho­ry­zont cze­goś, co nie ma koń­ca…

Nie­ustan­ne la­wi­ro­wa­nie na kra­wę­dzi ma­rzeń i co­dzien­no­ści – jak przy­zna­wał w du­chu sam przed so­bą.

***

Sub­i­ra za­uwa­ży­ła Ter­re­go do­pie­ro gdy wy­cho­dzi­ła z wo­dy. Po­ma­cha­ła mu rę­ką i krzyk­nę­ła, że wró­ci za dzie­sięć mi­nut. By­ła w ko­stiu­mie, któ­ry nie tyl­ko pod­kre­ślał kształ­ty jej fi­gu­ry, ale ujaw­niał fakt, że mi­łość Sub­i­ry do ze­spo­ły Yes nie do­ty­czy je­dy­nie mu­zy­ki. Ca­ła le­wa stro­na cia­ła dziew­czy­ny by­ła wy­ta­tu­owa­na. Po­czy­na­jąc od szyi, po­przez ra­mię, tu­łów, a koń­cząc na no­dze, z du­żym pal­cem sto­py włącz­nie, wid­nia­ły wie­lo­ko­lo­ro­we ta­tu­aże utrzy­ma­ne w sty­li­sty­ce okła­dek Yes, au­tor­stwa Ro­ge­ra De­ana. Wśród gąsz­czu po­wy­gi­na­nych ko­na­rów drzew, czę­sto ro­sną­cych na rów­nie po­skrę­ca­nych for­ma­cjach skal­nych nie z na­sze­go świa­ta, ukry­wa­ły się prze­dziw­ne stwo­ry: smo­ki, ośmior­ni­ce, owa­dy i pta­ki. Dla kon­tra­stu, je­dy­nie na pra­wym ra­mie­niu moż­na by­ło do­strzec nie­po­zor­ny, si­ny ta­tu­aż for­ma­cji, w któ­rej słu­ży­ła w Afga­ni­sta­nie – wąż, lecz nie Esku­la­pa, a ja­do­wi­ty gad, z otwar­tym py­skiem opla­ta­ją­cym na­bój.

Wró­ci­ła już po sze­ściu mi­nu­tach. By­ła przy­ga­szo­na, co na jej twa­rzy uwy­dat­nia­ło się bar­dzo szyb­ko. Sze­ro­kie usta, wy­su­nię­te ko­ści po­licz­ko­we oraz du­że, ciem­ne oczy z brwia­mi za­ry­so­wa­ny­mi wy­so­ko po­nad ni­mi, po­wo­do­wa­ły, że na­wet je­że­li nie by­ła smut­na, a je­dy­nie za­my­ślo­na, wy­glą­da­ła jak­by mia­ła pre­ten­sje do ca­łe­go świa­ta. Ter­ry już wie­dział, że jest wręcz od­wrot­nie, ale ko­muś, kto jej nie znał, mo­gła wy­da­wać się zgorzk­nia­łą, wred­ną su­ką. Jed­nak dzi­siaj twarz dziew­czy­ny z pew­no­ścią od­zwier­cie­dla­ła zły hu­mor.

Po­de­szła do nie­go, przy­wi­ta­li się, przy­tu­la­jąc i ca­łu­jąc w po­licz­ki.

– Co cię gry­zie? – za­py­tał wprost.

– Chcia­ła­bym zro­bić coś sza­lo­ne­go, po­pły­nąć za siód­me mo­rze – wes­tchnę­ła głę­bo­ko.

– Prze­cież mo­żesz zgło­sić się do ja­kiejś sza­lo­nej wy­pra­wy. Masz kwa­li­fi­ka­cje i ja­ko sa­ni­ta­riusz, i ja­ko nu­rek. Z pew­no­ścią wie­le ekip z chę­cią by cię za­trud­ni­ło. Nie bój się wy­ru­szyć za siód­me mo­rze, nic cię tu­taj nie trzy­ma.

– No wła­śnie, nic mnie nie trzy­ma – od­par­ła skwa­szo­na. – Ży­cie wy­cie­kło mi przez pal­ce. Gdy by­łam mło­da uwa­ża­łam, że suk­ces mam w gar­ści, a oka­za­ło się, że ugrzę­złam w gów­nie. I z każ­dym dniem, gdy bu­dzę się zla­na po­tem po kosz­ma­rach noc­nych, wsta­ję i idę do pra­cy – za­głę­biam się w tym gów­nie co­raz bar­dziej. – Spoj­rza­ła mu pro­sto w oczy. – Nic nie osią­gnę­łam i pew­nie już ni­cze­go nie do­ko­nam. Nie chcę być sta­tyst­ką we wła­snym ży­ciu, chcę być je­go pierw­szo­pla­no­wą ak­tor­ką. Mam ocho­tę wró­cić do ćpa­nia, od­le­cieć z te­go bez­dusz­ne­go świa­ta. A gdy umrę i roz­rzu­ci­cie mo­je pro­chy, po­piół pew­nie wpad­nie nie­win­ne­mu prze­cho­dnio­wi w oko, ten prze­klnie, wy­cią­gnie chu­s­tecz­kę i prze­trze spo­jów­kę. I to bę­dzie ko­niec Sub­i­ry, któ­ra kie­dyś ma­rzy­ła. Ty­le po mnie zo­sta­nie.

Od daw­na mia­ła mu to ocho­tę po­wie­dzieć, ale prze­cież Ter­ry o tym wie­dział. Po­rów­na­nie ży­cia do gów­na pły­wa­ją­ce­go w szam­bie by­ło je­go ulu­bio­ną me­ta­fo­rą, prze­zna­czo­ną na chwi­le głę­bo­kiej de­pre­sji. I póź­niej­szej zło­ści, prze­ra­dza­ją­cej się w bunt.

