Strona główna » Literatura faktu, reportaże, biografie » Stacja Treblinka

Stacja Treblinka

4.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-65979-24-7

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Stacja Treblinka

Richard Glazar, czeski Żyd, po przewiezieniu z getta w Theriesienstadt do Treblinki, przydzielony został jako robotnik do brygady, która zajmowała się sortowaniem rzeczy należących do mordowanych w komorach gazowych. Przeżycie w tym szczególnym miejscu miało tragiczny wymiar – Glazar był nie tylko świadkiem śmierci tysiąca ludzi, ale jego życie, podobnie jak życie wielu żydowskich więźniów pracujących w obozie, zależało od śmierci innych – Przywożona przez nich żywność i ubrania umożliwiały przetrwanie garstce „wybrańców”. Opowieść o trwaniu wśród tysięcy pędzonych na śmierć, ale też o buncie, powstaniu i ucieczce w sierpniu 1943, to wyjątkowe świadectwo żydowskiego losu.

„Widać budkę kolejową z napisem ‚Treblinka’. […] Rampa, za nią drewniany barak, na rampie ludzie w wysokich butach, ale ubrani po cywilnemu. Jeden ma w ręce jakąś dziwną długą pałkę, taki skórzany pejcz. To pewnie zwyczajni ludzie, nie żadni Żydzi, nie noszą żydowskiej gwiazdy. Między nimi mundury SS, znowu pejcze, tu i ówdzie karabiny maszynowe. To wszystko wygląda jak mała stacyjka na Dzikim Zachodzie, a zaraz za nią farma z wysokim żywopłotem.”
(Richard Glazar)

Polecane książki

Trzecia część bestsellerowego "Szklanego Tronu"! Celaena Sardothien przeżyła już wiele – brutalne szkolenia, niewolę, turniej o pozycję Królewskiej Obrończyni… Tym razem jednak przyjdzie się jej zmierzyć z własnymi demonami, z ciężarem jej dziedzictwa. Aby uzyskać informacje – kluczowe w wojnie...
Główną inspiracją do napisania tej książki była jedna z tez współczesnej pedeutologii mówiąca, że nie jest możliwe pełne przygotowanie zawodowe nauczyciela, ponieważ uczenie się nieustannie towarzyszy wykonywaniu tego zawodu. Dotąd prowadzone były badania nad wzajemnym uczeniem się nauczycieli, ich ...
Są kradzieże, za które nie sposób zadośćuczynić Michael Crummey, autor głośnych powieści Dostatek, Pobojowisko i Sweetland, w Rzece złodziei przenosi czytelników na północno-wschodnią Nową Fundlandię, ukazując ją w czasach, gdy o przetrwanie walczyła tam garstka rybaków i traperów żyjących w bliskim...
Poradnik do gry „Vin Diesel Wheelman” zawiera opis przejścia głównego wątku gry, wszystkich misji pobocznych, jak również lokalizację wszystkich sekretów, które twórcy sprytnie ukryli, czyli Filmowych Skoków oraz Posągów Kotów. Wheelman - poradnik do gry zawiera poszukiwane przez graczy tematy i lok...
Stała się niewzruszoną dziewczyną, która zatraciła w sobie uczucia. Ustawiła sobie poprzeczkę najwyżej jak się dało względem nauki i wyglądu. Żyła z dnia na dzień, starając się zatrzeć ślady wspomnień. Jednak wciąż czuła się niczym w porównaniu z siostrą, którą od dziecka stawiano jej za wzór. Nie p...
To miał być banalny układ. Martyna, singielka lat 20. Platynowa blondynka, zoperowany nos, piersi, pośladki, powiększone usta i odessana tkanka tłuszczowa. Ideał. Dla sławy i pieniędzy zrobi wszystko. Jarek, siedemdziesiątka na karku, zaliczone dwa rozwody. Na koncie, oprócz 100 milion&oacu...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Richard Glazar

Richard ‌Glazar, ‌Die Falle mit ‌dem grünen ‌Zaun. Überleben in ‌TreblinkaFischer Taschenbuch ‌Verlag, Frankfurt am ‌Main, 1992UNRAST Verlag, ‌Hamburg/Münster, 2008

© Copyright by ‌Pavla ‌Fröhlich-Glazar ‌& UNRAST ‌Verlag, ‌2008

© ‌Copyright for this edition ‌by Ośrodek ‌KARTA & Dom Spotkań ‌z ‌Historią, 2011

© Copyright ‌for the polish translation ‌by Ewa Czerwiakowska

Tłumaczenie ‌z ‌niemieckiego, ‌przypisy ‌i posłowieEwa Czerwiakowska

Opracowanie redakcyjneHanna ‌Antos

Redaktor seriiAleksandra Janiszewska

Opracowanie graficzne ‌seriiEmilka Bojańczyk / Podpunkt

Skład ‌komputerowyPiotr Suwiński

Przygotowanie ‌zdjęćENVIGO

Ośrodek KARTA ul. ‌Narbutta 29, 02-536 Warszawatel. ‌(48-22) 848-07-12, faks ‌(48-22) 646-65-11 e-mail: ‌ok@karta.org.pl, www.karta.org.pl

Dom ‌Spotkań z Historią ul. ‌Karowa 20, 00-324 ‌Warszawatel. ‌(48-22) 255-05-05, ‌faks (48-22) 255-05-04 ‌e-mail: dsh@dsh.waw.pl, www.dsh.waw.pl

Wydanie IWarszawa ‌2011

ISBN 978-83-62020-31-7

Zrealizowano przy ‌finansowym wsparciu:

