Snajper na froncie wschodnim. Wspomnienia Josefa Allerbergera
- Wydawca:
- Wydawnictwo RM
- Kategoria:
- Humanistyka
- Język:
- polski
- ISBN:
- 978-83-7773-679-1
- Rok wydania:
- 2016
- Słowa kluczowe:
- allerberger
- allerbergera
- armia
- broni
- froncie
- josefa
- młodziutkiego
- niemiecka
- obraz
- okrucieństwa
- opowiada
- potwierdzonych
- snajper
- wschodnim
- wspomnienia
- żołnierza
- mobi
- kindle
- azw3
- epub
Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).
Kilka słów o książce pt. “Snajper na froncie wschodnim. Wspomnienia Josefa Allerbergera”
Wspomnienia snajpera Wehrmachtu z walk na froncie wschodnim spisane przez Albrechta Wackera to obraz wojny widziany oczami młodziutkiego niemieckiego żołnierza. Josef Allerberger był strzelcem wyborowym 3. Dywizji Górskiej, osłaniał starcia na najbardziej zagrożonych odcinkach frontu i był naocznym świadkiem najokrutniejszych zmagań między radziecką i niemiecką armią. Na swoim koncie miał 257 potwierdzonych zabitych, za skuteczność otrzymał Krzyż Żelazny.
Allerberger opowiada o swoich relacjach z towarzyszami broni, wspomina stratę najbliższych mu kompanów, przywołuje obrazy okrucieństwa obu walczących armii. Opisuje, jak trafił do wojska, jakie przeszedł szkolenie i jak wyglądały akcje. Przywołuje naturalistyczne obrazy umierania na polu bitwy. W jego relacji wojna jest bezwzględną walką o przetrwanie toczoną w myśl zasady: jeśli nie zabijesz, to sam zostaniesz zabity.
Polecane książki
Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Albrecht Wacker
Snajper na froncie wschodnim
Albrecht Wacker
Tłumaczenie: Jacek Falkowski
Originally published in Germany under “Im Auge des Jägers –
Der Wehrmachts-Scharfschütze Josef Allerberger”
by VS-BOOKS Torsten Verhülsdonk, Herne.
Copyright © Albrecht Wacker & Torsten Verhülsdonk 2016
All rights reserved.
Copyright for this legally licensed Polish edition © by Wydawnictwo RM, 2016
All rights reserved.
Wydawnictwo RM, 03-808 Warszawa, ul. Mińska 25
rm@rm.com.pl
www.rm.com.pl
Żadna część tej pracy nie może być powielana i rozpowszechniana, w jakiejkolwiek formie i w jakikolwiek sposób (elektroniczny, mechaniczny) włącznie z fotokopiowaniem, nagrywaniem na taśmy lub przy użyciu innych systemów, bez pisemnej zgody wydawcy.
Wszystkie nazwy handlowe i towarów występujące w niniejszej publikacji są znakami towarowymi zastrzeżonymi lub nazwami zastrzeżonymi odpowiednich firm odnośnych właścicieli.
Wydawnictwo RM dołożyło wszelkich starań, aby zapewnić najwyższą jakość tej książce, jednakże nikomu nie udziela żadnej rękojmi ani gwarancji. Wydawnictwo RM nie jest w żadnym przypadku odpowiedzialne za jakąkolwiek szkodę będącą następstwem korzystania z informacji zawartych w niniejszej publikacji, nawet jeśli Wydawnictwo RM zostało zawiadomione o możliwości wystąpienia szkód.
ISBN 978-83-7773-555-8
ISBN 978-83-7773-679-1 (ePub)
ISBN 978-83-7773-680-7 (mobi)
Redaktor prowadzący: Irmina Wala-PęgierskaRedakcja merytoryczna: Piotr FerencRedakcja: Agnieszka Fulda-KrokosKorekta: Ewa OstaszewskaNadzór graficzny: Grażyna JędrzejecSkład: Filip Lohner, LIBRONProjekt okładki: Maciej JędrzejecOpracowanie wersji elektronicznej: Marcin FabijańskiWeryfikacja wersji elektronicznej: Justyna Mrowiec
W razie trudności z zakupem tej książki prosimy o kontakt z wydawnictwem: rm@rm.com.pl
Spis treści
Wstęp do polskiego wydania
Rozdział pierwszy
Rozdział drugi
Rozdział trzeci
Rozdział czwarty
Rozdział piąty
Rozdział szósty
Rozdział siódmy
Rozdział ósmy
Rozdział dziewiąty
Rozdział dziesiąty
Rozdział jedenasty
Rozdział dwunasty
Rozdział trzynasty
Rozdział czternasty
Rozdział piętnasty
Rozdział szesnasty
Epilog
Wstęp do polskiego wydania
Wojenne rzemiosło
Wspomnienia napisane przez strzelców wyborowych są rzadkością na naszym rynku wydawniczym. Rzemiosło strzeleckie było w naszym kraju sprawą wstydliwą. Obok histerycznego stosunku władz Polski Ludowej do strzelectwa długodystansowego (podbudowanego strachem przed uzbrojonymi „poddanymi” komunistycznego reżimu), do negatywnej konotacji słowa „snajper” przyczyniła się też dziennikarska ignorancja w wolnej Polsce. Doniesienia na temat wojen wybuchających od 1990 roku pełne były mrożących krew w żyłach i wywołujących obrzydzenie opisów działalności „snajperów”. Usadowieni wygodnie w kryjówkach serbscy „snajperzy” polowali na kobiety i dzieci na ulicach Sarajewa. Mówiło się o kontraktach byłych sportsmenek i sportsmenów z krajów dawnego bloku państw socjalistycznych, których serbscy separatyści wynajmowali do krwawego fachu, wymagającego obeznania z bronią palną, w zasadzie poprzez specyfikę zlecenia – nie połączonego zupełnie z jakimkolwiek ryzykiem dla strzelającego. Po pewnym czasie w potocznym rozumieniu odbiorcy mediów strzelec wyborowy zaczął kojarzyć się z kimś, kto tchórzliwie ukryty za węgłem zabija nieuzbrojonych ludzi. Strzelanie do bezbronnych cywilów z precyzyjnej broni z przyrządami optycznymi nie ma jednak nic wspólnego ze snajperskim fachem. Ten bowiem znacznie wykracza poza wybijanie dziur w czarnym kółku tarczy z dużej odległości. Jest to przede wszystkim zdobywanie wiadomości o wrogu – na przykład 80 procent zadań strzelców wyborowych w armii brytyjskiej to misje związane ze zbieraniem informacji na polu walki.
Prawdziwy wojskowy snajper nie jest ubranym w sportowy dres byłym zawodnikiem olimpijskim, zdemoralizowanym do cna przez okoliczności i chciwość. To oddany służbie żołnierz, na tyle dojrzały, że może działać samodzielnie, bez nadzoru i kontroli przełożonych. Jest to osoba, która burze młodości ma już za sobą – bowiem najlepszą bronią strzelca wyborowego nie jest najdoskonalszy nawet karabin, tylko trzeźwy umysł i cierpliwość, a tych natura zazwyczaj skąpi ludziom młodym.