– Sub­i­ra, ock­nij się. Po­dej­mij ja­kieś de­cy­zje, choć­by w spra­wach pry­wat­nych. Od­rzu­casz Fe­de­ri­ca, nie do­pusz­czasz in­nych fa­ce­tów. To jak chcesz zna­leźć mę­ża? Pod wo­dą?

Spoj­rza­ła na nie­go z iry­ta­cją, wstrzy­mu­jąc od­dech i lek­ko roz­chy­la­jąc noz­drza.

– Fe­de­ri­co to przy­ja­ciel i niech tak zo­sta­nie. Nie mam ich zbyt wie­lu. A po­za tym on jest za­la­ny przez ca­ły dzień. Nie pi­je je­dy­nie w czwart­ki, aby w pią­tek przyjść na spo­tka­nie w mia­rę trzeź­wy. W ta­kie to­wa­rzy­stwo mnie wpy­chasz? Za ty­dzień oby­dwo­je bę­dzie­my za­pru­ci od prze­bu­dze­nia do za­śnię­cia przy kie­lisz­ku – prych­nę­ła ze zło­ścią. Ter­ry mu­siał jej przy­znać ra­cję. – A in­nych męż­czyzn… do­pusz­czam – do­da­ła.

– Na kwa­drans, raz na kwar­tał – Ter­ry nie ustę­po­wał, do­bi­jał ją sys­te­ma­tycz­nie. W koń­cu od te­go ma się przy­ja­ciół, by mó­wi­li praw­dę pro­sto w oczy. Sub­i­ra okla­pła, wy­pu­ści­ła po­wie­trze z płuc, przez jej usta prze­mknął gry­mas nie­za­do­wo­le­nia.

– Zdzi­wił­byś się. Prze­waż­nie na kró­cej. I rza­dziej.

Ter­ry za­śmiał się, a i ona, po chwi­li wa­ha­nia, od­po­wie­dzia­ła śmie­chem. Jesz­cze nie­co wy­mu­szo­nym, ale Ter­ry znał ją na ty­le dłu­go, by po­znać, że już nie wró­ci do po­nu­rych my­śli. Przy­naj­mniej do­pó­ki bę­dą roz­ma­wia­li.

– Z ja­kim przy­cho­dzisz pro­ble­mem? – po­rzu­ci­ła nie­bez­piecz­ne te­ma­ty. – Nie chcia­łeś nic po­wie­dzieć przez te­le­fon.

– Na­tkną­łem się na dziw­ną spra­wę i chcia­łem za­się­gnąć in­for­ma­cji.

Spoj­rza­ła na nie­go z uwa­gą.

– Śledz­two? – w py­ta­niu Ter­ry wy­czuł nut­kę lę­ku.

– Na ra­zie pry­wat­ne – spró­bo­wał zba­ga­te­li­zo­wać spra­wę. Jej, skrzy­wio­na w gry­ma­sie nie­za­do­wo­le­nia, twarz wska­zy­wa­ła, że nie bę­dzie to ła­twe.

– Ter­ry, zro­zum wresz­cie, że nie je­ste­śmy już dru­ży­ną. Na­wet nie je­ste­śmy ra­zem. Spo­ty­ka­my się je­dy­nie raz w ty­go­dniu, aby spłu­kać roz­ter­ki. Po­żar­to­wać, po­śmiać się, a nie pro­wa­dzić na­ra­dy bi­tew­ne. Nie mo­gę wciąż żyć prze­szło­ścią – sam to po­wie­dzia­łeś. Mo­że po­win­nam zre­zy­gno­wać z „piąt­ków wol­no­ści” i po­szu­kać no­wym zna­jo­mych?

Ter­ry stał, nie wie­dząc, co od­po­wie­dzieć. Mia­ła ra­cję, nie po­wi­nien wy­ko­rzy­sty­wać daw­nych zna­jo­mo­ści. Każ­dy miał wła­sne ży­cie, z wła­sny­mi, nie­roz­wią­za­ny­mi pro­ble­ma­mi.

Sub­i­ra wes­tchnę­ła głę­bo­ko i spró­bo­wa­ła się uśmiech­nąć.

– Ter­ry, tym ra­zem ci po­mo­gę, ale to ostat­ni raz – wzię­ła go pod rę­kę i już lżej­szym to­nem do­da­ła: – Chodź­my coś zjeść, po tre­nin­gu jak zwy­kle zgłod­nia­łam.

***

Prze­szli do po­bli­skie­go All Abo­ut In­dian Fo­od na Bu­sh­wick Ave. Ma­ło przy­ja­zne wnę­trze – bez okien, z bor­do­wy­mi ścia­na­mi i ka­na­pa­mi z ciem­no­brą­zo­wym obi­ciem – ale za to je­dze­nie, któ­re oby­dwo­je uwiel­bia­li. Ter­ry za­mó­wił skrzy­deł­ka kur­cza­ka In­dian Wings, a Sub­i­ra go­to­wa­ne w so­sie cur­ry Sal­mon Fish. Je­dząc Ter­ry opo­wie­dział jej o ak­cji Gre­en­pe­ace oraz o po­rwa­niu ka­pra­la Trot­te­ra. Wy­cie­ra­jąc ser­wet­ką usta, stwier­dził:

– Nie ro­zu­miem ha­sła tej ca­łej ak­cji. Dla­cze­go w tych ba­da­niach tak waż­na jest zgo­da na po­bra­nie pró­bek ko­du DNA?

Spe­cjal­no­ścią Sub­i­ry by­ła ge­ne­ty­ka, w kli­ni­ce pra­co­wa­ła na od­dzia­le cho­rób ge­ne­tycz­nych i chro­mo­so­mo­wych. Tyl­ko ona mo­gła mu wy­ja­śnić dla­cze­go dla spon­so­ra ak­cji tak waż­ne by­ło po­zna­nie ko­du DNA.

