Spotkania z Petroniuszem
- Wydawca:
- Wydawnictwo Iskry
- Kategoria:
- Obyczajowe i romanse
- Język:
- polski
- ISBN:
- 978-83-244-0273-1
- Rok wydania:
- 2005
- Słowa kluczowe:
- czasy
- dobrotliwie
- elegantiae
- najciekawsza
- petroniuszem
- spogląda
- spotkania
- sprzeczności
- starożytne
- tropi
- wojny
- życie
- mobi
- kindle
- azw3
- epub
Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).
Kilka słów o książce pt. “Spotkania z Petroniuszem”
Petroniusz, najciekawsza postać „Quo vadis”, arbiter elegantiae czasów Nerona, wykształcony i przenikliwy. Profesor Krawczuk zetknął się z nim już w młodości – podczas wojny Petroniuszowy „Satyrikon” uratował mu życie – i zaczął identyfikować się z jego sposobem patrzenia na świat, bystrym i przekornym, dostrzegając absurdy rzeczywistości. Tak też spogląda na czasy nasze i starożytne, tropi w nich analogie i sprzeczności, demaskuje hipokryzję i zakłamanie, robi to jednak dobrotliwie i z humorem.
Polecane książki
Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Aleksander Krawczuk
Opracowanie graficzne Andrzej Barecki
Redakcja Magdalena Słysz
Korekta Anna Kubalska
For the edition © by Wydawnictwo ISKRY, Warszawa 2005
For the text © by Aleksander Krawczuk, Warszawa 2005
ISBN 83-207-1779-5
e-mail:iskry@iskry.com.pl
www.iskry.com.pl
Wydawnictwo ISKRY
ul. Smolna 11, 00-375 Warszawa
Dział handlowy: tel./faks (0-prefiks-22) 827-33-89
Skład wersji elektronicznej:
Virtualo Sp. z o.o.
KRAKÓW, WRZESIEŃ 1944
Wczesny zmrok, aleja tuż obok Bramy Floriańskiej. Niemiecki oficer wyławia z tłumu spieszących ku dworcowi młodego człowieka drobnej postury, w lichym ubranku. Wyciąga z kabury pistolet, przykłada mu lufę do głowy i rozkazuje wrzaskliwie – nawet przez myśl mu nie przejdzie, czy tamten rozumie niemiecki: – Führe mich, wo wohne ich! Sofort! – Prowadź, gdzie mieszkam! Już! Pijany oficer – tacy zdarzali się pod koniec wojny – nie podaje żadnego adresu, może nawet nie wie, w jakim znalazł się mieście.
Moment przerażenia i pierwsza, odruchowa myśl: uciekać! Lecz jednocześnie błyskawiczna refleksja: toż to śmierć pewna, lufa tuż przy skroni! Padnie strzał, ludzie rozpierzchną się jak stado wróbli. Przybiegnie patrol, oficer powie: – Ten bandyta mnie zaatakował! Uwierzą mu właśnie dlatego, że jest pijany, łatwy cel napadu. Powstanie warszawskie jeszcze dogorywa, wszystko w tej sytuacji możliwe, każdy jest podejrzany.
Przeszukają leżącego – obojętne, czy będzie martwy, czy tylko ranny – znajdą w ubogim ubranku kenkartę i jakieś podziemne pisemko. W ciągu godziny dotrą do domu i rodziny. To dla nich wyrok śmierci lub obóz.
Nie wolno uciekać! Nikt ci nie pomoże. Musisz iść u boku oficera, jakbyś doskonale wiedział dokąd. Spokojnie. Tylko nie główną aleją ku dworcowi! Tam co krok patrole żandarmerii. Oficer z pistoletem w ręku prowadzi młodego człowieka – oczywiście przyłapał go na jakimś przestępstwie. Natychmiastowa reakcja tamtych: rzucić się, brutalnie zrewidować, skatować, aresztować!
Nagłe olśnienie. Fragment jakiegoś obrazu, oderwane słowa: gdzie ja mieszkam? – w innym języku, lecz w podobnie idiotycznej sytuacji. Coś takiego już się kiedyś komuś przydarzyło, tylko jakby odwrotnie! Coś utkwiło w pamięci – tak, właśnie z powodu języka i gramatyki – coś przemknęło właśnie teraz przez myśl, bo było w istocie tak samo absurdalne. Jest pomysł, jest wyjście!
Jakiś młody człowiek kiedyś tam, gdzieś tam zgubił się w zupełnie nieznanym mu mieście. Błądzi, krąży, wraca wciąż tam, skąd przyszedł, pot go zalewa. Ogłupiały podchodzi do starszej kobiety sprzedającej warzywa przy ulicy: – Matko, proszę, może wiesz, gdzie ja mieszkam? A ona, rozbawiona tak uprzejmie wyrażoną głupotą, natychmiast odpowiada: – Czemu bym miała nie wiedzieć? Już cię tam prowadzę!