Pierwszym zadaniem snajpera jest przetrwanie na froncie – najpierw musi więc posiąść arkana doskonałego kamuflażu, zlewania się z otoczeniem, niezwracania na siebie uwagi, zniknięcia. Dojście do wprawy w tej dziedzinie wymaga miesięcy forsownych ćwiczeń i niemałego talentu artystycznego. Sztuka optycznego kamuflażu narodziła się w czasie I wojny światowej właśnie na bazie najnowszych doświadczeń w dziedzinie sztuk plastycznych, zwłaszcza odkryć poczynionych przez impresjonistów. Zdefiniowanie barw widzialnych jako widma złożonego z wielu plam pozwoliło na coraz lepsze ukrywanie wojska przed wrogiem, a co za tym idzie – umożliwiało przetrwanie. Największe indywidualności sztuk plastycznych Francji, Niemiec, Rosji i Wielkiej Brytanii przyczyniły się do maskowania wojsk na polach bitew. A przy współczesnych środkach ogniowych niewidzialny oznaczał niezniszczalny.
Pierwsi snajperzy w nowoczesnym znaczeniu tego słowa pojawili się wraz z zastygnięciem frontu zachodniego jesienią 1914 roku. Walka za pomocą precyzyjnych karabinów ma dużo starsze tradycje. Poprzedników strzelców wyborowych można szukać w formacjach strzeleckich wojsk amerykańskich w czasie wojny o niepodległość w 1776 roku. W formacjach amerykańskich milicji strzeleckich rozpowszechnione były takie cechy jak: indywidualizm, inicjatywa, umiejętność podchodzenia wroga, zdolność do maskowania i wreszcie szczególny, wręcz pietystyczny stosunek do broni. Karabin był traktowany nie jak zwyczajny przedmiot, ale rodzaj magicznego narzędzia, które czyniło strzelca niezwyciężonym. Tradycje te nie były oczywiście immanentnymi cechami osadników – stopiły się po prostu w amerykańskim tyglu. Ich zasadniczy komponent stanowiły tradycje przywiezione do Ameryki z niemieckojęzycznych krajów Europy – Austrii, Niemiec i przede wszystkim Szwajcarii. Bez dogłębnej znajomości rusznikarskiego rzemiosła, które pojawiło się w Ameryce dzięki emigrantom niemieckim, strzelcy amerykańscy nie posiadaliby swojego śmiertelnego żądła – gwintowanych sztucerów. Te pochodziły z myślistwa. Do polowania przez długi czas używano w Europie kusz – broni o niedoścignionych początkowo przez broń palną parametrach balistycznych. Później postęp dokonywał się po cichu i z mozołem – w warsztatach rusznikarzy niemieckojęzycznych krajów Europy. Stamtąd właśnie dotarły do brytyjskiej kolonii po drugiej stronie Atlantyku precyzyjnie wykonane gwintowane karabiny, jakich nie spotykało się w szeregach ówczesnej piechoty. Do dzisiejszego dnia zadziwiają własnościami balistycznymi – dobrze wyszkolony strzelec może trafić za ich pomocą w cel wielkości człowieka z dystansu około 500 metrów. Nadwyżka precyzyjnej broni w rękach uczestników pospolitego ruszenia brała się z filozofii państwa prezentowanej przez osadników – obywatel tym różni się od poddanego, że ma przy sobie broń palną. Ten sposób myślenia o społeczeństwie także przyszedł za ocean ze starego kontynentu, a konkretnie ze Szwajcarii, najstarszej z istniejących dziś demokracji.
Sukces pospolitego ruszenia strzelców w Stanach Zjednoczonych przyczynił się do wzrostu zainteresowania strzelectwem precyzyjnym w głównych armiach ówczesnego świata. W wojnach napoleońskich masowo brali udział tyralierzy-strzelcy, rozpoczynający bitwy od prób zlikwidowania ogniem swojej precyzyjnej broni nieprzyjacielskich dowódców. I tutaj, jak w Ameryce, korzystano zupełnie otwarcie z usług niemieckich strzelców – istotna część brytyjskich formacji strzeleckich pobierała rekrutów spośród mówiących po niemiecku myśliwych, poddanych Korony na kontynencie.
Z czasem broń stawała się coraz doskonalsza, choć po okresie chwilowej fascynacji, wraz z końcem wielkich kampanii na europejskim kontynencie, armie traciły zapał do wcielania indywidualistów, ustawionych nieco z boku, poza głównym nurtem wojskowego życia.
Wraz z rozwojem techniki przemysłowej strzelec przyodziany w zielony strój zdawał się odchodzić do lamusa, stając się postacią godną raczej zainteresowania librecistów operetek niż poważnych generałów. Do czasu, kiedy na sawannach południowej Afryki, podobnie jak sto lat wcześniej Amerykanie, milicje strzeleckie Burów upokorzyły boleśnie armię brytyjskiego imperium. Technika bowiem przyniosła nie tylko maszyny parowe i gwintowane działa – strzelcy dostali do ręki nowego typu karabiny, wśród których szczególnie rewolucyjnym osiągnięciem okazał się model braci Mauser. Do jego skonstruowania potrzebne było wynalezienie bezdymnego prochu i zespolonego pocisku. Nowy karabin posiadał skalowanie celownika do 1800 metrów i taką też skuteczną donośność (jednak donośność rzeczywista pocisku Mausera wynosiła prawie 3 kilometry!). Na dodatek przy 5-nabojowym magazynku można było z niego oddać co najmniej 10 precyzyjnych strzałów w ciągu jednej minuty. Proch bezdymny oznaczał, że strzał nie pozostawiał po sobie śladów w postaci chmury dymu gazowego – nowy proch spalał się natychmiast i niemal doszczętnie. Można się więc było zasadzić na wroga i jeśli ten przez przypadek nie wszedł na strzelającego, jeden strzelec mógł uziemić na miejscu dużą formację wojskową.
Armia brytyjska wpadła w panikę. Dziesiątkowana przez skonfederowanych myśliwych poczęła posuwać się do zdumiewających kroków, niegodnych brytyjskich gentlemanów – aby wygrać wojnę wymyślono obozy koncentracyjne, gdzie uwięziono całą populację mogącą stanowić oparcie dla nieuchwytnych strzelców. Poza tym Brytyjczycy wzięli sobie bardzo do serca lekcję, którą otrzymali, i wkrótce położyli wielki nacisk na szkolenie strzeleckie swojej piechoty – dyskretny hołd oddany burskim przeciwnikom. W dzień wybuchu I wojny chlubili się tym, że brytyjski piechur potrafi oddać ponad 20 celnych strzałów z przepisowego karabinu Lee-enfield SMLE, nota bene konstrukcyjnie opartego na pomyśle braci Mauserów.