– Ter­ry, nie­wie­le wiesz o roz­wo­ju ge­ne­ty­ki. Mo­żesz zro­bić ba­da­nia krwi, pod­dać się to­mo­gra­fii kom­pu­te­ro­wej, re­zo­nan­so­wi ma­gne­tycz­ne­mu, dzię­ki cze­mu bę­dziesz znał stan zdro­wia or­ga­ni­zmu. Mo­żesz też za­apli­ko­wać od­po­wied­nie środ­ki, aby po­wstrzy­mać roz­wój cho­ro­by. Ale je­dy­nie zna­jo­mość ge­nów po­zwo­li ci wy­kryć ry­zy­ko cho­ro­by na dwa­dzie­ścia, pięć­dzie­siąt lat wcze­śniej. I już te­raz pod­jąć dzia­ła­nia, aby nie do­szło do jej roz­wo­ju.

– Ja­sne, ale tak się dba je­dy­nie o zdro­wie tych ma­ją­cych peł­ne ubez­pie­cze­nie. Bę­dą­cych w sta­nie wy­ło­żyć mi­lio­ny na eks­pe­ry­men­tal­ne te­ra­pie. Nie wi­dzę ce­lu in­we­sto­wa­nia po­dob­nych pie­nię­dzy w ludz­kie śmie­ci.

– Mo­że są te­ste­ra­mi? – za­su­ge­ro­wa­ła Sub­i­ra.

– To moż­li­we. Ale to chy­ba wciąż za sła­by po­wód – Ter­ry nie był prze­ko­na­ny do te­go po­my­słu. Sub­i­ra przez chwi­lę mil­cza­ła, krę­cąc ocza­mi w le­wo i pra­wo. Ter­ry znał to za­cho­wa­nie – był to ob­jaw prze­szu­ki­wa­nia pa­mię­ci.

– Mam! – nie­mal krzyk­nę­ła, po od­na­le­zie­niu od­po­wied­niej in­for­ma­cji. – Kil­ka lat te­mu sły­sza­łam o cie­ka­wej kra­dzie­ży na Sar­dy­nii. Mo­że nie wiesz, ale wy­spa ta sły­nie z dłu­go­wiecz­no­ści jej miesz­kań­ców…

– Sub­i­ra, zli­tuj się. Przejdź do te­ma­tu – Ter­ry, zre­zy­gno­wa­ny, opu­ścił gło­wę.

– Ale to jest wła­śnie na te­mat, cho­dzi o głów­ny mo­tyw tej kra­dzie­ży. – Ter­ry spoj­rzał na przy­ja­ciół­kę z za­cie­ka­wie­niem. – Z ban­ku da­nych wy­kra­dzio­no kil­ka­na­ście ty­się­cy pró­bek DNA. Trud­no o lep­szy ma­te­riał niż prób­ki, któ­re po­ten­cjal­nie za­wie­ra­ją ge­ny dłu­go­wiecz­no­ści. Wie­le ośrod­ków me­dycz­nych czy kon­cer­nów far­ma­ceu­tycz­nych pra­cu­je nad „elik­si­rem mło­do­ści”, wy­kła­da­jąc na ba­da­nia ol­brzy­mie pie­nią­dze. Ta­ka kra­dzież po­zwo­li­ła za­pew­ne zle­ce­nio­daw­cy za­osz­czę­dzić nie tyl­ko set­ki, a mo­że i mi­lio­ny do­la­rów, ale też wie­le lat gro­ma­dze­nia pró­bek.

– Cie­ka­we, ale oni ra­czej nie bę­dą dłu­go ży­li… – mruk­nął Ter­ry.

– Ter­ry, nie wiem, ile zdo­łam się do­wie­dzieć. Dla­cze­go nie ude­rzysz do zna­jo­mych z wy­wia­du?

– To są je­dy­nie do­my­sły, nie mam twar­dych do­wo­dów. No, mo­że po­za ro­ga­mi po­ry­wa­cza – uzu­peł­nił.

– Co? Wiesz, że te­go po­ry­wa­cza zdra­dza ko­bie­ta? – za­śmia­ła się, nie­pew­na czy Ter­ry żar­tu­je, czy mó­wi po­waż­nie.

– To nie prze­no­śnia – skrzy­wił się Ter­ry. – Mó­wię o praw­dzi­wych ro­gach. Nie ta­kich, ja­kie przy­pi­su­je się dia­błom czy de­mo­nom. Krót­szym czy dłuż­szym, wy­ra­sta­ją­cym pio­no­wo. Ro­gi po­ry­wa­cza są jak ro­gi by­ka. Dłu­gie, wy­pro­fi­lo­wa­ne z gło­wy po­zio­mo, a do­pie­ro po­tem pną­ce się w gó­rę. Przy czasz­ce ma­ją ko­lor ko­ści, z czar­ny­mi koń­ców­ka­mi.

– Żar­tu­jesz? To ja­kiś wa­riat – Sub­i­ra wciąż nie mo­gła uwie­rzyć, że Ter­ry mó­wi po­waż­nie.

– Z pew­no­ścią wa­riat, ale nie żar­tu­ję.

– A in­ne szcze­gó­ły?

– Py­tasz czy miał ogon i noz­drza by­ka? Trud­no po­wie­dzieć, gdyż zdję­cia by­ły krę­co­ne z gó­ry, tyl­ko na kil­ku klat­kach wi­dać frag­men­ty twa­rzy. Fe­de­ri­co nad tym pra­cu­je. A ogon mógł scho­wać w spodniach.

Sub­i­ra mia­ła ocho­tę się ro­ze­śmiać, lecz wi­dząc, że Ter­ry jest po­waż­ny, od­po­wie­dzia­ła:

– No do­brze, spró­bu­ję zba­dać spra­wę. Do­wiem się, do cze­go jest im po­trzeb­ny kod ge­ne­tycz­ny.

