Strona główna » Obyczajowe i romanse » Sprzedawca arbuzów

Sprzedawca arbuzów

5.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-8032-119-9

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Sprzedawca arbuzów

„Moje drugie imię to gafa” – wyznaje Marcin Meller, po czym w rozbrajający sposób z tych gaf się spowiada.

Ujmująco szczerze opisuje świat swój i swoich najbliższych i nie ma dla niego tematów tabu. Niegdyś wicekról świata na dworze supertaty, dziś sam jest ojcem dwójki dzieci. Rozczula, gdy rzuca groźby karalne pod adresem wyobrażonych przyszłych adoratorów swojej córeczki Basi. Bawi w wizji rozruchów wywołanych przez bibliotekarki, księgarzy i radykałów z Dyskusyjnych Klubów Książki po ogłoszeniu raportu o stanie czytelnictwa („Książki jak kastety”), czy relacji z wystąpienia sejmowego Jarosława Kaczyńskiego przyszłości w 2021 roku („Bastion”). Wzrusza, gdy opowiada jak rozkleił się w kuchni znajomych („Dzień mamy”) lub gdy zastanawia się, czy każde dziecko kocha się tak samo („Opowiem wam o Basi”).

Ale niech nas nie zwiedzie lekki ton tych felietonów, pióro Mellera jest czujne i ostre zwłaszcza w tekstach omawiających aktualną sytuację społeczno-polityczną w kraju, który zawsze dostarczy przednich materiałów dla felietonisty. Ale nawet gdy Meller się śmieje, to śmieje się dobrotliwie, propaństwowo, nigdy złośliwie.

Ze zbioru „Sprzedawca arbuzów” przebija chłopięcy urok Piotrusia Pana niezmiennie zadziwionego i afirmującego życie, który sprawia, że Mellera chce się czytać wciąż od nowa.

„Do dzisiaj na najważniejszej książkowej półce w mym domu, czyli w toalecie, honorowe miejsce zajmują ulubieni felietoniści: Kisiel, Antoni Słonimski, George Orwell, Arturo Perez-Reverte (mój osobisty numer jeden), Jeremy Clarkson, Stanisław Barańczak czy Bolesław Prus. Oczywiście poczytałbym sobie za niesłychany zaszczyt, gdybym wylądował w Twojej, Drogi Czytelniku, toalecie. Nie ma doskonalszego miejsca na czytanie felietonów”. – ze wstępu

„Kiedy kąpię Gutka wieczorem w plastikowej wanience, to czuję, że nigdy, na żadnej z wojen, które opisywałem jako reporter, na żadnym górskim spływie, ścierając się z zomowcami na dawnych zadymach, pisząc artykuły, pyszniąc się w telewizji, a więc nigdy nie byłem tak męski, tak spełniony, tak cholernie ważny jak w tej niesamowitej, jedynej, niepowtarzalnej chwili – chlup, chlup, chlup.” – z felietonu „Kąpiąc Gucia”

Polecane książki

W poradniku do gry Dark Souls 3 znajdziesz wszystko co potrzebne do ukończenie tego trudnego i rozbudowanego tytułu. Pierwsza część poradnik wyjaśnia wszystkie najważniejsze mechaniki rozgrywki. Dowiesz się z niej, jak poruszać się po świecie, jak walczyć, co jest potrzebne do ulepszania przedmiotów...
John Holden prowadzi podwójne życie. Dla swoich kolegów ze służby cywilnej jest kawalerem, mieszka w spartańskich warunkach, a czasami zaniedbuje swoją pracę. Ale ma też drugą twarz – posiada młodą muzułmańską dziewczynę, Ameerę, którą umieścił w małym domku na skraju starego miasta. Ona jest miłośc...
Historia życiowej kariery Adama, ubogiego, lecz młodego, urodziwego i ambitnego szlachcica z Podlasia. Ojciec chce, żeby syn przejął rodzinne gospodarstwo, ten jednak pragnie czegoś więcej od życia. Wszystko się zmienia, gdy poznaje dalekich krewnych, w tym Julie, która od początku była o...
Beth Blake niespodziewanie dowiaduje się, że gdy miała dwa lata, została uprowadzona. Jej prawdziwymi rodzicami są argentyńscy milionerzy Esther i Carlos Navarrowie. Odnaleziona rodzina oczekuje, że Beth porzuci dotychczasowe życie i przeniesie się do Buenos Aires. Zagubiona i zdezorientowana Beth c...
Opowieść o Sörlim, stanowiąca ważne źródło badań nad mitologią skandynawską, jest częścią powstałej ok. 1300 roku Sagi o Olafie Tryggvasonie, nazywanej najdłuższą bądź największą (Olafs saga Tryggvasonar en mesta). Utwór ten zalicza się do specyficznego rodzaju islandzkiej literatury, tzw. þætti...
Encyklika o modernizmie ma znaczenie niesłychane. Śmiałe, z zuchwałością niemal wypowiadane zapatrywania modernistów wprowadzały pewne zamieszanie w pojęcia prawowiernych teologów katolickich. W Niemczech katolickich nie głoszono jeszcze otwarcie błędów modernistycznych, ale przygotowywano grunt pod...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Marcin Meller

Dla Basi, Gucia i Ani za te wszystkie piątki,

kiedy bez kija nie podchodź, bo tatuś męczy felieton.

CO TO ZA KSIĄŻKA,

czyli

coś na kształt wstępu

do wyboru moich ulubionych felietonów

z ostatnich trzech lat

Nie jestem nienormalny, więc bez bicia przyznaję, że
lubię, gdy mnie chwalą. Ale jest pewien rodzaj komplementu, który budzi
we mnie mieszane uczucia, a niekiedy po prostu przywołuje wypieraną
grozę. A mianowicie gdy słyszę od ukontentowanych czytelników mych
felietonów, że mam lekkie pióro. „Widać, panie Marcinie, że panu
to pisanie łatwo przychodzi, tak bez wysiłku, od niechcenia”. Aha,
od niechcenia. Łatwo przychodzi. Muszę to żonie powtórzyć.

Bo Ania wie najlepiej, jak ja rodzę te leciuchne
jak wiosenne pyłki kawałeczki. Może co tydzień podziwiać mój
zespół napięcia przedfelietonowego, rytualnie zaczynający się
czwartkowo-wieczornym pytaniem wypowiedzianym spanikowanym głosem:
„O czym mam napisać?”. Następnie deklaruję, że jestem
beznadziejny, do niczego się nie nadaję i rzucam pisanie –
a potem jest tylko gorzej. Oczywiście kiedy patrzę na wybór, który
Ci przedkładam, Szanowny Czytelniku, serce me rośnie i mam nadzieję,
że dostarczę Ci w nim pożywnej mieszanki zabawy, wzruszeń, refleksji
i irytacji. Ale samo pisanie to dla mnie koszmar. Jakbym się skupił,
to zapewne przypomniałbym sobie, gdzie i w jakich okolicznościach
pisałem każdy z zamieszczonych tu tekstów, a to dlatego, że
męczyłem się jak diabli i te bóle porodowe nieźle zapadły
mi w pamięć.

Zawsze lubiłem czytać felietony. Trudno,
żeby było inaczej. Z najodleglejszego dzieciństwa pamiętam jak
przez mgłę, że dla moich rodziców nowy felieton Arta Buchwalda,
Kisiela czy Daniela Passenta to było prawdziwe czytelnicze święto,
o którym potrafili mówić przez kilka dni. Nic więc dziwnego, że
podziwiałem felietonistów, nie śniąc, że kiedyś sam spróbuję
wystartować w tej trudnej dyscyplinie. Zdarzało się, że bardziej
lubiłem poboczną, felietonową działalność wybitnego twórcy niż
jego właściwe dzieła, tak jak w przypadku felietonów Jerzego Pilcha
z czasów „Tygodnika Powszechnego”. Do dzisiaj na najważniejszej
książkowej półce w mym domu, czyli w toalecie, honorowe miejsce
zajmują ulubieni felietoniści: Kisiel, Antoni Słonimski, George
Orwell, Arturo Perez-Reverte (mój osobisty numer jeden), Jeremy Clarkson,
Stanisław Barańczak czy Bolesław Prus. Oczywiście poczytałbym sobie
za niesłychany zaszczyt, gdybym wylądował w Twojej, Drogi Czytelniku,
toalecie. Nie ma doskonalszego miejsca na czytanie felietonów.

Te zebrane w Sprzedawcy arbuzów
podzieliłem na cztery części. Zaczynam rodzinno-intymnie, potem
wkraczają klimaty okołopolityczne, następnie obyczajowe, a skoro
faceta poznaje się po tym jak kończy, to ja kończę kulturą.