Funduszu im. ‌Tadzia Kolskiego

The ‌Conference on Jewish ‌Material Claims Against Germany

Fundacji ‌Współpracy Polsko-Niemieckiej

Gminy ‌Wyznaniowej ‌Żydowskiej w Warszawie

Skład wersji ‌elektronicznej:

konwersja.virtualo.pl

OD ‌WYDAWCY

Seria „Żydzi ‌polscy”, która powstała ‌w pierwszej dekadzie XXIwieku, nie ‌miała mówić jedynie o czasie ‌Zagłady. Jednak tak się ‌stało ‌– ‌siedem ‌dotychczasowych pozycji ‌złożyło ‌się na porażający, wnikliwy ‌obraz Holokaustu na ‌ziemiach polskich; okresy „przed” ‌i „po” ‌pozostały dla serii ‌zadaniem ‌na ‌przyszłość. Raczej dalszą, bowiem ‌przedstawiony do tej pory ‌kształt doświadczenia czasu wojny ‌ciągle ‌nie jest pełen. ‌Tym bardziej gdy okazuje ‌się – za sprawą ‌publicznych dyskusji ‌– że zrozumienie, co ‌II wojna przyniosła Żydom na naszej ziemi, niezbędne jest nie tylko, by pojąć istotę stosunków polsko-żydowskich, ale też – samej Polski.

Stacja Treblinka to debiut książki w języku polskim. Ukazuje się ona w tej serii, chociaż Autor nie był polskim Żydem i swojej historii na polskim terytorium, a szczególnie na jego niemieckim fragmencie: SS-Sonderkommando Treblinka – w żaden sposób nie wybierał. Jego czeska identyfikacja, bo dopiero w dalszym planie – żydowska, z pewnością nie znosiłaby przypisania do polskości; i my tego nie sugerujemy. Nasza seria to nie tylko głos polskich Żydów, ale też spojrzenie na nich. Glazarowi przypadło złożyć świadectwo ze środka miejsca Zagłady, w którym mordowano głównie polskich Żydów. Los ustanowił go jednym z najważniejszych świadków – także dla Polski.

W przypadku tej książki tematykę serii można definiować szerzej, jako: „Żydzi a Polska, na terenie której stała się dokonana przez Niemców Zagłada”.

Świadectwo Richarda Glazara jest jednym z najwybitniejszych zapisów Holokaustu. Autor nie występuje jako ofiara, nie formułuje wprost wobec swych oprawców aktu oskarżenia – zdobywa się na rolę autoobserwatora, by pokazać barbarzyństwo, które dokonuje się na nim i na bliskich mu w obozie ludziach. Pokazuje siebie jako przedmiot doświadczenia. Jest świadkiem zdumiewającym: przeżywszy piekło (jako jeden z kilkudziesięciu wobec blisko miliona!), potrafi ująć je w słowach. Trzymając się faktów, tworzy literacki zapis.

Jaka jest różnica między takim doznaniem, jakiego doświadczali Żydzi dowożeni na „peron” Treblinki – a tym, co staje się udziałem współczesnych czytelników, których Autor prowadzi przez infernalne kręgi? Nie daje się tego porównać – skoro my po lekturze wracamy zwyczajnie do życia, a Autora nie ocaliły nawet własne słowa, które mogłyby świadczyć o wyzwoleniu się z koszmaru. Po ponad pół wieku od zrównania z ziemią Treblinki, ona popchnęła go do samobójstwa? W takim sensie literatura być może nie ocala.

Swoją opowieść Richard Glazar zostawił potomnym w dwóch oryginalnych wersjach – czeskiej i niemieckiej. Niniejsza edycja oparta jest na tej drugiej – przełożyła ją na polski i podała do druku Ewa Czerwiakowska; o spotkaniu z tekstem Autora, a także jego rodziną, pisze w Posłowiu. Tytuły całej książki i jej rozdziałów pochodzą od polskiej redakcji.

Treblinka, stacja docelowa dla setek tysięcy… Treblinka – jedna z kilku polskich nazw, pod którymi kryje się monstrualne piekło ludzkości. Stoimy przed jego wejściem, przez które wprowadza czeski Przewodnik.

Zbigniew Gluza

NAD WEŁTAWĄ

Rozpoczyna się rok 1940. „Niearyjscy goście niepożądani.” Takie napisy umieszczali na praskich kawiarniach najwięksi gorliwcy, jeszcze zanim w okupowanej Czechosłowacji wprowadzony został urzędowy „zakaz wstępu Żydom” do wszystkich restauracji, barów i knajpek, teatrów i kin.

Mimo to chodzę od czasu do czasu do kina, choć nie tak często jak kiedyś. Oczywiście po kryjomu, w domu nie mogą o tym wiedzieć. Czasami w kinie idzie jeszcze coś, czego właściwie już nie powinni pokazywać i co na pewno niebawem zostanie zdjęte, a teraz można to obejrzeć ostatni raz. W kronice filmowej japońskie naloty lotnicze na chińskie miasta. Spadają i eksplodują bomby, walą się domy, dookoła ogień i dym, ryczą silniki, wyją syreny. Pośrodku placu klęczy Chinka. Wielokrotnie podrywa się w górę, podnosi wysoko ręce i rzuca się na ziemię, na półnagie, zbroczone krwią dziecko. Raz po raz wznosi swe oskarżenie. Każda Mater Dolorosa, każda Matka Bolesna z obrazu, z ołtarza – a w barokowej Pradze jest ich wiele – przypomina mi teraz tę młodą Chinkę.