Rozdział 2.Grzebanie w śmieciachWi­zy­ta­cja spon­so­ra wy­ko­pa­lisk

Ann La­skow­ski, w oto­cze­niu władz ad­mi­ni­stra­cyj­nych re­gio­nu Te­sa­lia-Gre­cja Środ­ko­wa, ocze­ki­wa­ła na wi­zy­tę fun­da­to­ra wy­ko­pa­lisk Da­mia­no Had­da­da. Był mi­liar­de­rem, wła­ści­cie­lem kon­cer­nu Glo­bal Di­gi­tal View, a pie­nią­dze, ja­kie po­sia­dał, czy­ni­ły z nie­go naj­waż­niej­sze­go gra­cza w każ­dym re­jo­nie świa­ta. Li­czy­ły się z nim wła­dze wie­lu kra­jów. Had­dad uznał, że nie ma cza­su na po­dróż sa­mo­cho­dem, wi­zy­tę w par­la­men­cie oraz ra­tu­szu, tyl­ko od ra­zu chce zna­leźć się na te­re­nie wy­ko­pa­lisk. Tym spo­so­bem wier­chusz­ka miej­sco­wych de­cy­den­tów uda­ła się do miej­sca przy­lo­tu wład­cy pie­nią­dza. Uda­ło im się zna­leźć lą­do­wi­sko w od­le­gło­ści nie­ca­łych stu me­trów od wy­ko­pa­lisk. Had­dad miał przy­le­cieć he­li­kop­te­rem z lot­ni­ska Nea An­chia­los w po­bli­żu Wo­los, któ­re za cza­sów Ho­me­ra zwa­no Jol­kos.

Na­raz przy sta­no­wi­sku po­wi­tal­nym po­ja­wił się Jor­gos. Ann pro­si­ła Ale­xi­sa, aby te­go dnia za­trzy­mał chłop­ca w do­mu i by­ła zła, że nie po­tra­fił upil­no­wać sy­na. Po­mi­mo nie­za­do­wo­le­nia spoj­rza­ła na Jor­go­sa z za­cie­ka­wie­niem. Dzi­siaj za­ło­żył dłu­gie spodnie i bia­łą ko­szu­lę. Jak mia­ła mu wy­tłu­ma­czyć, że zmia­na ubra­nia to nie wszyst­ko, i nie zmie­ni to je­go sy­tu­acji? Ro­zej­rza­ła się w po­szu­ki­wa­niu oj­ca, któ­ry by go od­pro­wa­dził, ale nie za­uwa­ży­ła Ale­xi­sa. Po­de­szła do chło­pa­ka.

– Jor­gos, mó­wi­łam ci, że ma­my waż­ną wi­zy­tę – po­wie­dzia­ła ze smut­kiem, kła­dąc chłop­cu dłoń na ra­mie­niu. – Nie mo­żesz się tu krę­cić.

– Ale ja mu­szę po­dzię­ko­wać te­mu pa­nu, co dał pie­nią­dze na od­na­le­zie­nie gro­bu cen­tau­ra – od­po­wie­dział z prze­ko­na­niem i wy­pi­na­jąc dum­nie pierś, do­dał: – Ubra­łem się od­po­wied­nio, nie przy­nio­sę pa­ni wsty­du.

– Je­stem o tym prze­ko­na­na. Na­le­żysz do na­szych naj­lep­szych pra­cow­ni­ków.

– No więc dla­cze­go? – po­chwa­ła je­dy­nie spo­tę­go­wa­ła roz­pacz wy­rost­ka. Jak­że trze­ba uwa­żać, co się mó­wi mło­dym – po­my­śla­ła Ann.

– Tam bę­dzie mnó­stwo ofi­cje­li. Wiesz, ta­kich sztyw­nia­ków, pa­trzą­cych tyl­ko na prze­pi­sy. A ja nie mam pra­wa za­trud­niać mło­do­cia­nych.

– Ro­zu­miem – od­parł ci­cho, opusz­cza­jąc gło­wę. – Wiem, wiem, je­stem za mło­dy. Ale jak do­ro­snę, to bę­dę mógł…

– No wła­śnie – ucie­szy­ła się, że zro­zu­miał w czym tkwi pro­blem. Chło­pak uniósł gło­wę i spoj­rzał jej pro­sto w oczy.

– To niech mi pa­ni po­wie, dla­cze­go ta­ta wciąż po­wta­rza: „Jak­bym chciał mieć ty­le lat, co ty”. To ja­ki wiek jest do­bry? Ja mam za ma­ło lat, ta­ta uwa­ża, że ma za du­żo…?

– Jor­gos, że­bym to ja wie­dzia­ła.

Wresz­cie od­na­lazł się Ale­xis. Nie był tak ele­ganc­ko ubra­ny jak syn, cho­ciaż wło­żył dłu­gie, dżin­so­we spodnie oraz czy­stą nie­bie­ską ko­szu­lę. Pod­szedł do nich i chwy­cił chło­pa­ka moc­no za dłoń.

– Prze­pra­szam pa­nią, gdy wy­cho­dzi­łem bie­gał jesz­cze w krót­kich spoden­kach za ko­za­mi. By­łem prze­ko­na­ny, że ani mu w gło­wie wi­zy­ta tu­taj. Mu­siał mieć przy­go­to­wa­ne ubra­nie i tyl­ko cze­kał, aż wyj­dę… – za­czął tłu­ma­czyć się przed Ann. – Za­raz go wy­pro­wa­dzę.

Po­cią­gnął opie­ra­ją­ce­go się chłop­ca za so­bą, lecz Ann za­trzy­ma­ła go.

– Daj mi chwi­lę.

Przy­kuc­nę­ła przed Jor­go­sem. Mu­sia­ła mu jesz­cze coś po­wie­dzieć.

– Obie­cu­ję, że ju­tro opo­wiem ci ze szcze­gó­ła­mi, jak prze­bie­gła wi­zy­ta.

– To nie to sa­mo… – Nie był tym za­chwy­co­ny. W koń­cu jed­nak po­tul­nie po­szedł za oj­cem.