Wszystkie z wyjątkiem dwóch ukazały się
w „Newsweeku”. Wszystkie z wyjątkiem jednego po raz pierwszy
pojawiają się w wydaniu książkowym. A ten jeden rodzynek to
Kąpiąc Gucia, który zamieściłem już w mej
poprzedniej książce Między wariatami, ale bez
którego część pierwsza niniejszego tomiszcza byłaby niepełna.

A więc dobrej lektury, zmiennych nastrojów –
krótko mówiąc, czytelniczego rollercoastera życzę!

Dzień mamy

Moja mama Beata zmarła 27 czerwca 1999 roku. Kilka
miesięcy później siedziałem w kuchni u przyjaciół, krytyczki
literackiej Justyny Sobolewskiej i historyka starożytności Marka
Węcowskiego. Justyna i Marek mogą padać na twarz, użerając
się z codziennością, harując, by zarobić na życie, wychować
dzieciaki, ale z morderczą regularnością spraszają na Hożą
przyjaciół. Wyciągają, co mają w lodówce – Marek zawsze poda
jakiś podejrzany alkohol przywieziony z naukowych wojaży, w postaci
rumuńskiego bimbru – i stwarzają tak niezwykłą atmosferę, że
chce się nam rozmawiać o abstrakcyjnych sprawach w rodzaju literatury,
filmu czy poczucia honoru i czarnego humoru. Tego ostatniego zawsze
dostatek.

Często zagląda do nas tata Justyny, krytyk
filmowy Tadeusz Sobolewski. Słucha, animuje rozmowę, jest jej dobrym
duchem. I wtedy, pod koniec 1999 roku, w kuchni u Węców coś we mnie
pękło. Pod wpływem wywołanego przez kogoś wspomnienia mojej mamy
kompletnie się rozsypałem. Poczułem się – mimo że miałem wówczas
31 lat – straszliwie opuszczony i bezradny z tą porażającą
świadomością, że jej naprawdę nie ma i już nigdy nie wróci.

Tłumione miesiącami uczucia eksplodowały, trząsłem
się i płakałem, przyjaciele ciepło milczeli, a Tadeusz zwrócił
się do mnie: „Marcin, im dłużej ich nie ma, tym bardziej z nami
są”. Chciałem mu odpowiedzieć coś brutalnego, żeby się schował
z tymi swoimi chrześcijańskimi mądrościami, ale im więcej czasu
mija od tego wieczoru, tym bardziej wiem, jak bardzo miał rację. Póki
żyję, mama będzie ze mną.

Miałem jedenaście lat, wróciłem ze szkoły do
domu, mamy nie było, a tata poprosił mnie na rozmowę i zaczął
tłumaczyć, że chyba już do nas nie wróci i muszę być
dzielny.

Była piękną kobietą, miała tylko trzydzieści
cztery lata i nagle zapadła na niezwykle rzadką, śmiertelną
chorobę. Umarłaby już wtedy, gdyby nie trafiła w ręce doktor Ewy
Decker z warszawskiego szpitala na Płockiej. Lata później nasi
amerykańscy przyjaciele zabrali mamę do najlepszych specjalistów
z Harvardu i ci magicy powiedzieli, że nie zrobiliby niczego innego
niż ta skromna lekarka z zapyziałej PRL.

Tak więc Ewa Decker podarowała mamie kolejnych
dwadzieścia lat życia, a ja prawie zapomniałem o traumatycznej
rozmowie z tatą. Bo mama była tak cudownie ciepłą i optymistyczną
osobą, że daj Boże apetytu na życie niejednemu zdrowemu.

Moja młodsza o osiem lat siostra Kasia mówi, że
kiedy sama została matką, zrozumiała, jak nieprawdopodobnym hartem
ducha odznaczała się nasza mama. Bo Kasia i jej brat bliźniak Andrzej
długo nie wiedzieli, że mama żyje z odroczonym wyrokiem śmierci. Niby
jak się mieli dowiedzieć? Teraz wiemy, jak cierpiała, ale nawet gdy
organizm nie wytrzymywał, kiedy lądowała na wózku inwalidzkim, to
umalowana, uśmiechnięta krzątała się w kuchni, żeby zapewnić
dzieciom beztroskie dzieciństwo. I ono było, przysięgam wam,
beztroskie. I kiedy jak każda matka mówiła, że swymi ekscesami
pędzimy ją do grobu, to traktowaliśmy to jak żart, bo niczym nie
dała poznać, że jej słowa miałyby być cięższe od żartu.

Teraz Kasia mówi, jak bardzo rozumie, że nasza
mama to matka archetypiczna, wzór wzorów, najdzielniejsza z kobiet,
twardzielka, która dałaby się pokroić za swoją rodzinę. Nasi
amerykańscy przyjaciele, Rich i Judy, ci, którzy wzięli ją do
Harvardu, piszą: „Jeśli chcesz opowiedzieć o Beacie, napisz,
że nigdy nie powiedziała o nikim złego słowa. I że była
przepełniona miłością do was, swojej rodziny, i że ta miłość
pozwalała jej, wbrew coraz bardziej wyniszczającemu cierpieniu,
trwać i żyć”.

Kilka miesięcy po śmierci mamy jakimś okrutnym
zrządzeniem losu i Poczty Polskiej tata dostał od niej list, który
wysłała tuż przed. Pisała, że już nie ma siły walczyć, że jej
duszyczka ulatuje i żebyśmy byli dzielni, i że wszystko będzie
dobrze, bo jesteśmy dobrymi ludźmi.

Zawsze żyła trochę w cieniu taty, urodzonego
gwiazdora, fascynującego człowieka, ale trudnego partnera na
życie. Miała do tego dystans. Taki chłopski zdrowy rozsądek. Bo sama
była chłopką spod Lwowa. Znaczy niby szlachta zaściankowa, ale nie
żartujmy – chłopstwo twardo trzymające się ziemi. Poświęcała
się pracy w Muzeum Historycznym Warszawy, nie odpuszczała nawet wtedy,
kiedy nie miała sił, i autentycznie się smuciła, gdy wyjeżdżała
z tatą na placówkę. Dla niej wszystkie Paryże świata nie były
warte trzeszczących schodów przy Rynku Starego Miasta.

I kiedy tata kupił działkę pod Pułtuskiem, wpadł
w fazę chłopomaństwa i szedł się integrować z ludem, to mama
się śmiała i go kurowała, gdy lud znosił tatę nieprzytomnego
po intensywnej integracji bimbrowej. Pokpiwała, kiedy za bardzo
wczuwał się w rolę ambasadora. Sama, mimo że nie miała talentu
do języków, uczyła się w mozole francuskiego na piosenkach Béarta
i Brela i pozostawała tą samą bezpretensjonalną Galicką, jak ją
w żartach nazywaliśmy, używając jej panieńskiego nazwiska.

Kiedyś na Wszystkich Świętych zrobiło się jej
ckliwie w Paryżu i zadzwoniła do mnie do Warszawy z pytaniem,
gdzie jest grób Jima Morrisona, którym ją katowałem i którego
muzykę polubiła, choć zawsze wolała klasykę. Kupiła świeczkę albo
kwiatek i poszła na cmentarz Père-Lachaise. Często sobie wyobrażałem
moją stateczną mamę oddającą w Paryżu cześć amerykańskiemu,
genialnemu, złemu chłopcu rock’n’rolla w to najbardziej polskie
z polskich świąt. I uwielbiałem jej ciepły surrealizm.

I tak, im dłużej jej nie ma,
tym bardziej ze mną jest. I nigdy nie przestanę tęsknić, mamo.

Kąpiąc Gucia

A więc powiadacie, „Newsweeku” szanowny, że
jako młody stażem tata mam napisać o świadomym tacierzyństwie,
znaku naszych pięknych czasów. Bo bycie fajnym, zaangażowanym ojcem
staje się wręcz modne. No, coś jest na rzeczy. Znajoma, która uczyła
mnie wiązać takie przypominające chustę nosidełko, rozczuliła się,
że nic tak na laski nie działa jak facet z worem na brzuchu.

Ale, ale! Jest jeden problem. Kiedy słyszę o tej
wzbierającej fali nowoczesnego ojcostwa, zdaję sobie sprawę, że
mnie to w pewnym sensie nie dotyczy. Bo ja wiele lat temu zostałem
wychowany przez ojca, co – jak rozumiem – jest postulatem
postępowych matek. Odkąd pamiętam i dokąd pamiętam, był obok
mnie, ze mną. „Słońce pleni się/ na wszystkie/ strony/ chodzimy
nad wodę/ lato i woda/ to dobrzy bogowie/ mój synek/ mówi o nich
przez cały dzień/ potem wracamy do/ domu/ dom to jest również łatwe
słowo” – pisał w wierszu dwudziestoośmioletni bezrobotny
historyk (wyrzucony z pracy w marcu 1968 roku) o swoim dwuletnim
synku. O mnie.