Wróżka jaka czy co, myśli tamten, uświadamiając sobie wreszcie, jaki to bezsens zwracać się z takim pytaniem do kogoś, kogo widzi się po raz pierwszy. Idzie jednak za nią posłusznie. Ciasnym zaułkiem dochodzą do jakiegoś wejścia. – To nie tu, nie poznaję ulicy! – upiera się zagubiony. Lecz starucha ze złośliwym rechotem już rozsuwa zasłonę: – Ale to tu powinieneś mieszkać! A tam gołe dziwki przemykają wśród klientów, sprośnie napisy. Dom publiczny, zwykły burdel.
To kawał drogi stąd, lecz w bok od dworca. Na pewno nie dojdziemy do tamtego domu dla wojska. Chyba jednak nie będzie patroli. A po drodze musi coś się zdarzyć, jakiś przypadek, jakaś sposobność, ktoś pomoże. Tylko spokojnie!
Zbaczają w bok, w alejkę ku teatrowi. Z przeciwka podchodzi żołnierz, szeregowiec. Jedno spojrzenie i już wie, co się tu dzieje. Oficer się zatacza, jest niebezpieczny dla każdego w pobliżu. Żołnierz przystaje i melduje służbowo: – Jetzt führe ich! Ruchem głowy daje znak młodemu: znikaj! Słowami, po polsku na pewno wyraziłby to mocniej, dobitniej.
Natychmiast skorzystałem z okazji.
ENKOLPIOS, PETRONIUSZ, „SATYRIKON”
Lecz kto tak naprawdę stworzył okazję, kto podsunął zbawczy pomysł?
Młody człowiek, tak zwiedziony niegdyś i gdzieś tam przez złośliwą babę, miał na imię Enkolpios. To główny bohater i jedyny narrator powieści Petroniusza „Satyrikon”; do naszych czasów dotrwała ona tylko w ułomkach. Jest więc Enkolpios postacią fikcyjną, trudno mu dziękować. Natomiast autor powieści, Petroniusz, jest osobą w pełni historyczną. To ów rzymski arystokrata z czasów Nerona, tak szeroko dziś znany dzięki „Quo vadis”. Odmalował go Sienkiewicz w swym dziele mistrzowsko, a nawet – co może nasunąć pewne refleksje – z oczywistą sympatią. Portret odpowiada, poza łatwą do usunięcia warstwą fikcji powieściowej, wszystkiemu, co mówi o Petroniuszu historyk Tacyt. A mógł jeszcze widzieć go jako chłopiec, należał bowiem do tej samej warstwy społecznej. Na pewno zaś, pisząc swe „Roczniki”, korzystał ze wspomnień osób niegdyś dobrze znających wpływowego doradcę Nerona. W stolicy długo musiały krążyć opowieści o nim, znalazłszy się bowiem w niełasce, popełnił samobójstwo w sposób iście niezwykły.
Lecz czy to rzeczywiście właśnie tego Petroniusza można uznać za twórcę „Satyrikonu”? Nazwisko nie należało przecież do wyjątkowo rzadkich w dawnym Rzymie. Różne wszakże wskazówki każą uznać tę identyfikację za nader prawdopodobną, choć pełnej zgody w tej kwestii chyba nigdy nie będzie.
Tytuły fragmentów powieści w średniowiecznych rękopisach z reguły podają, że ich autorem jest Petronius Arbiter. A właśnie taki przydomek, elegantiae arbiter, nosił według Tacyta Petroniusz jako przez samego cesarza wielce poważany autorytet w sprawach elegancji – chyba nie tyle stroju, ile dobrego smaku w sprawach artystycznych. Wiadomo, jak wysoko cenił Neron swój talent poety i pieśniarza, występował nawet w tej roli publicznie, ku straszliwemu zgorszeniu senatorów, co miało w swoim czasie przyczynić się do jego upadku.
Dalej – pośrednim, lecz istotnym argumentem przemawiającym za tym Petroniuszem jako autorem są sam język, styl, realia i klimat „Satyrikonu”. Znakomicie przystają do wszystkiego, co wiemy o życiu codziennym i o łacinie tamtego okresu. Niektórzy badacze wychwytują echa lektury powieści u poety z końca wieku pierwszego, Marcjalisa. A potem cytuje Petroniusza kilku pisarzy, nawet u schyłku starożytności; wśród nich sam św. Hieronim.