W tym mo­men­cie Ann usły­sza­ła ha­łas mie­lą­cych po­wie­trze ło­pat he­li­kop­te­ra.

***

Du­ży śmi­gło­wiec usiadł na lą­do­wi­sku. Czyż­by świ­ta mi­liar­de­ra by­ła aż tak licz­na? – za­sta­na­wia­ła się pa­ni ar­che­olog. Nie my­li­ła się. Nim jesz­cze ło­pa­ty prze­sta­ły wi­ro­wać, z wnę­trza wy­sko­czy­ło dwóch ochro­nia­rzy. Bez brzusz­ka, bez ja­kich­kol­wiek wąt­pli­wo­ści, go­to­wych do dzia­ła­nia. Po­dob­ni to Ter­re­go sprzed lat – po­my­śla­ła Ann. Sta­nę­li po oby­dwu stro­nach drzwi, roz­glą­da­jąc się czuj­nie. Póź­niej ze środ­ka wy­sy­pa­ło się trzech star­szych męż­czyzn z wy­pa­ko­wa­ny­mi tecz­ka­mi w dło­niach. Czyż­by chcie­li po­li­czyć ko­ści szkie­le­tu? – zdzi­wi­ła się. Na­stą­pi­ła chwi­la prze­rwy. Głów­ny bo­ha­ter z pew­no­ścią ce­le­bru­je mo­ment uka­za­nie się tłu­mo­wi – sko­men­to­wa­ła tę pau­zę z gry­ma­sem na twa­rzy. My­li­ła się jed­nak, bo z he­li­kop­te­ra wy­siadł pięć­dzie­się­cio­let­ni, ni­ski i okrą­glut­ki męż­czy­zna, z chmu­rą zło­tych, nie­sa­mo­wi­cie skrę­co­nych locz­ków na gło­wie. Wy­glą­dał jak put­to na eme­ry­tu­rze. Krót­ki­mi krocz­ka­mi prze­biegł sku­lo­ny po­za za­sięg ło­pat i do­pie­ro wte­dy ode­tchnął z ulgą, co rusz ocie­ra­jąc spo­co­ną twarz du­żą chu­s­tecz­ką z ma­te­ria­łu. W chwi­lę po nim uka­zał się spon­sor wy­ko­pa­lisk – Da­mia­no Had­dad.

Ann wie­dzia­ła, że Had­dad jest mło­dym czło­wie­kiem, ale do­pie­ro te­raz uświa­do­mi­ła so­bie jak mło­dym. Wy­glą­dał jak na­sto­la­tek do­pie­ro co roz­po­czy­na­ją­cy stu­dia. Tyl­ko że wła­ści­ciel wie­lu mi­liar­dów do­la­rów ni­g­dy nie stu­dio­wał. Ann nie zna­ła wszyst­kich fak­tów z je­go ży­cia, wie­dzia­ła je­dy­nie, że w wie­ku szes­na­stu lat na­pi­sał opro­gra­mo­wa­nie zmie­nia­ją­ce spo­sób ko­mu­ni­ka­cji z urzą­dze­nia­mi wy­po­sa­żo­ny­mi w pro­ce­so­ry. Czy­li, tak wła­ści­wie, z wszyst­ki­mi urzą­dze­nia­mi. Wła­śnie to spra­wi­ło, że obec­nie każ­dy oby­wa­tel świa­ta pła­cił mu tan­tie­my.

Mi­liar­der, z sze­ro­kim uśmie­chem na twa­rzy pod­biegł do Ann.

– Pa­nie Had­dad, wi­ta­my na sta­no­wi­sku ar­che­olo­gicz­nym w Pe­lion – przy­wi­ta­ła się, po­da­jąc mu dłoń. Uści­snął ją ener­gicz­nie obu­rącz.

– Je­stem wdzięcz­ny, to nie­sa­mo­wi­ty za­szczyt dla mnie – je­go przy­wi­ta­nie by­ło o wie­le bar­dziej na miej­scu, niż jej su­che sło­wa. A, gdy po chwi­li do­dał: „Pro­szę mi mó­wić Da­mia­no”, Ann uzna­ła, że chy­ba na tym od­lu­dziu zdzi­cza­ła i mo­że czas wra­cać do cy­wi­li­za­cji.

– A ty mów mi Ann – przy­sta­ła na na­wią­za­nie bliż­szej re­la­cji.

Po kil­ku mi­nu­tach po­wi­tań oraz nie­istot­nych prze­mó­wień, świ­ta mi­liar­de­ra ob­le­gła przed­sta­wi­cie­li władz. Mo­że w tym ce­lu ich spro­wa­dził? – uśmiech­nę­ła się do sie­bie Ann.

– Mój wu­jek i praw­ni­cy zaj­mą się te­raz ofi­cjal­ną czę­ścią na­szej wi­zy­ty, a my mo­że mo­gli­by­śmy udać się na sta­no­wi­sko? – za­pro­po­no­wał. Przy­sta­ła na tę pro­po­zy­cję z ulgą.

Ru­szy­li wą­ską ścież­ką pod gó­rę, wy­prze­dzał ich je­den ochro­niarz, a za ni­mi po­stę­po­wał dru­gi. Wi­docz­nie po­zo­sta­ła część świ­ty nie wy­ma­ga­ła ochro­ny.

– Po­wiedz mi, jak za­czę­ła się ta hi­sto­ria? – za­dał naj­głup­sze z moż­li­wych py­tań. Wes­tchnę­ła bez­rad­nie.

– „Wi­no zbłaź­ni każ­de­go, kto mia­rę prze­bie­rze” – roz­po­czę­ła, nie­świa­do­ma, że po­wta­rza sło­wa Ho­me­ra.

– „Wi­nem spi­ty Eu­ry­tion, Ken­taur w świe­cie gło­śny, / W do­mu u Pej­ri­to­ja szał go uniósł spro­śny” – do­koń­czył Da­mia­no. – Pieśń dwu­dzie­sta pierw­sza: Pró­ba łu­ku.