Kiedy miałem niespełna osiem lat, urodziły się
„one”, jak wszyscy nazywali moje bliźniacze rodzeństwo: Kasię
i Andrzeja. Nagle wypadłem z centrum uwagi, które wypełniły dwie
małe poczwary. Rodzice szybko się zorientowali, że coś jest nie tak,
i postanowili, że mama zostanie z bliźniakami, a tata zabierze
mnie na chłopacką wyprawę. Minęło trzydzieści sześć lat, a ja
pamiętam, jakby to było wczoraj, jak po ciemku rozbijaliśmy namiot
w pienińskiej wiosce pod drzewem i nagle drzewo się zapaliło, bo
to była drewniana latarnia, i zwijaliśmy się ze śmiechu w naszych
wilgotnych śpiworach. A potem w Bieszczadach poszedłem myć kochery
w strumieniu i zobaczyłem byka, i uciekłem do taty, który mi
tłumaczył zapłakanemu, że to krowa, a nie byk, ale naczynia szlag
trafił. I siedziałem mu na kolanach i prowadziłem samochód po
polnych bezdrożach. I czułem się, jakbym był wicekrólem świata
na dworze mojego supertaty.

Nienawidziłem go, kiedy w liceum, w weekend, gdy
mogłem pospać, budził mnie o dziewiątej rano, kiedy zmuszał do
czytania Sienkiewicza i Żeromskiego, kiedy dawał mikrokieszonkowe,
tłumacząc, że więcej muszę zarobić sam. Kochałem go, gdy
w Paryżu, w którym byłem pierwszy raz w życiu, zamiast kisić
zaskórniaki ze stypendium, wziął mnie do Dzielnicy Łacińskiej
na prawdziwy francuski befsztyk. Wtedy, w latach osiemdziesiątych,
kosztował pewnie jedną czwartą polskiej pensji wykładowcy. Tata
skąpił na duperele, ale uważał, że konsumpcja takiego befsztyka to
obowiązek jak lektura Hrabiego Monte Christo. A na
to żadnych pieniędzy nie szkoda.

Wielu kolegów zazdrościło mi takiego ojca, gdy
widzieli, że nawet smyka traktuje jak dorosłego, rozmawia ze mną
poważnie, a jednocześnie potrafi się wygłupiać i stroić sztubackie
żarty. I kiedy ludzie mnie pytają: „Skąd w tobie tyle optymizmu
i apetytu na życie?”, odpowiadam: bo tak mnie wychowano. W poczuciu,
że życie jest piękne i że chodzi o miłość, przyjaźń,
lojalność, uczciwość i dobre chwile. I jeszcze parę rzeczy, ale
wszystkie ze znakiem plus. To mi kładli do głowy mama Beata i tata
Stefan.

A teraz jest mój Gucio (jaka szkoda, że ich
nie pozna) jak zwiastun zapowiedzianego szaleństwa. Od pierwszego
dnia, kiedy go zobaczyłem jako plamkę na zdjęciu, zrozumiałem,
że zwariuję.

Z moim przyjacielem Maksem było inaczej. W ciąży
żony był przerażony. Spanikowany. Pamiętam ten dzień, 12 kwietnia
2006 roku. Siedziałem w Moskwie na lotnisku Szeremietiewo, czekałem
na samolot do Tbilisi, kiedy zadzwonił Max. Mój serdeczny druh Max,
ale nagle usłyszałem obcego człowieka. Był w amoku. Nagle jego
świat rozleciał się na strzępki i skleił na nowo pod nazwą Maria
Mercedes. Nagle ta wówczas fasologlista, a teraz rezolutna panienka,
stała się centrum kosmosu, wszystkiego i okolic. I tak jest do
dzisiaj.

Ja też jestem od paru tygodni w amoku, ale w amoku
planowanym. Czekałem na niego, gadałem do niego, gdy był w brzuchu
Ani. W trzecim miesiącu snułem wizję wspólnych wypraw w Bieszczady
i Beskid Niski, w szóstym kłóciłem się z małżonką, która
nagle zapytała, czemu Gucio ma niby być kibicem Legii Warszawa, a nie
Ruchu Chorzów? OK, moje serce to wytrzymało, wytłumaczyłem żonie,
na czym polegają nieprzekraczalne granice poczucia humoru.

Z rozczuleniem obserwuję, jak tonę w magmie
banału. „Twój świat się zmieni” – mówili wszyscy,
tratatata. Miliony przede mną to przerabiały, większość przyjaciół
i znajomych ma dzieci. Ba! Moja osobista siostra Kasia jest od dwóch lat
matką Marusi, z której powodu termin „ADHD” należałoby zmienić
na „ADHDISSIMUS”. Cóż mnie może zaskoczyć? On może. Kiedy go
zobaczyłem wydobytego z łona mamy, popłakałem się jak nigdy od
śmierci rodziców. Nagle cały świat wykonał zwód i otulił się
wokół tych paru kruchych kilogramów, które właśnie leżą na
moich kolanach i karmię je lewą ręką, więc piszę prawą, czyli
bez polskich znaków – nie ma problemu, poprawię później.

Przed poczuciem żenady, że klecę oczywiste
oczywistości, ocala mnie to, że o ile dobrze pojąłem nowe dla mnie
zjawisko ojcostwa, to prawie każdy tata uśmiechnie się, czytając
te truizmy. Bo przypomni sobie pierwsze tygodnie, na totalnym haju,
kiedy ekstaza miesza się z paniką, gdy wracasz z kuchni do pokoju,
patrzysz i on naprawdę jest – nie żadne tamagotchi, nie, to twój
syn albo córka na wieki wieków. I odkrywasz, co to znaczy miłość
absolutna, bezwarunkowa, że aż cię skręca w środku.

Pamiętam, jak ładnych kilka lat temu kolega poszedł
na tacierzyński, bo żona zarabiała więcej i wyszło im, że lepiej,
żeby to ona pracowała. Kiedy pojawiał się przedpołudniami w parku
z wózkiem, wywoływał sensację i duszne opary podejrzeń, czy
aby dziecka nie porwał i o co tu chodzi. Nie wiem, jak wygląda to
w skali kraju, ale w moim światku bycie ojcem, który się angażuje,
dzieli obowiązki z mamą, wstaje w nocy, zapieprza, walczy z płaczem
i kolką, jest normą.

Patrzę z podziwem na mojego przyjaciela Mikołaja,
jak wychowuje Krzysia, Kazia i Stefka, tercet z okolic piekielnych,
których ze względu na godną podziwu żywotność nazywałem
odpowiednio Duracellem, Energizerem, a na najmłodszego już
zabrakło mi wyobraźni. Ja po spędzeniu z tą ekipą godziny mam
silne zawroty głowy. „Wuju! A czy tu są skorpiony?”. Nie ma,
Krzysiu. „A na tej górze są skorpiony?”. Też nie ma, Krzysiu,
odpowiadam rozkojarzony, bo Stefek upadł i płacze, a Kazio za bardzo
zbliżył się do ogniska. „A na tamtej, wuju?”. Po czym Krzyś pyta
o każde wzniesienie w okolicy, każdą dolinkę, zakręt drogi, dom
i altankę. Po usłyszeniu sześćdziesiątej ósmej rozczarowującej
odpowiedzi Krzyś na chwilę milknie i kiedy już myślę, że się
udało, basałyk rzuca: „Wuju! A są tu pytony?”.

I kiedy kąpię Gutka wieczorem w plastikowej
wanience, to czuję, że nigdy, na żadnej z wojen, które opisywałem
jako reporter, na żadnym górskim spływie, ścierając się z zomowcami
na dawnych zadymach, pisząc artykuły, pyszniąc się w telewizji,
a więc nigdy nie byłem tak męski, tak spełniony, tak cholernie
ważny jak w tej niesamowitej, jedynej, niepowtarzalnej chwili –
chlup, chlup, chlup.

Opowiem wam o Basi

Muszę wam opowiedzieć o pewnej panience. Nie
tylko dlatego, że jest najpiękniejsza na świecie, że roztapiam się
w jej uśmiechu jak masełko na słońcu, że gdy patrzy na mnie swymi
przenikliwymi ślepiami, to wiem, że czyta mnie jak najlepszy skaner na
amerykańskim lotnisku. Dość młoda jest – wszystkiego dziewięć
miesięcy – moja pani, księżniczka, miłość, kłucie serca,
córka Basia.

Muszę wam o niej opowiedzieć choćby dlatego,
że o jej starszym bracie napisałem dwa i pół roku temu felieton,
który trafił w serca czytelników i często zaczepiają mnie z jego
powodu obcy ludzie. Niekiedy słyszę, że człowiek mnie nie lubi
i go drażnię, ale gdy czytał Kąpiąc Gucia,
miał łzy w oczach, bo myślał o swoim synku lub tacie, a w Polsce
faceci raczej nie uzewnętrzniają uczuć, więc zrobiłem to za niego,
pisząc o miłości, która i jego przepełnia.