W pierwszych bitwach wielkiej wojny zawodowa piechota brytyjska – nim wybiły ją pociski niemieckich haubic, choroby i rany odniesione w walkach wręcz – potrafiła zadawać za pomocą karabinów Lee tak wielkie straty niemieckim poborowym, prącym do szturmu w nowych sortach mundurowych, że pierwszą bitwę pod Ypres, w której Niemcy usiłowali wyprzeć Brytyjczyków z flamandzkiego miasteczka, nazwano „Der Kindermord”.
Tym razem Niemcy padli ofiarami inwencji własnych wynalazców i doświadczeń, z których korzystali wszyscy, poza nimi samymi. Wiara w wielkie technologie i systemy pozostawiła strzelectwo z boku. Odkrycie skuteczności angielskiego ognia karabinowego otworzyło niemieckiemu dowództwu oczy na najbliższą przyszłość. Zbierano w pośpiechu karabiny myśliwskie ze sklepów, powoływano pod broń leśników i myśliwych. Szczęśliwie w krajach niemieckich myśliwych nigdy nie brakowało, poza tym dysponowano doskonałym karabinem Mausera. Niebawem też Niemcy zaakceptowali w swoich szeregach strzelców wyborowych. Podeszli do zagadnienia z charakteryzującą ich na co dzień skrupulatnością i pedanterią. Kiedy w listopadzie 1914 roku front zachodni przekształcił się w linię ciągłych umocnień polowych, oddziały niemieckie posługiwały się już pierwszymi zespołami snajperskimi. Były to dwuosobowe jednostki, złożone z dowódcy, będącego strzelcem, często w stopniu oficerskim, i obserwatora, mającego za zadanie rozpoznawanie celów, przygotowywanie kryjówek, kopanie ziemianek etc. Niemieckie zespoły strzelców wyborowych były na stałe związane z tym samym odcinkiem frontu, toteż pozostawały raczej w gestii dowództwa strategicznego niż taktycznego, bowiem na froncie okopowym trwała regularna rotacja załóg. Temu obeznaniu się z lokalnymi warunkami należy przypisać wręcz legendarną skuteczność, jaką wykazywali się niemieccy strzelcy pośród walczących. Przeciwnicy jedynie reagowali na niemieckie ataki – Brytyjczycy i Francuzi musieli po prostu odpierać zagrożenia, zamiast wykazywać własną inicjatywę. Stąd też coraz to dziwniejsze pomysły na maskowanie, jakie pojawiały się na froncie, szczególnie po alianckiej stronie. Wytwórnie plastyczne opracowywały podręczne instrumenty maskujące, takie jak sztuczne pnie drzew, kopiowane skrzętnie na podstawie dostarczonej na tyły dokumentacji rysunkowej i fotograficznej. Te sztuczne obiekty, na zewnątrz identyczne jak rozwalone przez pociski drzewa, w środku posiadały otwory strzelnicze i ukryte wzmocnienia, chroniące lokatora przed detekcją wroga i skutkami opadów atmosferycznych. Były one po cichu umieszczane w nocy na miejscu oryginalnych elementów charakterystycznych dla lokalnego krajobrazu. Z czasem wytwórnie maskownicze, podległe wojskom inżynieryjnym, dostarczały nawet makiety trupów końskich, czy wręcz ludzkich, w których wnętrzu można było urządzić zasadzkę z karabinem w ręku. Do wyposażenia codziennego wszedł strój maskujący, znany dziś pod amerykańską nazwą „ghillie suit” – strój ten w żaden sposób nie przypominał munduru, a był nawet jego przeciwieństwem. O ile bowiem mundur musi przynajmniej do pewnego stopnia cechować elegancja, kombinezon strzelca wyborowego miał za zadanie pozbawienie sylwetki żołnierza leżącego w trawie czy polu jakichkolwiek cech mogących stanowić zaczepienie dla oka. W tym przypominającym worek pokutny kombinezonie strzelec musiał się godzinami powoli czołgać po ziemi, błocie, ludzkich szczątkach i wszelakim złomie bitewnym.
Wojna 1914–1918 była wojną piechoty i artylerii, następna miała być zupełnie inna. Dlatego znowu stary, dobry karabin wydał się anachronizmem wobec gazów bojowych, coraz szybszych samolotów i przede wszystkim czołgów, przeciw którym ponoć nikt nie miał szans (choć po dziś dzień pośród brytyjskich snajperów z ośrodka wojsk powietrznodesantowych w Aldershot krąży powiedzenie, że 4–5 nabojów karabinowych po 50 pensów sztuka jest warte tyle, co 40-tonowy czołg za kilkanaście milionów funtów, ponieważ z karabinu można najpierw oślepić czołg, trafiając w peryskop, a następnie wyeliminować załogę).
Wojna błyskawiczna nie wydawała się odpowiednim miejscem dla snajperów. Niemiecka armia cieszyła się opinią niezwyciężonej, prezentując szokująco skuteczną doktrynę, która w połączeniu z odpowiednim wyszkoleniem zespołowym skróciła kampanie wojenne do czasu, jaki charakteryzował podboje Napoleona – kilku tygodni. Strzelec wyborowy jest przede wszystkim narzędziem walki defensywy – dlatego wydawał się zbyteczny.
Jednak w końcu wszelkie rachuby, silniki, linie zaopatrzeniowe zawiodły w obliczu niewyobrażalnych przestrzeni rosyjskich. Na dodatek broniący się przeciwnik nie zaniedbał tego najtańszego i najskuteczniejszego środka walki obrońcy – karabinu. Sowieci sami otrzymali lekcję pokory od wyborowych strzelców armii fińskiej w czasie wojny zimowej (po dziś dzień Finlandia jest krajem o jednym z największych współczynników nasycenia bronią palną wśród populacji), gdy okazało się, że zima w połączeniu z celnym ogniem karabinowym jest w stanie zatrzymać nawet mocno przeważające siły. Lekcja ta nie poszła na marne i posiadający bardzo dobry, choć często niedoceniany karabin Mosina Rosjanie poczęli zadawać Wehrmachtowi dotkliwe straty. I Niemcy powtórnie musieli przerobić lekcję, którą odebrali w 1914 roku. W ruch poszły zarządzenia (w Trzeciej Rzeszy obywatelom odebrano broń, a szkolenie strzeleckie cywilów było uważane za akt wrogi wobec państwa, w Hitlerjugend zaś ograniczano kontakt z bronią do niezbędnego minimum, i to wyłącznie z bronią małokalibrową – jak widać stosunek do broni palnej jest doskonałym odzwierciedleniem stosunku każdego reżimu do swoich obywateli, czy też lepiej powiedzieć – poddanych), przejmowano resztki cywilnej broni, będącej w posiadaniu ludności Niemiec. Podstawą wyposażenia pozostał sprawdzony karabin Mausera. Trzeba nadmienić, że do dziś strzelcy wyborowi niechętnie przestawiają się na broń samopowtarzalną – parametry strzału oddawanego z zamkniętego, nieruchomego zamka, przy sztywnym łożu i bez ruchomych podczas strzału części są znacznie lepsze, spokojniejsze niż w przypadku broni samoczynnej, przystosowanej do strzelania precyzyjnego. Dodatkową wadą broni samopowtarzalnej jest wyrzucana łuska, mogąca przez przypadek zdemaskować położenie strzelca, tym samym skazując go na śmierć. W Niemczech i Rosji oczywiście używano też broni samoczynnej do zadań strzeleckich – oba kraje nie miały w swoim arsenale tak udanego typu jak amerykański M1 Garand, niemniej zarówno Tokariew, jak i oba modele samoczynne: G-41 i G-43, były bardzo skuteczne, pod warunkiem pieczołowitego przestrzegania reguł postępowania i opieki nad bronią. Sowiecki Mosin w wersji dla strzelców wyborowych z lunetą czterokrotną uważano po obu stronach frontu za broń idealną dla warunków frontu wschodniego. Tam właśnie, kiedy wojna przekształciła się w przewlekłe starcie na wyniszczenie z gniazdami oporu i toczyła się identycznie jak na polach Flandrii w 1916 roku, wychodziły na jaw wszelkie mankamenty wyrafinowanej techniki. Do tego wszystkiego dochodził element, z którym nie stykano się na frontach I wojny na Zachodzie – straszliwa zima, wielomiesięczne mrozy i zamiecie śnieżne, podczas których zamarzali nie tylko ludzie, ale też ich broń. Wtedy właśnie okazało się, jak przewidująca była decyzja carskiej komisji uzbrojenia z końca XIX wieku, kiedy karabin Mosin-Nagant wprowadzono do wyposażenia armii rosyjskiej.