KUME, ROK 66
Petroniusz znalazł się w tym nadmorskim mieście italskiej Kampanii, podążając za orszakiem cesarza. Nie został dopuszczony przed jego oblicze. Uznał to za dowód ostatecznej niełaski i zapowiedź wyroku śmierci. Sam więc wybrał sposób odejścia możliwie łagodny, ale też taki, który musiał stać się głośny. Przecięto mu żyły, lecz co pewien czas je podwiązywano, a on przysłuchiwał się wesołym pieśniom i miłej poezji. Żadnych filozoficznych rozmów o nieśmiertelności duszy, jak to teatralnie czynili w podobnych sytuacjach niektórzy, naśladując oczywiście Sokratesa. Zadbał też o sprawy doczesne, nawet o niewolników, jednych nagrodził, innych kazał wychłostać. Ucztował, drzemał – jakby ta śmierć przychodziła naturalnie. Umierał jak epikurejczyk: nie spodziewam się życia wiecznego, odchodzę jednak spokojnie i przyzwoicie, bez trwogi, płaczu i jęków.
Zemścił się wszakże na sprawcach, na samym cesarzu i jego doradcy Tygellinie. Przymuszani do samobójstwa zwykle przesyłali władcy pochlebcze testamenty; w ten sposób usiłowali ratować dla bliskich przed konfiskatą przynajmniej część majątku. On natomiast sporządził imienny wykaz kobiet i chłopców, na pewno tych z dobrych rodów, uczestników orgii cesarskich, nie szczędząc dokładnych opisów. Kazał przekazać go Neronowi, przezornie jednak zniszczył sygnet, którym owe tabliczki (codicilli) opieczętował. Każdy czytelnik fragmentów „Satyrikonu” przyzna, że ich autor dużo wie o wyuzdanej erotyce, potrafi pisać o tym smakowicie, co również może służyć za pośredni argument na rzecz tezy o tym właśnie Petroniuszu jako autorze.
Okoliczności samobójstwa, a przy sposobności świetnie naszkicowany portret arystokraty, przedstawił Tacyt w zaledwie kilkunastu zdaniach XVI księgi swych „Roczników” (Annales). Ta część dzieła zachowała się tylko w jednym średniowiecznym rękopisie!
W pewien sposób spotykałem się z Petroniuszem już poprzednio, przed owym niezwykłym incydentem na krakowskich Plantach. A miałem jeszcze spotykać go w różnych sytuacjach wielokrotnie. Niestety, nie były to spotkania bezpośrednie i osobiste, nad czym boleję. Nie wywołuję jednak duchów ani ich nie podsłuchuję – jak przydarzyło się to choćby Norwidowi, gdy usiadł w Pompejach przy grobowcu kapłanki Mammii; uwiecznił tę niezwykłą chwilę w małym poemacie. Nie zamierzam fantazjować. Choć przyznaję, że wiele bym dał, by tak zajmująco opowiadać o kontaktach z tamtym światem – należycie zachowując proporcje tajemniczości, grozy, realizmu, ale i humoru – jak uczynił to archeolog, mediewista i biblista angielski, Montagne Rhodes James, dyrektor muzeum w Cambridge. Myślę o uroczym zbiorze „Opowieści starego antykwariusza” (1931) – o wszelakich duchach i niezwykłych spotkaniach z nimi w przeróżnych sytuacjach i miejscach. Przyjęcie podobnej konwencji byłoby nawet usprawiedliwione, skoro i tak tłem wielu rzeczywistych wydarzeń, które wypadnie tu przedstawić, będą antykwariaty, stare biblioteki, zamarłe miasta; przewinie się też sporo postaci niegdyś dobrze mi znanych, już zmarłych, a przecież jakby obecnych.
Nie próbuję również wyobrazić sobie, jak by to arbiter elegancji Nerona oceniał osoby lub wydarzenia naszych czasów. Pewne refleksje i tak w sposób naturalny pojawią się w toku opowieści o kontaktach z kimś sprzed dwudziestu wieków. Pozornie to daleko, przepaść czasu. Okaże się jednak, ośmielam się twierdzić, iż bardzo blisko.
Tak czy inaczej, owego wrześniowego wieczoru w pobliżu Bramy Floriańskiej stało się coś wręcz dramatycznego: Petroniusz po prostu uratował mi życie. Jakby z zaświatów. Był moim zbawcą – poprzez głupkowate pytanie i złośliwy pomysł tamtej ulicznej przekupki, jak przedstawił to Enkolpios. A zapamiętałem tę opowieść głównie chyba dzięki pewnemu gramatycznemu drobiazgowi, do czego jeszcze powrócę.
CO ZA POWIEŚĆ!