Muszę wam opowiedzieć o Basi, bo Kąpiąc
Gucia wydarłem z „Newsweeka”, oprawiłem w ramki
i powiesiłem w pokoju Gutka, licząc na to, że jak już
będzie wkurwionym na cały świat, a najbardziej na swego starego
nastolatkiem – jak ja kiedyś byłem – to może spojrzy na
ten felieton i zrozumie, że choćby nie wiadomo co się działo,
to ten durny i obciachowy stary będzie ostatnią instancją, opoką
i nadzieją. Więc muszę wam opowiedzieć o Basi.

Kiedy Ania była we wczesnej ciąży, dopadł ją
strach. – Mamo – zapytała swą rodzicielkę Jankę. – Ja kocham
Gucia tak strasznie i co będzie, jeśli nie pokocham tego drugiego
równie mocno?

A babcia Janka, która zazwyczaj przejmowała
się strachami córki bardziej niż ona sama, teraz tylko się
uśmiechnęła. I powiedziała, że sama urodziła dwójkę i wie,
że rodzicielska miłość rozmnaża się w sposób wymykający się
rozumowi i starczy jej dla wszystkich.

Mądrość ludowa głosi, że ojcowie późno odpalają
emocjonalny stosunek do swych dzieci. Na etapie fasoli nie wiedzą, co
zrobić z potomkiem. To czas matek i pierwotnych instynktów. Dopiero
kiedy berbeć zacznie chodzić, gadać – i to najlepiej w sposób
zrozumiały – tatom włącza się funkcja „ojciec”. U mnie
w wypadku Gucia było inaczej, bo tak długo na niego czekałem, że
oszalałem od samego początku.

A z Basią było trudniej. Mądrzy ludzie mówili
nam, że kiedy się urodzi, powinniśmy szczególną uwagę zwrócić
na Gutka, żeby nie poczuł się zepchnięty na drugi plan. I tak
czyniłem, nie wiedząc, czy cokolwiek zapamięta, ale głęboko
wierząc, że wszystko się odkłada w tym małym, lecz bardzo
żywym rozumku. Skupiłem się więc całkowicie na synu, aż mi Ania
podpowiedziała, żebym poświęcił też uwagę córce.

Ale Gucio właśnie zaczynał mówić, był rezolutny,
zakochany w tacie. Uwielbiał moje wygłupy, bawiliśmy się przednio,
a obok leżała niekumająca niczego, choć tak naprawdę rozumiejąca
wszystko fasolka Basia. Ironia losu polegała na tym, że udało
nam się pięknie wprowadzić tę fasolkę w świat jej starszego
braciszka. Nic mnie tak nie rozwala, jak Gucio wracający do domu,
kiedy jeszcze nie zdejmie kurteczki, tylko gna, żeby pocałować
siostrzyczkę i powiedzieć: „To moja Basia. Moja!” i tuli ją
czule. Na początku było różnie; sześć razy ją pogłaskał, a za
siódmym huknął zabawką. Ale daliśmy radę.

Więc Gucio zakochał się w siostrze przed
tatą. Ania była coraz bardziej zirytowana, widząc, ile ciepła okazuję
synkowi i jak nieco mechanicznie zajmuję się córką. Aż przyszedł
dzień jak wielkie pierdolnięcie. Wziąłem Basię na ręce, próbowała
mnie objąć swoimi łapkami, podrapać twarz. Uśmiechnęła się
tak, że zrozumiałem, że to się właśnie dzieje. Staję się ojcem
swojej córeczki, myślącym tylko o tym, że niech mi jakiś koleś
spróbuje kiedyś ją skrzywdzić, to zarżnę, zatłukę i pokroję,
kierując się jedynie wskazaniami Starego Testamentu. I zrozumiałem,
że starczy mi miłości dla jednego i drugiego, a prawdę mówiąc,
starczyłoby i dla większej gromadki, bo Pan Bóg, w którego nie
wierzę, jakoś tak mądrze to ustawił.

Wiem, że ta dwójka pokarze mnie za wszystkie
krzywdy, które uczyniłem swoim rodzicom. I należy mi się. Mam
nadzieję, że dożyję momentu, kiedy przyjdą i powiedzą, że
przegięły. Dopiero teraz rozumiem zasłyszane słowa, że dorastamy nie
wtedy, kiedy buntujemy się przeciw rodzicom, lecz kiedy rozumiemy, że
mieli rację. Nagle pojmujemy, co miały na myśli babcie, gdy mówiły,
żebyśmy spieszyli się kochać własne dzieci, bo tak naprawdę mamy na
to dziesięć lat: potem pójdą własną drogą, a jeszcze wcześniej
będą się wstydzić, kiedy zechcemy je pocałować czy przytulić
przy znajomych.

Nie mam więc wielkich wymagań, chciałbym tylko być
dobrym wspomnieniem dla Gucia i Basi. O niczym innym nie marzę. Reszta
to pył. I choćby po to piszę ten felieton, żebyś któregoś dnia,
kiedy będzie Ci źle w życiu, wiedziała, Basiu, iż jesteś moją
panią, księżniczką, miłością, kłuciem serca. Moją córką
Basią. I nikt tak cię w życiu kochać nie będzie. No, może poza
mamą Anią.

Parę pomysłów na felieton

Kiedy w piątek, dzień wysyłki felietonu do redakcji
„Newsweeka”, budzę się i wiem, że nie mam pomysłu na tekst,
zakładam sportowe buty, odprowadzam któreś z dzieci do przedszkola
lub żłobka i choć nie lubię, ruszam biegać na Pole Mokotowskie. Po
10–15 minutach coś mi się tam w mózgu zaczyna wydzielać i jest
szansa na pomysł. Biegam więc z komórką, by notować koncepty,
gdyż pamięć mam znakomitą, ale o ograniczonej przydatności
do spożycia. Ciekawe, że kiedy już po prysznicu i śniadaniu,
ochłonąwszy nieco, przeglądam zapiski, miewam podobne uczucia,
jak czytając refleksje czynione niekiedy po pijaku. Naprawdę to
wymyśliłem? Ale czasem wraz z potem spłynie z tej mordęgi coś
interesującego.

Staram się jednak, by była to
ostateczność. Zasadniczo już w piątek wieczorem, po wysłaniu
felietonu, zaczynam kombinować, co by tu na następny tydzień
wymyślić. A z każdym tygodniem po ponad pięciu latach pisania
felietonów jest trudniej. Bo ileś już historii i anegdot z życia
własnego, przyjaciół, znajomych znajomych, z dawnych lektur,
z zasłyszanych opowieści wykorzystałem. Pula się kurczy, ssanie na
nowe wątki rośnie.

Więc nic na to nie poradzę, ale przystępując nawet
dla przyjemności do lektury książki czy oglądania filmu lub serialu,
podświadomie zastanawiam się, czy aby nie da się tej konsumpcji
dzieła kultury wykorzystać do napisania felietonu. Gazety, telewizja,
internet – to samo albo i gorzej. Pogaduchy u znajomych. Strzępy
podsłuchanej w kawiarni rozmowy. Czasem ukłucie zazdrości, gdy
przeczytam czyjś felieton, który sam bym chciał napisać. I przez
cały tydzień klepanie w komórkę i notowanie. No to zajrzyjmy,
co tam w skarbczyku niewydarzonych pomysłów.

Ikona prawicowej blogosfery Kataryna udzieliła
wywiadu, w którym wyraziła delikatne rozczarowanie rządami
PiS-u. W odpowiedzi prawica próbuje ją przemilczeć albo
zaszczuć. Kataryna więc znika z Twittera, pisząc w ostatnim poście:
„Nikt nigdy mnie tak nie hejtował, jak elektorat PiS-u. To daje do
myślenia”. No świetnie, ale czy ta oczywista oczywistość daje
mi felieton?

Do kin wchodzi dzisiaj Idol
z ulicy palestyńskiego reżysera Hany’ego Abu-Assada o baśniowej,
choć prawdziwej historii pochodzącego ze Strefy Gazy weselnego
grajka, zwycięzcy ogólnoarabskiego „Idola”. Widziałem dwa
wcześniejsze filmy Abu-Assada, Paradise Now
i Omara, obydwa psychologicznie intensywne,
głębokie, a jednocześnie z nerwem przednich thrillerów, ale muszę
niebawem odebrać dzieci, a potem żona leci do swoich zajęć, nie
wyrobię się już dzisiaj z kinem, szlag.

W tych dniach do księgarń trafia Cień
góry Gregory’ego Davida Robertsa, od lat oczekiwany
ciąg dalszy opowieści Shantaram, do której
spopularyzowania w Polsce walnie się przyczyniłem, ale przecież
o Robertsie i jego indyjskich awanturach opowiadam gdzie popadnie,
niedługo strach będzie otworzyć lodówkę.