Wojna na froncie wschodnim była prowadzona za pomocą wszelkich środków, bez żadnej litości i względów dla przeciwnika. Za wiedzą, przyzwoleniem oraz z inspiracji obydwu krwawych dyktatorów żołnierzy przeciwnika traktowano z niewyobrażalnym okrucieństwem. Atak czołgów na pozycje piechoty, zakończony miażdżeniem żywej tkanki, który wstrząsa dziś czytelnikami, należy jednak do zwykłego arsenału wojny. Żołnierze od niepamiętnych czasów byli paleni żywcem, miażdżeni pod gruzami fortec, tratowani kopytami kawalerii, nadziewani na piki czy topieni w rzekach. Ale to była rzeczywistość walki. Czym innym jednak było znęcanie się nad ludźmi wziętymi do niewoli – skazywanie sowieckich jeńców na głodową śmierć w stepie czy marsze śmierci, które urządzono wziętym do niewoli żołnierzom niemieckim po odblokowaniu Stalingradu. Na tle tych rozmaitych bezeceństw, skutków działania artylerii, miażdżenia ludzi przez gąsienice wrogich czołgów czy też palenia ich przez miotacze ognia, śmierć od karabinowej kuli jawi się jako cicha, spokojna i litościwa. Dlaczego więc żołnierze z taką nienawiścią odnosili się do snajperów? Częściowo dlatego, że śmierć z ich ręki przychodziła znienacka, częściowo dlatego, że strzelcy wyborowi być może w najbardziej bezpośredni sposób uosabiali „sprawę”, za którą walczyli, ucieleśniali wszystko, czym był przeciwnik. Podobnie jak piloci myśliwców walczyli zupełnie sami, zdani jedynie na własne umiejętności, pozbawieni wsparcia grupy kolegów, jednocześnie nie mogli scedować odpowiedzialności za własne działania na mitycznych „przełożonych”, „parametry użycia broni” i temu podobne wymówki, stanowiące często alibi dla prawdziwych wojennych zbrodni. Ta bezpośrednia walka z karabinem, który poprzez swoje precyzyjne urządzenia optyczne umożliwiał śledzenie ruchów wybranego wroga, czyniła zbędnymi wszelkie tłumaczenie i wszelką obronę przed odpowiedzialnością. Żołnierz z karabinem z lunetą jest tak samo winny jak kraj, za którego sprawę walczy, odpowiada za nią bowiem osobiście. I kiedy artylerzysta czy lotnik z bombowca może schować się za anonimowość swojej profesji, snajper nie może tego uczynić. Musi sam zmierzyć się z ludzką odpowiedzialnością za własne czyny. I to właśnie jest tym, co czyni wspomnienia niemieckiego strzelca wyborowego tak ciekawym. Ostatecznie cały arsenał środków używanych w „rzemiośle” jest znany i nie stanowi żadnej rewelacji. Odkryciem może być dopiero dotarcie do wnętrza duszy żołnierza.
Dla jednych będzie to zimny zabójca, dla innych jeden z najuczciwszych walczących, biorący na siebie pełną, osobistą odpowiedzialność w służbie własnego kraju. Jednak w przypadku żołnierzy armii niemieckiej to pytanie ma swoje drugie dno – na ile młody chłopak z Tyrolu zdawał sobie sprawę, w czyim imieniu odbiera innym życiem i do czego dąży armia, z którą doszedł na rosyjskie równiny?
Polskiego Czytelnika zainteresuje z pewnością motywacja, jaką kierowali się strzelcy wyborowi armii niemieckiej podczas walki, oraz to, jakimi specyficznymi metodami posługiwali się w czasie wojny i jak traktowali swoich przeciwników. Odpowiedzi na te kwestie są ważne dla lepszego zrozumienia naszej własnej historii, ponieważ strzelcy wyborowi armii niemieckiej odegrali ważną rolę podczas powstania warszawskiego, a niestety do dziś dnia nie doczekaliśmy się żadnej obszerniejszej monografii na ten temat w języku polskim. Miejmy nadzieję, że ta publikacja pozwoli polskiemu Czytelnikowi lepiej poznać motywy działania wroga podczas tej najokrutniejszej z wojen.
Andrzej Zaręba
Rozdział pierwszy
Na froncie wschodnim wstawał promienny letni poranek. Nocna rosa nadawała ogrzewającemu się powietrzu zapach ziemi i trawy. On jednak nie był wrażliwy na uroki natury, nawet nie było mu wolno ich odczuwać. Wszystkie zmysły miał napięte. Był podobny do żerującego drapieżnika. Po raz kolejny spoglądał przez lunetę swojego karabinu na przedpole sowieckich pozycji. Gdzieś tutaj musi znajdować się doskonale zamaskowane stanowisko rosyjskiego snajpera, którego ofiarą w ciągu ostatnich dni padło dziewięciu jego towarzyszy. Musiał to być mistrz w swoim fachu, bowiem Sepp już od dwóch dni nadaremnie poszukiwał jego kryjówki. Gdy wczesnym rankiem kula przeciwnika dosięgła ostatniego z kompanów, uważał, że potrafi, chociaż w przybliżeniu, określić kierunek strzału.
