Strona główna » Obyczajowe i romanse » Śnienie i życie

Śnienie i życie

5.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-7453-231-0

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Śnienie i życie

Gérard De Nerval przez długi czas zaliczany był do tak zwanych pomniejszych romantyków. Jego dzieło, rozproszone i w dużej części niedokończone, sprawiało problem czytelnikom, komentatorom, historykom literatury i wydawcom. Dopiero ostatnie dziesięciolecia radykalnie zmieniły jego status w historii literatury. Waga dzieła Nervala wydatnie wzrosła dzięki literaturoznawczemu zwrotowi w filozofii współczesnej, która począwszy od Michela Foucaulta, szerzej zajęła się jego pismami, widząc w nich znakomitą egzemplifikację obłędu i problemu ludzkiej tożsamości.
Śnienie i życie obejmuje całą autobiograficzną prozę Nervala z lat 1850–1855, okresu, w którym powstały jego największe dzieła. Sylwia, Pandora i Aurelia – trzy imiona kobiet i wszystkie najważniejsze dziedziny twórczości pisarza: dzieciństwo, podróże i mityczny świat, ale także rozpacz oraz poczucie bycia wyklętym. Zamki Bohemy, Noce październikowe oraz Przechadzki i wspomnienia, łącząc prozę i poezję, fikcję i autobiografię, reportaż i nowelę, dają wgląd w dziewiętnastowieczne realia oraz w umysłowość samego Nervala, jego zmagania z rzeczywistością i literacką formą. Z kolei Przemytnicy to palimpsestowa opowieść o przemierzaniu meandrów historii, które okazują się meandrami ludzkiego umysłu.

Polecane książki

Katastrofalne błędy, które doprowadziły Niemcy do klęski Przez pierwsze siedem lat swoich dyktatorskich rządów Adolf Hitler unikał silniejszych od siebie, uderzał w słabe punkty i osiągał tak oszałamiające sukcesy, że stanął w obliczu zwycięstwa. Ale po roku 1940 zrezygnował z kursu, który mógł go d...
Niniejszy poradnik zawiera opis przejścia zadań głównych jak i pobocznych dostępnych w grze Divinity: Orginal Sin, wraz z licznymi ilustracjami przedstawiającymi kolejne etapy rozgrywki. Znajdziesz w nim również dodatkowe, autorskie porady odnośnie przejścia danych zadań. Znajdziesz tutaj porady dot...
Satyra jest wszechobecna. Dlatego wyrażam przekonanie, że Państwo, za moim przykładem, urządzą w swoich głowach salonik, z dywanem, stolikiem, kwiatami i fotelem bujanym, z którego Pani Satyra mogłaby, w przypływie łaskawej życzliwości, pozdrowić Państwa przez symptomatyczne przymrużenie oka. Z pryw...
Poradnik do Tony Hawk’s Pro Skater 4 pomoże przebrnąć przez setki zadań, jakimi uraczyli nas programiści z Neversoftu. Znalazły się tu także szczegółowe opisy lokacji oraz ogólne porady, które przydadzą się podczas jazdy po wirtualnych parkach. Tony Hawk's Pro Skater 4 - poradnik do gry zawiera posz...
Kuba Rozpruwacz, Ted Bundy, wampir z Bytowa – co łączy te postaci? Każdy z nich był seryjnym mordercą. Jakie były motywy ich zbrodni? Co siedziało w głowie tych mężczyzn w trakcie popełniania tak okrutnego czynu? Czy przyczyna tkwi w chorobie psychicznej, czy może był to akt wykonywany w pełn...
Możesz wychowywać dzieci!To jest książka, na którą wszyscy czekali!Kształtowanie dzieci miłością uczy, jak przekazać dzieciom zasady Królestwa Bożego i ukazuje Serce Pana. Ten łatwy do wdrożenia plan da ci narzędzia do wychowywania dzieci w radości i pełni Pana Jezusa. W przeciwieństw...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Gérard De Nerval

Gérard de Ne­rval

Śnie­nie i życie

Przełożyli Ry­szard En­gel­king i To­masz Swo­bo­da

Przed­mo­wa

1

„Przy­jem­ność – oto cel, do którego sta­le dąży wszel­ka isto­ta zmysłowa. Człowiek, o wie­le do­sko­nal­szy w tej mie­rze od in­nych zwierząt, wy­pa­tru­je go także z większym zapałem. Na tym po­szu­ki­wa­niu scho­dzi mu całe życie; często jed­nak, zwie­dzio­ny bra­kiem doświad­cze­nia tu­dzież nie­do­stat­kiem środków, za­tra­ca się w tej go­ni­twie i miast przy­jem­ności znaj­du­je tyl­ko ból i udrękę”. Zda­nia te w kon­tekście książki złożonej z pism Gérar­da de Ne­rva­la wyglądają na jedną z gorz­kich pu­ent, ja­kie kry­ty­cy często poświęcają tra­gicz­ne­mu życiu au­to­ra Au­re­lii, choć równie do­brze mo­gli­by je od­nieść do sa­mych sie­bie i do każdego, kto czy­ta ich słowa. Przy­to­czo­ny frag­ment jest jed­nak, można by rzec, jesz­cze bliższy Ne­rva­low­skiej eg­zy­sten­cji niż trak­tujące o niej ese­je i bio­gra­fie. Jego au­to­rem jest bo­wiem ro­dzo­ny oj­ciec pi­sa­rza, dok­tor Étien­ne La­bru­nie, au­tor roz­pra­wy O nie­bez­pie­czeństwach po­zba­wia­nia i nadużywa­nia przy­jem­ności we­ne­rycz­nych u ko­biet, obro­nio­nej w pa­ry­skiej École de Méde­ci­ne 9 bru­ma­ire’a roku 14, czy­li 31 paździer­ni­ka roku 1805 – Gérard uro­dzi się nie­spełna trzy lata później, 22 maja roku 1808 (po re­wo­lu­cyj­nym ka­len­da­rzu i ide­ach po­zo­sta­nie już wówczas tyl­ko wspo­mnie­nie).

Na ra­zie Étien­ne La­bru­nie spi­su­je teo­rię. Na stro­nie tytułowej jego dy­ser­ta­cji wid­nie­je mot­to z li­stu nie­ja­kie­go Ise­li­na do Tis­so­ta – tego Tis­so­ta, au­to­ra sławet­ne­go dzieła o zgub­nych skut­kach ona­ni­zmu. W odróżnie­niu jed­nak od prze­po­jo­ne­go kal­wińską mo­ral­nością na­dwor­ne­go me­dy­ka Au­gu­sta III, au­tor O nie­bez­pie­czeństwach… nie jest tak jed­no­stron­ny w swo­im po­dejściu do te­ma­tu. Bo też i te­mat jest inny: tam gdzie Tis­sot mu­siał jed­no­znacz­nie potępiać grzeszną zmysłowość, La­bru­nie, po­mny miesz­czańskiej apo­lo­gii stadła małżeńskie­go, ostrze­ga przed wszelką skraj­nością, za­le­cając au­rea me­dio­cri­tas. Tym, które (ale i „którzy” – wie­le wniosków wy­pro­wa­dzo­nych jest per ana­lo­giam na pod­sta­wie ob­ser­wa­cji skutków, ja­kie przy­no­si uwal­nia­nie, bądź też po­wstrzy­my­wa­nie na­sie­nia) urągają tej za­sa­dzie, gro­zi nie tyl­ko kla­sycz­na, hi­po­kra­tej­ska dusz­ność ma­cicz­na, czy­li hi­ste­ria, lecz także gorączka, epi­lep­sja, wie­le in­nych chorób oraz wszel­kie­go ro­dza­ju kro­sty i upławy, których bo­ga­ty ka­ta­log dok­tor La­bru­nie po­da­je w swo­jej roz­pra­wie, zgod­nie z ówcze­snym wzor­cem piśmien­nic­twa me­dycz­ne­go (nie­ste­ty, już nie­ak­tu­al­nym) pełnej ma­low­ni­czych aneg­dot i przy­padków, jak również sen­ten­cji łacińskich.

Należy sądzić, że sze­ro­ko ro­zu­mia­na me­dio­cri­tas była wzo­rem, jaki dok­tor La­bru­nie chciał prze­ka­zać swo­je­mu sy­no­wi. Ten ostat­ni nie­spełna pół roku przed sa­mobójczą śmier­cią na­pi­sze do swo­je­go le­ka­rza, Émile’a Blan­che’a: „Główną udręką we wszyst­kich chwi­lach sa­mot­ności była za­wsze myśl o moim ojcu. Niech Pan nie myśli, że po­wta­rzam to, by za­skar­bić so­bie Pana łaskę, al­bo­wiem wszyst­kie cier­pie­nia, których mu przy­spo­rzyłem, nie­ustan­nie drążą me ser­ce. Gdy­bym miał dać przykład naj­strasz­liw­szej po­ku­ty, jaką można so­bie wy­obra­zić, byłaby nią ta właśnie myśl. Proszę mu tego nie po­wta­rzać”. Na­zna­czo­ne nie­obec­nością i nie­zro­zu­mie­niem re­la­cje Ne­rva­la z oj­cem – którego na­zwi­sku nie po­zwo­lił on wejść do hi­sto­rii li­te­ra­tu­ry, zastępując je nazwą pola upraw­ne­go – stoją niewątpli­wie w cen­trum jego dzieła, choć sy­tu­ują się nie­co bliżej „po­zba­wia­nia” niż „nadużywa­nia”: dają o so­bie znać w sposób, jak za­wsze u Ne­rva­la, dys­kret­ny, a przez to tym bar­dziej wy­mow­ny.

Nie wie­my tym sa­mym zbyt wie­le o bez­pośred­nich efek­tach oj­cow­skich za­le­ceń w kwe­stii „przy­jem­ności we­ne­rycz­nych” w życiu Ne­rva­la. Au­to­rzy Słowni­ka Ne­rva­low­skie­go ze­bra­li wnio­ski z nie­licz­nych świa­dectw na ten te­mat w haśle Seks. Wy­ni­ka z nich tyle, że pi­sarz ra­czej nie słuchał wskazówek Tis­so­ta, co zda­niem jed­ne­go z przy­ja­ciół, za­pew­ne wier­ne­go adep­ta tychże wskazówek, było główną przy­czyną jego obłędu. Zna­my też list Teo­fi­la Gau­tie­ra z ich wspólnej podróży do Bel­gii w 1836 roku, skąd au­tor Pan­ny de Mau­pin chwa­li się ad­re­sa­to­wi: „Całko­wi­cie przyćmie­wam mo­je­go młode­go przy­ja­cie­la Gérar­da, choć odkąd je­stem w tym pie­skim kra­ju, nie stanął mi ani razu, a Gérard ma nie­ustanną erekcję”. Trud­no stwier­dzić, ile w tym sztu­bac­kie­go żartu, ile fak­tycz­ne­go pria­pi­zmu; to zresztą mało istot­ne. Ważne są na­to­miast wszel­kie­go ro­dza­ju „echa eg­zy­sten­cjal­ne”, jak na­zwie je me­to­dycz­nie się nimi zaj­mujący, ge­nial­ny au­to­bio­graf Mi­chel Le­iris. Ne­rval mu­siał znać roz­prawę ojca choćby z tytułu. Nie mógł po­mi­jać jej w myślach – on, po­tra­fiący ko­ja­rzyć ze sobą dro­bia­zgi z naj­od­le­glej­sze­go dzie­ciństwa – gdy padał ofiarą „we­ne­rycz­nych przy­jem­ności”, ra­czej ich po­zba­wio­ny niż nadużywający. „W każdym ra­zie dys­kre­cja Gérar­da w kwe­stii własne­go życia sek­su­al­ne­go wska­zu­je nie tyle na brak za­in­te­re­so­wa­nia, ile na splot za­kazów, po­czu­cia winy i nie­spełnie­nia, z którymi – jak się wy­da­je – au­tor nie po­tra­fił so­bie po­ra­dzić” – piszą Pi­cho­is i Brix (przekład Wiesława Kro­ke­ra).

Spośród nie­licz­nych i we wszyst­kich wy­pad­kach do­mnie­ma­nych ko­cha­nek Ne­rva­la w pierw­szym rzędzie wy­mie­nić należy tę, w której przez długi czas upa­try­wa­no źródła wszyst­kich jego nieszczęść oraz wzor­ca dla naj­większych ko­bie­cych po­sta­ci jego pro­zy: Jen­ny Co­lon. Bar­dziej wni­kli­we stu­dia bio­gra­ficz­ne po­zwo­liły ze­rwać z tą uprasz­czającą le­gendą, choć łatwo zro­zu­mieć, w ja­kim stop­niu ta ak­tor­ka i śpie­wacz­ka – a więc po­stać łącząca dwa pod­sta­wo­we fan­ta­zma­ty Ne­rva­low­skie­go ob­ra­zu ko­bie­ty – mogła stać się dla po­ety fi­gurą, która ni­czym ma­gnes przy­ciągała, zwłasz­cza po swo­jej przed­wcze­snej śmier­ci, mi­totwórcze wy­obrażenia i echa głębo­kich kom­pleksów. Po­dob­nie jak dru­ga z ubóstwio­nych prze­zeń ar­ty­stek, piękna pia­nist­ka Ma­rie Pley­el – pier­wowzór li­te­rac­kiej Pan­do­ry. To w opo­wieści o niej po­ja­wia się ta tur­pi­stycz­na wi­zja: „W roz­tar­gnie­niu łykałem pest­ki gra­na­tu. Po­czułem ból w gar­dle. Udu­siłem się na śmierć. Ucięto mi głowę i wy­sta­wio­no u bram se­ra­ju; umarłbym na do­bre, gdy­by nie pa­pu­ga – prze­la­ty­wała właśnie obok i połknęła część pe­stek zmie­sza­nych z krwią”. Podróżując w 1834 roku po Włoszech, Ne­rval po­dzi­wia w Ne­apo­lu „piękną Ju­dytę Ca­ra­vag­gia” – w rze­czy­wi­stości nie Ca­ra­vag­gia, lecz Ar­te­mi­sii Gen­ti­le­schi według dzi­siej­szej atry­bu­cji. Zna­mien­ne, że au­tor Pan­do­ry zwra­ca uwagę aku­rat na ten ar­che­typ ka­strującej ko­bie­ty – „pa­trio­tycz­nej kur­wy”, jak na­zwie ją Le­iris, który w hołdzie Ne­rva­lo­wi przyj­mie w par­ty­zant­ce pseu­do­nim „Gérard”. Na płótnie Ar­te­mi­sii de­ka­pi­ta­cja przy­po­mi­na gwałt, jest ma­ni­fe­stacją ko­bie­cej siły, an­ty­tezą i dopełnie­niem por­tretów przy­ja­ciółek z Va­lo­is. Do­pie­ro ich ze­sta­wie­nie na jed­nym pla­nie two­rzy pełny ob­raz Ne­rva­low­skiej ko­bie­ty – stop mitu i na­tu­ral­ności, o który pi­sarz ob­wi­nia sam sie­bie w Au­re­lii: „zwykłą ko­bietę na­szych czasów wziąłem za Laurę czy Be­atry­cze…” To także, pa­ra­dok­sal­nie, po­twier­dze­nie uwag, ja­kie oj­ciec za­warł w kon­klu­zji swo­ich roz­ważań o prze­sad­nej wstrze­mięźliwości: „Z dość licz­nych przykładów, ja­kie przy­to­czyłem na po­par­cie mo­ich tez, wy­ni­ka nie­zbi­cie, że ko­bieta jest istotą, której żywot to ist­ny splot fi­zycz­nych i mo­ral­nych sprzecz­ności. Jeśli jest słabej kom­plek­sji, naj­drob­niej­sza przy­czy­na wpędza ją w cho­robę, a zmysłowe przy­jem­ności są nie­zbyt roz­wi­nięte, bądź też nie po­ja­wiają się wte­dy, gdy wol­no jej z nich ko­rzy­stać. Jeśli jest ener­gicz­na, na­tu­ra wy­ja­wia jej swój nie­zmien­ny cel, rodząc nad­mier­ne pożąda­nie, któremu ule­gnięcie pro­wa­dzi nie­chyb­nie do strasz­li­wych chorób i śmier­ci”. Aż dziw, że w prze­bo­ga­tej ga­le­rii Ne­rva­low­skich ko­biet nie znaj­dzie­my od­po­wied­ni­ka le­gen­dar­nej Lu­kre­cji, którą Le­iris – za Cra­na­chem – dopełni ob­raz ko­biety budzącej fa­scy­nację i prze­rażenie.