Barbara Zdunk. No tak, historia ostatniej spalonej
w Europie „czarownicy” chodzi mi po głowie, odkąd sprowadziłem
się częściowo na wieś pod Reszlem, gdzie w 1811 roku zakończyła
życie nieszczęsna, zapewne upośledzona umysłowo kobieta. Tekst
historyczny napisać by było łatwo, ale felieton? Muszę jeszcze
pomyśleć.

Dzień świni! Moją partnerkę z „Dzień
Dobry TVN” Magdę Mołek niezmiennie bawi mój system niczym
dla rozbisurmanionego bachora. Otóż by przy skłonnościach do
obżarstwa nie tyć ponad miarę, przez sześć dni w tygodniu karmię
się warzywami i chudym mięsem, w niedzielę zaś mam „Dzień
świni” (copyright by najlepsza z żon) – hulaj dusza, piekła
nie ma. Frytki, kiełbasy, słodycze, sery, makarony, coca-cola, nawet
jeszcze o północy. Przez sześć dni planuję, co też nawywijam
w najpiękniejszy z dni, a potem i tak nie jestem w stanie spełnić
wszystkich zachcianek, żołądek, nawet mój, wszak nie jest z gumy. No
tak, wiem, że to bawi wielu ludzi, ale dobre jest na greps, na felieton
trochę za mało.

Lista wrogów narodu wedle propagandy Dobrej
Zmiany. O! Można by pohulać, wykaz wydłuża się codziennie,
pełznąc w odmęty szaleństwa i absurdu. Ale czy poza
śmieszno-straszną wyliczanką wymyślę jakąś wartość dodaną? Może
później.

Czekaj, czekaj! A może jak spuściliśmy w zeszłym
tygodniu dzieci dziadkom na cztery dni, mieliśmy przebogate plany
clubbingu jak za dawnych lat, a skończyło się odsypianiem,
wegetowaniem przed telewizorem z zamówionym na telefon żarciem,
bo nawet do knajpy nie chciało nam się ruszyć? Ale coś ostatnio
pisałem o dzieciach, nie można przeginać.

Wychodzi na to, że w przyszłym tygodniu muszę
pójść pobiegać już w czwartek.

Pod kolumną

Pisanie felietonu w dzień wagarowicza trąci jednak
lekką perwersją. I jeszcze od rana dzwonią telefony i pikają mejle,
żebym pochwalił się w tym i owym medium, jak to nieustannie urywałem
się ze szkoły. Widać tak mi z gęby patrzy.

No więc wykonałem pracę umysłowo-wspomnieniową
i wychodzi na to, że tak znowu bardzo to nie wagarowałem. Owszem,
miałem więcej niż zrelaksowany stosunek do obowiązków i programów
szkolnych. Kilka przedmiotów służyło mi tylko do tego, by siąść
w dalszej ławce, rozłożyć pod nią książkę i zagłębić się
w lekturze. Wyrwany do odpowiedzi nie miałem oczywiście bladego
pojęcia, o czym mowa, więc różnie się kończyło. Dwóją albo
przy recydywie wezwaniem rodziców. Oczywiście tak kombinowałem, żeby
przyszła mama, ale wiadomo, że rządzi prawo Murphy’ego: jak coś ma
źle pójść, to tak właśnie pójdzie, i na wywiadówki przychodził
zwykle tata, który stawał wobec dylematu pedagogicznego na miarę
Antygony. Czy ma być dumny z syna, który z własnej nieprzymuszonej
woli pochłania tony książek w każdej możliwej sytuacji – jak mi
gasił w nocy światło, to kontynuowałem lekturę pod kołdrą przy
latarce, dzięki czemu pięknie schrzaniłem sobie wzrok – czy jednak
zgrywać surowego rodzica i sadzić głodne kawałki o lekceważeniu
szkoły oraz obowiązkowe „bo ja w twoim wieku…”. No cóż,
konsekwentny za bardzo nie był, a że dzieci czują – no może nie
wszystko, ale bardzo wiele – to widziałem, że moje aspołeczne,
a przynajmniej aszkolne pasje go nie smucą – tak jak ojca mego
kolegi rozpierała duma za każdym razem, kiedy rzeczony kolega dał
komuś po buzi.

A z tym „bo ja w twoim wieku…” trochę
wyluzował, gdy dowiedziałem się od jego znajomych, że „on w moim
wieku…” pogrywał sobie niewąsko. Ja żadnemu nauczycielowi nie
wylałem wiadra smoły na głowę, a on i owszem. Ja nie oblałem roku,
a on i owszem. A na głowę to ja tylko klej butapren, i to koleżance
z klasy. W piątej klasie podstawówki. Co prawda musieli ją ogolić
jak za okupacji, ale za to dzisiaj jest profesorem literaturoznawstwa
w Holandii – nie żebym przypisywał sobie zasługi, ale kto
wie?

No dobrze, już w liceum wagarowałem. Kiedy tak jak
dzisiaj wiosna eksplodowała nie tylko datą, lecz także przepiękną
letnią pogodą, wraz z kumplami z warszawskiego XI LO im. Mikołaja
Reja urywaliśmy się z fizyki, matmy (klasa humanistyczna, było nie
było), rosyjskiego czy biologii. Miło mi wspominać, jak przyszły pan
redaktor, producent filmowy, radca prawny, pisarz, bankowiec zabawiali
się, ganiając po pobliskim placu Dąbrowskiego z zeschniętymi psimi
kupami nadzianymi na patyki. A co mieliśmy robić? Knajp było tyle
co kot napłakał, do jednej nas nie wpuszczali, z innej kablowali do
szkoły, w trzeciej stać nas było na herbatę, jedną, więc szybko
prychali i gonili.

Ale był jeszcze Iluzjon, legendarne kino, Muzeum
Sztuki Filmowej, gdzie puszczali niedostępne gdzie indziej filmy. Tam,
i owszem, sporo czasu przeznaczonego na mą opłaconą przez Polską
Rzeczpospolitą Ludową edukację spędziłem. Czasem kuratorium
podsyłało swoich nauczycielskich tajniaków, by takich jak ja
miłośników X Muzy na nielegalu łapać i odsyłać do właściwych
placówek szkolnych.

Kiedy tak teraz patrzę na to, co piszę, wychodzi mi,
jak w tym dowcipie o naukowcu: „Żona myśli, że jestem u kochanki,
kochanka, że u żony, a ja mogę sobie spokojnie pójść do biblioteki
i poczytać książki”. No, ale takie to były wagary.

A potem urwać się na plac Zamkowy, siąść pod
kolumną Zygmunta, modlić się (jeśli ktoś wierzył), by milicja
nie legitymowała, i patrzeć na dziewczyny, z których wiosna
zrzuciła nadmiar odzieży i które też na plac sunęły, taksując
nas, pryszczatych, wzrokiem. I jakoś zawsze tak wychodziło, że
kiedy siedzieliśmy pod kolumną, same chłopaki, to patrzyliśmy
na przechodzące pary i sobie myślałem: „Ale fajnie mają ci
kolesie! Idą z dziewczyną w tym wiosennym słońcu, a my, luzerzy,
z wywieszonymi językami, jaramy się perspektywami podbojów, które
jak nic się nie spełnią”.

A potem następnego roku szedłem z dziewczyną
przez plac, patrzyłem na chichrających się chłopaków pod kolumną
i myślałem: „O kurde, ale mają fajnie, wolni jak taczanka na
stepie, mogą rozbić dzisiaj miasto, a ja muszę zgrywać wrażliwego
Romea, dla którego żadnych niespodzianek nie przewidziano”. Dopiero
jakiś czas później miałem przeczytać Życie jest gdzie
indziej Milana Kundery.

A tak swoją drogą wtedy, siedząc pod kolumną,
zastanawialiśmy się nad śmiertelnie poważnym problemem, który
Kundera w – nie da się ukryć – nieco mądrzejszy sposób poruszy
po latach w Nieśmiertelności. A mianowicie,
drodzy panowie (panie zresztą też, tylko odwróćcie sytuację),
gdybyście mieli do wyboru: przespać się z najbardziej pożądaną
kobietą świata, ale tak, że nikt by się o tym nie dowiedział, czy
pokazać się z nią we wszystkich knajpach Warszawy, lecz zero seksu,
to co byście wybrali?

No i zostawiając was z tą zagwozdką, zmywam się
na wagary.