– Nie wie­dzia­łam, że znasz na pa­mięć Ody­se­ję – za­trzy­ma­ła się, spo­glą­da­jąc na nie­go uważ­nie. Mógł­by być jej sy­nem, a w tej chwi­li to ona po­czu­ła się spe­szo­na. Wciąż ją za­ska­ki­wał.

– Są­dzi­łaś, że je­stem roz­wy­drzo­nym mło­dzień­cem, któ­ry ma za du­żo pie­nię­dzy i nie wie, na co je wy­dać? – za­py­tał, na­dal się uśmie­cha­jąc. Daw­no nie wi­dzia­ła tak szcze­re­go uśmie­chu.

– Praw­dę mó­wiąc, tak… – To nie by­ła dy­plo­ma­tycz­na od­po­wiedź, lecz Ann nie po­tra­fi­ła kła­mać. Mi­liar­der nie ob­ra­ził się, je­go uśmiech stał się na­wet jesz­cze szer­szy.

– Ce­nię lu­dzi za mó­wie­nie praw­dy, po­dzi­wiam też upar­tych. Za­wie­rzy­łaś jed­nej drob­nej wzmian­ce w Ody­sei.

Nie do­syć, że wy­kła­dał pie­nią­dze na jej ba­da­nia, to jesz­cze pra­wił jej kom­ple­men­ty. Szko­da, że po­dob­nych mi­liar­de­rów jest na świe­cie tak ma­ło.

– Schlie­mann dał mi przy­kład. Ja je­dy­nie po­szłam je­go śla­dem, od­naj­du­jąc to, cze­go on nie zdą­żył – od­par­ła, uzna­jąc że tym ra­zem udzie­li­ła wła­ści­wej od­po­wie­dzi. Jed­no­cze­śnie praw­dzi­wej – i dy­plo­ma­tycz­nej.

Po­de­szli do sta­no­wi­ska. W tej chwi­li już ogro­dzo­ne­go oraz ukry­te­go przed desz­czem pod za­da­sze­niem z de­sek. Ar­te­fak­ty, po­nu­me­ro­wa­ne i sta­ran­nie za­pa­ko­wa­ne, prze­cho­wy­wa­no gdzie in­dziej, jed­nak na czas wi­zy­ty spon­so­ra wy­ję­to je ze skrzyń i po­wtór­nie uło­żo­no w od­po­wied­nich miej­scach. Szkie­le­tu cen­tau­ra nie ru­sza­no, gdyż Ann ba­ła się, że je­śli na­wet po­nu­me­ru­je ko­ści i umie­ści je w skrzy­niach, nikt nie uwie­rzy, że tak na­praw­dę sta­no­wi­ły ca­łość: tu­ło­wie czło­wie­ka po­łą­czo­ne z kor­pu­sem ko­nia. Naj­chęt­niej za­to­pi­ła­by je w szkle.

Da­mia­no, z rów­ną jak u Jor­go­sa au­ten­tycz­no­ścią, za­czął przy­glą­dać się gro­bo­wi.

– „I wy­wle­kł­szy pi­ja­ka mie­czem mu od­sie­kli / Nos i uszy. On do dom po­wlókł się pi­ja­ny, / Nie wie­dząc, jak okrut­nie za to był ska­ra­ny” – po­now­nie za­cy­to­wał sło­wa Ho­me­ra.

– „Z te­go woj­na się wsz­czę­ła Ken­tau­rów z La­pi­ty / Naj­go­rzej na niej wy­szedł Ken­taur, co był spi­ty” – do­koń­czy­ła.

– Jak sta­ry jest ten szkie­let? Mo­że mieć kil­ka­dzie­siąt ty­się­cy lat? – W gło­sie Da­mia­no da­ło się wy­czuć pra­gnie­nie, aby Ann po­twier­dzi­ła je­go przy­pusz­cze­nia. Spoj­rza­ła na mło­de­go spon­so­ra z ła­god­nym uśmie­chem, ma­sku­ją­cym iry­ta­cję z po­wo­du wy­snu­wa­nia po­dob­nych hi­po­tez.

– Ho­mer żył w VIII wie­ku p.n.e., a wy­da­rze­nia opi­sa­ne w Ilia­dzie, jak ob­lę­że­nie Troi, we­dług hi­sto­ry­ków mia­ły miej­sce 400 lat wcze­śniej. To po­twier­dza hi­po­te­zę, że źró­dłem in­for­ma­cji by­ły prze­ka­zy­wa­ne od wie­ków ust­ne opo­wie­ści. Ak­cja Ody­sei, czę­ścio­wo z bo­ha­te­ra­mi po­zna­ny­mi w Ilia­dzie, roz­gry­wa się dzie­sięć lat po zdo­by­ciu Troi. Szkie­let nie mo­że więc być star­szy niż 3200 lat.

– Hm, pew­nie masz ra­cję – mruk­nął z nu­tą za­wo­du w gło­sie.

– Je­de­na­ście lat te­mu od­ko­pa­no w Troi szkie­le­ty ko­bie­ty i męż­czy­zny. Znaj­do­wa­ły się w war­stwie z cza­sów woj­ny tro­jań­skiej. A zna­jąc do­syć do­kład­ną – jak na wy­da­rze­nia sprzed ty­się­cy lat – da­tę woj­ny, zna­my rów­nież czas woj­ny mię­dzy cen­tau­ra­mi a La­pi­ta­mi.

Przez twarz Da­mia­no prze­biegł gry­mas nie­za­do­wo­le­nia.

– Ale opo­wieść o Eu­ry­tio­nie nie jest umiej­sco­wio­na w cza­sie. To je­dy­nie wspo­mnie­nie, przy­po­wieść z cza­sów he­ro­sów. A, jak po­da­je wie­lu, ży­li oni du­żo wcze­śniej. W epo­ce brą­zu – za­uwa­żył, pa­trząc z na­dzie­ją na Ann. Po­krę­ci­ła prze­czą­co gło­wą.