Enkolpios opowiada o tej przygodzie, jak i o wszystkich innych, z rozbrajającą szczerością. Jest to łańcuch awantur nieprawdopodobnych, niekiedy groźnych, najczęściej tylko absurdalnie zabawnych, zwykle wysoce nieobyczajnych. Takiej panoramy życia Rzymian z początków cesarstwa nie znajdziemy w żadnym dziele literackim tamtej epoki. Najobszerniejszy z zachowanych fragmentów to uczta w domu nowobogackiego Trymalchiona, oczywiście opisana przez Enkolpiosa jako jej uczestnika. Lecz niemal każdy ułomek powieści to świadectwo bystrej obserwacji obyczaju i języka, perła realizmu opisu, ale też przewrotnego humoru. Kpiny ze wszystkiego i ze wszystkich. Także z modnych wówczas greckich romansów miłosnych i przygodowych, a nawet z wielkich dzieł literatury, zwłaszcza z poezji epicznej; ba, z samego Homera! W gruncie rzeczy owa powieść to, by użyć dzisiejszego określenia, rodzaj antypowieści.
Czy to Petroniusz był autorem pomysłu i konstrukcji utworu? Na kim się wzorował, skąd czerpał materiał? Czy z doświadczeń własnych i swoich bliskich? Czy występujące w niej postaci to karykatury współczesnych mu osób, może nawet z otoczenia cesarza? Może to powieść z kluczem? A może codicilli przesłane Neronowi tuż przed śmiercią były jakąś cząstką „Satyrikonu” – wraz z objaśnieniami? Pytania ważne, lecz w niczym nie mogą wpłynąć na wysoką ocenę talentu Petroniusza. Gdyby rzecz zachowała się w całości, jej autora zaliczono by z pewnością do najwybitniejszych pisarzy nie tylko literatury rzymskiej, lecz i europejskiej. Toteż miała wielbicieli przez wieki.
SYDONIUSZ APOLLINARIS
Ten arystokrata rzymski z połowy wieku V, a więc z czasów, gdy cesarstwo chyliło się ku ruinie, pochodził z Lugdunum w Galii, obecnego Lyonu. Ale jako zięć cesarza Awitusa (455-456) działał też w pewnym okresie w samym Rzymie; był prefektem miasta. Przyjął chrześcijaństwo i został biskupem dzisiejszego miasta Clermont-Ferrand. U nas poza wąskim gronem filologów nikomu nie jest znany. Dopiero w roku 2004 ukazał się pełny przekład jego utworów na język polski pióra prof. Mieczysława Brożka, niedawno zmarłego. Muszę tu dodać: to u niego, wówczas adiunkta, składałem swe pierwsze kolokwium uniwersyteckie – z „Eneidy”. Składałem je w jego mieszkaniu prywatnym – był wówczas chory – przy ulicy Warszawskiej późną jesienią 1945 roku. A więc zaledwie kilkaset kroków od Bramy Floriańskiej i w zaledwie rok po tym, jak otarłem się tam o śmierć we wrześniu roku 1944!
Dla Francuzów Sydoniusz to ważny świadek historii Galii w czasach rzymsko-wizygockich. Wielce oczytany, sam też parał się poezją oraz układał literackie listy – w stylu nieznośnie retorycznym. Jeden ze swych poematów poświęcił przyjacielowi z Narbony, sławiąc literackie talenty zarówno jego, jak i jego ojca; obaj nosili imię Konsencjusz. Wymienia cały zastęp najwybitniejszych pisarzy greckich i łacińskich, z którymi ci jego zdaniem mogliby się równać. Jeśli chodzi o autorów rzymskich, są to Cyceron, Liwiusz, Wergiliusz, Terencjusz, Plaut, Salustiusz, Tacyt, Seneka, Owidiusz, Marcjalis, Lukan, Stacjusz. Lecz znalazł się w tym świetnym gronie, i to tuż po Tacycie – Petroniusz! Pisze o nim enigmatycznie:
Ciebie, Arbitrze, w massylskich ogrodach
świętego z drewna czcicielu
Hellesponckiemu Priapowi równy.
przekład Mieczysława Brożka
Sens tych słów wyjaśni się później.
Sydoniusz mógł znać „Satyrikon” jeszcze w całości. Lecz nawet z fragmentów musiałby się zorientować, że jego bohaterzy „kochają inaczej” i należą do ludzi z marginesu społecznego. Dlaczego arystokrata, człowiek żonaty – gdy pisał poemat do Konsencjusza chyba jeszcze nie był biskupem – tak wysoko stawia autora właśnie takiej powieści? To zdumiewa. „Odmienne” skłonności miłosne samego Petroniusza wydają się prawie pewne, jego bohaterowie zaś uprawiają te rozkosze bez żenady. Czym wyjaśnić tak zaszczytne miejsce przyznane twórcy opowiadań o dziwnych sprawkach podejrzanych osobników?