Pochwała leniwych rodziców

Kiedyś znajomi byli nad Bałtykiem w szczycie sezonu,
tłum ludzi na plaży, no i nagle ona zorientowała się, że nie widzi
trzyletniego syna. Z lekka oszalała zaczęła szarpać opalającym się
chłopem, nawołując intensywnie, by coś zrobił, a konkretnie znalazł
dziecię. Na co ten, znany z, delikatnie rzecz ujmując, flegmatycznego
usposobienia, wygramolił się z dołka i zamiast ganiać w histerii
po plaży, obczaił powoli otoczenie, namierzył wieżyczkę ratownika,
udał się do niego, wdrapał po drabince, poprosił o pożyczenie
lornetki i zaczął lustrować ludzką ciżbę. Co skłoniło matkę
do histerycznych krzyków, by szukał dziecka, a nie bawił się
szkiełkami. Głęboko wzdychając, mąż odpowiedział: „Spokojnie. Jak
on ma sobie poradzić w życiu, jeśli nie da sobie rady teraz na
tej plaży?”. Po czym malca wypatrzył, nie spiesząc się zbytnio,
wychwycił z tłumu i zaprowadził do chlipiącej matki.

Przez lata anegdotka ta sprawdzała się pysznie
w kręgu mych przyjaciół, a teraz mi się przypomniała za sprawą
książki Być rodzicem i nie skonać. Rodzicielstwo
na luzie mojego angielskiego rówieśnika (rocznik
1968), ojca trójki dzieci, Toma Hodgkinsona. Autor znany polskiemu
czytelnikowi z dowcipnych dziełek Jak być leniwym
i Jak być wolnym tym razem prezentuje cudownie
anarchistyczne i po czubek głowy zanurzone w brytyjskim poczuciu
humoru podejście do wychowywania dzieci. A raczej niewychowywania,
bo w oryginale rzecz się nazywa, całkiem słusznie, Leniwy
rodzic. „Ledwie zaczynamy się martwić jakimś konkretnym
zachowaniem dzieciaka – jak kurczowe trzymanie się maminej
spódnicy – okazuje się, że zdążył z tego wyrosnąć. Po co
się zamartwiać?”.

Hodgkinson jest zachwycony pomysłami żyjącego
przed wiekiem pisarza D.H. Lawrence’a, przekonującego, że opiekę
nad potomstwem „należy powierzyć głupim, grubym kobietom,
które nie będą się nim przejmować […]. Zostawmy dzieci
w spokoju. Wyślijmy je na ulicę albo na podwórko i przestańmy się
nimi interesować”. I zaznacza uczciwie: „Jako podatny na wpadki
chaotyczny obibok powinienem lojalnie uprzedzić, że nie należy mnie
słuchać”.

Co przezornie wspomniawszy, mogę cytować dalej –
a to, co zacytuję, ujdzie autorowi na sucho tylko dlatego, że jest
Anglikiem: „Autorytarny ojciec mięknie, jeśli troszkę wypije. […]
Na lekkim rauszu nabieramy zdrowego dystansu i wszystko nas cieszy –
równamy do poziomu dzieci”. Co z kolei świetnie się komponuje
z głębokim przekonaniem Hodgkinsona, że nic tak dobrze nie robi
dzieciom, jak życie w grupie i na kupie. W domu, w jednym pokoju,
z przesiadującymi przyjaciółmi ich i rodziców. I wariant idealny:
puste pole, w rogu kącik dla rodziców, którzy przy leniwym obiedzie
sączą piwo albo wino, a cała pozostała przestrzeń dla szalejących
dzieci. Jeśli są w grupie, do fantastycznej zabawy wystarczą im
piasek, gałęzie i kamyki.

Dla Hodgkinsona życie rodzinne to działalność
rewolucyjna. W kontrze do państwowego systemu edukacji, ogłupiających
reklam wycelowanych w dzieci, niepotrzebnych zabawek i gadżetów,
przekazów, że dzieciństwo jest przygotowaniem do dorosłości,
która ma polegać na ciężkiej pracy. „Pamiętam szczególnie
jeden odcinek Boba Budowniczego, który wydał mi się wyjątkowo
przerażający: Bob dał swoim maszynom dzień wolny – ale one
i tak przyszły do pracy! Dla przyjemności! Były tak służalcze
i zniewolone, że nie miały pojęcia, co ze sobą zrobić w wolny
dzień: z własnej woli podporządkowały się swemu władcy. Czego to
uczy nasze dzieci?”. I jeszcze: „Samo wyrażenie «zajmować się»
jest fatalne. To chorobliwa cecha naszej kultury, że «zajmowanie
się czymś» jest postrzegane jako lepsze od nicnierobienia,
nawet jeśli przynosi komuś szkodę. […] Mimo najlepszych
intencji i liberalnych poglądów autorów współczesnych książek
o wychowaniu – co wezmę którąś do ręki, czytam o «inwestowaniu
w przyszłość», a chciałbym znaleźć coś o «cieszeniu się
teraźniejszością»”.

Książka Hodgkinsona jest pełna niekonsekwencji
(na przykład: jak mniej pracować, a jednocześnie unikać państwowych
szkół, czyli posyłać dzieci do płatnych placówek prywatnych bądź
społecznych?), ale przecież wbrew polskiemu tytułowi to nie żaden
poradnik dla rodziców, tylko skrząca się humorem i miłością
do rodziny i przyjaciół apoteoza pełnego czułości, radości
i wspólnego przeżywania życia.

Autor ma dobre słowo i dla matek, i dla ojców:
„Dzieci potrafią się dostosować do różnych stylów matczynej
opieki. Nie ma idealnej metody sprawowania jej – to rządzący
utrzymują, że jest jakiś «najlepszy sposób». […] Ponieważ
mężczyźni są z reguły bezczynni, w myśl naszej filozofii stanowią
dobry materiał na matki. Mężczyznom łatwiej niż pełnym obaw kobietom
(którym życie zatruwają dodatkowo sielskie obrazki z magazynów
i reklam) przychodzi zostawić dzieci w spokoju”.

Mówiąc krótko: nie ma wzoru edukacji doskonałej,
nie ma rodziców idealnych, nie dajmy się ogłupiać, cieszmy się
wspólnymi chwilami, a tarzanie się po dywanie jest więcej warte niż
wożenie dziecka z zajęć na zajęcia.

Aha, a małoletni bohater
opowieści z początku felietonu jest już dzisiaj pełnoletni i bardzo
ładnie sobie radzi w życiu.

Tutu!

Lubię ogłaszane zawsze z hukiem odkrycia
amerykańskich naukowców i publicystów. Człowiek się dowiaduje, że
sól szkodzi, a dwa lata później, że jest dobra na wszystko. Albo że
znaleziono dowody na związek między wypiciem litra whisky a bólem
głowy i stanami lękowymi następnego dnia. Albo że dwadzieścia
lat temu nastąpił koniec historii, a potem to były już tylko
liberalno-demokratyczne nudy.

A teraz poruszenie, bo amerykańska dziennikarka
Jennifer Senior wydała książkę All Joy and No Fun. The
Paradox of Modern Parenthood (Sama radość i zero
zabawy. Paradoks współczesnego rodzicielstwa), która
jest wspartą na licznych argumentach naukowych litanią, że dzieci,
wbrew oczekiwaniom, szczęścia za bardzo nie dają i nawet rzecz nie
w zarwanych nocach, lecz w ograniczeniu własnej wolności i autonomii
rodzica. Mówiąc krótko, jesteś sobie, drogi czytelniku, samodzielną
jednostką z planami, marzeniami i środkami do ich realizacji, aż
tu nagle, pewnego dnia, łup! – stajesz się rodzicem. Pozamiatane,
mogiła. I co więcej – państwo się skupią, bo nie uwierzą –
spada satysfakcja z życia małżeńskiego, pojawia się więcej
sporów, rodzice są bardziej zmęczeni niż ich wcześniejsze bezdzietne
odpowiedniki.

No po prostu niemożliwe! Niechaj się zastanowię. Jak
to było trzy lata temu i jest dzisiaj?

Wtedy: czwartek wieczorem jak mała sobota, więc
pewnie wypuściliśmy się z Anką w miasto, może kino, może kolacja
ze znajomymi, może jakaś impreza, potem późne śniadanie. Dzisiaj:
Ania zasnęła wpół do dziesiątej, ja naprawdę chciałem dołączyć
choć na chwilę i symbolicznie do kumpli na mieście, którzy
coś tam świętowali, ale nie miałem siły wstać z kanapy. Więc
może choć kawałeczek filmu na DVD, głupiutka komedia? Zasnąłem
po kwadransie. A czemuż to? A temuż, że od dwóch tygodni
o piątej rano otwierają się drzwi naszej sypialni, jest ciemno,
ale ja już oczami duszy widzę tę rozchachaną gębę łaknącą
pierwszorzędnej zabawy. Tup, tup, tup na pełnym pędzie i trach,
bubum! Pocisk zwany Gutkiem trafia w łóżko, a raczej w kompletnie
nieprzytomnych rodziców, i zaczyna się melodeklamacja, transowy rytm:
„Mama! Tata! Mama! Tata! Tutu! Tutu! Tutu! Tutu!” – co oznacza,
że Gucio już się cieszy, iż do żłobka pojedzie tramwajem.