Amerykański film „Shangri La – zaginiony horyzont” rozgrywa się w przepięknej dolinie w Himalajach. Pośrodku wiecznej wiosny i pokoju żyją tam ludzie różnego pochodzenia. Trochę grzesznicy, a trochę sybaryci mogą używać życia, bo w tamtejszym klimacie starzeją się dopiero po kilkuset latach. Wieczorem w łóżku przed zaśnięciem odpływam daleko stąd, do Shangri La.

Nie, nie do Shangri La, lecz do ustronnej osady wybieram się kilka dni później.1 Z dala od Pragi, z dala od linii strzału – bo tak życzą sobie rodzice. Dopóki będzie można, mam tam pracować za wikt i dach nad głową.

To ostatnie słowa, jakie usłyszę z ich ust. Jesienią 1941 pójdą na transport.2 Dzwonią po wcześniejszym zgłoszeniu. Do telefonu na poczcie w wiosce mam godzinę drogi przez las. Rodzice dzwonią z Pragi też z poczty, bo w domu nie mogą już mieć telefonu.

W ciągu dnia na kamienistym polu, wysoko ponad rwącym nurtem Wełtawy, towarzyszą mi dwie pociągowe szkapy, a wieczorem mam książki. Na dół do wioski wybieram się rzadko, na przykład – kiedy trzeba zawieźć do młyna obowiązkową dostawę zboża, i wtedy przypinam sobie żydowską gwiazdę. Ludziska tutaj nie tacy źli, ale gadają za wiele, zresztą może tak paplają, bo chcą usłyszeć, co się z kimś dzieje i kogo złapią bez gwiazdy. Już wiele razy ktoś wpadł, bo ludzie za dużo plotkowali. Milczenie jest złotem, mowa to Gestapo.

Tam na dole widuję kilku innych z żydowską gwiazdą. Dlaczego starsi zawsze mówią, że właściwie są z tego dumni i noszą gwiazdę z godnością? Kiedy z lejcami w ręce idę tak obok wozu z końmi, łapię się od czasu do czasu na tym, że zakrywam żółtą gwiazdę. Ukradkiem przyglądam się ludziom dookoła, szukam kogoś brzydkiego, z bliznami, zezowatego, kulawego albo z garbem – i zastanawiam się, z kim bym się zamienił, a z kim nie. To dobra zabawa.

To wszystko już kiedyś musiało się chyba wydarzyć, mówię sobie, kiedy wieczorem w moim pokoiku czytam o starej Korei, narodzie wielu małych poetów, okupowanym i gnębionym przez Japończyków:

„Zdeptane łany falujących zbóż,

z błotem zmieszana świeża rosa,

gwiazdy zbrukane ziemskim pyłem”.

RAMPA

Do innego getta na Wschodzie” – widniało na nakazie transportu. Oznakowanie transportu „Bu”. I mój osobisty numer rejestracyjny „639”. Minęły zaledwie cztery tygodnie od deportacji do getta Theresienstadt w Protektoracie Czech i Moraw. Wtedy byłem numerem transportowym „Bg – 417”.

Na początku września 1942 złapali mnie w końcu w tej małej, ustronnej dziurze. I nawet nie dają zadomowić się w Theresienstadcie.

– Mam tam dowieźć tysiąc sztuk, tysiąc sztuk, nie mniej i nie więcej. I mówię wam, jak w czasie jazdy ktoś się wychyli, odstrzelę mu łeb!

Komendant, nasz nadzorca w jaskrawozielonym mundurze żandarmerii polowej, tak wrzeszczy, że musi go słyszeć wszystkich tysiąc ludzi spędzonych na peron w Theresienstadcie.

Pociąg często staje na dłużej, zwłaszcza nocą. Mija druga noc, a o świcie poznajemy po szyldach, że musimy być gdzieś w Polsce. Koło południa znowu się zatrzymujemy. Widać budkę kolejową z napisem „Treblinka”. Odłączają część pociągu. Na zakręcie widać, że przednie wagony skręcają na linię z jednym torem. Po obu stronach las. Pociąg jedzie całkiem wolno. Można rozpoznać pojedyncze sosny, brzozy, świerki.

Las jest coraz rzadszy, wszyscy ożywiają się i cisną do zamkniętych lub odrobinę zsuniętych w dół okien, ale nikt nie ma odwagi się wychylić. Wysoki zielony żywopłot, otwarta brama, przez którą spokojnie przesuwa się nasz wagon. Jest prawie czwarta po południu, 10 października 1942.

– Aussteigen, alles aussteigen, schneller! Wysiadać, wszyscy wysiadać, szybciej! Zostawić ciężki bagaż – doniosą!

Rampa, za nią drewniany barak, na rampie ludzie w wysokich butach, ale ubrani po cywilnemu. Jeden ma w ręce jakąś dziwną długą pałkę, taki skórzany pejcz. To pewnie zwyczajni ludzie, nie żadni Żydzi, nie noszą żydowskiej gwiazdy. Między nimi mundury SS, znowu pejcze, tu i ówdzie karabiny maszynowe. To wszystko wygląda jak mała stacyjka na Dzikim Zachodzie, a zaraz za nią farma z wysokim żywopłotem. Ładny, zielony żywopłot, to będzie duża farma z mnóstwem bydła – a na bydle to ja się znam. Ludzi z rampy kierują przez inną bramę na jakiś plac. Po obu stronach rzędy drewnianych baraków.

– Mężczyźni na prawo, kobiety z dziećmi na lewo! Odstawić bagaż – rozbierać się – rozbierać się do naga!