Inna nie­obec­ność wy­da­je się jed­nak ważniej­sza: „Mo­jej mat­ki nig­dy nie wi­działem, jej por­tre­ty zo­stały za­gu­bio­ne lub skra­dzio­ne; wiem tyl­ko, że przy­po­mi­nała po­stać z ówcze­snej ry­ci­ny według Prud’hona czy Fra­go­nar­da, za­ty­tułowa­nej Skrom­ność. Gorączka, na którą zmarła, do­padła mnie w życiu trzy­krot­nie w re­gu­lar­nych odstępach cza­su. W mo­men­tach tych mój umysł za­wsze na­cho­dziły ob­ra­zy żałoby i roz­pa­czy, ja­kie to­wa­rzy­szyły moim początkom. Tyle razy czy­ta­no mi li­sty, które mat­ka pisała nad brze­ga­mi Bałtyku, Spre­wy czy Du­na­ju!” W tych czte­rech zda­niach Prze­cha­dzek i wspo­mnień Ne­rval stresz­cza nie­mal całą hi­sto­rię swo­ich re­la­cji z ro­dzi­cielką: nie­obec­ność, brak ob­ra­zu, brak wspo­mnień, żałoba, roz­pacz i epi­sto­lar­ne zapośred­ni­cze­nie uczu­cia, wyjęte jak­by wprost z Jana Ja­ku­ba, którego pu­sty grób w Er­me­no­nvil­le będzie Ne­rval re­gu­lar­nie od­wie­dzać. I jesz­cze – ge­ne­tycz­ne, jak byśmy dziś po­wie­dzie­li – wy­wie­dze­nie własne­go obłędu ze śmier­tel­nych do­le­gli­wości mat­ki, których nie możemy tłuma­czyć me­todą Étien­ne’a La­bru­nie: czy nie po to ciągał żonę za sobą i Wielką Armią, by uchro­nić ją przed „nie­bez­pie­czeństwa­mi po­zba­wie­nia przy­jem­ności we­ne­rycz­nych”? W Au­re­lii Ne­rval wpi­sze tę wy­prawę – z której weźmie wszak początek jego psy­cho­za po­rzu­ce­nia – w mi­tycz­ny sche­mat: „Nig­dy nie po­znałem swo­jej mat­ki, która za­pragnęła to­wa­rzy­szyć ojcu w wy­prawie wo­jen­nej, jak żony daw­nych Ger­manów”. Im bliżej końca, tym gładziej wszyst­ko układa się w spójną struk­turę, a ra­czej: tym większy, tym bar­dziej roz­pacz­li­wy jest wysiłek po­ety, by od­na­leźć jakąkol­wiek spójność w tym splo­cie tra­gicz­nych przy­padków, ja­kim jest eg­zy­sten­cja.

Jak gdy­by eg­zor­cy­zmując tę nie­odbytą podróż dzie­ciństwa – podróż, która na parę lat po­zba­wiła go oboj­ga ro­dziców, a na za­wsze ode­brała matkę – Ne­rval co chwi­la wy­ru­sza w jakąś podróż, bliższą bądź dalszą, nie­rzad­ko w jej trak­cie wy­czer­pując skrom­ne za­so­by fi­nan­so­we, uzy­ska­ne prze­ważnie na po­czet nie­na­pi­sa­nych jesz­cze, obie­ca­nych do­pie­ro ar­ty­kułów i re­cen­zji te­atral­nych. Kie­dy ze względu na stan zdro­wia za­bra­nia mu się dal­szych podróży – których owo­cem jest choćby Podróż na Wschód – od­by­wa te bliższe, w oko­li­ce Paryża. Ich li­te­rac­kim plo­nem są ar­cy­dzieła ostat­nich lat życia: Noce paździer­ni­ko­we, Syl­wia, Prze­chadz­ki i wspo­mnie­nia. Do­wodząc ba­nal­nej praw­dy, że bo­gac­two podróżni­czych re­flek­sji jest nie­za­leżne od geo­gra­ficz­nej mar­szru­ty, naj­bar­dziej przej­mujący za­pis doświad­cze­nia two­rzy Ne­rval w hi­sto­riach zza mie­dzy, które, tak się składa, w wie­lu mo­men­tach po­kry­wają się z po­wro­tem do dzie­ciństwa. Jego podróże bo­wiem to wędrówki tyleż w prze­strze­ni, co w cza­sie – właśnie ku dzie­ciństwu, którego wspo­mnie­nia „ożywają, gdy do­cho­dzi­my połowy życia”, jak to sam Ne­rval zbyt opty­mi­stycz­nie za­uważył w Prze­myt­ni­kach. Być może naj­ważniejszą z Ne­rva­low­skich podróży jest jed­nak ta opi­sa­na w Au­re­lii: „podróż do wnętrza sa­me­go sie­bie”, jak określi ją w Ese­ju o cu­dow­ności Mi­chel Le­iris. Jeśli zgo­dzi­my się ze stwier­dze­niem, że każde dzieło Ne­rva­la to opo­wieść o po­szu­ki­wa­niu, bar­dzo zna­mien­ne okaże się za­mknięcie tej twórczości tek­stem opo­wia­dającym o po­szu­ki­wa­niu własne­go „ja” na dro­dze naj­bar­dziej wy­cieńczającej i pełnej pułapek, której naj­ważniej­sze eta­py przy­pa­dają na noc­ny, nie­ru­cho­my czas ma­rzeń sen­nych i kosz­marów.

2

Nie wie­my, jaki kształt przy­brałaby Au­re­lia, gdy­by au­to­ro­wi dane było ją ukończyć. Czy ta men­tal­na podróż w głąb sie­bie przy­niosłaby po­dob­ny sku­tek te­ra­peu­tycz­ny, jak wcześniej­sze spa­ce­ry? „Wy­szedłem, by prze­chadzką za mia­stem uci­szyć cier­pie­nie i spóźnio­ne wy­rzu­ty su­mie­nia, mar­szem i zmęcze­niem chciałem otępić myśli i za­pew­nić so­bie, być może, życz­liw­sze sny na następną noc” – pi­sze Ne­rval w dru­giej części opo­wia­da­nia, chy­ba szcze­rze wyjaśniając jedną ze swo­ich ma­nii, a może po pro­stu pro­po­nując ko­lejną ra­cjo­nalną in­ter­pre­tację tego, do cze­go ra­cjo­nalne me­to­dy ni­jak nie dają dostępu. Je­den z przy­ja­ciół, Char­les As­se­li­ne­au, po­twier­dza wiarę Ne­rvala w uzdro­wi­cielską moc spa­ce­ru: „Po­dob­nie jak wszy­scy cho­rzy, którzy doświad­czy­li przy­mu­so­we­go za­mknięcia, lecz być może sil­niej niż inni, Gérard czuł od­razę do kli­ni­ki, mimo iż dok­tor Blan­che trak­to­wał go tam jak przy­ja­ciela. Kie­dy prze­czu­wał, że cho­ro­ba się zbliża, z lęku przed tra­fie­niem do Pas­sy ucie­kał i ukry­wał się naj­le­piej jak umiał. W tym sta­nie najczęściej przed­siębrał długie mar­sze po­la­mi, mając na­dzieję, że zwal­czy cho­robę fi­zycz­nym zmęcze­niem; jak twier­dził, nie­raz mu się to udało”. Nie­raz, ale nie za­wsze – z Nocy paździer­ni­ko­wych płynie inna na­uka: włóczęgo­stwo, zarówno te­ry­to­rial­ne, jak i men­tal­ne, nie­chyb­nie pro­wa­dzi do za­mknięcia. Zda­ni na przy­pa­dek, prze­cho­dzi­my z miej­sca do miej­sca, w grun­cie rze­czy za­wie­sze­ni między wol­nością a znie­wo­le­niem, po­szu­kując śladów przeszłości, a na­po­ty­kając głównie brak, roz­cza­ro­wa­nie i ślady znisz­cze­nia – tak samo jak w wędrówkach in­ne­go wiel­kie­go me­lan­cho­li­ka, Win­frie­da Geo­r­ga Se­bal­da, który od­by­wając długie, zwy­kle czte­ro­go­dzin­ne spa­ce­ry z Wo­od­brid­ge do Or­ford, z Or­ford do Har­le­ston i po in­nych pust­ko­wiach wschod­nie­go wy­brzeża An­glii, wy­do­by­wa na światło dzien­ne zna­ki cy­wi­li­za­cyj­nej zagłady, lecz na ko­niec po­zo­sta­je ze swoją pier­wotną nie­wiedzą: „Wędro­wałem pra­wie czte­ry go­dzi­ny i nie wi­działem nic prócz sięgających aż po ho­ry­zont pól, w większej części już uprzątniętych, zaciągniętego ni­ski­mi chmu­ra­mi nie­ba i roz­rzu­co­nych w od­ległości jed­nej–dwu mil od sie­bie zagród, prze­ważnie oto­czo­nych kępami drzew. Gdy tak szedłem, na oko nie­kończącymi się pro­sty­mi dro­ga­mi, nie minął mnie chy­ba żaden sa­mochód i ani wte­dy nie wie­działem, ani nie wiem dziś, czy ta sa­mot­na wędrówka była dla mnie do­bro­dziej­stwem, czy udręką” (tu i da­lej przekład Małgo­rza­ty Łuka­sie­wicz).

Ne­rval również waha się co do zna­cze­nia swo­ich wędrówek – i tych prze­strzen­nych, i tych men­tal­nych. By­wają dlań do­bro­dziej­stwem, by­wają udręką. Na eu­fo­rycz­nej pierw­szej stro­nie Au­re­lii wzdra­ga się przed na­zwa­niem swo­je­go sta­nu cho­robą: „Nig­dy nie czułem się zdrow­szy. Cza­sem zda­wałem się so­bie dwa­kroć sil­niej­szy i żwaw­szy; sądziłem, że wszyst­ko wiem, wszyst­ko ro­zu­miem; wy­obraźnia była mi źródłem nie­skończo­nych roz­ko­szy. Czyż od­zy­skaw­szy to, co lu­dzie na­zy­wają rozsądkiem, nie należy żałować ich stra­ty?…” Od­wiecz­ny, a może do­pie­ro dwu­dzie­sto­wiecz­ny dy­le­mat stu­diów nad sza­leństwem, z którego an­typ­sy­chia­tria uczy­niła swo­je na­uko­we cre­do. Jak wie­le można znieść, jak wie­le poświęcić, by przeżyć stan, o którym pi­sze Ne­rval w trze­cim roz­dzia­le opo­wia­da­nia: „Oto­czyła mnie noc­na straż – wy­da­wałem się so­bie wówczas tak ogrom­ny i tak potężnie nałado­wa­ny elek­trycz­nością, że mógłbym oba­lić każdego, kto się do mnie zbliży. Ko­micz­nie mu­siały wyglądać moje usiłowa­nia, by nie na­ra­zić na szwank zdro­wia i życia żołnie­rzy, którzy się mną za­opie­ko­wa­li”? To, co zwy­kle po­zo­sta­je od­ległe i nie­dostępne, za­mknięte nie­prze­kra­czalną gra­nicą snu i ma­rze­nia, u Ne­rvala jest częścią jed­no­li­tej masy „śnie­nia i życia”. To przy­wi­lej tych, którzy chodzą z gwiazdą na czo­le, jak na­zwał to do­zna­nie Ray­mond Ro­us­sel, au­tor bliźnia­czej re­la­cji z eg­zy­sten­cjal­nej eks­ta­zy: „Zaciągnąłem zasłony, gdyż bałem się, że naj­drob­niej­sza szcze­li­na prze­puści na zewnątrz świe­tli­ste pro­mie­nie, ja­kie wy­cho­dziły z mego pióra, chciałem ściągnąć zasłonę jed­nym ru­chem i rozświe­tlić świat. Roz­rzu­co­ne pa­pie­ry two­rzyłyby pro­mie­nie światła do­cie­rające aż do Chin, a osza­lały tłum zwa­lałby się na dom” (przekład Bog­da­na Ba­na­sia­ka).

Pier­re Ja­net, psy­chia­tra Ro­us­se­la, na­zy­wał go „bied­nym, małym cho­rym”; o Ne­rva­lu mówio­no „bied­ny Gérard” albo „po­czci­wy Gérard”. To dzie­więtna­sto­wiecz­na wer­sja po­praw­ności po­li­tycz­nej, mimo że cho­ro­ba nie za­wsze prze­ja­wiała się w bez­bo­le­sny dla oto­cze­nia sposób. W jed­nej z no­ta­tek Nada­ra można prze­czy­tać: „Widzę na­sze­go bied­ne­go Gérar­da de Ne­rva­la po ostat­nim ata­ku gorączki wiel­kiej, w cza­sie którego gro­ził Teo­fi­lo­wi nożem”. No­tat­ka po­cho­dzi praw­do­po­dob­nie z okre­su po­prze­dzającego je­den z licz­nych po­bytów Ne­rva­la w kli­ni­ce – po­bytów, które od roku 1841 wy­zna­czają rytm jego życia, a także twórczości, po­tem zaś Ne­rva­low­skich bio­gra­fii, chętnie zaj­mujących się tym „przy­pad­kiem”. Już współcześni, rzecz ja­sna, zwłasz­cza lu­dzie bli­scy Ne­rva­lo­wi, za­sta­na­wia­li się nad przy­czy­na­mi jego kry­zysów psy­chicz­nych, nie­rzad­ko wca­le im się nie dzi­wiąc. Édo­uard Our­liac, kom­pan z zaułka du Doy­enné, wy­li­czał te po­wo­dy w liście do in­ne­go to­wa­rzy­sza za­baw i nie­do­li, Vic­to­ra Lo­uben­sa, pod­czas pierw­sze­go po­bytu Ne­rva­la u dok­to­ra Blan­che’a w 1841 roku: „Widzę ich tysiąc: nędza, zwy­cza­jo­we błądze­nie umysłu po­zba­wio­ne­go stałej za­sa­dy, sprzecz­ności wy­ni­kające z po­wierz­chow­nej wie­dzy i głębo­kiej igno­ran­cji, ciągłe nadużywa­nie słowa i ro­zu­mu, naj­nie­bez­piecz­niej­sze igrasz­ki in­te­li­gen­cji, bez­brzeżna duma tłumio­na po­twor­nym le­ni­stwem, co chwi­la miażdżona, wy­pie­ra­na, uci­ska­na, wresz­cie nie­oby­czaj­ność, nie­ustan­ne pod­nie­ce­nie bez celu i ujścia, nad­miar je­dze­nia, płynów, kawa trzy albo czte­ry razy dzien­nie, ko­bie­ty, cha­os, a nade wszyst­ko, jak za­pew­niają, ma­stur­ba­cja – myśli Gérar­da nig­dy nie były do końca zdro­we, wszy­scyśmy byli jak on, ale właśnie dla­te­go, że mniej gwałtow­ny, to on jest nie­ule­czal­ny”.