Do momentu odkrycia rewelacji Jennifer Senior
zastanawiałem się tymi porankami, jak zabić z Gutkiem czas do ósmej,
kiedy otwierają żłobek, nie popadając jednocześnie w szaleństwo,
gdy synek po raz piętnasty domaga się przeczytania tego samego –
skądinąd uroczego – wierszyka Tuwima o aeroplanie. Ale teraz już
wiem; będę pisać monografię naukową O satysfakcji ze
snu u bezdzietnych i rodziców. Badania porównawcze.

A potem wyskakujemy na ulicę, gnamy do tramwaju, gdy
Gucio zaczyna powtarzać: „Autooo! Autooo! Autooo!”. To znaczy, że
jednak wolałby pojechać samochodem. W sumie co za problem. Cofamy
się do samochodu, ruszamy i kiedy mijamy tory, po których
akurat jedzie tramwaj, słyszę z fotelika z tyłu narastające:
„Tutu! Tutu! Tutu! Tutu!”. Robi mi się gorąco. Ktoś ma jeszcze
jakieś badania?

Książkę Senior omawiała w „Dzienniku
Gazecie Prawnej” Klara Klinger, dorzucając opinie polskich
specjalistów. Profesor Janusz Czapiński, który od lat bada poczucie
szczęścia Polaków, odkrył, że „dzieci przynoszą szczęście,
ale tylko do szóstego roku życia”. I pomyśleć, że każda znajoma
babcia, gdy patrzy, jak bawię się z niemal dwuletnim synem, uśmiecha
się ciepło i rzecze: „Korzystaj, Marcinku, ile się da, dopóki
mały cię chce i potrzebuje. Najpóźniej jak skończy dziesięć lat,
stracisz dziecko i zaczną się kłopoty”. Czyli w moim otoczeniu
same ukryte pod przykrywką babć kryptoprofesory.

Ale to jeszcze nic. Badacze z UCLA odkryli, „jak
bardzo stresujące, ale też bolesne jest nieustanne zmuszanie dzieci do
pewnych czynności”. O matko! Naprawdę?! Istny szok! Przecież jak
tłumaczę Guciowi sześćdziesiąty trzeci raz, żeby nie jadł pasty
do zębów, a on patrzy na mnie jak na niedorozwoja i zjada jeszcze
więcej, albo gdy próbujemy go posadzić przy stoliku, by tym razem
akurat zjadł, i to jak człowiek, zupę, a on ze śmiechem ucieka na
drugi koniec mieszkania, to przecież dla nas czysta radość. Turlamy
się ze śmiechu, ocierając łzy, patrząc na siebie czule i gaworząc:
„Och, to nasze dzieciątko przenajsłodsze! Takie figlarzątko
z niego!”.

Ale najlepsi są badacze Max Planck Institute
w Rostocku, którzy odkryli, że o ile po pierwszym dziecku poczucie
szczęścia rodziców rośnie, o tyle po narodzinach trzeciego spada. No
nie… Dopiero teraz zrozumiałem, dlaczego Anna Maria i Mikołaj,
przyjaciele nasi, jacyś bladziutcy tacy, odkąd latem zeszłego roku
do trzech mocno dynamicznych synów dołączyła urocza fasoleczka
Elżbietka. Aaaa! O to chodziło. A my z Anką myśleliśmy,
że to z powodu ich zaniepokojenia malejącą populacją żółwia
błotnego.

Może czasem i ja mam dość wszystkiego, ale jak
zaraz zobaczę Gucia w żłobku, jak się na mnie rzuci, nie wiedząc
jeszcze, czy tata jest w wersji „autooo!”, czy „tutu!”, to
autorzy wszystkich badań mogą się nimi wypchać, bo to tak jakby
muzykę mierzyć na centymetry i kilogramy.

Ale spróbuję jednak dzisiaj
„tutu!”

Wartości rodzinne

Piękno wakacji polega między innymi na tym, że
całym sercem i duszą, dwadzieścia cztery godziny na dobę, możemy
poświęcić się naszym najsłodszym aniołkom. Żaden żłobek, żadne
przedszkole ani inna niania nie skradną nam ani drobinki tej mistycznej
radości nieustającego obcowania z naszymi milusińskimi.

By docenić niepowtarzalne piękno tych chwil,
najlepiej doprosić paru przyjaciół, jednak pod warunkiem, że
każda para ma przynajmniej rozkoszną dwójeczkę. A wtedy ku naszej
satysfakcji okaże się, że jeden taki dzień równa się clubbingowej
trzydniówce z naszych najlepszych kondycyjnie czasów. I nagle
rozumiemy, o co chodziło rodzicom, kiedy mówili – a nam się
to wydawało starczym majaczeniem – że wakacje są po to, by potem
człowiek spokojnie odpoczywał cały rok w pracy.

Tak jak zrozumieliśmy inną mądrość. Swego czasu
furorę w naszym towarzystwie robił tekst, który Mikołaj Lizut
zasłyszał na Polu Mokotowskim i przyniósł nam w prezencie. Otóż
dwie mamy o wyglądzie klonów Dody prowadziły ożywioną
dyskusję, w której przeszkadzała małoletnia pociecha jednej
z nich, jęcząca, że nie chce jeść ofiarowanej jej kanapki. Na
co Ta-Która-Ofiarowała-Mu-Życie powiedziała: „Nie chcesz, nie
żryj, wyjeb, kurwa, i chuj!”. Dodam, że pani nie była ministrem
ani prezesem banku centralnego. Nie da się ukryć, że tekst sprawiał
nam dużo radości w czasie niezobowiązujących pogaduszek kuchennych
o patologiach, na równi z tym panem, co miał koło siedmiu promili,
a dawał radę ciągnąć na rowerze. Kosmos.

Nie to, żeby ktoś z nas wprowadził zwrot do
komunikacji z młodszym pokoleniem, ale jak już aniołki padną
wieczorem i siedzimy na werandzie, tępo patrząc w łąkę
i sącząc wino, to dostrzegamy egzystencjalną głębię
przywołanej mądrości. Bo każdy posiłek jest fajny, dopóki jest
przygotowywany. „Jajo! Jajo!” – woła hałastra, dopóki parująca
jajecznica nie wyląduje na talerzu. Wtedy staje się błe. Kopytka
to samo. OK, zjedzą, ale z sosem pomidorowym. Pojawia się sos,
chcą parówkę, jest parówka – chcą bułę. Powiedzcie mi,
czy to my jesteśmy jakimiś nieudacznymi rodzicami, czy też panie
w żłobku i przedszkolu faszerują to towarzystwo psychotropami,
bo zawsze słyszymy, jak to pięknie jedzą. A w domu porażka. A na
wakacjach pełna kicha.

Bo to nie warszawskie mieszkanie, gdzie jednak
droga ucieczki przed pokarmem ograniczona jest kilkoma ścianami,
lecz piękna otwarta przestrzeń. Złap, człowieku, to towarzystwo,
które rozpełzło się gdzie popadnie i odkryło, że najsmaczniejsze
są piasek, trawa, a w ogóle najfajniej rozgrzebać krowie i owcze
kupy. Wróć. Najlepiej w nie wejść z przytupem.

Skoro przy kupach jesteśmy. Naprawdę nie myślałem,
że będę kiedyś w życiu o nich więcej gadał niż z kumplami na
studiach na pijackich objazdach naukowych. A tu proszę. Oczywiście
pierwsze prawo kupy głosi, że zdarzy się najpewniej wtedy, kiedy
dziecię jest bez pieluchy / w miejscu publicznym / nie mamy pieluchy
na zmianę / nie mamy ubrań na zmianę / dziecko siedzi nam na nogach
i technicznym zwodem puszcza strzał na nasze spodnie czy sukienkę. No
i oczywiście jak bezpieluchowca zapytamy pięć razy, czy chce kupkę,
pięć razy odpowie, że nie, my wtedy polecimy odcedzać fasolę
z kipiącego garnka i ratata bum, zapach fasoli ubogaci się nagle
o całkiem inny bukiet, którego źródło wypełni majtki. W trakcie
ściągania tychże jest płacz, szarpanie, histeria i towar ląduje
na podłodze. W towarze ślizga się noga, będzie o czym pogadać,
jak wieczorem popatrzymy znów tępo. Wygrywa opowieść o dwóch
naszych podopiecznych, które nie chciały przeszkadzać rodzicom
w trakcie obiadu w restauracji, więc nie zawracały głowy proszeniem
o zaprowadzenie do toalety, lecz grzecznie zrobiły duże be w ogródku
pod klombem, a efekt schludnie przykryły liśćmi i gałązkami.