Niektórym – rozebranym albo na wpół rozebranym – każą przejść na bok. Mają się ubrać. Wyślą ich gdzieś dalej? Na lepsze, na gorsze?

– Dokumenty i zegarki trzymać w ręce!

Wysoki esesman stoi w środku i coś objaśnia, wymachując rękami. Nic nie słyszę z tej odległości. Co? Do dezynfekcji, a potem zaraz do pracy? Stoję rozebrany do naga na końcu szeregu. Przy tej pogodzie nie mam specjalnej ochoty na kąpiel. Esesman w furażerce pospiesznie przechodzi od prawej wzdłuż mojego szeregu. Już prawie mnie mija, zwalnia kroku, obrzuca mnie wzrokiem. Zatrzymuje się, spogląda przez ramię i odwraca się w moją stronę:

– Za mną, ty też – ubieraj się, szybko, ustaw się koło tamtych. Zdjąć gwiazdy żydowskie, żadnych zegarków, żadnych noży, no… Będziecie tu pracować, a kto się sprawdzi, może zostać brygadzistą albo kapo. Za mną, do roboty!

Z powrotem przez bramę z wplecionymi zielonymi gałązkami, za narożnikiem jeszcze jedna brama, teraz uchylona. Po drodze dostrzegam wielki plac, a na nim ogromne sterty, zwały rzeczy – i już jesteśmy we wnętrzu baraku. Zapach drewna, zgnilizny, z zewnątrz dobiega warkot jakiejś maszyny, to pewnie traktor. Wszędzie ludzie w cywilu. Biegają w tę i z powrotem, wynosząc na plecach jakieś tobołki.

– To wasz brygadzista.

Wysoki przystojny chłopak w cywilnym ubraniu z pejczem w dłoni i żółtą opaską z napisem „Vorarbeiter” wściekle wrzeszczy na ludzi. Nie rozumiem, co krzyczy, ale z jego zachowania i gestów domyślam się, że ludzie biegający w tę i z powrotem mają porządkować sterty pomieszanych części odzieży, piętrzących się w całym baraku, sortować je, związywać i wynosić.

– Słuchaj – próbuję po niemiecku – co tu się dzieje? Gdzie są inni, ci nadzy?

– Tojt, ale tojt.3 Może w tej chwili jeszcze nie, ale na pewno za kilka minut. To jest obóz śmierci, tu się zabija Żydów, a nas wyciągnięto, żebyśmy w tym pomagali.

Stara się mówić po niemiecku. Ale nie rozumiem wielu słów, reszty muszę się domyślać. Stoi nade mną na ogromnej stercie ubrań, z której inni w szalonym rozgardiaszu wyrywają jakieś części odzieży, szarpią, ciągną, dobiegają i odbiegają. Patrzę na niego, jak tam w górze wyciąga ręce, na nadgarstku kołysze mu się pejcz.

– A wy jesteście z Czech? I nie rozumiecie po żydowsku? – Achtung! Uwaga! – ruchem głowy wskazuje na drzwi, w których pojawia się zielono-czarny mundur SS.

Nabrzmiewają mu żyły na szyi, opalona gładka twarz czerwienieje, ręka zaczyna wymachiwać pejczem.

– Zbieraj się, pakuj ciuchy, rusz się, na Boga, rusz się, bo nie przeżyjesz tutaj do wieczora!

Szybko, szybko, coś robić – jak ten tu – i ten tam. Wyszarpuję ze stosu jakieś prześcieradło, rozpościeram, rzucam szmaty i części odzieży do środka i chcę związać tobołek…

– Więcej, więcej, wielki tobół, jak chcesz tu jeszcze wrócić!

Zarzucam tłumok na ramię i chcę wyjść na ten wielki plac. Ale ledwo jestem za drzwiami, z góry spada mi coś ciężkiego na plecy. Zarzuca mnie do przodu i z trudem utrzymuję równowagę. Wachman SS w czarnym mundurze, furażerce na głowie, bardzo młody i o bardzo zdrowym wyglądzie, przechadza się przed drzwiami i z uśmiechem pogania nas ciosami pejcza:

– Biegiem, biegiem!

Aha, tutaj trzeba biegać, nie wolno chodzić. Na wielkim placu, gdzie nie spojrzeć, stosy odzieży, butów; piętrzą się rozmaite rzeczy – i wszędzie ludzka bieganina, jak w baraku.

– Biegiem, biegiem! Schneller, schneller! Szybciej, szybciej! – krzyczą i popędzają pejczami, jedni w czarnych lub zielono-czarnych mundurach, a inni z żółtymi opaskami, jak w baraku.

U stóp jednej sterty ktoś odbiera ode mnie tobół. Biegnąc z powrotem, rozpoznaję teraz wyraźnie napisy na opaskach: „Vorarbeiter”, „Kapo”.

Jak to powiedział tamten w baraku? „Tojt, ale tojt” – nie żyją, wszyscy nie żyją, wszyscy rozebrani, nadzy, którzy zostali za żywopłotem.

Powraca do mnie tamta scena. Pociąg stanął, a potem powoli, prawie w spacerowym tempie skręcił w las. Po prawej widać było polanę, która przechodziła w płaski teren ciągnący się aż do horyzontu. Pasły się tam krowy, a obok nich stał pastuch, chłopak, na bosaka – jak wyjęty ze starej bajki – i z dala gapił się na pociąg. Ktoś zawołał coś do niego przez uchylone okno. Z tej odległości i jeszcze po czesku – chłopak nie mógł nic zrozumieć. Usłyszał tylko wołanie, zobaczył pytające spojrzenia ludzi za szybą. Chwycił się obiema rękami za szyję, wykonał ruch, jakby chciał siebie udusić, wytrzeszczył oczy, wywalił język – jak to chłopcy robią takie wygłupy. Na moment zamarł, a potem odwrócił się i pobiegł z powrotem do krów.