Nareszcie! W końcu zdradził swe położenie. U stóp jednego z krzaków znajdowała się dziwnie wyglądająca kępka trawy. Wzrok Seppa cały czas koncentrował się na podejrzanym miejscu. Tak, to na pewno jest on. Adrenalina zaczęła krążyć mu w żyłach, gdy rozpoznał elementy lunety celowniczej oraz koniec karabinowej lufy, gdy ta nagle rozbłysła. Już widział, jak z głośnym hukiem zbliża się do niego pocisk. Jak sparaliżowany leżał na swej pozycji, niezdolny do wykonania szybkiego ruchu ratującego go przed niechybną śmiercią. Z głuchym uderzeniem pocisk trafił go w sam środek czoła, powodując eksplozję czaszki i myśli.
W tym samym momencie obudził się z głębokiego snu. Serce podskoczyło mu aż do gardła. Trwało to kilka minut, zanim powrócił z roku 1944 do współczesności. Powoli pojął, że nie ma co myśleć o dalszym śnie. Przez otwarte okno sypialni docierały przytłumione odgłosy nocy oraz mile orzeźwiające świeże powietrze. Wstał i podszedł do okna. Głęboko wdychał nocne powietrze w skrępowaną pierś. Jego spojrzenie zbłądziło na kilka chwil ku sylwetce Alp Styryjskich, nad którymi zawisł piękny księżyc. Tak jasno świecił również wtedy, późnym latem nad rosyjskim stepem, którym – zagubiony w niezmierzonej przestrzeni – oddział podążał na front. Przypomniał sobie, jak usiadł w otwartych drzwiach pełen niespokojnych myśli o nadchodzącym twardym, prawdziwym życiu żołnierza. „Jakże biednymi i niedoświadczonymi młokosami wtedy byliśmy” – wspominał i podążał myślami ku tamtym czasom. Od wielu lat epizody wojenne z jego życia same pojawiały się w myślach. Niektóre z nich, mimo upływu 50 lat, są tak wyraźne, jakby miały miejsce wczoraj.
Urodzony we wrześniu 1924 roku Sepp dorastał jako syn mistrza stolarskiego w zacisznej styryjskiej wsi. W czasie beztroskiej młodości wpojono mu konserwatywne wartości, takie jak miłość ojczyzny, pilność, wypełnianie obowiązków i posłuszeństwo wobec autorytetów społecznych. Prawdopodobnie powyższe, mocno zakorzenione w nim wartości etyczne stały się przyczyną jego fatalnego losu. Było oczywiste, że Sepp poszedł w ślady ojca i przystąpił do nauki stolarstwa, aby pewnego dnia przejąć prowadzenie warsztatu rodziców. Przybliżająca się służba wojskowa była jednocześnie obowiązkiem i zaszczytem, pozwalającym młodemu żołnierzowi cieszyć się uznaniem okolicznych mieszkańców. Pozytywne orzeczenie komisji poborowej o przydatności do służby wojskowej oraz następujące po nim powołanie stanowiły dla młodych mężczyzn niezwykłe przeżycie, zwiększające ich samoświadomość oraz dające poczucie przynależności do grona dorosłych. Sepp został ukształtowany przez środowisko towarzyskie i polityczne tamtych czasów. Na jego dzieciństwo miała przemożny wpływ przesycona ideologią polityka Trzeciej Rzeszy, w przypadku młodzieży perfekcyjnie godząca narodową samoświadomość oraz konserwatywne cnoty i system wartości z bezwarunkową gotowością do realizacji celów politycznych. Oczywistym obowiązkiem młodych mężczyzn w jego wieku było zgłoszenie się na ochotnika do służby, aby z bronią w ręku walczyć o ideały nowych czasów. Gdy wojna trwała już od trzech lat, a Wehrmacht podążał od jednego zwycięstwa do drugiego, wielu młodzieńców obawiało się, że nie zdąży dołączyć do grona tworzących nowy świat, bowiem zwycięstwo, jak głosiła wszechobecna propaganda, miało nastąpić niebawem. Z dala od wyobrażeń o gorzkiej i bezlitosnej rzeczywistości wojny ten jesienny dzień poboru w 1942 roku był dla młodych mężczyzn ze wsi dniem chwały. Burmistrz wygłosił nieskładną mowę o służbie ojczyźnie i bohaterskich oddziałach walczących ze światowym bolszewizmem. Orkiestra strażacka odegrała żywą melodię, a dziewczęta z BDM (Bund Deutscher Mädel – Związek Dziewcząt Niemieckich[1]) przygotowały bukieciki kwiatów, które zatknęły w butonierki przyszłych bohaterów. W umysłach żołnierzy in spe w ogóle nie pojawiła się myśl o możliwej śmierci lub kalectwie. Sześciu z tych dumnie pozujących do fotografii młodzieńców nie przeżyje następnych dwóch lat. Kilka miesięcy później pełni nadziei rozpoczynali służbę wojskową.
Fot. 1. Rok 1942. Sepp w pierwszym rzędzie, drugi od lewej
Po zakończeniu nauki w lutym 1943 roku osiemnastoletniego Seppa skierowano do Oddziału Strzelców Górskich w Kufstein, gdzie trafiali prawie wszyscy młodzi mężczyźni z okolicy. Po załatwieniu zwykłych formalności, takich jak wydanie umundurowania, dziesięć dni później wraz z towarzyszami został wysłany do Mittenwaldu w celu odbycia podstawowego przeszkolenia wojsk piechoty. Pod koniec półrocznego okresu „szlifowania” Sepp został strzelcem obsługującym ciężki karabin maszynowy.
Podczas całego szkolenia w ogóle nie był poruszany temat strzelca wyborowego jako elementu taktycznego koncepcji walk piechoty własnej lub wroga. Zdawkowo wzmiankowano o rosyjskich strzelcach „zza węgła” oraz o kobietach-strzelcach, których to z bezlitosną zaciekłością musiały zwalczać załogi karabinów maszynowych.
Szkolenie było ciężkie, lecz nikogo nie poniżano jak w czasach pokoju czy na początku wojny. Przykładano wiele starań, aby młodych mężczyzn przynajmniej fizycznie i pod kątem pewnego posługiwania się bronią w sposób optymalny przygotować do wypełniania trudnych zadań. Szczególnie wykładowcy z doświadczeniem frontowym próbowali przekazywać dalej swą wiedzę. Byli oni bowiem świadomi dramatycznie wysokich strat dotykających żołnierzy z nowego poboru, których przytłaczała nagle niszcząca wszystko, niewyobrażalna rzeczywistość wojenna. U wielu z nich, gdy stanęli oko w oko z bezlitosną brutalnością walki, najbardziej archaiczny typ paniki wywołał trudny do opanowania odruch ucieczki. Jednakże to w czasach prehistorycznych rozsądne postępowanie, obecnie w obliczu maszyn niosących śmierć nie tylko na dużych obszarach, ale i na duże odległości, stało się przekleństwem.