Na do­miar złego cho­ro­ba Ne­rva­la sta­je się pu­blicz­na: uprze­dzając epokę dzi­siej­szych ta­blo­idów, Ju­les Ja­nin życz­li­wie in­for­mu­je pa­ry­ski świa­tek li­te­rac­ki o obłędzie pi­sa­rza w ar­ty­ku­le, którego au­tor Syl­wii nig­dy mu nie za­po­mni (po­dob­ny tekst ogłosi później Alek­san­der Du­mas). Jesz­cze w tym sa­mym 1841 roku Ne­rval pi­sze przej­mujący list do Idy Fer­rier, przyszłej pani Du­mas, w którym wy­ja­wia, jak wie­le go kosz­to­wało po­go­dze­nie się z ety­kietą cho­re­go psy­chicz­nie: „Wy­znaj! Wy­znaj! – krzy­cze­li, tak jak kie­dyś do cza­row­nic i he­re­tyków, aż wresz­cie zgo­dziłem się na za­kla­sy­fi­ko­wa­nie mnie do zde­fi­nio­wa­nej przez le­ka­rzy do­le­gli­wości, która w słowni­ku me­dycz­nym na­zy­wa­na jest Teo­ma­nią bądź De­mo­no­ma­nią”. U Ne­rvala do­cho­dzi bo­wiem do za­ma­za­nia nie tyl­ko gra­ni­cy między śnie­niem a życiem, lecz również tej między zdro­wiem a cho­robą: okre­sy słabości sta­le prze­pla­tają się z długi­mi ty­go­dnia­mi po­pra­wy, a na­wet pod­czas kry­zysów po­ja­wiają się chwi­le nie­zwykłej prze­ni­kli­wości, w których wrażliwy umysł po­ety szczególnie do­tkli­wie od­czu­wa dra­mat swo­jej sy­tu­acji. Kla­sy­fi­ka­cja, de­fi­ni­cja, słownik – to słowa nie­mające nic wspólne­go z życiem, słowa wo­bec nie­go zewnętrzne, po­chodzące z in­ne­go porządku; słowa, w których nie ma miej­sca na ro­zu­mie­nie i od­czu­wanie, na człowie­ka i rze­czy­wi­stość. A prze­cież na sty­ku tych ele­mentów ro­dzi się to, co owe kla­sy­fi­ka­cje, de­fi­ni­cje i słowni­ki chcą na­zy­wać manią, sza­leństwem, obłędem. Do­sko­na­le wy­ra­ził to – że po­zwolę so­bie znów wy­biec w przód, bliżej na­szych czasów – Mau­ri­ce Blan­chot w liście do Geo­r­ges’a Ba­ta­il­le’a, pi­sa­nym na dwa lata przed śmier­cią tego ostatnie­go: „Od daw­na wy­da­je mi się, że kłopo­ty ner­wo­we, na które cier­pisz – by użyć me­dycz­nie obiek­tyw­nych słów – są po pro­stu Two­im spo­so­bem au­ten­tycz­ne­go przeżywa­nia owej praw­dy, utrzymywa­nia się na po­zio­mie owe­go bezosobowe­go nieszczęścia, ja­kim jest świat w swo­jej isto­cie”. Do­pie­ro ta­kie spoj­rze­nie, zry­wające z re­to­ryką sza­leństwa jako by­cia wy­brańcem i prze­kształcające Ro­us­se­lowską gwiazdę na czo­le w bo­le­sne, palące piętno, po­zwa­la zna­leźć się na dro­dze wiodącej do zro­zu­mie­nia strasz­li­we­go cier­pie­nia, ja­kie sta­je się udziałem „bied­nych, małych cho­rych”.

3

Nikt chy­ba nie wy­ra­ził tego le­piej niż An­to­nin Ar­taud. Ten, którego sza­leństwo naj­pierw obu­rzało tak wie­lu, a po­tem, po jego śmier­ci, tak wie­lu za­chwy­cało, przez całe życie to­czył bez­na­dziejną walkę o unik­nięcie bólu, o od­zy­ska­nie kon­tro­li nad swo­im ciałem i myślami. W pew­nym mo­men­cie nie na­zy­wał już tego ciałem, lecz or­ga­na­mi, a wresz­cie – mięsem: tym, które, by przy­wołać słowa po­ety, tyl­ko przez przy­pa­dek nie wisi na rzeźni­czym haku. Na­wet wte­dy jed­nak, w gorączko­wych za­pi­skach ze­szy­to­wych w Ro­dez, usiłuje Ar­taud uspójnić coś, co znaj­du­je się na dro­dze nie­uchron­ne­go, co­raz szyb­ciej postępującego roz­pa­du. „Ta czuj­na świa­do­mość – pi­sze Clau­de Pi­cho­is, za­wsze bar­dzo ostrożny we wszel­kie­go ro­dza­ju ana­chro­ni­zmach – to wspólna ce­cha Ne­rva­la i Ar­tauda”. Sam twórca Te­atru Al­fre­da Jar­ry również do­strze­gał swo­je du­cho­we po­kre­wieństwo z ro­man­tycz­nym poetą: „Musi Pan wie­dzieć z mo­ich książek – pisał w nig­dy nie­wysłanym liście do Geo­r­ges’a Le Bre­to­na, au­to­ra stu­dium o Chi­me­rach – że je­stem człowie­kiem gwałtow­nym i po­ryw­czym, pełnym strasz­li­wych wewnętrznych burz, które za­wsze za­mie­niałem w po­ezję, w ma­lar­stwo, w in­sce­ni­zację i w pi­smo, gdyż musi Pan też wie­dzieć, z mo­je­go życia, że tych burz nig­dy nie po­ka­zuję na zewnątrz. Wi­dzi Pan, do ja­kie­go stop­nia czułem za­wsze życie Gérar­da de Ne­rva­la bli­sko własne­go”. Nie­co da­lej do­da­je: „Choć Gérard de Ne­rval nie zo­stał po­wie­szo­ny na Gol­go­cie, po­wie­sił się przy­najm­niej, i to sam, na la­tar­ni, tak jak powłoka porażone­go ciała za­wie­szo­na na sta­rym gwoździu albo sta­ry roz­pacz­li­wy ob­raz przy­twier­dzo­ny do ścia­ny”. Bez zna­cze­nia jest tu­taj za­mia­na szta­by okien­nej na zwy­cza­jową la­tar­nię, po­dob­nie jak bez zna­cze­nia są wypełniające list Ar­tau­da al­che­micz­no-ka­ba­li­stycz­ne dy­wa­ga­cje, które owszem, zaj­mo­wały obu pi­sa­rzy, lecz nie­do­rzecz­nością jest – tak jak czy­niła to kry­ty­ka w pierw­szych de­ka­dach po woj­nie – trak­to­wa­nie kabały, al­che­mii i gno­zy jako klu­cza do ich dzieł. Naj­istot­niej­sze w tekście Ar­tau­da wy­da­je mi się głębo­kie po­czu­cie eg­zy­sten­cjal­nej tożsamości z Ne­rvalem, po­zwa­lające wi­dzieć w au­to­rze Au­re­lii – tak jak w Van Go­ghu, tak jak w sa­mym Ar­tau­dzie – ko­lej­ne­go „sa­mobójcę społecz­ne­go”, jak określił Ar­taud fla­mandz­kie­go ma­la­rza. Ne­rval wpraw­dzie „nie zo­stał po­wie­szo­ny na Gol­go­cie”, lecz zo­stał na swo­je sa­mobójstwo, po­dob­nie jak Van Gogh, ska­za­ny, co su­ge­ru­je także Pi­cho­is: „Sa­mobójstwo Ne­rvala to re­wers mor­der­stwa, popełnio­ne­go nie przez ban­dytów, lecz, dzień po dniu, przez jego «przy­ja­ciół». Mor­der­ca­mi byli Ja­nin i Du­mas oraz paru in­nych”.

Z jed­nej stro­ny psy­cho­za, z dru­giej – wal­ka o przej­rzy­stość świa­do­mości. Wal­ka pro­wa­dzo­na w prze­strze­ni pi­sma. Na długo przed Nor­th­ro­pem Frye i Pau­lem Ri­co­eu­rem au­tor Prze­myt­ników prze­czuł i zro­zu­miał, że opo­wia­da­nie – dziś po­wie­dzie­li­byśmy: nar­ra­cja – równa się roz­po­zna­niu (Frye na­zy­wał to za sta­rożyt­ny­mi ana­gno­ri­sis), a przede wszyst­kim nada­niu sen­su. W tym ostat­nim wy­pad­ku jed­nak należałoby ra­czej użyć for­my nie­do­ko­na­nej: „nada­wa­niu”, gdyż w od­nie­sie­niu do życia – bo to jemu opo­wia­da­nie chce nada­wać sens – można mówić tyl­ko o próbach, wciąż po­na­wia­nych, nig­dy nie­spełnio­nych. Wy­da­je się, że Ne­rval bar­dzo długo, może do sa­me­go końca, wie­rzył w ten nar­ra­cyj­ny cud i – pa­ra­dok­sal­nie – był naj­bliższy jego spełnie­nia w ar­cy­dzie­le, ja­kim są Prze­myt­ni­cy – w naj­bar­dziej ra­do­snym i bez­tro­skim z jego tekstów. Pa­ra­dok­sal­nie, po­nie­waż to w tym utwo­rze pa­dają pamiętne słowa o księdzu du Bu­cqu­oy: „Za­rzu­cił żywot świętego, gdyż mimo tysięcznych wysiłków i kon­tem­pla­cji nie zdołał czy­nić cudów. Zresztą postąpił rozsądnie, bo po cóż być świętym w ta­kiej sy­tu­acji?” To właśnie do tych zdań kil­ka­krot­nie po­wra­cał będzie Le­iris – „Gérard” – widząc w nich me­ta­forę pi­sar­skie­go dy­le­ma­tu, który był także udziałem Ne­rva­la: „Upra­wiać li­te­ra­turę jako taką, w pełnej świa­do­mości jej ogra­ni­czeń, albo wy­co­fać się z gry” (Le­iris, Fi­bril­les).

Za­nim Ne­rval sta­nie się „sa­mobójcą społecz­nym” i na do­bre wy­co­fa się z gry, po­dej­mie te­ra­peu­tyczną, nie­mal na­ukową próbę do­ko­na­nia li­te­rac­kie­go cudu, po­le­gającego na prze­mia­nie „śnie­nia” w „życie”, a tym sa­mym na po­wro­cie do tego życia po śmier­ci za­wy­ro­ko­wa­nej już przez Ja­ni­na i in­nych „przy­ja­ciół”. Nie­za­wod­ny słownik Pi­cho­is i Bri­xa pod hasłem Au­re­lia przy­po­mi­na, że „idea le­cze­nia cho­ro­by umysłowej przez za­pi­sy­wa­nie roz­po­wszech­nio­na była w śro­do­wi­sku le­kar­skim nie tyl­ko na długo przed Freu­dem, ale i przed Au­re­lią” (przekład Jana Ma­rii Kłoczow­skie­go). Nie wspo­mi­nając już o Ad­rie­nie Bo­re­lu, jed­nym z pierw­szych fran­cu­skich psy­cho­ana­li­tyków, dzięki któremu po­wstał Wiek męski (Le­iris byłby – a może był? – za­chwy­co­ny tym po­kre­wieństwem z praw­dzi­wym Gérar­dem). Ne­rval wpi­su­je się za­tem w długą hi­sto­rię te­ra­pii po­przez pi­sa­nie, kie­dy śle do dok­to­ra Blan­che’a ta­kie słowa: „Posyłam panu dwie stro­ny, które należy dołączyć do tych od­da­nych panu wczo­raj. Będę kon­ty­nu­ował tę serię snów, jeśli pan chce” (przekład Jana Ma­rii Kłoczow­skie­go). Ale w tym sa­mym dniu, 2 grud­nia 1853 roku, pi­sze po­dob­ne słowa do in­ne­go le­ka­rza – dok­to­ra La­bru­nie: „Po­sta­no­wiłem spi­sy­wać i usta­lać wszyst­kie wrażenia, ja­kie po­zo­sta­wiła mi cho­ro­ba. Stu­dium to nie po­zo­sta­nie bezużytecz­ne dla ob­ser­wa­cji i na­uki. Nig­dy nie miałem ta­kiej łatwości ana­li­zy i opi­su”. Przy czym ten­den­cja ta nie do­ty­czy wyłącznie Au­re­lii: bo­daj w No­cach paździer­ni­ko­wych Ne­rval po raz pierw­szy w pełni zda­je so­bie sprawę – choć na ra­zie na gro­te­skową modłę – z możliwości, ja­kie daje wpro­wa­dze­nie snu do nar­ra­cji. Z ko­lei początek trze­cie­go roz­działu Syl­wii an­ty­cy­pu­je dość od­ległe jesz­cze w cza­sie „objaśnia­nie ma­rzeń sen­nych”: „To półsen­ne wspo­mnie­nie wszyst­ko mi wyjaśniło. Nieżywiąca żad­nych na­dziei, nie­określona miłość do ak­tor­ki, budząca się we mnie co wieczór wraz z roz­poczęciem spek­ta­klu i pry­skająca do­pie­ro, gdy usy­piałem, zro­dziła się ze wspo­mnie­nia Ad­rian­ny, noc­ne­go kwia­tu, co roz­chy­la płatki w bla­dym świe­tle księżyca, różowo-złote­go wi­dziadła, co su­nie zie­loną mu­rawą, na poły skąpaną w białej mgle”.