Może zachwycił Sydoniusza bogaty język, świetnie dostosowany do przeróżnych środowisk? Ależ własna jego twórczość świadczy, że sam miłował górnolotną retorykę, która akurat w „Satyrikonie” jest wyśmiewana! Może ujęła mieszkańca Galii okoliczność, że jakieś sceny na samym początku powieści rozgrywały się właśnie w Marsylii; wskazuje na to pewna wzmianka w późnołacińskim komentarzu do „Eneidy”. Powiada ów komentator, uczony Serwiusz: „Ilekroć mieszkańcy Massalii cierpieli z powodu zarazy, ofiarowywał się jeden z ubogich: miano go żywić przez cały rok na koszt publiczny, i to lepszym jedzeniem. Potem ozdobiony gałązkami i w świętych szatach oprowadzany był przez całe miasto wśród przekleństw, by to na niego spadły wszystkie nieszczęścia państwa – i tak go porzucano. To przeczytano u Petroniusza”. A więc to w Marsylii, jak możemy przypuszczać, bohaterzy dopuścili się jakiegoś przestępstwa, które ściągnęło na nich gniew bogów i wplątało w łańcuch przygód erotycznych. Czym zawinili? To pytanie będzie powracało. Potem wszakże tłem przedstawianych w „Satyrikonie” wydarzeń są już tylko miasta Italii.
A może to sama tematyka i atmosfera perwersyjnej powieści były szczególnie bliskie Sydoniuszowi z jakichś intymnych, osobistych powodów – człowiekowi skądinąd tak wysokiej kultury i religijnemu? To tylko przypuszczenie, zapewne zbyt śmiałe. Różne jednak wydarzenia z naszych czasów mogłyby wskazywać, że tego rodzaju hipotezy nie są tak całkowicie bezzasadne.
Jedno jest pewne: od czasów cesarza Nerona po cesarza Awitusa „Satyrikon” był przez cztery wieki czytany, przez wielu wręcz z zachwytem. Nawet w urywkach powieść ta jest zrozumiała i wywołuje uśmiech także dzisiaj. Spotykamy przecież co krok sceny, postaci, sytuacje wręcz ponadczasowe. Choćby ta przygoda Enkolpiosa! Pozornie niezwykła, może jednak przydarzyć się temu i owemu również obecnie. Bywa przecież, że ktoś się zgubi w obcym mieście. Bywa, że – zrozpaczony i ogłupiały – zadaje bezsensowne pytania. Zacne starsze kobiety wciąż sprzedają warzywa na naszych ulicach. I nie brakuje nigdzie agencji towarzyskich; po łacinie zwano je nie tak wytwornie, bo fornix albolupanar. Zmieniają się kostiumy i języki, lecz przypadki bywają w swej istocie te same.
Czy Petroniusz sam wymyślił, czy też gdzieś zasłyszaną anegdotę zręcznie wykorzystał? To nieistotne. Ważne, że to on podsunął mi w tamtej głupiej, lecz śmiertelnie groźnej sytuacji pomysł pozornie równie głupi, a przecież zbawienny.
O POŻYTKU Z ZAINTERESOWAŃ BEZUŻYTECZNYCH
Oddając należne dzięki Petroniuszowi, muszę jednak stwierdzić, że coś zawdzięczam także sobie samemu, a ściśle rzecz biorąc, swemu absurdalnemu uporowi w dążeniu do celu równie absurdalnego; zwłaszcza w tamtych czasach.
Czytałem o przygodzie Enkolpiosa chyba jakieś trzy lata przed tą moją na krakowskich Plantach. W każdym razie było to jesienią, w nieopalanym mieszkaniu dalekich znajomych (dla dokładności: przy ulicy Łobzowskiej; wędrowałem tam piechotą z Podgórza, ówczesnych peryferii Krakowa). Czytałem słowa opowieści w oryginale, po łacinie, w grubym, osiemnastowiecznym tomie. Dotarłem do owego upragnionego, wymarzonego skarbu po miesiącach starań, poszukiwań, zabiegów w najczarniejszych czasach okupacji. Zamknięte gimnazja i licea, wyższe uczelnie, biblioteki, muzea, teatry, zabronione wszelkie formy kształcenia – poza podstawowym i zawodowym. Żyje się dosłownie z dnia na dzień, w nędzy, wciąż na granicy śmierci i ostatecznego poniżenia. Dotyczyło to zwłaszcza chłopców mojego pokolenia, dwudziestolatków.