Słyszę, jak wtaczają się wagony. Wjeżdża druga część pociągu – a tam jest przecież Karel Unger4 z rodzicami i młodszym bratem. Ostatnio w Theresienstadcie często przystawałem koło jego pryczy. Siedział u góry, „na piętrze”, machał nogami w krótkich ciężkich butach z cholewami i wyglądało, jakby na mnie czekał. Czasami mnie zagadywał. Wróżę sam sobie, jak niegdyś, gdy w szkole coś nie szło – jeśli jego też wyciągną, to nam obu jakoś się poszczęści.

Wracam do brygadzisty:

– Słuchaj, a gdzie się tutaj śpi?

– W barakach.

– A co z jedzeniem? – O co ja pytam!

– Jedzeniem możesz się udławić.

Robi ruch, jakby chciał mnie objąć. Ale zaraz wszystko się w nim napina, kilka razy wali pejczem w tłumoki na plecach ludzi zrywających się do biegu.

– Za dwa, trzy dni, jeżeli przeżyjesz i przyjdziesz do siebie, dowiesz się, że w Treblince jest wszystko – wszystko – tylko nie ma życia. Jestem Leon. A ty?

Wprowadzają następną grupę. Ledwo zdołałem dostrzec wśród nich Karela, on już woła mnie po imieniu. Mimo woli wychodzi z szeregu. Już wie – ale w jego głosie brzmi jeszcze pytanie, odrzucenie tego, co zrozumiał, kiedy krzyczy do mnie:

– Matka – ojciec – brat.

Pod wieczór z wielu stron rozlegają się gwizdki. Zaganiają nas pejczami i ustawiają w piątki. Maszerujemy wzdłuż rampy kolejowej, zboczem w dół do innego baraku. Ponad nami kilka wysokich sosen, upiornie poskręcanych, w koronach w górze całkiem ciemno. Przez okienko podają nam blaszane miski i chleb – to barak kuchenny.

Chciwie piję zbożową kawę z blaszanki. Przelewa się przez okrągły brzeg, cieknie koło ust, ale nie mogę przestać, nie mogę oderwać się od tej miski. Pragnienie, mam straszliwe pragnienie. Tak naprawdę od dwóch dni nic nie piłem. Może dlatego mam taką pustkę w głowie, taką jałowość.

Nie, tam tkwi jakaś belka, jakiś kołek, i gdyby ktoś chwycił za oba końce, mógłby mnie podnieść, aż zacząłbym majtać nogami w powietrzu, mógłby przywalić mnie do ziemi albo obracać w tę i w tamtą. Ktoś podaje mi pełną blaszankę i zabiera pustą. Ale to nie jest żaden z tych, których dzisiaj wyciągnęli z transportu. Stoimy tam wszyscy razem, może dwudziestu. Ten, który podał mi miskę, robi minę, jakby był zadowolony, że tutaj przybyłem – za nim, za nimi, za innymi.

Klinowaty kawałek gruboziarnistego chleba rzucam na stos pieczywa różnej wielkości i pochodzenia. Ciemne bochenki, białe bułki z plamami zielonkawej pleśni, połówki innych bochenków, zlepione kromki mieszają się z czymś, co kiedyś może było jadalne.

Po jakimś czasie znowu gwizdek, znowu nas gnają, znowu cios za ciosem, aż wreszcie trafiamy do baraku, tam, na górze, na placu, na którym po południu musieliśmy się rozbierać. Zaczyna migotać kilka świeczek. Goła ziemia, wszędzie tylko piach. Siadamy, jak popadnie, walcząc o miejsce, potykając się, upadając na innych. Tymczasem z zewnątrz pada komenda: „Gasić światło, spać!”. Ogarniając cały plac, stożek światła z dachu przeciwległego baraku pada na zamykające się drzwi.

Dławiący zaduch ciał, drewna i piachu, który teraz oddaje ciepło całego dnia. Tysiące igiełek kłuje mnie po całym ciele, zaczyna palić. Piach musi być pełen pcheł.

Słychać wzdychania, lamentowanie, naraz głośny jęk przechodzi w krzyk, a potem w wycie. Teraz brzmi to tak, jakby ktoś z kimś się sprzeczał, kogoś przeklinał, prosił, uspokajał. Dotyka mnie ręka Karela:

– Wygląda na to, że ktoś się powiesił…

Po jakimś czasie wszystko cichnie. A potem ponad westchnienia i oddechy tych wielu ludzi stłoczonych w jednym pomieszczeniu stopniowo wznoszą się pełne skargi tony i słowa: „Jisgadal wejiskadasz…”. To przecież znam, to kadisz, żydowska modlitwa za zmarłych.

SZLAUCH

Trudno powiedzieć, ilu wysortowali wtedy z tego tysiąca z naszego transportu – ponad dwudziestu czy mniej. Niektóre twarze straciłem z oczu, ledwo zdążywszy je zauważyć. Podobno jeden zażył pierwszej nocy pełną fiolkę środków nasennych. Inny skończył następnego dnia w taki sam sposób, bo chciał pójść za żoną i dzieckiem.