Dzięki starannemu wyszkoleniu czasami możliwe jest przełamanie wrażliwości dochodzącej do głosu w momencie konfrontacji z rzeczywistością, a będącej owocem mozolnie wypracowanych wartości etycznych. Wojskowy dryl o narastającej intensywności stanowi dobre narzędzie do opanowania instynktu ucieczki. Jednakże w ostatecznym rozrachunku każdy indywidualnie decyduje o tym, czy jest zdolny spoglądać w oblicze wojny, czy też nie. Już tutaj krystalizuje się postawa wojownika, którego drugą naturę stanowi walka, zaś ojczyznę – wojna. Jest on więźniem anachronicznej fascynacji możliwością zabijania i bycia zabitym. Dopiero w tym ogniu wojennego realizmu wykuwa się właściwy strzelec wyborowy, który na pierwszej linii w tyglu walki potrafi zachować jasność myślenia oraz zdolność do skutecznego posługiwania się własną bronią i lunetką celowniczą. Jedynie ci żołnierze zasługują na miano „strzelca wyborowego”.
Na początku września do Seppa oraz jego kolegów dotarł rozkaz wymarszu 144. Pułku Strzelców Górskich, ciągle jeszcze stacjonującego na południowym odcinku frontu wschodniego pod Woroszyłowskiem. Tym samym stanowili oni ostatnie wsparcie osobowe, którego zadaniem było odtworzenie siły bojowej pułku. Dla większości z nich była to ostatnia okazja w ich młodym życiu do zobaczenia i pożegnania się z rodziną. Trzydniowy urlop przed wymarszem minął w mgnieniu oka. Choć brakowało słów, aby opisać nieznaną przyszłość, matka młodego żołnierza wykorzystywała każdą sposobność, by czule pogładzić jego włosy, szukając pocieszenia. Ojciec, żołnierz I wojny światowej, skrywał swoją troskę w milczeniu i pilnej robocie. Nieubłaganie zbliżał się moment rozstania. Gdy wsiadał do autobusu, który miał zabrać go z powrotem do koszar w Mittenwald, matka zalała się łzami. Ojciec zaś objął go na pożegnanie, czego nigdy przedtem nie czynił, i wyszeptał mu do ucha: „Uważaj na siebie, mój synu. Życzę ci z całego serca, abyś powrócił do nas zdrów. Jednakże wszystko jest w ręku Boga”. Gdy tylko autobus ruszył, Sepp jeszcze raz pomachał rodzicom i nieruchomo patrzył przed siebie, by nie utracić z tak wielkim trudem zachowywanego spokoju ducha.
Największą troskę 3. Dywizji Górskiej stanowiła od trzech tygodni Armia Czerwona, która wzmocniona dostawami nowego amerykańskiego uzbrojenia gotowała się do wielkiej ofensywy w Zagłębiu Donieckim na Ukrainie. Każdy, kto tylko mógł wzmocnić siłę bojową oddziałów niemieckich, był witany z otwartymi rękami. Świeżo wyszkoleni żołnierze spędzili wiele dni w wyściełanych słomą bydlęcych wagonach, przemierzając rosyjski step, zanim dotarli do celu. W chwili przybycia do Woroszyłowska Sepp wraz z kolegami miał „szczęście” trafić na rozpoczynający się sowiecki atak. Już pierwszego dnia, pozbawieni możliwości oswojenia się z życiem frontowym, zostali rzuceni w wir niezwykle ciężkich i okupionych wielkimi stratami walk o wąwóz Redkina. Mówiąc żargonem żołnierskim – Sepp wyciągnął przeklętą kartę, bowiem 3. Dywizja Górska miała do końca wojny brać udział w nietypowych akcjach piechoty w punktach zapalnych południowego odcinka frontu wschodniego. Straty w ludziach były przeogromne i przewyższały kilkakrotnie ogólny stan osobowy dywizji.
Zagłębie Donieckie ze swymi rozległymi kopalniami węgla kamiennego było ważnym dostawcą surowców naturalnych i tym samym stanowiło obiekt zainteresowania obu walczących stron. Kopalnie węgla z rozbudowanym systemem sztolni podczas wojny służyły nieprzyjacielowi za kryjówkę. Całe sowieckie jednostki dawały się otoczyć oddziałom Wehrmachtu, chowając się w sztolniach. Ponadto, w miarę swych możliwości, niespodziewanie napadały na oddziały niemieckie. Dochodziło przy tym do morderczych walk wręcz, żołnierz przeciwko żołnierzowi, które nierzadko rozgrywały się wewnątrz sztolni.
Rosjanie energicznym uderzeniem przerwali linie niemieckie i próbowali rozszerzyć zdobyty przyczółek. Dowódca 3. Dywizji Górskiej uznał tę sytuację za tak groźną, że bez dalszych przygotowań i przegrupowania sił wydał rozkaz natychmiastowego kontrnatarcia. Atak powiódł się, lecz dla żołnierzy było to pyrrusowe zwycięstwo.
O szarym poranku 18 lipca 1943 roku strzelcy w ciszy zajęli swoje pozycje. Mężczyźni ci byli zamknięci w sobie, lecz ostre rysy ich twarzy zdradzały napięcie i nerwowość. Każdy miał własną metodę opanowania lęku przed akcją zbrojną. Starzy wyjadacze z ponurą miną żuli skórkę chleba lub palili; ich twarze nie wyrażały żadnych uczuć. Młodzi natomiast kosztem wielkiego wysiłku ukrywali swoje zdenerwowanie, niespokojnie się poruszając. Wielu z nich wymiotowało, nie utrzymywało kału lub oddawało mocz. Sepp, zupełnie niedoświadczony w sprawach, które miały go jeszcze spotkać, przyglądał się temu niezwykłemu otoczeniu z wyraźnym niesmakiem. Nie był w stanie czegokolwiek zjeść, żołądek groził rebelią, a ciało było jak z galarety. Miał wrażenie, że nie może się poruszać. W tej krytycznej sytuacji sprzyjało mu szczęście, bo jego dowódca – najgorszy, mający niejedno na sumieniu frontowy łotr – pomimo trudów walk wykazywał wrażliwość na losy wszystkich młodych żołnierzy w oddziale. Dostrzegłszy jego lęk, uspokoił go słowami: „Człowieku, weź głęboki wdech, myśl wyłącznie o swoim karabinie i strzelaj tak, jak uczyłeś się podczas szkolenia. Uważaj na mnie i na moje rozkazy. Ja cały czas czuwam nad moimi chłopcami; podczas najgorszego jestem także przy tobie. Do tej pory zdołałem wyrwać swój oddział z każdego zagrożenia i nikt z moich ludzi nie poległ”. Młodzieńcza niefrasobliwość w połączeniu z bezkrytycznym zaufaniem do dowódcy dawały Seppowi siłę niezbędną do pokonania słabości i stawienia czoła nadchodzącemu chrztowi bojowemu.
Fot. 2. Strzelcy zajęli pozycje w oczekiwaniu na zbliżający się chrzest bojowy
Krótko przed piątą znajdująca się w pobliżu artyleria rozpoczęła atak. Przed stanowiskami strzelców z głuchym grzmotem wytryskiwały ku porannemu niebu fontanny ziemi. Huk wystrzałów oraz jazgot rozrywających się granatów były dla niego nowymi, z początku trudnymi do zidentyfikowania dźwiękami, coraz bardziej napawającymi go odrazą. Żołnierze kulili się na swoich pozycjach, czekając na rozkaz ataku. Po około dwudziestu minutach ogień artyleryjski nagle ustał, a do Seppa dotarły niezwykłe odgłosy. Były to zwierzęce krzyki rannych Rosjan. Gdy kiełkowało w nim uczucie przerażenia, przyszedł rozkaz ataku. Całe napięcie i nerwowość w mgnieniu oka znalazły ujście w ruchu.