Ten „ba­dacz własnej eg­zy­sten­cji” – jak po kun­de­row­sku określa Ne­rva­la Ma­rek Bieńczyk – był bo­daj pierw­szym no­wo­cze­snym poetą, który upu­blicz­nił swo­je sza­leństwo. Upu­blicz­nił je nie po to, by pro­wo­ka­tor­sko rzu­cić wy­zwa­nie miesz­czańskie­mu świa­tu – tak będą ro­zu­mieć jego gest sur­re­aliści – ale dla­te­go, że było ono nie­odłącznym ele­men­tem jego pro­ce­su twórcze­go. Nie w tym sen­sie, że naj­ge­nial­niej­sze z jego tekstów – czy­li także te po­miesz­czo­ne w ni­niej­szym to­mie – są dziełem obłędu. Owszem, Ne­rval wzbra­niał się przed wyjaśnia­niem sen­su so­netów składających się na Chi­me­ry, gdyż „po­wstały one – pisał – nie w szczy­to­wym mo­men­cie cho­ro­by, lecz w sa­mym ser­cu mo­ich ha­lu­cy­na­cji”. Należy to jed­nak ro­zu­mieć w ten sposób, że wszyst­ko to, co składa się na jego ge­niusz, już w nim tkwiło, ale do­pie­ro obłęd po­zwo­lił mu wy­kro­czyć poza skost­niałe ramy fran­cu­skiej po­ezji, roz­sa­dzić je od środ­ka i uzy­skać praw­dziwą wol­ność dla słów i sa­me­go sie­bie – coś, co udało się osiągnąć nie tak wie­lu nowożyt­nym au­to­rom. Una­ocz­nił przy tym jesz­cze jed­no po­kre­wieństwo pi­sa­nia i obłędu. Nie cho­dzi tyl­ko o pi­sar­skie wy­zwo­le­nie, które sta­je się możliwe dzięki sza­leństwu, lecz także o to, co sta­nie się nie­mal lejt­mo­ty­wem dwu­dzie­sto­wiecz­nej li­te­ra­tu­ry: że samo pi­sa­nie jest obłędem, w grun­cie rze­czy bo­wiem nie cho­dzi w nim o ko­mu­ni­kację, ale o czystą, bez­in­te­re­sowną, sa­mo­napędzającą się in­ter­pre­tację. I może jesz­cze o to, co Se­bald wy­mow­nie określił na przykładzie Swin­bur­ne’a, który „odkąd prze­czytał w ga­ze­tach opi­sy szarży pod Bałakławą, nie­ustan­nie ma­rzył o tym, by wstąpić do ka­wa­le­rii i jako beau sa­breur po­lec w po­dob­nie sza­lo­nej bi­twie. Jesz­cze w cza­sie stu­diów w Oks­for­dzie ta wi­zja przyćmie­wała wszyst­kie inne wy­obrażenia o własnej przyszłości i do­pie­ro gdy upośle­dze­nie fi­zycz­ne osta­tecz­nie prze­kreśliło na­dzie­je na bo­ha­terską śmierć, rzu­cił się bez pamięci w li­te­ra­turę, może nie mniej ra­dy­kalną formę sa­mo­uni­ce­stwie­nia”.

4

Co po­tem? „Za­miast ogrom­nych płomie­ni, należy ra­czej po­prze­stać na skrom­nych uro­czy­stościach po­grze­bo­wych, bo nikt nie jest aż tak skąpy, by odmówić nam drew­na, smoły, opłakującego żałob­ni­ka i urny” (przekład Emi­lii Olech­no­wicz) – pi­sze sie­dem­na­sto­wiecz­ny le­karz, Tho­mas Brow­ne, według którego (to już Se­bald) „być wyjętym z gro­bu to tra­ge­dia i po­twor­ność”. Pośmiert­ne losy ciała to także hi­sto­ria – opo­wieść o nas, która nie jest już naszą opo­wieścią. Już nie możemy się w niej roz­po­znać, lecz nada­wa­nie sen­su trwa da­lej, bez na­sze­go udziału. Au­gu­ste Lu­chet pi­sze 1 lu­te­go 1855 roku o „strasz­nej śmier­ci na­sze­go bied­ne­go Gérar­da [w kwe­stii na­zew­nic­twa śmierć ni­cze­go nie zmie­nia], mimo wszyst­ko nie tak okrop­nej jak to, co wy­da­rzyło się później; przy­kra i po­nu­ra hi­sto­ria syna, którego oj­ciec się wy­parł, chwały na­szych czasów po­zo­sta­wio­nej przez pięć dni na płytach kost­ni­cy, gdzie się uda­liśmy, by prze­nieść na cmen­tarz zwłoki, którymi nikt nie chciał się zająć”. Pi­sarz zo­stał po­cho­wa­ny na cmen­tarzu Père–La­cha­ise, ale kon­ce­sja była cza­so­wa. Fran­cu­skie sto­wa­rzy­sze­nie pi­sa­rzy nie wpłaciło ko­lej­nej raty i miej­sce, w którym spo­czy­wał Ne­rval, miało być na nowo za­go­spo­da­ro­wa­ne. Po in­ter­wen­cji Gau­tie­ra i Ho­us­saye’a grób prze­niesiono na stałe do in­nej części cmen­tarza. Po dwu­na­stu la­tach od śmier­ci do­cho­dzi do eks­hu­ma­cji, opi­sa­nej przez Ho­us­saye’a, któremu Ne­rval de­dy­ko­wał Zam­ki Bo­he­my: „Szkie­let był w częściach, śmierć szyb­ko do­ko­nała dzieła. Strasz­ny wi­dok: z głowy o jakże męskim pięknie nie zo­stała już na­wet su­cha czasz­ka. Tysiące ro­baków uwie­siło się na niej całymi gro­na­mi i nie­mal wto­piło w kość. Niełatwo było ją od­dzie­lić – nie dało się od­dy­chać”. Całe szczątki zmieściły się do dzie­cięcej trum­ny.

Przy­wołuję to świa­dec­two nie dla­te­go, że oj­ciec Ne­rva­la był jeńcem wo­jen­nym pod Smo­leńskiem. Ra­czej – wzo­rem Ne­rva­la – próbuję od­czy­tać zna­ki po­zo­sta­wia­ne nam przez mi­nio­ne eg­zy­sten­cje; ra­czej – wzo­rem Ne­rva­la – sta­ram się do­szu­kać ja­kie­goś sen­su w tym, co pew­nie go nie ma, lecz co nie zo­sta­wia wy­bo­ru se­mio­tycz­nym podróżni­kom. W maju 1976 roku Se­bald otrzy­mu­je od Jana Pe­te­ra Trip­pa sztych, „na którym wid­nie­je cho­ry psy­chicz­nie sędzia Da­niel Paul Schre­ber z pająkiem w czasz­ce”. „Od tam­te­go cza­su – mówi pi­sarz w Stut­t­gar­cie, tuż przed swoją śmier­cią – nadal się za­sta­na­wiam, ja­kie to nie­wi­dzial­ne re­la­cje de­ter­mi­nują na­sze życie, którędy prze­bie­gają nici” (przekład Małgo­rza­ty Łuka­sie­wicz). Se­bald i Ne­rval – czy prze­bie­ga między nimi jakaś nić? Kie­dy czy­tam w Pierście­niach Sa­tur­na o upad­ku po­siadłości w So­mer­ley­ton, wznie­sio­nej z no­wo­bo­gac­kim roz­ma­chem w połowie XIX wie­ku, nie­od­par­cie sta­je mi przed ocza­mi nisz­czejący za­mek w Sa­int-Ger­ma­in, który Ne­rval w tym sa­mym cza­sie opi­su­je w Prze­chadz­kach i wspo­mnie­niach. Chwilę po­tem ku­fel piwa ze sto­no­ga­mi na dnie w tym sa­mym Sa­int-Ger­ma­in sta­je się pre­fi­gu­racją nie­ja­dal­nej ryby w ho­te­lu Vic­to­ria w Lo­we­stoft, gdzie Se­bald oka­zu­je się, oczy­wiście, je­dy­nym gościem. Ko­lej­ne mia­sto, ko­lej­ny zmierzch: „Owe­go wie­czo­ru w So­uth­wold, gdy tak sie­działem, mając u stóp «nie­miec­ki oce­an», na­gle wydało mi się, że czuję bar­dzo wyraźnie, jak świat po­wo­li pogrąża się w ciem­ności”. Ne­rval w Au­re­lii: „Rzu­ciw­szy wzro­kiem dokoła, uj­rzałem ogród prze­mie­nio­ny w cmen­tarz. Ja­kieś głosy mówiły: «Wszechświat pogrążył się w noc»”. Te ślady, te po­do­bieństwa to, rzecz ja­sna, nie­wie­le więcej niż ob­se­sja czy­tel­ni­ka-mo­no­ma­na. Nie ma tu mowy o ce­lo­wych nawiąza­niach, ani tym bar­dziej o cy­ta­tach, choć opo­wieść Se­bal­da utka­na jest z cy­tatów i na cy­ta­tach tu­dzież pa­ra­fra­zach opie­ra się jej kon­struk­cja. Do­ty­czy to zresztą nie tyl­ko kon­struk­cji sa­mej książki, ale też owej kru­chej in­stan­cji, która przy­wołuje obce słowa: „Cy­tat – pi­sze Ma­rek Bieńczyk – jest prze­ja­wem ist­nie­nia pomiędzy, jak je­den z pod­sta­wo­wych stanów me­lan­cho­lij­nych, który Kier­ke­ga­ard na­zy­wał al­ter­na­tywą – trwa­niem w szcze­li­nie między roz­paczą nie­by­cia in­nym i nie­możnością by­cia sobą. Wpi­sa­na jest w nie­go jakaś milcząca od­mo­wa, bez­pośred­nia od­mo­wa «ja», które od­bu­do­wy­wać będzie do­pie­ro okrężna pra­ca zapożyczeń”. Po­kre­wieństwo Ne­rva­la i Se­bal­da nie opie­rałoby się za­tem na czy­sto li­te­rac­kiej sie­ci in­ter­tek­stu­al­nych nawiązań, lecz ra­czej na nie­co głębszej, a za­ra­zem po­wszech­niej­szej wspólno­cie od­czu­wa­nia, której nie sposób nadać in­nej na­zwy niż właśnie tę: me­lan­cho­lia.

W zna­ko­mi­tym szki­cu poświęco­nym Syl­wii Bieńczyk po­ka­zu­je, w jaki sposób prze­ja­wia się ten ro­dzaj od­czu­wa­nia: „Ne­rva­low­ska es­te­ty­ka me­lan­cho­lii, a po Ne­rva­lu es­te­ty­ka me­lan­cho­lii tout co­urt, ope­rująca nie­określonością, nie­domówie­niem, po­le­ga na równo­ważeniu mgli­stości na­stro­ju, nie­wy­po­wie­dzia­nej tęskno­ty, […] geo­me­tryczną wy­mier­nością; nie­określoność roz­gry­wa się w kon­kret­nym, ogra­ni­czo­nym miej­scu, nie­uchwyt­ność uczuć do­ty­czy uchwyt­nej prze­strze­ni i nie szu­ka jej prze­kro­cze­nia”. Stąd gorączko­we nie­rzad­ko pra­gnie­nie me­lan­cho­li­ka, by udo­ku­men­to­wać wszyst­ko, co po­ja­wia się w zasięgu jego wzro­ku. Próby, by tak rzec, przy­szpi­le­nia rze­czy­wi­stości, uczy­nie­nia z jej skrawków nie­zmien­nej ko­lek­cji eks­po­natów – za­wsze dostępnych, uwiecz­nio­nych, nie­ule­gających działaniu cza­su. Tak jak­by me­lan­cho­lik – całkiem słusznie – uzna­wał, że dość się już od owe­go cza­su na­cier­piały, że wy­star­czająco się już zużyły. Po­dob­nie jak słowa, wspo­mnie­nia i ma­rze­nia, o których pi­sze Ne­rval w ostat­nim roz­dzia­le Syl­wii: „Ta­kie to chi­me­ry cza­rują i zwodzą o po­ran­ku życia. Sta­rałem się je utrwa­lić, może dość cha­otycz­nie, lecz wie­le serc mnie zro­zu­mie”. Opo­wieści Ne­rva­la są bo­wiem – nie­kie­dy spełnioną, nie­kie­dy pełną re­zy­gna­cji i roz­pa­czy – próbą opi­su rze­czy w mo­men­cie, gdy już odeszły, zniknęły, uległy znisz­cze­niu, gdy ich już po pro­stu nie ma. Stąd bie­rze się częścio­wo myl­ne wrażenie, że me­lan­cho­lik przy­wiązuje się za­nad­to do rze­czywistości zmysłowej i goni za przy­jem­nością, zda­wałoby się, nie­przy­stającą do jego położenia. Upo­dab­nia się wówczas – choć to tyl­ko po­zo­ry – do he­do­ni­sty, cze­mu nie może się na­dzi­wić bo­ha­ter­ka po­wieści Ja­cob­se­na, a na co do­sta­je kla­row­ne wyjaśnie­nie w słowach, które zna­my ze stu­diów na te­mat me­lan­cho­lii: „Jak pani może pytać jesz­cze, dla­cze­go zwie się ich me­lan­cho­likami, gdy wszel­ka roz­kosz, sko­ro się ją po­chwy­ci, zmie­nia swój kształt i sta­je się wstrętem, gdy wszel­ki okrzyk we­sel­ny jest tyl­ko bo­le­snym ostat­nim westchnie­niem radości, gdy wszel­ka piękność jest pięknością, co zni­ka, a wszel­kie szczęście – szczęściem, które kona” (przekład Le­opol­da Staf­fa).

Me­lan­cho­lia w grun­cie rze­czy jest sy­no­ni­mem re­ali­zmu, i to zarówno w es­te­tycz­nym, jak i fi­lo­zo­ficz­nym sen­sie tego słowa. Jej upo­rczy­we chwy­ta­nie się resz­tek ginącego świa­ta, nie­ustan­ne mnożenie ef­fets de réel, choćby w po­sta­ci nie­okiełzna­nej enu­me­ra­cji – „fi­gu­ry, w której jakąś al­che­mią nicości i błahości me­lan­cho­lia roz­pa­la wszyst­kie swe światła” (to znów Bieńczyk) – w dużej mie­rze po­kry­wa się z re­ali­styczną dok­tryną w li­te­ra­tu­rze i sztu­ce. Trud­no też za­prze­czyć temu, że świa­do­mość postępującego rozkładu na każdym po­zio­mie – od całej cy­wi­li­za­cji, przez po­je­dyn­cze­go człowie­ka, aż po naj­drob­niej­sze or­ga­ni­zmy – nie jest wca­le, jak się często ma­wia, pe­sy­mi­zmem, lecz właśnie naj­zwy­klej­szym, opar­tym na ra­cjo­nal­nych przesłan­kach re­ali­zmem. Owszem, rze­czy­wi­stość bywa dla Ne­rva­la i Se­bal­da formą pośled­niejszą niż sam jej ob­raz, lecz może ona zy­skać na ran­dze i zna­cze­niu, gdy, zupełnie jak u Pro­usta, od­ro­dzi się w po­sta­ci ar­chi­wum wspo­mnień.