Teraz już wiem, co się stało z naszym transportem i co się dzieje ze wszystkimi transportami, które tu docierają. Jeszcze przed bramą odczepia się na tym jednym torze pewną ilość wagonów. Czasami siedzi tam stłoczonych 500 ludzi, czasami o wiele więcej. Lokomotywa powoli wpycha wagony przez bramę. A potem przy wysiadaniu dzieje się to, co sam przeżyłem: „Alles aussteigen, schneller, wszyscy wysiadać, szybciej – ręczny bagaż zabrać, ciężki bagaż zostawić, doniosą!”.

Z rampy prowadzą tę ludzką masę na Entkleidungsplatz, „plac-rozbieralnię”. Jest to właśnie ten otoczony żywopłotem plac, na którym musieliśmy się rozebrać „przed dezynfekcją”. Nagie kobiety z dziećmi idą do „fryzjera”, gdzie obcina się im włosy. Podobno z kobiecych włosów robi się uszczelki do silników. Mężczyźni, też już rozebrani do naga, muszą tymczasem złożyć przyniesiony ręczny bagaż na stosie w narożniku placu-rozbieralni tuż przy Sortierungsplatz, placu-sortowni. Esesmani poganiają do biegu. Dzięki temu płuca oddychają głębiej i w komorach gazowych idzie potem szybciej.

Wszyscy razem, ostrzyżone kobiety z dziećmi i zadyszani mężczyźni, pędzeni są po kolei przez Schlauch5 do drugiej części obozu. „Szlauch”, wąskie przejście między drutami kolczastymi, przypomina śluzę, przez jaką wpuszcza się do maneżu dzikie zwierzęta. Ale to przejście jest dłuższe, wije się zakolami i nic nie widać od środka ani z zewnątrz. Druty kolczaste oplecione są zieloną jedliną. Na granicy obu części obozu, w samym „szlauchu”, stoi „mała kasa”. W okienku tej drewnianej budki trzeba oddać dokumenty, zegarki i biżuterię. Tutaj jednemu po drugim odbiera się nazwisko, a kawałek dalej – nagie, bezimienne życie.

Podczas gdy jedna grupa z transportu przechodzi przez „szlauch”, podjeżdżają wagony z następną. Tymczasem pierwsza zakończyła już „prysznic” i zanim następna wejdzie do zielonej śluzy, „łaźnie” są już opróżnione i czekają na następny ładunek.

Z transportami z Darmstadtu, Theresienstadtu i w ogóle z Zachodu, które przyjeżdżają w osobowych wagonach, obchodzą się tutaj dość łagodnie. Prawdopodobnie ludzie ciągle jeszcze nic nie wiedzą. Każde najmniejsze podejrzenie odsuwają od siebie daleko. Nikt nie może wyobrazić sobie własnego kresu – takiego nagiego kresu.

Ci z warszawskiego getta, z Grodna i z innych miejscowości ze Wschodu są na wpół żywi już po wpędzeniu do bydlęcych wagonów albo po przebytej drodze. Większość z nich zostaje wtłoczona do korytarza z „kabinami prysznicowymi” po obu stronach. Esesmani i ukraińscy wachmani biciem wpędzają resztę do środka. Pada rozkaz: „Iwan – woda!” – i ukraiński wachman uruchamia silniki. Prysznice zamiast wody rozpylają spaliny. Za jakieś dwadzieścia minut gotowy będzie produkt końcowy Treblinki. I już kolejni niewolnicy sięgają po ten nagi, zbity w jedną masę, zszarzały i zabarwiony na liliowo fabrykat.

Jedni wyciągają ciała przez otwory w zewnętrznych ścianach komór gazowych, inni specjaliści wyrywają zmarłym złote zęby. „Kto jest dentystą, technikiem dentystycznym albo zna się na złocie – na bok, ubrać się, będziecie tu pracować…” Inni układają ich w masowych grobach. Potem następują końcowe już procedury, „zapudrowanie” wapnem i przysypanie piaszczystą ziemią Treblinki – tym zajmuje się pracująca bez przerwy bagrownica. To właśnie jej warkot słyszałem już pierwszego dnia.

„Chorzy i ci, co mają trudności z chodzeniem – na bok! Pójdziecie do lazaretu na badanie! Ty, stary i ty z dzieckiem – też!” „Lazaret” znajduje się w górnym narożniku placu-sortowni, tuż przy wale z piachu, jest to prawie kwadrat o bokach 25-metrowej długości.

Pamiętacie, jak nieraz w dzieciństwie biegało się po tajemniczych zakamarkach? Tutaj prowadzi podobne wejście – wąska, kręta ścieżynka, zielone ściany z iglastego futra sięgają wysoko ponad głowę. U wylotu ścieżki stoi buda ze znakiem Czerwonego Krzyża. Czerwony krzyż widnieje też na opaskach paru pracujących tu ludzi. Wreszcie! Tutaj, u tych litościwych samarytan, odnajdziesz spokój. Dopiero po chwili kulawy starzec z transportu spostrzeże ciała w głębokiej niecce, a u góry esesmana z karabinem. Potem każdego chorego, kalekę albo niesprawnego, który mógłby stać się przeszkodą w drodze do „łaźni”, jedna jedyna „tabletka” w potylicę uwolni od wszelkich dolegliwości.

– Mój drogi, co się z tobą dzieje? Już nie możesz? Bumelantów i kalek tutaj nam nie potrzeba. Chodź, chodź, podejdź no!