Giną armie żołnierzy wszystkich narodowości od koła podbiegunowego przez równiny Rosji aż po pustynie Sahary i dżungle na wyspach Pacyfiku. Miliony cierpią wszelkie udręki w obozach pracy i w łagrach. Płoną krematoria – największe z nich zaledwie kilkadziesiąt kilometrów od Krakowa. Ludzkość w całych swych dotychczasowych dziej ach nie przeżywała czegoś tak potwornego w takiej skali i na tak ogromnych obszarach. Średniowieczne najazdy Mongołów, późniejsze wojny religijne, nawet pierwsza wojna światowa wydają się mimo swego okrucieństwa i hekatomb zaledwie incydentami w porównaniu z owym kataklizmem zła, nienawiści, zniszczeń, szalejącym niemal na całym globie przy wykorzystaniu potężnych środków nowożytnej techniki.
I oto na tle tego koszmaru, w dniach nędzy i strachu, dla kogoś sprawą najważniejszą staje się… łacina! I to akurat ta, jaką naprawdę posługiwali się Rzymianie w życiu codziennym. Jak brzmiały najzwyklejsze rozmowy? Gdybym, przeniesiony w tamte czasy, musiał pytać o drogę, jakich słów bym użył? Jak prosiłbym o pomoc i wskazówki w prostych sprawach życiowych? Owszem, znałem, jak wszyscy licealiści, w jakimś tam skromnym stopniu łacinę literacką, tę cycerońską, omawiającą wielkie sprawy i wydarzenia – Quousque tandem Catilina abutere patientia nostra! – Dokądże to, Katylino, będziesz nadużywał cierpliwości naszej! Piękne słowa, gromkie frazesy. Była jeszcze łacina liturgii w kościele. Ale to przecież nie język codzienności, nikt nie mógł tak rozmawiać w normalnych kontaktach międzyludzkich!
Pojawia się Petroniusz. Oczywiście najpierw na kartach „Ouo vadis”. Ta powieść niezbyt mi się spodobała, nie wracałem do niej. Jakim cudem mógłbym wtedy przypuścić, że za lat kilkadziesiąt będę konsultantem naukowym jej polskiej ekranizacji? A praca przy tym dziele filmowym – muszę dodać od razu – była zarazem także jednym ze spotkań z Petroniuszem! Wówczas więc, przy pierwszej lekturze, nawet tak młodemu czytelnikowi wydała się jedną z najsłabszych ze znanych mi już tego autora. Wszystko sztuczne, jak na ogromnym płótnie Siemiradzkiego „Pochodnie Nerona” w Sukiennicach; kazano je podziwiać krakowskim gimnazjalistom. Sceny na obrazie i opisy w książce dziwnie teatralne, nieprawdziwe, przerysowane tak lub inaczej, postaci martwe – złe, świątobliwe lub tak mdłe jak Ligia i Winicjusz („oficerek”, ktoś słusznie tak go nazwał). Tylko Petroniusz naprawdę żywy, inteligentny, sympatyczny, trudny do określenia jednym przymiotnikiem. Gardzi prostactwem i głupotą, wzdraga się przed przejawami okrucieństwa, chce jednak utrzymać swoją pozycję na dworze; jest pomysłowy, ludziom życzliwy, wobec chrześcijan zachowuje dystans („cuchną potem, ale to zwycięży!”). Prawdę mówiąc, sprawiło mi swoistą satysfakcję, że film jakby potwierdził moje pierwsze, chłopięce wrażenia. Obnażył słabość artystyczną powieści, zachował bowiem zbyt wiernie zarówno schematyzm jej akcji, jak też uproszczone widzenie rzymskiej rzeczywistości. Z drugiej wszakże strony stworzył szansę dla trzech świetnych kreacji aktorskich: Michał Bajor – Neron, Jerzy Trela – Chilon Chilonides, Bogusław Linda – Petroniusz.
Pamiętam dobrze, że czytając po raz pierwszy „Quo vadis”, zwróciłem uwagę na wzmiankę: Petroniusz pisze jakąś powieść. Dostałem gdzieś znany, popularny do dziś album ilustracji Piotra Stachowicza do „Quo vadis”. Przeglądałem go w pogodny czerwcowy wieczór. Otwieram jedną z kart i oto Petroniusz siedzący, spowity w białą szatę, skrobie rylcem na tabliczce! Przecież taki autor jak Sienkiewicz i taki ilustrator nie mogą się mylić! A może to prawda, może istotnie Petroniusz zajmował się twórczo pisarstwem? Może nawet ta jego rzecz się zachowała i będę mógł ją przeczytać?