Rzecz ja­sna, pra­ca wspo­mnie­nia nie może zmie­nić praw, według których toczą się losy tego świa­ta. „Za­wsze prze­cież – stwier­dza Se­bald – ile­kroć człowiek aku­rat w naj­piękniej­szych bar­wach od­ma­lu­je so­bie przyszłość, ko­lej­na ka­ta­stro­fa już nad­ciąga”. U Ne­rva­la kie­ru­nek prze­mian nie za­wsze jest tak oczy­wi­sty. W każdym zda­niu tli się mimo wszyst­ko na­dzie­ja; każde pe­cho­we zda­rze­nie – których tu prze­cież nie bra­ku­je – dzięki wer­bal­nej ma­gii może stać się zwia­stu­nem lep­szych czasów. Tę dia­lek­tykę bytu i nicości traf­nie opi­sał Jean-Pier­re Ri­chard: „Z Au­re­lii płynie na­uka, że aby zo­stać zba­wio­nym, trze­ba się zgo­dzić na zejście do pie­kieł, stra­cić wszyst­ko, włącznie z ro­zu­mem. Dro­ga do zdro­wia wie­dzie przez sza­leństwo, do nieśmier­tel­ności – przez zgodę na śmierć, a ta­jem­nym ce­lem każdego od­ro­dze­nia jest znisz­cze­nie”. Bar­dziej jed­no­znacz­ny w swo­jej in­ter­pre­ta­cji Ne­rva­low­skie­go świa­ta – rzec by można: w du­chu Se­bal­da – jest inny przed­sta­wi­ciel kry­ty­ki te­ma­tycz­nej, Geo­r­ges Po­ulet: „Bo­go­wie umie­rają, zie­mia się sta­rze­je, ga­tun­ki de­ge­ne­rują, słabną iskry ognia. Osłabie­niu in­dy­wi­du­al­nej świa­do­mości od­po­wia­da schyłek sił ko­smicz­nych. Dokoła sie­bie i w so­bie sa­mym Ne­rval jest świad­kiem wiel­kiej ago­nii – własnej i świa­ta, w którym się znaj­du­je. Czas gwiazd, po­dob­nie jak świat uczuć i myśli, jest miej­scem podwójne­go ka­ta­kli­zmu”. Au­tor Myśli nie­określo­nej ma tu oczy­wiście na myśli Au­re­lię, ale jego dia­gnozę można od­nieść także do in­nych tekstów z lat pięćdzie­siątych, w których oca­la­nie świa­ta za po­mocą wspo­mnie­nia wy­ni­ka z ob­ser­wa­cji, że chy­li się on ku upad­ko­wi. I nie jest istot­ne, że ob­ser­wa­cje te do­tyczą nie­wiel­kie­go wy­cin­ka tego świa­ta – „kon­kret­ne­go, ogra­ni­czo­ne­go miej­sca” me­lan­cho­lij­nej es­te­ty­ki. Ów wy­ci­nek jest bo­wiem w da­nym mo­men­cie wszyst­kim, co in­te­re­su­je po­znające „ja” – ob­ra­zem, zupełnie jak u ilu­mi­natów, ma­kro- i mi­kro­ko­smo­su, gwiazd i jego sa­me­go. Na­wet jeśli punk­tem wyjścia jest pro­sta, eko­no­micz­na uwa­ga, jak w liście do Ju­les’a Si­mo­na, re­la­cjo­nującym „prze­chadz­ki” po Va­lo­is: „Chan­til­ly, które właśnie od­wie­dziłem, nisz­cze­je z po­wo­du te­sta­men­tu ostat­nie­go księcia de Condé. W po­zo­stałych po­siadłościach prze­ka­za­nych Ma­da­me de Feuchères – Sa­int-Leu i Mor­te­fon­ta­ine – gnieżdżą się ubo­dzy miesz­kańcy, którzy nie ro­zu­mieją, dla­cze­go mrą z głodu w daw­nych fol­war­kach Ka­ro­la Wiel­kie­go”. Kie­dy do „prze­cha­dzek” dołączy Ne­rval „wspo­mnie­nia”, Va­lo­is na­bie­rze właści­we­go, mi­tycz­ne­go i uni­wer­sal­ne­go wy­mia­ru. Jed­no­cześnie zaś, jak gdy­by w od­wrot­nej pro­por­cji do tego se­man­tycz­ne­go przy­ro­stu prze­strze­ni, po­zy­cja Ne­rvalowskiego nar­ra­to­ra słab­nie, a sama jego po­stać wy­da­je się w końcu gro­te­sko­wa, wręcz nie­do­rzecz­na. Gdy czy­ta­my zakończe­nie Nocy paździer­ni­ko­wych, Prze­cha­dzek i wspo­mnień, a na­wet Syl­wii, mamy ochotę powtórzyć za Mrs. Ash­bu­ry z opo­wieści Se­bal­da: It se­ems to me so­me­ti­mes that we ne­ver got used to be­ing on this earth and life is just one gre­at, on­go­ing, in­com­pre­hen­si­ble blun­der.

5

Kie­dy Ne­rval mógł dojść do po­dob­ne­go wnio­sku? Wy­da­je się, że nie wcześniej niż w la­tach czter­dzie­stych, a dokład­nie: nie wcześniej niż przed pierw­szym poważnym kry­zy­sem w roku 1841. Tek­sty po­wstałe przed tą datą, głównie próby ga­tun­ko­we i dość kon­wen­cjo­nal­ne po­ezje, nie za­pew­niłyby Ne­rvalowi miej­sca, ja­kie dziś zaj­mu­je w hi­sto­rii li­te­ra­tu­ry. To po pierw­szym po­by­cie w kli­ni­ce nie­mal wszyst­ko, co na­pi­sze odtąd au­tor Chi­mer, przy­po­mi­nać będzie próbę au­to­bio­gra­fii. Ten­den­cja ta się na­si­li po roku 1850, kie­dy to wszyst­kie wiel­kie tek­sty pro­za­tor­skie Ne­rva­la – te, które zna­lazły miej­sce w ni­niej­szym to­mie – stają się pierw­szo­oso­bową nar­racją z sil­nie obec­ny­mi wątka­mi au­to­bio­gra­ficz­ny­mi. Przełomo­wym tek­stem są Prze­myt­ni­cy, gdzie po raz pierw­szy Ne­rva­low­ski bo­ha­ter tra­fia do kra­iny dzie­ciństwa i po raz pierw­szy oj­czy­sta zie­mia zo­sta­je tak moc­no powiązana z oso­bi­stym wspo­mnie­niem. Ko­lej­ne tek­sty będą już tyl­ko drążyć owe wspo­mnie­nia, od­mie­niać na wszel­kie możliwe spo­so­by naj­bar­dziej in­tym­ne radości i lęki. Do tego stop­nia, że te­ma­ty, mo­ty­wy i ob­ra­zy w nich za­war­te na­chodzą na sie­bie, od­po­wia­dają so­bie echem, lub też roz­wi­jają za­ini­cjo­wa­ne wcześniej wątki. Aby się o tym prze­ko­nać, wy­star­czy ze­sta­wić choćby Prze­chadz­ki i wspo­mnie­nia z No­ca­mi paździer­ni­ko­wy­mi, gdzie opo­wieści o Mont­mar­trze, kółku śpie­wa­czym i ku­gla­rzach łączą się z uty­ski­wa­nia­mi na ko­lej żelazną oraz – oczy­wiście – z nie­kończącą się wędrówką. Po­dob­ne powiąza­nia ist­nieją też w in­nych utwo­rach oraz na in­nych po­zio­mach struk­tu­ry. Ry­szard En­gel­king su­ge­ru­je na przykład, że Pan­do­ra i Au­re­lia „mogą być bez­pośred­nią kon­ty­nu­acją i praw­dzi­wym zakończe­niem hi­sto­rii nar­ra­to­ra Syl­wii” – nar­ra­to­ra słyn­nej Ostat­niej kart­ki, w którego żadne słowo nie je­steśmy w sta­nie uwie­rzyć. Ge­ne­za po­szczególnych opo­wia­dań po­ka­zu­je po­nad­to, jak jed­ne prze­cho­dziły w dru­gie, jak zmie­niały tytuły, jak ucie­kały przed groźbą nie­ukończe­nia – a może ra­czej: jak opie­rały się groźbie ukończe­nia, de­fi­ni­tyw­ne­go za­mknięcia w ra­mach osta­tecz­nej pu­bli­ka­cji. Nie wszyst­kie te za­bie­gi da się wytłuma­czyć stra­te­gią, którą zna­my już z twórczości Bau­de­la­ire’a, po­le­gającą na jak naj­efek­tyw­niej­szym fi­nan­so­wym wy­ko­rzy­sta­niu mniej lub bar­dziej go­to­wych tekstów przy­mie­rającego głodem po­ety. U Ne­rva­la taki stan spuści­zny wy­ni­ka ra­czej z me­to­dy pra­cy, którą w ana­li­zie tekstów określono mia­nem „mgławi­co­wej”, gdzie skończo­ne for­my są re­zul­ta­tem kry­sta­li­zo­wa­nia się po­szczególnych cząstek nie­zbor­nej masy, za­wie­rającej jed­nak wszyst­kie później­sze kształty i znacze­nia.

Po roku 1850 tek­sty Ne­rva­la stają się też opo­wieścia­mi o pi­sa­niu. Ta­ki­mi jak Prze­myt­ni­cy, gdzie nar­ra­tor opo­wia­da expli­ci­te o swo­ich zma­ga­niach z ma­te­rią li­te­racką (a zwłasz­cza cen­zurą), albo ta­ki­mi jak Pan­do­ra, gdzie po­sta­cie ciągle coś piszą, a fi­nal­na nie­możność ko­mu­ni­ka­cji zda­je się po­chodną nie­udol­nych prób nawiąza­nia kon­tak­tu języ­ko­we­go. Bywa na­wet tak, że je­den tekst daje nam wgląd w taj­ni­ki in­ne­go, jak choćby w Au­re­lii, która naświe­tla ge­nezę, a także struk­turę Syl­wii: „Po­wo­li wra­całem do pi­sa­nia i stwo­rzyłem jed­no z mo­ich naj­lep­szych opo­wia­dań. Ale pisałem je z tru­dem, pra­wie za­wsze ołówkiem, na luźnych kart­kach, od przy­pad­ku do przy­pad­ku, marząc i spa­ce­rując. Z po­praw­ka­mi miałem spo­ro kłopo­tu”. W ostat­nim okre­sie swo­jej twórczości bo­wiem Ne­rval sta­je się zakład­ni­kiem nie tyl­ko własnych wspo­mnień, lecz także li­te­ra­tu­ry i pi­sma w ogóle. Chcąc opo­wia­dać o so­bie, musi opo­wia­dać o pi­sa­niu, gdyż roz­pro­szo­na po „luźnych kart­kach” mgławi­ca nie po­zwa­la mu na to, co sta­nie się udziałem Pro­ustow­skie­go nar­ra­to­ra – na od­dzie­le­nie grubą kreską mo­men­tu pi­sa­nia od mo­men­tu przeżywa­nia. To, że po­mi­mo bra­ku owe­go dy­stan­su udało się Ne­rvalowi za­cho­wać – we­dle słów Al­ber­ta Bégu­ina – „nieśmiałą i tak de­li­kat­nie powściągliwą” eks­presję (przekład To­ma­sza Stróżyńskie­go), należy po­strze­gać w ka­te­go­riach li­te­rac­kie­go cudu, a mówiąc in­nym języ­kiem: nad­zwy­czaj­ne­go ta­len­tu, któremu sza­leństwo po­mogło się wy­zwo­lić i który to samo sza­leństwo dopełniło w nig­dy nie­ukończo­nej Au­re­lii. Licz­ne wer­sje tego opo­wia­da­nia są nie tyl­ko ob­ra­zem wspo­mnia­nej mgławi­cy twórczej, lecz także sa­mej eg­zy­sten­cji – nie­określo­nej, nie­ja­snej i roz­pro­szo­nej w ster­cie luźnych kar­tek.

Splot eg­zy­sten­cji i li­te­ra­tu­ry przyjął u Ne­rva­la skrajną, gra­niczną po­stać. Prze­kro­cze­nie tej gra­ni­cy, ja­kim jest Au­re­lia, sta­no­wi jed­no­cześnie syn­tezę dia­lek­tycz­nej gry między skończo­nością a nie­ukończe­niem, w której życie kończy się z po­wo­du nie­możności ukończe­nia opo­wieści o życiu. Miał za­tem rację Mi­chel Fo­ucault, pisząc o Ne­rva­lu: „Jego dzieło głosiło, że je­dy­nym spo­so­bem do­tar­cia do sed­na li­te­ra­tu­ry jest ciągłe prze­by­wa­nie na jej gra­ni­cy, jak gdy­by już po zewnętrznej stro­nie urwi­ska”. I da­lej: „Tek­sty Ne­rva­la nie po­zo­sta­wiły nam frag­mentów ja­kie­goś dzieła, lecz sta­le po­wta­rza­ne twier­dze­nie, że trze­ba pisać; że tyl­ko pisząc żyje się i umie­ra” (przekład Ta­de­usza Ko­men­dan­ta). To „nie­obec­ne dzieło” – by użyć ter­mi­nu Fo­ucaulta z in­ne­go tek­stu, z 1964 roku – oczy­wiście nie może być tożsame z eg­zy­stencją. Ich splot nig­dy nie pro­wa­dzi do pełnego sto­pie­nia, do za­ni­ku różnicy, do ja­kiejś mgławi­co­wej en­tro­pii, w której nie sposób do­strzec ja­kiejkolwiek re­la­cji. Sy­tu­acja jest o wie­le bar­dziej złożona. Przy­po­mi­na być może tę, o której pi­sze Ga­ston Ba­che­lard w od­nie­sie­niu do Lautréamon­ta: „Aby zro­zu­mieć poetę, trze­ba za­wsze po­wra­cać do dzieła. Ge­nial­ne dzieło jest an­ty­tezą życia”. Ne­rva­la mamy szansę zro­zu­mieć, czy­tając jego tek­sty z lat pięćdzie­siątych: Prze­myt­ników, Syl­wię, Prze­chadz­ki i wspo­mnie­nia, a wresz­cie Au­re­lię. W ko­lej­nych słowach tej mgławi­cy ma­rze­nie o szczęściu prze­sta­je być sprzecz­ne z wi­do­kiem gasnącego świa­ta. Myśl otwie­ra się na pustkę, a lęk har­mo­nij­nie łączy się z po­czu­ciem spełnie­nia. „Ja­kie to szczęście pomyśleć – wy­krzy­ku­je bo­ha­ter Au­re­lii – że wszyst­ko, co ko­cha­liśmy, za­wsze będzie z nami!… Życie bar­dzo mnie już zmęczyło!” Nie je­steśmy już na zie­mi, w nie­bie ani w ob­sza­rze nicości. To króle­stwo wy­obraźni, ul­ti­ma thu­le Gérar­da de Ne­rva­la, syna Étien­ne’a La­bru­nie, dok­to­ra me­dy­cy­ny, który pół wie­ku wcześniej na trzy­dzie­stej czwar­tej stro­nie swo­jej roz­pra­wy prze­po­wie­dział los swo­je­go syna: „Zmysły działają na duszę, a du­sza re­agu­je na zmysły: w ich wza­jem­nym wpływie i połączo­nym działaniu mają swo­je źródło namiętności, to stąd czer­pią swoją moc pro­wadzącą do zgu­by. Ze wszyst­kich sił du­szy naj­bar­dziej ener­gicz­na jest wy­obraźnia – jej skut­ki są strasz­li­we; nie mają gra­nic. Wy­obraźnia jest źródłem przy­jem­ności oraz szczęścia, gdy ożywia na­sze or­ga­ny w od­po­wied­nim stop­niu; jed­na­ko­woż dławi ona pier­wia­stek życia i może dopro­wadzić do na­tych­mia­sto­wej śmier­ci człowie­ka, u którego pochłania zbyt wie­le ener­gii”.

To­masz Swo­bo­da

ISyl­wia

Wspo­mnie­nia z Va­lo­is1

I. STRA­CO­NA NOC

Wy­cho­dziłem z te­atru, gdzie co wieczór w loży nad pro­sce­nium występowałem w nie­na­gan­nym stro­ju wiel­bi­cie­la. Nie­kie­dy sala była pełna, nie­kie­dy była pu­sta. Nie ob­cho­dziło mnie, czy na par­te­rze spo­ty­kam wzro­kiem le­d­wie trzy­dzie­stu ama­torów z przy­mu­su, a w lożach czep­ki bądź nie­mod­ne to­a­le­ty, czy też siedzę w nie­spo­koj­nej, pod­nie­co­nej sali, stroj­nej na każdym piętrze wieńcem ukwie­co­nych su­kien, skrzących klej­notów i pro­mien­nych twa­rzy. Obojętny na pa­no­ramę wi­dow­ni, sce­nie też nie poświęcałem zbyt­niej uwa­gi – aż do chwi­li, gdy w dru­giej lub trze­ciej odsłonie któregoś z ówcze­snych mdławych ar­cy­dzieł zna­na mi do­brze zja­wa rozświe­tlała pustą prze­strzeń, jed­nym tchnie­niem i słowem ożywiając wokół mnie ludz­kie cie­nie.