– Ale panie scharführer – panie szefie – ja – proszę – ja…

Strach i prośby działają jak zapalony lont: „Ty bydlaku, ty nędzna żydowska świnio!”. Pistolet w jednej ręce, w drugiej pejcz, który zaraz ze świstem spada na głowę i smaga po twarzy. Ręce ofiary odruchowo wznoszą się w górę i próbują osłaniać głowę. Ale ręka z pejczem jest już gotowa do następnego ciosu i wykonuje go natychmiast z rozmachem od dołu, celując w twarz. Uderzenie podrywa w górę pochyloną głowę. Dwie gołe ręce nigdy nie nadążą za ręką w mundurze i z pejczem…

W takim rytmie zbliżają się do „lazaretu”. Twarz jest już tylko krwawą miazgą, rozpłaszczony nos, kąciki ust z krwawymi strużkami ściągnięte w dół. „Rozbierać się!” – już są w środku, w „lazarecie”. „Samarytanie” muszą zedrzeć mu odzienie, ustawić tuż nad zboczem niecki, na niewielkim wzniesieniu umocnionym kawałkiem drewna – na trampolinie do wieczności.

Strzał w potylicę z karabinu albo z pistoletu i nagie ciało… Co robi takie nagie ciało? Jedno wspina się na czubki palców jak przed prawdziwym skokiem z trampoliny i wali się w dół do rowu. Inne natychmiast przewraca się i stacza po piaszczystym zboczu. Jedno wyrzuca w górę ramiona, inne w jakimś odprężeniu wymachuje nogami. Za każdym razem jest inaczej, scena nigdy nie powtarza się dokładnie. Płowowłosy unterscharführer SS August Willi Miete6, furażerka zsunięta na kark, z cichą ambicją gorliwca dba o coraz to nowe i nowe widoki końca życia i początku śmierci – tej frapującej, zagadkowej przemiany.

Na wieczornym apelu, gdzieś w drugiej połowie października 1942, pełniący służbę unterscharführer melduje stan załogi; raport odbiera chudy, wiecznie wściekły hauptscharführer Küttner7 – 1068 Żydów, w tym 12 Żydówek, i 14 Żydów w lazarecie.

Jutro wcześnie rano wybiorą z transportów nowych ludzi do uzupełnienia stanu. Wśród nas każdorazowo ożywienie – kiedy ich przyprowadzą, jak będą się dowiadywać, powoli i stopniowo – nie mogą jeszcze całkiem zrozumieć, nie mogą uwierzyć. Nikt nie ma na tyle wyobraźni…

OBÓZ

Nazwę Treblinka wzięli od pobliskiej wioski, a właściwie osady z kilkoma nędznymi chłopskimi chatami. Najbliższa stacja kolejowa nazywa się Małkinia, około 100 kilometrów na północny wschód od Warszawy. Główna linia prowadzi dalej do Białegostoku, a do obozu wiedzie tylko jednotorowe odgałęzienie. Piachy, wszędzie piachy, na nich rosną poskręcane sosny, pełne żywicznych bąbli, węzłów i garbów. Może wynaleźli właśnie ten piaszczysty zakątek nad zakolem Bugu, bo łatwo tu kopać i zasypywać groby.

Cały obóz zajmuje zaledwie powierzchnię 400 na 600 metrów. Otoczony jest 2,5-metrowym płotem z drutu kolczastego z gęsto wplecioną jedliną. Ta ściana z iglastego futra jest jeszcze wyższa, bo stoi na nasypie wysokim na jakieś pół metra. Wnętrze obozu podzielono na rozmaite place i przestrzenie, odgrodzone w ten sam sposób, żeby nic nie było widać ani ze środka, ani z zewnątrz – zgodnie z wymogami „eksploatacji”.

Obóz prowadzą esesmani. Do pomocy mają młodych ukraińskich wachmanów. No i jeszcze jesteśmy my, jakieś tysiąc ludzi, a liczbę tę codziennie uzupełniają nadchodzące transporty. Między rampą z jednej i piaszczystym wałem z drugiej strony rozciąga się pierwsza, większa część obozu, obóz dla przybyszy. Za wałem mieści się część druga, która obejmuje tylko jedną czwartą całej powierzchni – Totenlager, obóz umarłych.

W pierwszej części, łącznie z placem-sortownią, największym placem w obozie dla przybyszy, pełno jeszcze resztek życia, rozmaitych rzeczy piętrzących się na przedziwnych stosach, stertach i zwałach. Za nasypem rozciąga się już tylko królestwo śmierci. Ci, którzy po tamtej stronie wynoszą trupy z komór gazowych do masowych grobów, są bardziej umarli niż my, po tej stronie. Dla nikogo, za kim zamknęły się bramy Treblinki, nie ma powrotu do życia. Dla nikogo, kto przekroczył granicę obozu umarłych, nie ma żadnego powrotu.

„Nowi” przydzielani są najczęściej do komand porządkujących rzeczy z transportów na placu-sortowni. Nie można wysłać ich prosto do komand specjalnych. Na przykład do „błękitnych”, z błękitnymi opaskami, którzy na „dworcu” oczekują transportów i muszą jak najszybciej usunąć ludzi i bagaże z rampy. Albo do „czerwonych”, z czerwonymi opaskami, którzy na placu-rozbieralni pomagają ludziom w rozbieraniu, a opornym kobietom zdzierają odzienie. Tu trzeba już porządnie otępiałego typa.

W górnej części placu-sortowni w ziemię wbite są pale z tablicami i napisami: „bawełna” – „jedwab” – „wełna” – „szmaty”. Od tego miejsca aż do środka placu piętrzą się na wielkich stosach posortowane rzeczy w tobołach związanych lnianymi ręcznikami albo sznurkami.