W skrótowym omówieniu literatury rzymskiej Kazimierza Morawskiego jest potwierdzenie: Petroniusz napisał powieść, cechuje się ona naturalnym językiem, bliskim codziennemu, mamy jej fragmenty, a najcenniejszy z nich to „Uczta Trymalchiona”. Ta, jak wnet się dowiedziałem, była już przełożona na język polski, i to przez samego Leopolda Staffa; osiągalna w broszurowym, ale ładnym wydaniu, podobnie jak poezje przekazane pod imieniem Petroniusza. Podczas okupacji krakowskie antykwariaty wciąż istniały, dawały właściwie jedyną możliwość dotarcia do książki. To wtedy stałem się ich wiernym aż do chwili obecnej, choć zawsze nazbyt ubogim, klientem. Naprawdę miałbym prawo napisać książkę „Opowieści antykwaryczne”. Choćby o niezwykłych przypadkach, graniczących niemal z cudem, podsuwania mi pewnych książek jakby przez duchy. Popełniłem w życiu bezmiar błędów. Do tych jednakże, nad którymi najbardziej boleję, zaliczam to, że tyle skarbów bibliofilskich miałem w ręku – i pozostawiłem je z braku rozeznania; choć jeszcze częstszą przyczyną była pusta kieszeń.
„Uczta” to kapitalna lektura. Jak jednak dotrzeć do jej łacińskiego oryginału? A co z innymi fragmentami? Petroniusz ze zrozumiałych względów nigdy nie był czytywany w gimnazjach, toteż nawet moi nauczyciele łaciny nie miewali go w swych bibliotekach, bo i po co?
Takie zmartwienia w takim czasie to coś na granicy już nie dziwactwa, lecz obsesji, śmiesznej i bzdurnej, choć raczej nieszkodliwej. Jak zdobyć oryginał Petroniusza – o to zabiegać, kiedy świat się wali? A jednak nie byłem odosobniony w tego rodzaju bezsensownych pasjach i zainteresowaniach. Niejeden opętaniec gotów byłby oddać nawet bochenek białego chleba za upragnioną książkę z jakiejś tam nikomu na nic niepotrzebnej dziedziny wiedzy: sinologii, filozofii religii, matematyki, sanskrytu. Właśnie to, co było całkowicie nieprzydatne w walce o codzienne przetrwanie, wszystko, co wydawało się wręcz metafizycznie oderwane od rzeczywistości, znajdowało wówczas swych entuzjastów i fanatyków, jedynie tym i po to żyjących.
Jakim mianem określić tak całkowicie absurdalne postawy w krainie mroku, beznadziei, grozy? Ucieczka w obłoki od potworności wojny, okupacji, holokaustu? Z całą pewnością coś takiego działało w podświadomości. Ale chyba obecna była też szaleńcza nadzieja wbrew nadziei. Może owoc tych poszukiwań przetrwa kataklizm? Może kiedyś wykiełkuje – jak zdarza się niektórym nasionom – nawet po wiekach i w innym świecie komuś na coś się przyda? Oto najgłębsze przekonanie, niezłomna wiara ludzi na granicy życia i śmierci. To, co obecnie wydaje się całkowicie bezużyteczne, przetrwa i objawi swą wartość, gdy przyjdzie czas. Wtedy dopiero, mówiąc patetycznie, zalśni blaskiem klejnotu odnalezionego w gruzach. Zawsze i wszędzie w czasach kataklizmów garstka ludzi jakby nie z tego świata dokonuje rzeczy, patrząc trzeźwo, podobnie bzdurnych, niepotrzebnych, nienormalnych. Chyba dzięki temu trwa nasz ciągły pochód w nieznane.
W książce chińskiego mędrca, taoisty, mistrza Czuang-tsy, osobny rozdział poświęcony jest użyteczności rzeczy nieużytecznych. Ale przeczytałem to dopiero w dobrych kilka lat po wojnie, gdy przełożono ją na polski. I przyznaję mu rację, po stokroć rację.
RZYM – UPADEK CESARSTWA
Miało się już ku końcowi antycznego świata. U schyłku wieku IV i w początkach V ginął on politycznie i gospodarczo pod ciosami barbarzyńców, dziedzictwo zaś jego kultury było zaniedbywane, lekceważone lub nawet świadomie niszczone przez wyznawców nowej, rozpoczynającej swe panowanie religii. Właśnie wówczas niewielka grupa pomyleńców-pogan w samym Rzymie zabrała się do gorliwego przepisywania ksiąg, które uznała za szczególnie cenne i ważne w dorobku literatury łacińskiej.