Czułem, że cały żyję w niej, a ona żyła tyl­ko dla mnie. Jej uśmiech poił mnie bez­brzeżną błogością; jej wi­brujący głos, tak słodki, choć moc­ny i dźwięczny, spra­wiał, że drżałem z miłości i szczęścia. Była dla mnie wcie­le­niem wszel­kiej do­sko­nałości, ucie­leśniała wszyst­kie moje za­chwy­ty, wszyst­kie ka­pry­sy – piękna jak dzień w bla­sku płonącej u jej stóp ram­py, bla­da jak noc, gdy ram­pa gasła i pro­mie­nie żyran­do­la oświe­tlały ją z góry, na­tu­ral­niejszą, błyszczącą w półmro­ku sa­mym swym pięknem, jak bo­skie Hory z gwiazdą nad czołem na ciem­nym tle fresków Her­ku­la­num!

Przez rok nie przyszło mi na­wet na myśl, by roz­py­ty­wać, kim była poza sceną2; bałem się zmącić cza­ro­dziej­skie zwier­ciadło od­bi­jające jej ob­raz – raz czy dwa nad­sta­wiłem tyl­ko ucha, gdy roz­ma­wia­no nie o ak­tor­ce, lecz o ko­bie­cie. Nie in­te­re­so­wało mnie to bar­dziej niż plot­ki, które do­ty­czyłyby księżnicz­ki Eli­dy albo królo­wej Tre­bi­zon­dy, bo je­den z mych stryjów, używający życia w przed­ostat­nich la­tach XVIII wie­ku – i to używający, co się zo­wie – ostrzegł mnie za­wcza­su, że ak­tor­ki nie są ko­bie­ta­mi i że na­tu­ra za­po­mniała wy­po­sażyć je w ser­ce. Mówił oczy­wiście o tych, które po­znał; zwie­rzył mi się jed­nak z tylu złudzeń i za­wodów, po­ka­zał tyle por­tretów na kości słonio­wej – cza­rujących mi­nia­tur, którymi po­tem zdo­bił ta­ba­kier­ki – tyle pożółkłych liścików i spłowiałych wstążek, od­twa­rzając ich dzie­je i robiąc ogólny bi­lans, że przy­wykłem myśleć źle o wszyst­kich ak­tor­kach, daw­nych i obec­nych.

Żyliśmy wte­dy w oso­bli­wej epo­ce, jed­nej z tych, co zwy­kle na­stają po re­wo­lu­cjach albo u schyłku wiel­kich mo­nar­chii. Nie ce­cho­wała jej wszakże ani ry­cer­ska ga­lan­te­ria czasów Fron­dy, ani wy­twor­na i stroj­na roz­pu­sta Re­gen­cji, ani scep­ty­cyzm i sza­lo­ne or­gie Dy­rek­to­ria­tu; żyliśmy, łącząc działanie z chwiej­nością i le­ni­stwem, błysko­tli­we uto­pie z fi­lo­zo­ficz­nym czy re­li­gij­nym unie­sie­niem; nie­określone wzlo­ty za­pra­wia­liśmy pra­gnie­niem od­ro­dze­nia, a go­rycz mi­nio­nych waśni nie­pewną na­dzieją – przy­po­mi­nało to trochę epokę Pe­re­gri­nu­sa i Apu­le­ju­sza. Człowiek przy­ziem­ny ma­rzył o bu­kie­cie róż, da­rze pięknej Izy­dy, dzięki któremu mógłby się prze­mie­nić3; wiecz­nie młoda i czy­sta bo­gi­ni uka­zy­wała się nam nocą, dręcząc wy­rzu­ta­mi za stra­co­ny dzień. Bo am­bi­cje jesz­cze się w nas nie obu­dziły, a zacięta wal­ka o sta­no­wi­ska i ho­no­ry za­my­kała przed nami nie­jed­no pole działania. Za schro­nie­nie mogła nam posłużyć je­dy­nie tak dro­ga po­etom wieża z kości słonio­wej, gdzie dra­pa­liśmy się na co­raz wyższe piętra, by uciec od tłumu. Do­tarłszy śla­dem na­szych mistrzów na szczy­ty, od­dy­cha­liśmy wresz­cie czy­stym po­wie­trzem od­lu­dzia, sączy­liśmy za­po­mnie­nie ze złotej cza­ry le­gend, upi­ja­liśmy się po­ezją i miłością. Miłością, nie­ste­ty, do form nie­określo­nych, do różowości i błękitu, do zaświa­to­wych wi­dzia­deł! Praw­dzi­wa ko­bie­ta oglądana z bli­ska raziła naszą nie­win­ność – mu­siała zda­wać się nam królową lub bo­gi­nią i le­piej było do niej nie pod­cho­dzić4.

Niektórzy z nas co praw­da nie­zbyt so­bie ce­ni­li te pla­to­nicz­ne pa­ra­dok­sy i cza­sem, za­miast wskrze­szać alek­san­dryj­skie mrzon­ki, wy­ma­chi­wa­li po­chod­nią bogów pod­zie­mia, przez chwilę rozświe­tlającą mrok ro­jem iskier. – I tak, wy­chodząc z te­atru, pełen gorz­kie­go smut­ku, jaki zo­sta­wia pierzchły sen, chętnie szu­kałem to­wa­rzy­stwa w pew­nym klu­bie, gdzie gro­mad­nie za­sia­da­liśmy do ko­la­cji, przy której najgłębszą na­wet me­lan­cho­lię roz­pra­szała niesłabnąca we­rwa kil­ku bie­siad­ników – umysłów wy­bit­nych, giętkich, po­ryw­czych, nie­kie­dy wzniosłych, ja­kich nig­dy nie bra­ko­wało w epo­kach od­no­wy bądź de­ka­den­cji, a których roz­ważania sta­wały się w końcu tak śmiałe, że co lękliw­si z nas wyglądali raz po raz przez okna, spraw­dzając, czy nie nad­ciągają już zastępy Hunów, Tur­ko­manów albo Ko­zaków, by na­gle prze­rwać dy­wa­ga­cje re­torów i so­fistów.

„Pij­my i ko­chaj­my – w tym cała mądrość!” Taki był pogląd najmłod­szych. Któryś do mnie za­ga­dał:

– Od dłuższe­go cza­su wi­duję cię w jed­nym je­dy­nym te­atrze, i to za każdym ra­zem, kie­dy tam zaglądam. Dla  k t ó r e j  tam cho­dzisz?

– Dla której?… – Nie sądziłem, by można tam było cho­dzić dla  i n n e j. Wy­znałem jed­nak jej imię.

– Ach tak! – od­parł z po­li­to­wa­niem. – To po­patrz so­bie na tego szczęśliw­ca, który właśnie ją odwiózł do domu i który, sza­nując za­sa­dy na­sze­go kółka, od­wie­dzi ją za­pew­ne do­pie­ro nad ra­nem.

Całkiem spo­koj­nie obróciłem wzrok na wska­zaną osobę. Był to ele­ganc­ki młodzie­niec o po­praw­nych ma­nie­rach, miał bladą, ner­wową twarz, a w oczach smu­tek i łagod­ność. Rzu­cał złote mo­ne­ty na sto­lik do wi­sta i obojętnie je prze­gry­wał.

– Ja­kie to ma zna­cze­nie – od­parłem – ten czy kto inny? Ktoś być musi, ten wy­da­je mi się god­nym wy­bo­rem.

– A ty?

– Ja? Ja ści­gam ob­raz, nic więcej.

Wy­chodząc, prze­szedłem przez czy­tel­nię i od­ru­cho­wo rzu­ciłem okiem na je­den z dzien­ników. Chciałem chy­ba spraw­dzić no­to­wa­nia giełdowe. Wśród resz­tek majątku miałem dość dużą sumę w pa­pie­rach za­gra­nicz­nych. Ostat­nio szep­ta­no, że te pra­wie za­po­mnia­ne wa­lo­ry pójdą w górę – i właśnie tak się stało w wy­ni­ku zmia­ny rządu5. Moje pa­pie­ry no­to­wa­no już bar­dzo wy­so­ko; znów byłem bo­ga­ty.

Zmia­na sy­tu­acji na­sunęła mi jedną tyl­ko myśl: gdy­bym ze­chciał, miałbym ko­bietę, którą ko­chałem od tak daw­na. – Mogłem do­tknąć swo­je­go ideału. A jeśli to nowe złudze­nie, złośliwy błąd dru­ku? Ale inne ga­ze­ty mówiły to samo. – Za­ro­bio­na suma stanęła mi przed oczy­ma jak złoty posąg Mo­lo­cha. „Co by też po­wie­dział – pomyślałem – tam­ten młodzie­niec, gdy­bym zajął jego miej­sce przy cze­kającej nań ko­bie­cie?…” I prze­stra­szyłem się tej myśli, która zra­niła moją dumę.

Nie! Tak nie wol­no, w moim wie­ku nie wol­no za­bi­jać miłości złotem – nie będę de­pra­wa­to­rem. Zresztą to po­mysł z in­nych czasów. I kto mi zaręczy, że tę ko­bietę można kupić? – Błądząc wzro­kiem po trzy­ma­nym w ręku dzien­ni­ku, prze­czy­tałem jesz­cze dwa wier­sze: „P r o w i n c j a.  Ś w i ę t o   b u k i e t u. Ju­tro łuczni­cy z Sen­lis ofia­rują bu­kiet łuczni­kom z Lo­isy”. Te słowa, tak zwy­czaj­ne, wskrze­siły we mnie całą serię wrażeń: były to echa za­po­mnia­nej już pro­win­cji, od­ległe wspo­mnie­nia pro­stych młodzieńczych za­baw. – Róg i bęben brzmiały w od­da­li po wio­skach i po la­sach; dziewczęta spla­tały gir­lan­dy i śpie­wając, układały przy­bra­ne wstążkami bu­kiety. – Ciężki wóz, ciągnięty przez woły, zbie­rał te dary po dro­dze, a my, dzie­ci tej zie­mi, przy­braw­szy tytuł ka­wa­lerów, szliśmy za nim or­sza­kiem, niosąc łuki i strzały – nie wie­dzie­liśmy wówczas, że z wie­ku na wiek wciąż po­wta­rza­my dru­idycz­ny obrządek, trwal­szy niż mo­nar­chie i nowe re­li­gie.

II. AD­RIAN­NA

Położyłem się do łóżka i nie mogłem w nim zna­leźć spo­ko­ju. W półśnie sunęły przede mną wspo­mnie­nia całej młodości. Ten stan, gdy duch opie­ra się jesz­cze prze­dziw­nym kom­bi­na­cjom snu, nie­rzad­ko po­zwa­la obej­rzeć ściśnięte w paru mi­nu­tach naj­do­nioślej­sze wy­da­rze­nia dłuższe­go okre­su życia.

Wy­obrażałem so­bie za­mek z czasów Hen­ry­ka IV, kry­te łupkiem spa­dzi­ste da­chy, czer­wo­nawą fa­sadę, ząbko­wa­ne węgły z pożółkłego ka­mie­nia i wiel­ki tra­wia­sty dzie­dzi­niec w kręgu wiązów i lip6, których li­sto­wie prze­szy­wały ogni­ste gro­ty gasnącego słońca. Na mu­ra­wie tańczyły kołem dziewczęta, śpie­wały daw­ne pieśni zasłysza­ne od ma­tek, ich nie­skażona fran­cusz­czy­zna świad­czyła, że je­stem w sta­rej pro­win­cji Va­lo­is, gdzie po­nad tysiąc lat biło ser­ce Fran­cji.

Byłem je­dy­nym chłopcem w tym kole, do którego wciągnąłem też swą to­wa­rzyszkę, młod­ziutką Syl­wię z sąsied­niej wio­ski, żywą i hożą dziew­czynkę o czar­nych oczach, re­gu­lar­nym pro­fi­lu i nie­co opa­lo­nej skórze… Ko­chałem ją jedną i ją jedną wi­działem – do tej chwi­li! Le­d­wie do­strzegłem w na­szym ta­necz­nym ko­ro­wo­dzie wy­soką, piękną blon­dynkę, którą na­zy­wa­no Ad­rianną7. Na­gle, zgod­nie z fi­gurą tańca, Ad­rian­na i ja zna­leźliśmy się sami wewnątrz koła. Byliśmy równe­go wzro­stu. Ka­za­no nam się pocałować, a śpiew­ny ko­rowód wi­ro­wał szyb­ciej niż przed­tem. Przy pocałunku nie mogłem się po­wstrzy­mać od uściśnięcia jej ręki. Luźno skręcone złote loki mu­skały moje po­licz­ki. W jed­nej chwi­li zawładnął mną nie­zna­ny dotąd nie­pokój. – Piękna pan­na mu­siała zaśpie­wać8, by mogła wrócić do koła. Usie­dliśmy, ota­czając ją kręgiem, i od razu świeżym, przej­mującym i lek­ko stłumio­nym głosem, właści­wym córkom tej mgli­stej kra­iny, zaśpie­wała jedną ze sta­rych bal­lad pełnych me­lan­cho­lii i miłości, mówiących za­wsze o nieszczęściach księżnicz­ki za­mkniętej w wieży przez ojca, karzącego ją za to, że po­ko­chała. Każdą zwrotkę kończyły ro­ze­dr­ga­ne try­le, które z taką gracją wy­wodzą młode głosy, mo­du­lo­wa­nym drżeniem naśla­dując nie­pew­ny głos sta­ru­szek.

Kie­dy śpie­wała, mrok spływał z wy­so­kich drzew, a światło wschodzącego księżyca kładło się na nią jedną, sa­motną w sku­pio­nym kręgu. – Za­milkła i nikt nie śmiał prze­rwać ci­szy. Mu­rawę po­kry­wał lek­ki ma­to­wy opar, białymi ko­smy­ka­mi cze­piając się źdźbeł tra­wy. Zda­wało się nam, że je­steśmy w raju. – Ze­rwałem się wresz­cie i po­biegłem ku zam­ko­wym kwiet­ni­kom, gdzie w wiel­kich fa­jan­so­wych do­ni­cach o bar­wach sub­tel­nych ka­mei rosły lau­ro­we drzew­ka. Przy­niosłem dwie gałązki, z których sple­cio­no wie­niec, prze­wiązując je wstążką. Ozdo­biłem nim głowę Ad­rian­ny i lśniące liście zabłysły na złotych włosach w bla­dych pro­mie­niach księżyca. Wyglądała te­raz jak Be­atry­cze Dan­ta, uśmiech­nięta do po­ety błądzącego skra­jem świętych przy­bytków.

Ad­rian­na wstała. Prężąc smukłą kibić, złożyła nam wdzięczny ukłon i po­biegła do zam­ku. – Była, jak ktoś po­wie­dział, wnuczką po­tom­ka sta­rej ro­dzi­ny spo­krew­nio­nej z królami Fran­cji; w jej żyłach płynęła krew Wa­le­zju­szy. W tym świątecz­nym dniu po­zwo­lo­no, żeby się z nami bawiła; nie mie­liśmy jej więcej uj­rzeć, bo na­za­jutrz wróciła do klasz­to­ru, gdzie się wy­cho­wy­wała.