– To prze­su­wa da­tę o gó­ra dwa ty­sią­ce lat. Nie dwa­dzie­ścia czy na­wet trzy­dzie­ści ty­się­cy lat, o któ­rych mó­wisz.

– To praw­da… – mło­dy mi­liar­der za­my­ślił się.

Na­raz na dasz­ku nad gro­bem Ann zo­ba­czy­ła gło­wę Jor­go­sa.

– Jor­gos, zejdź na­tych­miast! – krzyk­nę­ła prze­ra­żo­na.

Po mi­nu­cie, z opusz­czo­ną gło­wą i dłoń­mi po­kor­nie zło­żo­ny­mi z ty­łu, stał przed ni­mi. Je­go ko­szu­la już nie by­ła bia­ła.

– Jor­gos, mó­wi­łam ci, że­byś dzi­siaj nie prze­szka­dzał! – skar­ci­ła go z wy­rzu­tem.

– Ann, nie krzycz na nie­go – Da­mia­no prze­rwał jej re­pry­men­dę. – On mi nie prze­szka­dza, a na­wet czu­ję się le­piej. Kie­dy nam to­wa­rzy­szy, nie je­stem już naj­młod­szy.

Ann mach­nę­ła z re­zy­gna­cją rę­ką. Mi­liar­der pod­szedł bli­żej do chłop­ca i przy­kuc­nął na pię­tach.

– By­łeś przy od­na­le­zie­niu cen­tau­ra?

– Ta­aak… Od daw­na po­ma­gam pa­ni Ann – wy­strze­lił bez za­sta­no­wie­nia, lecz szyb­ko się zre­flek­to­wał i – ni­czym do­świad­czo­ny po­li­tyk – do­dał: – Nie zna­czy to, że pa­ni Ann mnie za­trud­nia. Mam wa­ka­cje, a mój ta­ta tu­taj pra­cu­je, więc czę­sto go od­wie­dzam.

– A ja­ki jest cel two­jej dzi­siej­szej wi­zy­ty?

– Chcia­łem zo­ba­czyć wiel­kie­go czło­wie­ka, któ­ry wy­kła­da du­że, bar­dzo du­że pie­nią­dze, na szu­ka­nie sta­rych ko­ści mo­ich przod­ków.

Da­mia­no nie ukry­wał za­do­wo­le­nia ze słów chłop­ca.

– Pew­nie wiesz wszyst­ko o tym zna­le­zi­sku? – Mło­dzik ener­gicz­nie po­ki­wał gło­wą. – To mo­że opo­wiesz mi o nim? Po­zwo­lisz? – zwró­cił się do Ann.

Tak, jak­by mia­ła wy­bór. Z wy­mu­szo­nym uśmie­chem po­twier­dzi­ła, że Jor­gos bę­dzie rów­nie kom­pe­tent­nym prze­wod­ni­kiem, jak ona sa­ma. Ura­do­wa­ny chło­pak za­czął ob­ja­śniać Da­mia­no zna­cze­nie od­na­le­zio­nych ar­te­fak­tów. Po­ja­wie­nie się nie­sfor­ne­go Jor­go­sa po­zwo­li­ło Ann ode­tchnąć. Wcze­śniej­sza roz­mo­wa z Da­mia­no ujaw­ni­ła, że je­go ocze­ki­wa­nia co do wie­ku zna­le­zi­ska są bar­dziej ma­rze­nia­mi na­sto­lat­ka, niż przy­pusz­cze­nia­mi wy­ni­ka­ją­cy­mi z wie­dzy. Nie po­win­na się te­mu dzi­wić, jesz­cze kil­ka lat te­mu był chłop­cem. I mo­że do­brze, że w tak mło­dym wie­ku, za­miast wy­da­wać pie­nią­dze na za­baw­ki, po­sta­no­wił prze­zna­czyć je na ba­da­nia ar­che­olo­gicz­ne. Chy­ba że po­szu­ki­wa­nia cen­tau­ra by­ły dla nie­go za­ba­wą?

***

Wi­zy­ta­cja Da­mia­no Had­da­da na sta­no­wi­sku ar­che­olo­gicz­nym trwa­ła pół go­dzi­ny. Wra­ca­li na lą­do­wi­sko sa­mi, gdyż Jor­gos po­biegł do do­mu po­dzie­lić się z ma­mą no­wi­ną, że roz­ma­wiał z mi­liar­de­rem. Da­mia­no od kil­ku mi­nut mil­czał.

– Wy­śle­my szkie­let na ba­da­nia pro­mie­nio­twór­czym izo­to­pem wę­gla C14. Wte­dy po­zna­my do­kład­ną da­tę po­chów­ku – oznaj­mił zde­cy­do­wa­nym to­nem.

– Ależ na to jest za wcze­śnie. Rów­nie waż­ne są ba­da­nia gle­by, szcząt­ków ro­ślin­nych, zna­le­zio­nych ar­te­fak­tów – za­pro­te­sto­wa­ła Ann.

– Te ba­da­nia moż­na pro­wa­dzić rów­no­le­gle – oświad­czył Da­mia­no.

– Ależ…

Nie słu­chał jej.

– Prób­ki szkie­le­tu wy­śle­my też do fa­chow­ców od DNA. Chcę wie­dzieć, czy uda się od­two­rzyć kod ge­ne­tycz­ny cen­tau­ra.

– Jak uwa­żasz… – prze­sta­ła pro­te­sto­wać wi­dząc, że jej ar­gu­men­ty nie zmie­nią de­cy­zji spon­so­ra.