Fot. 3. Ogień artyleryjski sięgał niemalże do naszych stanowisk
Nagle w szeregach strzelców wybuchły rosyjskie granaty. Sepp usłyszał obok siebie wyjący odgłos pocisku. Idący po jego prawej stronie towarzysz, młody dzieciak z Berchtesgarden mniej więcej w jego wieku, zamarł, spoglądając z niedowierzaniem na swą rozerwaną kurtkę munduru, z której z każdym ruchem wypływały jego jelita. Po kilkusekundowym szoku zaczął nieludzko wrzeszczeć, próbując z powrotem włożyć do środka dymiące trzewia. Allerberger chciał mu pomóc, ale gdy odłożył swój karabin, poczuł na plecach cios podoficera krzyczącego do niego: „Naprzód, atakuj, jemu już nie pomożesz, osłaniaj swych towarzyszy!”. Wtedy obudził się z odrętwienia. A ranny nagle zamilkł i z pustką w oczach osunął się na kolana, następnie przewrócił się do przodu, padając twarzą na zrytą ziemię. Sepp, znalazłszy się dwadzieścia metrów dalej, nie widział już rozwiązującej wszelkie troski śmierci swego towarzysza. Zniknęły jego poprzednie myśli, nagle znalazł się we władzy pierwotnego instynktu przeżycia. Śmierć, rany i strach nie miały już teraz znaczenia. Jego rzeczywistością było strzelanie, ładowanie broni, postępowanie naprzód oraz szukanie osłony, cel zaś stanowiło, na podobieństwo drapieżników, tropienie przeciwnika. Zaszła w nim pewna przemiana. W ciągu nadchodzących godzin ciężkich walk z niefrasobliwego młodego człowieka przeistoczył się w żołnierza, a nawet więcej – w wojownika w pierwotnym znaczeniu tego słowa. Z mieszaniny strachu, krwi i śmierci powstał narkotyk, który nie tylko odurzał, ale również niszczył: wyznaczał koniec osobistej ludzkiej niewinności, a także niweczył przyszłość i nadzieję na życie. Zabijanie stało się dla niego wymuszonym rzemiosłem, które zrządzeniem losu doprowadził do perfekcji.
Oddział Seppa w błyskawicznym tempie, pod osłoną ognia własnych karabinów, ostrożnie przemieszczał się przez zakrzewiony teren, gdy nagle dostał się pod mocny ostrzał z oddalonych o około 20 metrów zarośli. Jeden z żołnierzy bez słowa padł pod gradem kul z pistoletu maszynowego. Sepp natychmiast odpowiedział ogniem, dzięki czemu pozostali żołnierze zdążyli się skryć. Celnie rzucone granaty ręczne uciszyły stanowisko karabinu maszynowego nieprzyjaciela, a strzelcy, wzajemnie się osłaniając, zbliżali się do miejsca, gdzie przeciwnik zniknął, jakby zapadł się pod ziemię. Kiedy przedarli się przez zarośla, natknęli się na czterech martwych Rosjan, leżących u wejścia do mistrzowsko zamaskowanej sztolni. Zwłoki ich sprawiały wrażenie zmaltretowanych i wyniszczonych. Prawdopodobnie przebywali w tej sztolni już od miesięcy. Prowadziły do niej świeże ślady. Wiedzeni zarówno ciekawością, jak i fascynacją okrucieństwem, strzelcy udali się z bronią gotową do strzału w głąb czeluści. Kilka minut po zejściu pod ziemię usłyszeli głuchy odgłos strzałów. Krótko po tym trupio bladzi i wyraźnie przerażeni wyszli na światło dzienne.
Nie było czasu na stawianie pytań, bowiem sowiecka kompania zaatakowała pobliski odcinek linii frontu, wciągając ich w wir morderczej walki. Trwała ona do zapadnięcia zmroku około godziny dwudziestej drugiej. Sepp uważał za cud, że w przeciwieństwie do wielu swych towarzyszy przeżył ten dzień, nie doznawszy żadnej szkody. Wraz z całą kompanią wycofał się na pozycje, na których rano zostali zaatakowani. Z powodu niedocenienia oporu Rosjan Niemcy musieli zupełnie od nowa zorganizować jutrzejsze natarcie. Przez noc obie strony dokonywały przegrupowania swych sił, dzięki czemu strzelcy zyskali kilka godzin wytchnienia od walki. Przerwę wykorzystano do opatrzenia ran zdolnych jeszcze do walki żołnierzy oraz na uzupełnienie amunicji i zaopatrzenia. Zebrawszy się na ucztę z kawałka chleba czy puszki ryb lub na papierosa, żołnierze w krótkich słowach podsumowywali najważniejsze wydarzenia minionego dnia. Dopiero teraz Sepp miał okazję zapytać ocalałych towarzyszy o to, co rozegrało się w sztolni. Urywanymi zdaniami, nie potrafiąc opanować uczucia grozy, obaj ocaleni strzelcy opowiadali wydarzenia, których nie można było racjonalnie pojąć. Wojna przynosiła ze sobą coraz więcej takich historii.