W dolnej części placu-sortowni leżą sterty do obrobienia przez komanda sortownicze – rzeczy z transportów, przyniesione tu przez „błękitnych” z „dworca” i „czerwonych” z placu-rozbieralni. Walizki i plecaki, zwykłe worki ze sznurkami zamiast troków, tysiące par butów z cholewami, związanych parami i złożonych na czarnym, zmierzwionym i rozpadającym się stosie, eleganckie i zniszczone półbuty, pantofle, wytworna damska bielizna, poszarpane i zawszawione płaszcze.

Nie do wiary, co mieści ostatni bagaż tych niezliczonych tysięcy. Walizeczka wyposażona jak małe laboratorium, składana torebka skórzana, a w środku narzędzia ślusarskie czy przeróżne haki, komplet strzykawek w lśniącym sterylizatorze. Wielki jarmark staroci, na którym jest wszystko – poza życiem.

Wiatr unosi w powietrze jakieś niewielkie rzeczy, papierowe banknoty, zielonkawe polskie złote, czerwone rosyjskie ruble, niemieckie marki, amerykańskie dolary. Kamienie szlachetne i złoto, przedmioty wartościowe, które łatwo zabrać, gdy się ucieka, małe złote serduszko na łańcuszku. Na czerwonej pierzynie z plamami po biegunce sterczy czapka rabina, obok proteza nogi, dziecięca laska. Ha, ha: „Wiara to moja korona i laska” – tę tutaj dorzuci się do ognia w „lazarecie”.

Sortuję już teraz z rutyną. Uważam, właściwie przede wszystkim uważam, i tak też pracuję. Bez przerwy na baczności, nieustannie wietrząc, skąd może nadejść niebezpieczeństwo, skąd odezwie się ostrzeżenie wykrzyczane mimochodem jako poganianie do pracy. Uważaj, gdzie pojawi się czarno-zielony mundur z trupią czaszką na czapce, w którą stronę zmierza, kiedy się odwróci, co może znaleźć się w jego polu widzenia, co oznacza jego postawa, jego ruchy.

Czasem zdaje mi się, że doskonalę się w tym elementarnym zajęciu, w tej sztuce przeżycia, że sprawia mi przyjemność bycie coraz lepszym w tej pasjonującej grze o siebie samego. Kto pracuje bez wytchnienia w tempie narzuconym przez pejcze, ciągle wrzuca sobie coś na plecy i nie wyczuwa, kiedy opada fala poganiania i uspokajają się nawet najbardziej wściekli esesmani i wachmani – padnie z wyczerpania. Ale jak ktoś przystanie na zbyt długo i przeoczy kolejny przypływ wściekłości, też pisany mu koniec.

Kiedy czuję głód, czekam na odpowiedni moment, biegnę z tobołem na plecach za stertę żywności i napycham sobie gębę. W ciągu ostatnich dwóch lat wojny nigdy nie miałem w ustach tyle masła, czekolady, cukru. Z innego stosu wybieram sobie koszulę, każdego dnia czystą, każdego dnia po innym zmarłym. Brudne rzeczy rzuca się niepostrzeżenie na niewysortowaną stertę albo po prostu do ognia.

„Co, papier? Urwij sobie kawałek z damskiej bielizny!” Po tym też rozpoznaje się żółtodzioba w Treblince, bo pyta o papier do latryny. Nie ma go tutaj tyle, co jedwabiu, pominąwszy banknoty. Jak przyłapią kogoś na tym, że bierze sobie coś ze sterty, wymierzają mu zwyczajną karę – najpierw pozbawiają go ludzkiej twarzy, a w „lazarecie” następuje już tylko nagi kres. Ale nie zawsze musi tak być. Zależy, który esesman przyłapie chłopaka, w jakim jest humorze albo czy inni są przypadkiem w pobliżu. Wystarczy, żeby inny esesman z daleka mógł zobaczyć zajście i żeby ten pierwszy o tym wiedział. Wtedy ten zaczyna bić, tamten podchodzi, dokłada swoje i już się prześcigają, chcąc udowodnić, że jeden jest lepszy od drugiego.

Dlaczego właściwie nie przydzielili nam, więźniom, jednolitej odzieży? Z numerami, rzecz jasna. Dlaczego możemy nosić cywilne ubrania i nawet każą nam zdjąć żydowską gwiazdę? Ale na dobrą sprawę – czy jesteśmy w ogóle jakimiś więźniami, Żydami czy Bóg wie kim jeszcze? Nas już nie ma, już nie istniejemy, jesteśmy nieżywi, ale nieżywi w taki sposób, że o tym wiemy… Stop, tak nie można, nie wolno ci tak myśleć – bo zwariujesz, jak ten człowiek ostatniej nocy, którego po porannym apelu odprowadzili do „lazaretu”.

A może nasze cywilne ubrania przynależą do całej tej maskarady dla ludzi z transportów, którzy przecież nas widzą. Dotyczy to zwłaszcza „błękitnych” na rampie dojazdowej, no i „czerwonych” na placu-rozbieralni. „Trzymaj się!”8 Jeden z mówiących częściej po polsku rzucił tak sobie to zdanie i już mamy pozdrowienie, hasło. Tak, o to właśnie chodzi – trzymaj się prosto – przyjmij właściwą postawę! Ale nie tak jak w życiu, tam na zewnątrz. Masz, załóż tę zieloną welwetową marynarkę do jasnobrązowych bryczesów! A na szyi przewiąż sobie czerwono-żółtą apaszkę z jedwabiu! To zrobi na tych tam jakieś wrażenie. Na kogoś takiego nie rzucą się zaraz z pejczami. A jeśli dzisiaj pobrudzi się albo podrze, jutro ubierzesz się w coś jeszcze bardziej szykownego, wyszukanego.