Pod­szedłszy do Syl­wii, spo­strzegłem, że płacze. To wie­niec, którym własnoręcznie uko­ro­no­wałem piękną śpie­waczkę, był przy­czyną jej łez. Ofia­ro­wałem się ze­rwać dla niej dru­gi, ale od­parła, że wca­le jej na nim nie zależy, bo nań nie zasługu­je. Bro­niłem się nada­rem­nie; kie­dy od­pro­wa­dzałem ją do ro­dziców, nie ode­zwała się już do mnie ani słowem.

We­zwa­ny wkrótce do Paryża dla dal­szej na­uki, za­brałem ze sobą podwójny ob­raz: czułej przy­jaźni, tak żałośnie prze­rwa­nej, oraz nie­określo­nej, nie­możli­wej miłości – źródło bo­le­snych roz­te­rek, których szkol­na fi­lo­zo­fia nie zdołała uśmie­rzyć.

Po­stać Ad­rian­ny w końcu zwy­ciężyła – słodki miraż chwały i piękna, dzielący ze mną ciężkie go­dzi­ny stu­diów. W trak­cie następnych wa­ka­cji do­wie­działem się, że tę prze­lot­nie uj­rzaną piękność ro­dzi­na ska­zała na życie za­kon­ne.

III. DE­CY­ZJA

To półsen­ne wspo­mnie­nie wszyst­ko mi wyjaśniło. Nieżywiąca żad­nych na­dziei, nie­określona miłość do ak­tor­ki, budząca się we mnie co wieczór wraz z roz­poczęciem spek­ta­klu i pry­skająca do­pie­ro, gdy usy­piałem, zro­dziła się ze wspo­mnie­nia Ad­rian­ny, noc­ne­go kwia­tu, co roz­chy­la płatki w bla­dym świe­tle księżyca, różowo-złote­go wi­dziadła, co su­nie zie­loną mu­rawą, na poły skąpaną w białej mgle. – Po­do­bieństwo do za­po­mnia­nej od lat po­sta­ci na­rzu­cało się te­raz z dziwną wy­ra­zi­stością; to za­tar­ty przez czas ry­su­nek ołówkiem prze­mie­nił się w ob­raz, ni­czym sta­re szki­ce mistrzów, po­dzi­wia­ne nie­gdyś w mu­zeum, a później roz­po­zna­ne w olśnie­wającym por­tre­cie.

Ko­chać za­kon­nicę pod po­sta­cią ak­tor­ki!… A gdy­by to była ta sama?9 – Można od tego osza­leć! To ja­kieś fa­tal­ne urze­cze­nie, nie­wia­do­me zwo­dzi cię jak błędny ognik pierz­chający trzci­na­mi po uśpio­nej wo­dzie… Wra­caj­my na zie­mię.

A Syl­wia, którą tak ko­chałem, cze­muż od trzech lat ją za­nie­dbuję?… To była ślicz­na dziew­czy­na, najład­niej­sza w Lo­isy!

Ona przy­najm­niej ist­nie­je, do­bra, z czy­stym ser­cem, na pew­no. Widzę jej okno, gdzie róże spla­tają się z wi­no­roślą, a po le­wej stro­nie wisi klat­ka z piegżami; słyszę stu­ka­nie klocków ko­ron­kar­skich i jej ulu­bioną pio­senkę:

Piękne dziewczę nad stru­mie­niem,

W by­strej wo­dzie nóżki myło…

Dotąd na mnie cze­ka… Któż wziąłby ją za żonę? Taką ubogą!

W jej wio­sce i do­okoła sami po­czci­wi chłopi, w blu­zach, z szorst­ki­mi dłońmi i chudą twarzą, spa­le­ni słońcem! Ko­chała tyl­ko mnie, mnie, Małego Paryżani­na, kie­dy w sąsiedz­twie Lo­isy od­wie­dzałem swo­je­go bied­ne­go, dziś już nieżyjącego wuja. Od trzech lat, jak wiel­ki pan, trwo­nię skrom­ny majątek, który mi zo­sta­wił, a z którego mógłbym się utrzy­my­wać. Przy Syl­wii byłbym go za­cho­wał. Przy­pa­dek zwra­ca mi jego część. Jesz­cze nie jest za późno.

Co też po­ra­bia o tej po­rze? Śpi… Nie, nie śpi; dziś święto łuczników, je­dy­ny dzień w roku, gdy tańczą do rana. – Jest na balu…

Która go­dzi­na?

Nie miałem ze­gar­ka.

Wśród oka­załej sta­rzy­zny, jaką w owych cza­sach chętnie gro­ma­dzo­no dla wskrze­sze­nia ko­lo­ry­tu lo­kal­ne­go sta­roświec­kich apar­ta­mentów10, błysz­czał świeżym bla­skiem szyl­kre­to­wy re­ne­san­so­wy ze­gar z uwieńczoną wy­obrażeniem Cza­su złoconą kopułką, pod­trzy­my­waną przez me­dy­cej­skie ka­ria­ty­dy na półwspiętych ko­niach. Płasko­rzeźbio­na hi­sto­rycz­na Dia­na wspie­ra się łokciem na je­le­niu pod niel­lo­waną tarczą z ema­lio­wa­ny­mi cy­fra­mi. Ze­gar, z niewątpli­wie świet­nym me­cha­ni­zmem, nie był nakręcany od dwu­stu lat. – Kupiłem go w Tu­re­nii nie po to, by mie­rzyć czas.

Zszedłem do stróża. Jego ze­gar z kukułką wska­zy­wał pierwszą nad ra­nem. – Za czte­ry go­dzi­ny, pomyślałem, mogę być na balu w Lo­isy. Na pla­cy­ku przed Pa­la­is-Roy­al pięć czy sześć dorożek cze­kało jesz­cze na gości klubów i domów gry.

– Do Lo­isy! – rzu­ciłem, wy­bie­rając naj­przy­zwo­itszą.

– A gdzie to jest?

– Koło Sen­lis, osiem mil stąd.

– Pod­wiozę pana, weźmie pan eks­tra­pocztę – oświad­czył dorożkarz, mniej ode mnie wzru­szo­ny.

Cóż to za smut­na dro­ga, szlak flan­dryj­ski nocą – pięknie­je do­pie­ro po wejściu w lasy! Wciąż te same dwa rzędy mo­no­ton­nych drzew, nie­udol­nie naśla­dujących ja­kieś po­sta­cie; za nimi pro­stokąty łąk i za­ora­nej zie­mi, prze­chodzące po le­wej w błękit­na­we pagórki Mont­mo­ren­cy, Éco­uen, Lu­zar­ches. – A to już Go­nes­se, zwy­czaj­ne mia­stecz­ko pełne pamiątek z czasów Ligi i Fron­dy…

Za Lo­uvres jest dro­ga wy­sa­dza­na jabłonia­mi, ich kwia­ty nie­raz świe­ciły mi nocą ni­czym ziem­skie gwiaz­dy, tamtędy było naj­bliżej do wio­sek. – Pod­czas gdy powóz pocz­to­wy wspi­na się pod górę, ułóżmy wspo­mnie­nia11 z dni, w których tak często tam bywałem.

IV. OD­JAZD NA CY­TERĘ

Minęło kil­ka lat – chwi­la, kie­dy spo­tkałem Ad­riannę przed zam­kiem, była już tyl­ko wspo­mnie­niem z dzie­ciństwa. Zaj­rzałem do Lo­isy w dniu pa­tro­na wio­ski. Chciałem się zno­wu przyłączyć do ka­wa­lerów łuczników, stanąć w kom­pa­nii, do której nie­gdyś należałem. Sy­no­wie sta­rych rodów, po­sia­dających tam nadal za­szy­te wśród lasów zam­ki, bar­dziej na­ru­szo­ne przez czas niż przez re­wo­lu­cje, po­sta­no­wi­li zor­ga­ni­zo­wać uro­czy­stość. Z Chan­til­ly, Com­piègne i Sen­lis nad­ciągały wesołe ka­wal­ka­dy, dołączając do wiej­skie­go or­sza­ku łuczni­cze­go brac­twa. Po dłuższej wędrówce przez wsie i mia­stecz­ka, mszy w koście­le, za­wo­dach i roz­da­niu nagród zwy­cięzców podjęto ucztą, wy­daną na ocie­nio­nej przez lipy i to­po­le wy­spie, leżącej pośrod­ku jed­ne­go ze stawów, za­si­la­ne­go wo­da­mi No­net­te i Thève. Przy­bra­ne chorągiew­ka­mi łodzie prze­wiozły nas na wyspę, o której wy­bo­rze zde­cy­do­wała wy­sta­wio­na tam owal­na świąty­nia z ko­lum­nadą, mająca posłużyć za salę bie­siadną. – Oko­li­ca jest tu bo­wiem usia­na, po­dob­nie jak Er­me­no­nvil­le, nie­wiel­ki­mi, lek­ki­mi bu­dow­la­mi z końca XVIII wie­ku, obmyślo­ny­mi przez mi­lio­nerów fi­lo­zofów, na­tchnio­nych pa­nującą wte­dy modą. Przy­pusz­czam, że miała to być świąty­nia Ura­nii12. Trzy ko­lum­ny już runęły, pociągnąwszy za sobą część ar­chi­tra­wu; ale wnętrze sali uprzątnięto, a między ko­lum­na­mi roz­pięto gir­lan­dy, odmładzając w ten sposób tę no­wo­czesną ruinę – bliższą pogaństwu Chau­lieu i Bo­uf­fler­sa niż Ho­ra­ce­go.

Prze­pra­wa przez je­zio­ro miała za­pew­ne przy­po­mi­nać Od­jazd naCy­terę Wat­te­au. Je­dy­nie na­sze współcze­sne stro­je roz­wie­wały złudze­nie. Ogrom­ny ce­re­mo­nial­ny bu­kiet zdjęto z wozu, którym był wie­zio­ny, i ułożono w dużej łodzi; na ław­kach za­siadł or­szak biało ubra­nych dziewcząt, to­wa­rzyszący mu zgod­nie z tra­dycją; spo­koj­ne wody sta­wu od­bi­jały wdzięczny ob­raz jak­by an­tycz­nej pro­ce­sji płynącej do brzegów wy­spy, gdzie w pro­mie­niach wie­czo­ru czer­wie­niały krze­wy tar­ni­ny, ko­lum­na­da i ja­sne li­sto­wie. Nie­ba­wem łodzie przy­biły do brze­gu. Uro­czyście wnie­sio­ny kosz z bu­kietem zajął śro­dek stołu i wszy­scy usie­dli, szczęśliw­cy obok dziewcząt – wy­star­czyło być zna­nym ich ro­dzi­nie. Dla­te­go mogłem usiąść koło Syl­wii. Jej brat pod­szedł do mnie już wcześniej i robił mi wy­rzu­ty, że od tak daw­na ich nie od­wie­dzam. Tłuma­czyłem się, że na­uka za­trzy­mu­je mnie w Paryżu, ale właśnie przy­je­chałem, żeby się z nimi zo­ba­czyć. „Nie­praw­da – po­wie­działa Syl­wia – on o mnie za­po­mniał. My je­steśmy prości wieśnia­cy, gdzie nam do Paryża!” Próbowałem ją pocałować i za­mknąć jej usta, ale jesz­cze się na mnie dąsała; trze­ba było paru słów bra­ta, by obojętnie pod­sunęła mi po­li­czek. Całus nie spra­wił mi żad­nej przy­jem­ności, ta­kiej łaski dostępowało wie­lu, bo w tych pa­triar­chal­nych stro­nach, gdzie wi­tają się z każdym prze­chod­niem, pocałunek jest zwykłą grzecz­nością świad­czoną so­bie wza­jem przez tych za­cnych lu­dzi.

Go­spo­da­rze uro­czy­stości przy­go­to­wa­li nam nie­spo­dziankę. Pod ko­niec uczty z głębi wiel­kie­go ko­sza wy­frunął dzi­ki łabędź13, dotąd uwięzio­ny pod kwia­ta­mi; moc­nym ude­rze­niem skrzy­deł uniósł splątane wieńce i gir­lan­dy, roz­rzu­cając je na pra­wo i lewo. Kie­dy radośnie wzno­sił się ku ostat­nim bla­skom słońca, na oślep chwy­ta­liśmy wieńce i ko­ro­no­wa­liśmy nimi sąsiad­ki. Szczęśli­wie tra­fiłem na je­den z naj­piękniej­szych, uśmiech­nięta Syl­wia po­zwo­liła się pocałować czu­lej niż przed­tem. Pojąłem, że udało mi się za­trzeć tam­to wspo­mnie­nie. Tym ra­zem po­dzi­wiałem ją jedną, jakże wypiękniałą! Nie była już wiejską dziew­czynką, którą wzgar­dziłem dla star­szej i le­piej ułożonej. Zy­skała pod każdym względem: jej czar­ne oczy, piękne już w dzie­ciństwie, te­raz wręcz urze­kały; pod wygiętymi łuka­mi brwi jej uśmiech, znie­nac­ka rozświe­tlający re­gu­lar­ne i spo­koj­ne rysy, miał w so­bie coś z Ate­ny. Po­dzi­wiałem jej twarz, godną an­tycz­nej rzeźby, tak od­mienną od po­spo­li­tych, choć miłych twa­rzy­czek jej przy­ja­ciółek. De­li­kat­ne, wydłużone dłonie, ra­mio­na, pełniej­sze te­raz i biel­sze, wy­smu­klo­na ta­lia czy­niły ją inną od tej, którą znałem. Nie mogłem się po­wstrzy­mać, by jej nie szepnąć, jak bar­dzo różni się od sie­bie sprzed lat, miałem na­dzieję, że od­ku­pię w ten sposób dawną i nagłą nie­wier­ność.

Wszyst­ko mi zresztą sprzy­jało, przy­chyl­ność jej bra­ta, su­ge­styw­ny czar święta, sza­ra go­dzi­na, a i samo miej­sce, gdzie z fan­tazją i sma­kiem sko­pio­wa­no sce­ny nie­gdy­siej­szych fry­wol­nych za­baw. Gdy tyl­ko to było możliwe, ucie­ka­liśmy od tańczących, by dzie­lić się wspo­mnie­nia­mi z dzie­ciństwa i w roz­ma­rze­niu wspólnie po­dzi­wiać od­bla­ski nie­ba na ciem­nych drze­wach i wo­dzie. W końcu brat Syl­wii prze­rwał tę kon­tem­plację, mówiąc, że czas już wra­cać do ich dość od­ległej wio­ski, do ro­dziców.