Zapewne właśnie dzięki nim uratował się również i został przekazany średniowiecznym kopistom zbiór fragmentów Petroniusza. Ktoś inteligentny, smakosz literatury, zachwycił się swobodą narracji „Satyrikonu”, jego pozornym kpiarstwem, o treści jednak wielowarstwowej i przewrotnej. Był to ktoś rozmiłowany w łacinie. Z bólem obserwował, że ta w ustach ludu ulega coraz szybszym zmianom, a w dziełach literatury staje się sztuczna, klasycznie martwa lub dziwacznie retoryczna. Docenił bogactwo języka utworu, oddającego i subtelne spory oratorów, i bezładną gadaninę prostych ludzi przy stole, w łaźni, na targu. Owemu czytelnikowi podobały się również formy opowieści, przechodzącej od zwykłej prozy do poezji, a nawet parodii. Bawiły go liczne epizody, wciąż zmieniające się scenerie, przemieszanie spraw poważnych ze zwykłą głupotą codzienności.
Ktoś zadał sobie trud, przepisał lub polecił przepisać zapewne już tylko wybór celniejszych fragmentów powieści. Była bowiem obszerna, miała ksiąg chyba szesnaście. Z kolei ta antologia stała się podstawą dalszych wypisów i ekscerptów sporządzanych w wiekach średnich. A niezależnie od tego przytaczali drobne ułomki i nawet pojedyncze słowa z „Satyrikonu” uczeni, gramatycy starożytni i komentatorzy, jak choćby wspomniany Serwiusz.
Intelektualiści, wierni dawnym bogom, świadomie i konsekwentnie ratowali przed nieuchronną katastrofą przynajmniej resztki piśmiennictwa rzymskiego. Dowodzą tego zwłaszcza ich „subskrypcje” (subscriptions), czyli podpisy. Umieszczali je na końcu poszczególnych ksiąg dzieła, obwieszczając dumnie, kto, a niekiedy też kiedy i gdzie, je kopiował. A czynili to dobrowolnie, gorliwie i ofiarnie ludzie z najwyższych kręgów społecznych. Brali się nawet do rzeczy ogromnych, jak choćby do Liwiusza „Historii Rzymu” – ksiąg ponad sto czterdzieści. Potem niektóre „subskrypcje”, choć nie stanowiły integralnej części danego dzieła, bywały przepisywane automatycznie przez mnichów w średniowieczu. Tym sposobem pobożni zakonnicy zachowali bezwiednie pamięć o heroicznym wysiłku garstki ludzi, usiłujących w sytuacji niemal beznadziejnej ocalić jakieś ułomki bogactwa literatury swego już gasnącego świata.
Przepisano wtedy mnóstwo dzieł wielkich i różnej treści; zachowane „subskrypcje” to potwierdzenie tylko cząstki ogromnej, bezinteresownej pracy ostatnich pogan. Uchodziła ona wtedy w domach arystokracji za obowiązek zaszczytny. Oto długi napis nagrobny wysokiego dostojnika z drugiej połowy wieku IV, Wettiusza Agoriusza Pretekstata. Jego żona wychwala męża, kapłana i gorliwego czciciela ojczystych bogów także za to, że przepisywał i poprawiał utwory łacińskie i greckie, prozaiczne i poetyckie.
A oto Ammian Marcellinus, Grek z pochodzenia, piszący jednak historię Rzymu po łacinie, zamieszkały u schyłku IV wieku w samej stolicy, wspomina ironicznie o dziwacznym zainteresowaniu, jakim znakomici Rzymianie darzą dawnych pisarzy. Nie w pełni pojmował istotę i wagę tego zjawiska. W jego przypadku jest to poniekąd zrozumiałe, jako dawny oficer wyższego stopnia zajmował się głównie sprawami wojska i polityki, inne uważał za mniej ważne. Służąc przed laty u boku cesarza Juliana Apostaty, zachował też sympatię, choć nie bezkrytyczną, do jego poglądów; stąd wyczuwalny w „Historii” dystans, miejscami nawet jakby ironiczny, wobec nowej religii. Chciał pozostać w swych sądach i wierzeniach niezależny. To zawsze budzi szacunek, a już szczególnie w okresach wszelakich przełomów, gdy zwycięża nowy światopogląd. Zazwyczaj intelektualiści stają się wówczas gromadnie i na wyścigi jego gorliwymi wyznawcami, potrafią świetnie przekonać nawet samych siebie, że zawsze taka była ich wiara. Tak działo się pod koniec starożytności. Podobnie miało się dziać wielokrotnie w XX wieku, kiedy to w tylu krajach doszło do wielu, i to tak gwałtownych, wstrząsów ustrojowych, ideologicznych, religijnych. Nie inaczej dziać się będzie w wieku XXI.
Wielkie dzieło Ammiana zachowało się – niestety, nie