A rano, pewnie koło piątej, obudzi mnie
szturchanie. Parę centymetrów od swych oczu zobaczę skupione spojrzenie
aniołka, który zapyta: „Psi tata? Psi tata?”. „Nie, synu –
chciałbym odpowiedzieć – tata serfuje na Hawajach”, ale już
aniołek szarpie mamę, pytając: „Psi mama? Psi mama?”. Konsekwencja
to podstawa wychowania, więc już tylko nie więcej niż szesnaście
razy zapyta nas, czy „psimy”, i noc z dyńki.

Młoda godzina, można powspominać krótkie wakacje
nad ciepłym morzem, na których spośród piaszczystego brzegu,
basenów, zjeżdżalni, placu zabaw, najfajniejszy był natrysk do
stóp przy zejściu z plaży i tam właśnie spędziliśmy najwięcej
czasu. A potem z podwórza dobiegnie krzyk, bo aniołek aniołkowi
wsadził w ucho pompkę do materaca i zaczął dmuchać, a zapytany po
co, odparł, że chciał zrobić z niego balona. Przewrócę tę samą
stronę książki, którą próbuję przeczytać od tygodnia (stronę,
nie książkę), a niebo nad Warmią przeszyje wrzask jednej z matek,
która odkryła, że ma ekran laptopa pieczołowicie pokryty malowidłami
wykonanymi przy użyciu solidnych markerów.

A jak dotrwamy do wieczora i zwalimy się na
werandzie, to prędzej czy później ktoś rzuci, że w sumie to
fajnie by machnąć jeszcze jedno. Dziecko, nie wino – dodajmy dla
jasności.

Pobawimy się?

OK, wiem, że za napisanie jeszcze jednego
felietonu o dzieciach grożono mi w redakcji surowymi konsekwencjami
dyscyplinarnymi, włącznie z wysłuchiwaniem wykładu redaktora
Lisa o tym, że Real Madryt jest najlepszą drużyną świata, ale
skoro okładki poważnych tygodników zajmują się tuszą rodaków
bądź wakacyjnymi słit fociami, to heloł! – zasłużyłem na
dyspensę.

Zwłaszcza że problem, który chcę poruszyć,
jest ważki. Przeczytałem ostatnio ciekawy felieton Kuby Żulczyka
(ależ dobra jest jego najnowsza powieść Ślepnąc
od świateł, opowiadająca o dzisiejszej Warszawie
z perspektywy dilera kokainy!) o dopalaczach i wszelkich
uzależnieniach i utkwiło mi w pamięci błyskotliwe porównanie,
że rodzic dający dziecku iPada, by zyskać chwilę spokoju, niczym
się nie różni od afgańskiego wieśniaka dmuchającego małolatowi
oparami opium w twarz. Cel, realizacja i skutki podobne.

Teoretycznie to ja się z Żulczykiem zgadzam. Ba,
zgadzam się nawet praktycznie, bo u nas trzyipółlatek (o jego
o dwa lata młodszej siostrze nie wspominając) dostęp do tabletu
ma tylko w czasie lotu samolotem, czyli raz na ruski rok, a i to
w trosce o dobrostan współpasażerów. Baje na DVD czy w telewizji
są dozowane. Mówiąc krótko, staramy się z żoną nie ułatwiać
sobie życia i poświęcać dzieciom prawdziwy czas.

Co powiedziawszy, zapraszam Cię, Kuba, do mnie na
wioskę. Spędź dwadzieścia cztery godziny z moimi aniołkami, nie
dmuchając im opium w twarz. Sadystą nie jestem, więc nie proponuję
Ci rozrywki dla zaawansowanych, czyli ostatnich trzech dni z mojego
życia, kiedy to najlepsza z żon musiała pojechać do Warszawy do
roboty, a ja zostałem z dwoma promyczkami słońca na chacie.

Zacznijmy od najbardziej przerażającego pytania:
„Tatusiu, pobawimy się?”. OK, jestem niezły w zabawach,
najlepsza z żon wręcz twierdzi, że mój wrodzony infantylizm
pozwala mi świetnie odnajdować się w uciechach najprostszych,
typu: ganianie się po obejściu, sypanie piaskiem, wrzaski zwierzęce,
wydawanie dźwięków bąkopodobnych, tarzanie się po podłodze. Nie
pękam, kiedy w trakcie wizyty w świetnej księgarni Współczesnej
w Mrągowie z przeglądania regionalnych nowości wyrywa mnie mrożący
krew w żyłach wrzask syna: „Minionki, tatusiu!”, bo wyczaił na
wysokiej półce puzzle z ulubionymi bohaterami. Nie pękam nawet wtedy,
kiedy stanowczo odmawia kupienia wersji uproszczonej, dostosowanej do
jego wieku, tylko koniecznie chce tę składającą się z 200 cholernych
elementów, które wiadomo kto będzie składał.

Ja nawet z góry wiem, jak to będzie
wyglądać. Obudzi mnie o siódmej rano, patrząc głęboko w oczy
i pytając: „Układamy, tatusiu? Układamy Minionki?”. Przez
chwilę nie skojarzę, gdzie jestem, ale już Baśka obudzona przez
brata zacznie radośnie piszczeć, więc hej, przygodo!

– Tak, synku, tylko zrobię tobie i Basi śniadanko,
sobie kawę i umyjemy ząbki.

– Układamy już, tatusiu? Minionki już
układamy?

– Guciu, robię ci jajeczko na miękko. Przecież
prosiłeś, prawda?

– Tak, ale układamy? Obiecałeś! – Czas na
trzy głębokie wdechy.

– Muszę jeszcze przewinąć Basię, a ty zjedz
jajeczko.

– Obiecałeś! – Więcej wdechów. Dobra,
układamy. Gucio na chybił trafił rzuca mi elementy układanki,
wołając: „Masz ten! Masz ten!”. Klnę w myślach, bo ze
trzydzieści fragmentów wygląda tak samo, czyli błękitnie –
pokazują wszak słodziutkie niebo. Po pięciu minutach mój
współpracownik zeskakuje z krzesła, rzucając złowieszcze pytanie:
„Tatusiu, pobawimy się?”.

Huk i wrzask, Basia spadła z kanapy
i płacze. Lecę do niej, noszę na rękach i mówię do syna:

– No przecież się bawimy. Układamy twoje
Minionki.

– Ale ja się chcę inaczej bawić. Poskaczmy
z oparcia łóżka. Mama mnie nauczyła.

Hm, równie prawdopodobne jest, że Ania nauczyła go
palić papierosy i pić whisky, ale co tam. Kładę przed łóżkiem
dwa dmuchane materace i skaczemy. Po dziesięciu minutach słyszę,
że Gucio chce „pokierowaczyć”, czyli siąść w samochodzie
i kręcić kierownicą. Szał! Chyba kwadrans względnego spokoju. Mogę
poganiać po podwórku za Basią, która najbardziej lubi wchodzić –
szok i niedowierzanie! – tam, gdzie absolutnie wchodzić nie powinna:
na drabinę, do stodoły, w ostre krzaczory, do lasu. Albo dorwie packę
na muchy, którą natychmiast chce wylizać.

Właśnie ściągnąłem ją ze schodów, gdy
jej brat znudzony kierowaczeniem modyfikuje pytanie: „Poczytasz
mi, tato?”. Wiem, powinienem być dumny, że nauczyliśmy go
z Anią zainteresowania książkami, że naprawdę lubi, kiedy mu
się czyta. Gorzej, że lektura sprawia mu największą przyjemność,
jeśli dzieło słyszy po raz trzechsetny. Wiersze Tuwima śnią mi się
po nocach, skandynawskie – skądinąd znakomite – opowiastki dla
dzieci Gunilli Bergström o Albercie i Birgitty Stenberg oraz Matiego
Leppa o Billym mogę odtwarzać z pamięci. Gucio zresztą też:
uprzedza dialogi, prawie jak jego tatuś, oglądając Pulp
Fiction.

No dobrze, nie ma jeszcze
dziesiątej, przed nami cały piękny boży dzień, na który – jeśli
nie chcę używać iPada – potrzeba mi więcej pomysłów niż na rok
pisania felietonów. A jutro następny, a pojutrze kolejny. Wpadaj,
Kuba!

Żywot człowieka wykluczonego

Największe koszmary młodości: skończył się alk,
nie mamy fajek albo, co okrutniejsze, fajki i owszem, mamy, ale ognia
nie mamy.

A przecież nie było tych fikuśnych kuchenek,
co to przekręcisz i samo się zapali. Co do alkoholu, to właśnie
usłyszałem w radiu, że w samym Krakowie jest dwa i pół
tysiąca punktów jego sprzedaży, z tego pewnie trzy tryliony
całodobowych.