Podczas ostrożnego posuwania się w głąb sztolni, po około pięćdziesięciu metrach obaj mężczyźni ujrzeli w szarawym świetle skąpo oświetloną świecami pieczarę, w której unosił się potworny fetor. Dopiero po pewnym czasie ich oczy przyzwyczaiły się do ciemności na tyle, by mogli coś zobaczyć – był to straszny widok. W jednym kącie kuliło się dwóch przerażonych ocalałych Rosjan o wyniszczonym wyglądzie. Naprzeciwko nich na skrzyniach z amunicją leżały szczątki dwóch dokładnie oprawionych męskich ciał, które, zapewne w celu przedłużenia ich trwałości, poddano wędzeniu nad ogniem. W innym kącie pośród ekskrementów leżały znajdujące się w stanie daleko posuniętego rozkładu wnętrzności oraz obgryzione kości. Jeden ze strzelców, nieco bardziej biegły w rosyjskim, drżąc z obrzydzenia, zapytał obu pozostałych przy życiu Rosjan, co się wydarzyło. Opowiedzieli, że podczas wycofywania się swoich wojsk zostali pozostawieni w grupie 35 żołnierzy z kategorycznym rozkazem ukrywania się w sztolni i nieujawniania swej pozycji aż do momentu rosyjskiego kontrataku. Przez wiele miesięcy nie dochodziło do żadnych działań wojennych, a zapasy były na wyczerpaniu. Oficer polityczny chciał za wszelką cenę gorliwie wykonać surowy rozkaz. Gdy wśród żołnierzy zaczęły nasilać się głosy domagające się wycofania z pozycji, oficer polityczny, w celu zastraszenia innych, z zimną krwią uśmiercił strzałem w kark dwóch najmłodszych, szesnastoletnich żołnierzy i grożąc bronią, kazał usunąć wnętrzności i pokawałkować ich ciała oraz uwędzić nad ogniem niektóre ich członki. Zmusił również żołnierzy do podzielenia i zjedzenia świeżych wątrób zabitych mężczyzn. W przeciągu następnych tygodni spożywano także ciała nieszczęśników[2]. Niemożliwe było nawet myślenie o buncie, bowiem sierżant, obaj podoficerowie i oficer polityczny współdziałali ze sobą, a broń przechowywali w zamkniętych skrzyniach. Wkrótce ciała obu zabitych towarzyszy zostały zjedzone i oficer polityczny bez skrupułów zastrzelił następnych młodych żołnierzy. Kilka dni później przetaczający się nad sztolnią sowiecki atak zmusił oddział do wyjścia na powierzchnię. Podczas gdy jeden ze strzelców przekładał opowieść Rosjanina, inny z obrzydzenia zaczął wymiotować. Gdy tylko doszedł do siebie, krzyknął: „Jesteście odrażającymi potworami!”, i pociągnął za spust swego MP 40[3]. Kule przeszły ich ciała i obaj Rosjanie zmarli, a w ich oczach zastygła niewyobrażalna panika, z niemych, szeroko otwartych ust wypłynęła z bulgotem krwista piana. Ostatnie drgawki udręczonych ciał świadczyły o uchodzącym z nich życiu. Na wezwanie dowódcy: „Wynosimy się stąd, chłopcy”, strzelcy pospiesznie opuścili to apokaliptyczne miejsce. Łapczywie wciągali świeże powietrze, nie znając swego losu.
To, co dla doświadczonych wojaków było jedynie kolejnym wojennym epizodem, dla Seppa – frontowego nowicjusza – stanowiło całkowicie nowe i wstrząsające przeżycie. Zalewał go potop wrażeń o nieznanej dotychczas mocy, oto ludzka natura odsłaniała przed nim swe ukryte oblicze: zwierzęce w swym okrucieństwie i egoizmie. Jednakże wszystkie te wypadki były zaledwie niewinnym zwiastunem mających nadejść wydarzeń. Nie było już miejsca na głębokie przemyślenia. Sen i głód domagały się swoich praw, poza tym pozostawało już niewiele spokojnych chwil. Minęły aż cztery dni, gdy w końcu przy wsparciu sprowadzonej artylerii przełamano sowiecki opór. Zdobycie niewielkiego fragmentu rosyjskiej ziemi kosztowało życie 650 niemieckich żołnierzy.
Po tych pięciu dniach Sepp utracił resztki swej młodzieńczej niefrasobliwości. Koszmar morderczych walk odcisnął swe piętno na jego twarzy. Wyglądał o dziesięć lat starzej. Jego kompania liczyła teraz tylko dwudziestu ludzi, a z jego drużyny przy życiu pozostali jedynie on i jego podoficer. Sam zatracił zdolność odczuwania czasu, strachu i współczucia. Wydarzenia miotały nim jak piłką, a pierwotny instynkt przeżycia prowadził go przez młyn walk, głodu, pragnienia oraz wyczerpania.
Rozdział drugiRozdział trzeciRozdział czwartyRozdział piątyRozdział szóstyRozdział siódmyRozdział ósmyRozdział dziewiątyRozdział dziesiątyRozdział jedenastyRozdział dwunastyRozdział trzynastyRozdział czternastyRozdział piętnastyRozdział szesnastyEpilog
Przypisy
[1] Bund Deutscher Mädel (BDM) – Związek Dziewcząt Niemieckich. Żeńska organizacja młodzieżowa, będąca częścią składową Hitlerjugend. Wywodziła się z tzw. Związków Sióstr (Schwesternschaften), w grudniu 1928 r. oficjalnie wcielonych w struktury Hitlerjugend. Podzielona była na kategorie wiekowe: Jungmädelbund (10–13 lat) oraz właściwe BDM (14–17 lat). W 1938 r. ukonstytuowała się jeszcze jedna żeńska formacja młodzieżowa o nazwie Wiara i Piękno (Glaube und Schönheit), podlegająca BDM, a zrzeszająca dziewczęta (kobiety) w wieku od 17 do 21 lat.
[2] Kanibalizm podczas II wojny światowej nie był zjawiskiem rzadkim wśród przedstawicieli narodów Związku Sowieckiego. Dowodem na to są choćby liczne przykłady mające miejsce w obleganym przez Niemców Leningradzie, gdzie władze zmuszone były do sformowania oddziałów milicji specjalizujących się w tropieniu i likwidowaniu kanibali. Ofiarą kanibalizmu w Leningradzie padały przede wszystkim dzieci. O ile w niemal całkowicie odciętym przez kilkadziesiąt miesięcy od zaopatrzenia mieście to przerażające zjawisko może znajdować jakiekolwiek zrozumienie, to liczne przypadki kanibalizmu wymuszane przez sowieckich dowódców, przedkładających bezwzględne wykonanie rozkazu nad jakiekolwiek ludzkie odruchy, musi budzić grozę i największe potępienie. W historiografii II wojny światowej znany jest opis działania jedynego ocalałego członka sowieckiej załogi zniszczonego czołgu T-34, który to człowiek przez szereg tygodni przebywając we wraku swego wozu, przez działającą w nim radiostację podawał swemu dowództwu artyleryjskie koordynaty, co pozwalało na skuteczny ostrzał pozycji niemieckich. Przez cały okres przebywania w zniszczonym czołgu żołnierz ten posilał się mięsem poległych towarzyszy broni. Bestialstwo i kompletny brak troski o życie własnych podwładnych charakteryzowały również najwyższych sowieckich dowódców. Najbardziej znanym przykładem tego zjawiska jest rozkaz wydany przez Żukowa podczas walk nad Odrą, nakazujący natychmiastowy marsz kolumny pancernej przez most, po którym spływały w przeciwną stronę pododdziały sanitarne, ewakuujące sowieckich żołnierzy rannych w walkach po drugiej stronie rzeki. Dowódca jednostki pancernej, który wahał się z wykonaniem tego rozkazu, został na miejscu zastrzelony, zaś powołany natychmiast jego następca już bez żadnych skrupułów poprowadził czołgi przez przeprawę, miażdżąc gąsienicami swych wozów setki rannych towarzyszy broni wraz z opiekującymi się nimi personelem medycznym.
[3] MP 40 – niemiecki pistolet maszynowy kal. 9 mm, często błędnie nazywany Schmeisserem. Działający na zasadzie odrzutu zamka swobodnego. Masa 4 kg. Prędkość początkowa pocisku 340 m/s. Zaopatrzony w magazynek pudełkowy zawierający 32 naboje. Posiadał teoretyczną szybkostrzelność 400 strzałów/min.