– Chcę aby szkie­let jak naj­szyb­ciej zna­lazł się w No­wym Jor­ku. Bę­dziesz nad­zo­ro­wać ba­da­nia, a na wy­ko­pa­li­skach mo­że po­zo­stać asy­stent. Eki­pa, któ­ra przy­go­tu­je szkie­let do trans­por­tu już je­dzie sa­mo­cho­da­mi z Wo­los. A ju­tro przy­le­ci sa­mo­lot, aby go za­brać do No­we­go Jor­ku. Praw­ni­cy, któ­rzy przy­by­li ze mną, z pew­no­ścią uzy­ska­li wszel­kie po­trzeb­ne pod­pi­sy. Mój wuj Fi­ras, to ten gru­ba­sek, któ­re­go wi­dzia­łaś, te­go do­pil­nu­je.

Ann za­nie­mó­wi­ła. Ujaw­ni­ło się dru­gie ob­li­cze spon­so­ra: „Spon­sor da­je – spon­sor rzą­dzi”.

– Po ba­da­niach szkie­le­tu za­sta­no­wi­my się, ja­kich jesz­cze opi­sa­nych przez Ho­me­ra po­sta­ci bę­dziesz szu­kać. Cy­klo­pa Po­li­fe­ma, a mo­że Me­du­zę?

Co on so­bie my­śli? – skrzy­wi­ła się Ann. Mia­ła ocho­tę po­wie­dzieć mi­liar­de­ro­wi, że naj­chęt­niej po­szu­ka­ła­by Te­ze­usza, aby zło­ił mu skó­rę, jak nie­gdyś roz­bry­ka­ne­mu cen­tau­ro­wi.

Spo­tka­nie z daw­nym do­wód­cą

Od kil­ku dni Ter­ry nie szu­kał no­wych pod­opiecz­nych, nie od­wie­dzał rów­nież sta­rych. Za­ko­pał się w ak­tach oso­bo­wych za­gi­nio­nych we­te­ra­nów, wciąż za­sta­na­wia­jąc się, ko­mu mo­gło­by za­le­żeć na ich umie­jęt­no­ściach. A tych wła­ści­wie nie po­sia­da­li. By­li zwy­kły­mi żoł­nie­rza­mi, po­tra­fi­li bie­gać, strze­lać czy rzu­cać gra­na­tem, nie by­li spe­cja­li­sta­mi, któ­rych kwa­li­fi­ka­cje moż­na by uznać za wy­jąt­ko­we. Z nie­cier­pli­wo­ścią też cze­kał na in­for­ma­cje od Fe­de­ri­ca i Sub­i­ry, ale oni jak na ra­zie mil­cze­li.

Prze­rwał mu te­le­fon. Dzwo­nił je­go by­ły do­wód­ca z Afga­ni­sta­nu Frank T. Mac­Cor­mack, obec­nie peł­nią­cy wy­so­ką funk­cję w De­part­ment of Ho­me­land Se­cu­ri­ty. To on za­ła­twił mu pra­cę w „Lost in Li­fe”. I to je­mu, za­le­d­wie wczo­raj, Ter­ry wy­słał krót­ką no­tat­kę o licz­nych znik­nię­ciach by­łych woj­sko­wych. Wi­docz­nie puł­kow­nik Mac­Cor­mack uznał, że spra­wa jest po­waż­na.

– Wi­taj Frank, za kil­ka mi­nut bę­dę w oko­li­cy two­jej fir­my. Czy nie na­pił­byś się ze mną ka­wy w Star­bucks – to nie by­ło py­ta­nie.

– Z przy­jem­no­ścią zro­bię so­bie prze­rwę – od­parł szcze­rze.

– To do zo­ba­cze­nia.

***

Ter­ry zdą­żył na­po­cząć pysz­ny ser­nik z tru­skaw­ka­mi i wy­pić po­ło­wę mro­żo­nej Caf­fè Ame­ri­ca­no, za­nim w drzwiach sta­nął spóź­nio­ny o pięć mi­nut wy­so­ki, pięć­dzie­się­cio­let­ni męż­czy­zna, w nie­na­gan­nie wy­pra­so­wa­nym i – jak zwy­kle – wy­kroch­ma­lo­nym wyj­ścio­wym mun­du­rze z ofi­cer­ski­mi na­szyw­ka­mi. Gdy dwa­dzie­ścia lat te­mu się po­zna­li, Frank był ka­pi­ta­nem, obec­nie – od kil­ku lat puł­kow­ni­kiem. Ter­ry po­zo­stał po­rucz­ni­kiem. Gdy wi­ta­li się jak sta­rzy dru­ho­wie, z ser­decz­nym po­kle­py­wa­niem po ple­cach, Ter­ry wy­czuł, że mun­dur je­go by­łe­go do­wód­cy za­miast kroch­ma­lem, pach­nie ty­to­niem. A prze­cież Frank nie pa­lił!

– Co u cie­bie sły­chać? – za­py­tał puł­kow­nik. Stał sztyw­no, wy­pro­sto­wa­ny, jak­by po­łknął kij.

Frank za­wsze był ta­ki, a od­kąd wło­żył mun­dur puł­kow­ni­ka, aż strach by­ło po­my­śleć, co by się sta­ło, gdy­by ktoś wy­warł na nie­go na­cisk. Pew­nie trza­snął­by jak su­cha za­pał­ka – za­śmiał się w du­chu Ter­ry.

– Cie­szę się, że utrzy­mu­jesz for­mę i wciąż ćwi­czysz.

– To na­wyk. Jak pa­le­nie pa­pie­ro­sów. Trud­no się go po­zbyć – od­po­wie­dział za­czep­nie Ter­ry, cie­kaw, co skło­ni­ło przy­ja­cie­la do po­wro­tu do na­ło­gu. Frank al­bo nie zro­zu­miał alu­zji, al­bo prze­łknął ją bez mru­gnię­cia okiem. A mo­że nie cze­kał na od­po­wiedź Ter­re­go, gdyż od ra­zu prze­szedł do na­stęp­ne­go py­ta­nia z li­sty, ma­ją­cej po­móc w od­no­wie­niu bli­skie­go kon­tak­tu.

– A jak tam w pra­cy?