V. WIO­SKA

Miesz­ka­li w Lo­isy, w daw­nym domu strażnika. Od­pro­wa­dziłem ich aż tam, a po­tem ru­szyłem do Mon­ta­gny, prze­no­co­wać u wuja14. Zbo­czyw­szy z dro­gi, prze­ciąłem za­gaj­nik między Lo­isy i Sa­int-S… i za­raz zna­lazłem  s t e c z k ę  biegnącą w zagłębie­niu brze­giem lasu er­me­no­nvil­l­skie­go; spo­dzie­wałem się uj­rzeć nie­ba­wem mur klasz­to­ru, wzdłuż którego szło się ja­kieś ćwierć mili. Księżyc raz po raz cho­wał się za chmu­ry, le­d­wo oświe­tlając ska­li­ste złomy ciem­ne­go pia­skow­ca i wrzo­so­wi­sko, gęstniejące pod mo­imi sto­pa­mi. Na pra­wo i na lewo ścia­ny lasów bez wy­ty­czo­nych dróg, a przede mną ciągle ka­mie­nie dru­idycz­ne, pamiętające synów Ar­me­na, wyciętych w pień przez Rzy­mian! Z wierz­chołków tych po­etycz­nych złomisk wi­działem od­ległe sta­wy, od­ci­nające się ni­czym zwier­ciadła od mgli­stej równi­ny, ale nie mogłem odróżnić tego, na którym święto­wa­liśmy.

Po­wie­trze było ciepłe i won­ne; po­sta­no­wiłem się za­trzy­mać i do­cze­kać świtu, leżąc na wrzo­sach. – Zbu­dziw­szy się, po­wo­li roz­po­zna­wałem oto­cze­nie miej­sca, do którego zbłądziłem nocą. Po le­wej doj­rzałem Sa­int-S…, podłużny za­rys klasz­tor­ne­go muru, a po dru­giej stro­nie do­li­ny wzgórze Gens-d’Ar­mes z wy­szczer­bioną ruiną sta­rożyt­nej ka­ro­lińskiej re­zy­den­cji. Obok, po­nad kępami drzew, wy­niosłe reszt­ki opac­twa w Thiers ry­so­wały się na wid­nokręgu pa­smem ścian prze­bi­tych tri­fo­ria­mi i ostrołuka­mi. Leżący da­lej go­tyc­ki za­mek w Pon­tarmé, jak nie­gdyś oto­czo­ny wodą, odbił nie­ba­wem pierw­sze ognie dnia, na południu zaś, na wzgórzach Montméliant, po­ja­wiła się wy­so­ka basz­ta To­ur­nel­le i czte­ry wieże Ber­trand­fos­se.

To była przy­jem­na noc, śniłem tyl­ko o Syl­wii; ale na wi­dok klasz­to­ru prze­szyła mnie myśl, że właśnie tam mogła prze­by­wać Ad­rian­na. W uszach wciąż miałem dźwięk po­ran­ne­go dzwo­nu, który za­pew­ne mnie zbu­dził. Przez chwilę chciałem zaj­rzeć za mur, wspi­nając się na naj­wyższą skałę; po­wstrzy­małem się jed­nak, bo wydało mi się to pro­fa­nacją. Napływające światło wy­gnało z mo­ich myśli próżne wspo­mnie­nie, po­zo­sta­wiając tyl­ko różane rysy Syl­wii. „Chodźmy ją obu­dzić” – szepnąłem w du­chu i skie­ro­wałem się w stronę Lo­isy.

Oto i wio­ska u końca stecz­ki pod la­sem: dwa­dzieścia domków o ścia­nach stroj­nych gir­lan­da­mi wi­no­rośli i pnącej róży. Przed naj­większym pra­cują społem ran­ne prządki w czer­wo­nych chust­kach na głowie. Nie ma wśród nich Syl­wii. Odkąd jest ko­ron­czarką, to już jak­by pa­nien­ka, cho­ciaż ro­dzi­ce po­zo­sta­li za­cny­mi wieśnia­ka­mi. – Po­szedłem na górę, do jej po­ko­ju, co ni­ko­go nie zdzi­wiło; wstała już daw­no i prze­pla­tała nici ko­ron­ki, de­li­kat­nie stu­kając kloc­ka­mi na zie­lo­nej po­dusz­ce przy­kry­wającej ko­la­na. „A, to ty, le­niu – po­wie­działa z uśmie­chem bo­gi­ni – pew­no do­pie­ro wstałeś z łóżka!” Opo­wie­działem o bez­sen­nej nocy, o wędrówce na oślep po la­sach i skałach. Ra­czyła mi zwięźle wy­ra­zić współczu­cie. „Jeśli nie je­steś zbyt zmęczo­ny, powędru­je­my te­raz obo­je. Od­wie­dzi­my w Othis moją cio­teczną babkę”. Le­d­wo zdążyłem od­po­wie­dzieć, a już ze­rwała się radośnie, po­pra­wiła przed lu­strem włosy i włożyła wiej­ski słomko­wy ka­pe­lusz. Nie­win­ność i radość biły z jej oczu. Wy­ru­szy­liśmy brze­giem Thève, przez łąki pełne ja­skrów i mar­ge­ry­tek, a po­tem szliśmy wzdłuż lasów Sa­int-Lau­rent, dla skróce­nia dro­gi prze­pra­wiając się cza­sem przez chasz­cze i stru­mie­nie. Pośród drzew śpie­wały kosy, a z trąca­nych krzewów radośnie wy­la­ty­wały si­kor­ki.

Cza­sem spo­ty­ka­liśmy bar­win­ki, które tak ko­chał Ro­us­se­au15: roz­wie­rały błękit­ne ko­ro­ny na długich pa­rzy­sto­list­nych łody­gach, przy­ziem­nych lia­nach pętających lek­kie sto­py mo­jej to­wa­rzysz­ki. Obojętna na pamięć ge­new­skie­go fi­lo­zo­fa, to tu, to tam zry­wała pachnące po­ziom­ki, a ja opo­wia­dałem jej o No­wej He­lo­izie, cy­tując z pamięci niektóre frag­men­ty.

– Czy to ładne? – spy­tała.

– To wzniosłe.

– Cie­kaw­sze od Au­gu­sta La­fon­ta­ine16?

– Bar­dziej wzru­szające.

– Muszę ko­niecz­nie prze­czy­tać! Po­proszę bra­ta, żeby mi przy­niósł, jak tyl­ko pójdzie do Sen­lis.

I da­lej re­cy­to­wałem uryw­ki He­lo­izy, a Syl­wia zry­wała po­ziom­ki.

VI. OTHIS

Wy­chodząc z lasu, tra­fi­liśmy na kępę pur­pu­ro­wych na­parst­nic; zro­biła z nich wiel­ki bu­kiet:

– To dla ciot­ki – po­wie­działa. – Będzie szczęśliwa, mając w izbie te piękne kwia­ty.

Od Othis dzie­lił nas już tyl­ko kawałek ugo­ru. Wio­sko­wa dzwon­ni­ca strze­lała w górę na tle błękit­na­wych wzgórz roz­ciągniętych od Montméliant po Dam­mar­tin. Thève zno­wu szem­rała na głazach i ka­my­kach, węższa bliżej źródła, gdzie roz­le­wa się na łąkach, tworząc nie­wiel­kie je­zior­ko wśród irysów i mie­czyków. Wkrótce do­szliśmy do pierw­szych za­bu­do­wań. Ciot­ka Syl­wii miesz­kała w dom­ku z niegładzo­ne­go pia­skow­ca ople­cio­ne­go chmie­lem i dzi­kim wi­nem; żyła sa­mot­nie, utrzy­mując się z kil­ku po­le­tek, które od śmier­ci męża upra­wia­li dla niej sąsie­dzi. Sio­strze­ni­ca wpadła do środ­ka jak ogień.

– Dzień do­bry, ciot­ko! Przyszły two­je dzie­ci! – wołała. – Je­steśmy głodni!

Ucałowała ją czu­le, wcisnęła w ra­mio­na naręcz kwiatów i do­pie­ro wte­dy przy­po­mniała so­bie, że trze­ba mnie przed­sta­wić:

– To mój wiel­bi­ciel! – rzu­ciła.

Te­raz z ko­lei ja ucałowałem ciotkę, która stwier­dziła:

– Bar­dzo miły… Wy­brałaś blon­dy­na!…

– Ma ślicz­ne, de­li­kat­ne włosy – od­parła Syl­wia.

– To kie­dyś się kończy – rzekła ciot­ka – ale ma­cie jesz­cze dużo cza­su przed sobą, a że je­steś bru­net­ka, do­brze do cie­bie pa­su­je.

– Trze­ba mu dać śnia­da­nie, ciot­ko.

I cho­dziła po izbie, zaglądając do sza­fek, do skrzy­ni, wyj­mując mle­ko, ra­zo­wy chleb, cu­kier, dość nie­dba­le roz­sta­wiając na sto­le ta­le­rze i fa­jan­so­we półmi­ski, ma­lo­wa­ne w wiel­kie kwia­ty i w ko­gu­ty z barw­ny­mi piórami. Pośrod­ku stanęła por­ce­la­no­wa misa z Cre­il, pełna mle­ka, w którym pływały po­ziom­ki; po­tem, ob­ra­bo­waw­szy ogród z kil­ku garści po­rze­czek i wiśni, usta­wiła na dwóch końcach ob­ru­sa dwa wa­zo­ny z kwia­ta­mi. Wte­dy ciot­ka wy­rzekła te jakże piękne słowa:

– To wszyst­ko na de­ser, a te­raz pozwól mi za­brać się do ro­bo­ty.

I zdjęła z haka pa­tel­nię, wrzu­cając wiązkę chru­stu pod okap wy­so­kie­go ko­mi­na.

– Tego nie ty­kaj! – krzyknęła na Syl­wię, która chciała jej pomóc. – Znisz­czysz te zgrab­ne pa­lusz­ki, co robią ko­ron­ki piękniej­sze od tych z Chan­til­ly! Dałaś mi trochę, a ja się na tym znam.

– Wiem, ciot­ko, wiem!… A gdy­byście tak mie­li ja­kie sta­re ko­ron­ki, przy­dałyby mi się na wzór.

– No, to idź po­szu­kać na górze, może coś znaj­dziesz w ko­mo­dzie.

– To daj­cie mi klu­cze – po­pro­siła Syl­wia.

– Po co! Szu­fla­dy są otwar­te.

– Nie­praw­da, jed­na jest za­wsze za­mknięta.

I kie­dy go­spo­dy­ni czyściła pa­tel­nię, opa­liw­szy ją wpierw nad ogniem, Syl­wia odwiązała ze sznur­ka przy jej pa­sku mały żela­zny klu­czyk z ażuro­wym uszkiem i po­ka­zała mi go try­um­fal­nie.

Wbiegłem za nią po drew­nia­nych scho­dach pro­wadzących do sy­pial­ni. – Święta młodości i święta sta­rości! – któż śmiałby ska­lać nie­win­ność pierw­szych uczuć w tym sank­tu­arium wier­nej pamięci? Z owal­ne­go por­tre­tu w złoco­nej ra­mie, wiszącego w głowach pro­ste­go wiej­skie­go łóżka, czar­ny­mi oczy­ma i różany­mi usta­mi uśmie­chał się młodzie­niec z daw­nych szczęśli­wych lat. Nosił mun­dur straży łowiec­kiej domu Kon­de­uszy; jego półwoj­sko­wa po­sta­wa, życz­li­wa, różowa twarz, gład­kie czoło i pu­dro­wa­ne włosy ożywiały ten ra­czej mier­ny pa­stel wdziękiem młodości i pro­sto­ty. Jakiś podrzędny ma­larz, za­pro­szo­ny na książęce po­lo­wa­nie, spor­tre­to­wał go naj­piękniej jak umiał, a także jego młodą żonę, przed­sta­wioną w dru­gim owa­lu: ponętną, sprytną, wy­smu­kloną sznu­ro­wa­nym wstążkami otwar­tym gor­se­ci­kiem i uśmiech­niętą za­lot­nie do trzy­ma­ne­go na pal­cu ptasz­ka. A była to prze­cież ta sama sta­rowinka, która ku­cha­rzyła te­raz na dole, schy­lo­na nad płonącym ogniem. Przy­po­mniały mi się wróżki z Pan­to­mi­my, kryjące pod po­marsz­czoną maską uro­dziwą twarz, odsłanianą do­pie­ro w fi­na­le, gdy uka­zu­je się Świąty­nia Miłości, a słońce wi­ru­je i roz­sie­wa ma­gicz­ne bla­ski.

– Po­czci­wa ciot­ko – zawołałem – ileż miałaś wdzięku!

– A ja? – spy­tała Syl­wia, której właśnie udało się otwo­rzyć wia­domą szu­fladę. Zna­lazła w niej strojną pli­so­waną suk­nię ze skrzącej, sze­leszczącej pod pal­ca­mi ta­fty. – Zo­baczę, czy mi w niej do twa­rzy – zawołała. – Och! będę wyglądała na starą wróżkę!

„Wiecz­nie młodą wróżkę z baśni!…” – pomyślałem. A Syl­wia roz­pięła już per­ka­li­kową su­kienkę i po­zwo­liła jej zsunąć się do stóp. Roz­sze­rza­na suk­nia sta­rej ko­bie­ty świet­nie leżała na szczupłej ta­lii, Syl­wia kazała mi się zapiąć.

– Och! krótkie rękawy, ja­kie śmiesz­ne! – zawołała.

Lecz te rękaw­ki, przy­bra­ne kil­ko­ma rzędami ko­ro­nek, obnażały piękne ra­mio­na Syl­wii, a jej pierś ry­so­wała się zgrab­nie w ozdo­bio­nym pożółkłym tiu­lem i wy­blakłymi wstążkami sta­nicz­ku, który tak krótko opi­nał ulot­ne wdzięki ciot­ki.

– Skończ z tym wresz­cie! Nie umiesz zapiąć suk­ni? – skar­ciła mnie Syl­wia. Wyglądała jak wiej­ska na­rze­czo­na Greu­ze’a.

– Przy­dałby się pu­der – po­wie­działem.

– Za­raz go znaj­dzie­my.

I znów zaczęła szpe­rać po szu­fla­dach. Cóż tam były za skar­by! Jak to wszyst­ko pięknie pach­niało, grało żywy­mi ko­lo­ra­mi, jaśniało od świe­ci­dełek! Dwa nadłama­ne wa­chla­rze z masy perłowej, por­ce­la­no­we puz­der­ka w chińskie wzo­ry, bursz­ty­no­wy na­szyj­nik i tysiąc in­nych dro­biazgów! Były tam również dwa białe dro­gie­to­we pan­to­fel­ki, których sprzączki błysz­czały szkla­ny­mi bry­lan­ci­ka­mi.

– Och, muszę je włożyć! – krzyknęła Syl­wia. – Jeśli tyl­ko znajdę ha­fto­wa­ne pończosz­ki!

I za chwilę roz­wi­ja­liśmy je­dwab­ne bla­doróżowe pończo­chy z zie­lo­ny­mi strzałkami; ale głos ciot­ki i skwier­cze­nie pa­tel­ni przy­wołały nas na­gle do rze­czy­wi­stości.

– Schodź szyb­ko! – szepnęła Syl­wia i po­mi­mo mo­ich na­le­gań nie po­zwo­liła mi pomóc we wkłada­niu pan­to­felków. Ciot­ka zdążyła już przełożyć na półmi­sek płat bocz­ku usmażone­go z jaj­ka­mi. Nie­ba­wem głos Syl­wii we­zwał mnie na górę.

– Ubie­raj się raz-dwa! – po­le­ciła i sama już go­to­wa, wska­zała ślub­ny strój strażnika łowiec­kie­go rozłożony na ko­mo­dzie. W jed­nej chwi­li prze­mie­niłem się w nie­gdy­siej­sze­go ob­lu­bieńca. Syl­wia cze­kała na mnie na scho­dach; ze­szliśmy ra­zem, trzy­mając się za ręce17