Strona główna » Literatura faktu, reportaże, biografie » Stommowisko. O mojej rodzinie i o mnie

Stommowisko. O mojej rodzinie i o mnie

4.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-244-0344-8

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Stommowisko. O mojej rodzinie i o mnie

Czym jest życie? Pasmem szczęścia, sukcesów i radości czy też stałym zmaganiem się z przeciwnościami losu? Trudno tu o jednoznaczną odpowiedź, co autor udowadnia cytując różne na ten temat poglądy: Życie jest tylko przechodnim półcieniem/Nędznym aktorem, który swoją rolę/Przez parę godzin wygrawszy na scenie/W nicość przepada – powieścią idioty/Głośną, wrzaskliwą, a nic nie znaczącą. (William Szekspir); Hej, użyjmy żywota! Wszak żyjem tylko raz. (Adam Mickiewicz); Gorycz i nuda życie, nic więcej, a świat to bagnisko. (Giacomo Leopardi); Życie ludzkie na pozór/to zwykły kawał,/Lecz on nie jest tak prosty,/jakby się zdawał. (Tadeusz Boy-Żeleński).
Tak już jest, że w naszym życiu splatają się, w różnych proporcjach, radość i gorycz, obowiązki i przyjemności, pewność i zwątpienie, sukcesy i porażki – czy warto żałować chwil, które minęły? W Stommowisku autor opowiada o rodzinie, jej historii i podejściu do życia najbliższych mu osób.

Polecane książki

Doskonałym remedium na stres, przemęczenie i przytłoczenie rzeczywistością jest znana od wieków sztuka spa. Dziś oznacza on pielęgnację przy użyciu substancji naturalnych, kładącą nacisk na równowagę ciała i umysłu. W książce zgromadzono wskazówki na temat pielęgnacji oraz przepisy na preparaty upię...
OTO PRAWA RĘKA IMPERATORA I ŻELAZNA PIĘŚĆ IMPERIUM „O potędze mógłbym długo mówić, ale najważniejsze jest to, by wyczuć moment i uderzyć” – wielki moff Wilhuff Tarkin Pochodzi z potężnego, otoczonego powszechnym szacunkiem rodu. Jest oddanym żołnierzem i wybitnym prawodawcą, lojalnym poplecznikiem ...
Książka, będąca pracą habilitacyjną Autorki, jest jedyna publikacją na polskim rynku wydawniczym literatury prawniczej stanowiącą tak głębokie i kompleksowe studium o klauzuli generalnej (i kryterium) rozsądku. Analiza znaczenia i funkcji tego kryterium pełnionych w systemach prawnych państw Europy ...
Jak pogodzić się z tym, co nieuniknione? Jak wstawać każdego dnia z nowym zapałem do pracy? Tymon wciąż musi się tego nauczyć. Jak czasem odpuścić i nie dać się zwariować? Jak dać sobie samemu drugą szansę? Unirad nadal próbuje to rozpracować. Uno i Tymek przekonali się, jak wiele potrafi się zmieni...
Kiedy popkulturowe produkcje, takie jak Lśnienie Kinga, film Mała Miss czy seriale Californication i Czysta krew, niosą ze sobą wyłącznie niewymagającą rozrywkę dla mas, a kiedy stanowią okno, przez które można podglądać dzieła kultury i odkrywać klasyki kina, muzyki czy sztuki? Aria operowa w re...
Wykorzystaj siłę słońca dla swojego zdrowia! Słońce jest motorem wszelkiego życia. Jego pozytywne działanie na ludzki organizm jest niezaprzeczalne, chociaż ogrzewające promienie słońca mają swoje ciemne strony. Niebezpieczeństwo raka skóry odebrało ludziom możliwość śmiałego korzystania ze słońca, ...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Ludwik Stomma

Opracowanie graficzne: Janusz Barecki

Korekta: Dobrosława Pankowska

W książce wykorzystano zdjęcia z archiwum Autora.

Copyright © by Wydawnictwo Iskry, Warszawa 2013

Copyright © by Ludwik Stomma, Warszawa 2013

ISBN 978-832-440-344-8

Wydawnictwo ISKRY

ul. Smolna 11, 00-375 Warszawa

Dział handlowy: tel./faks (0-22) 827-33-89

e-mail: iskry@iskry.com.pl

www.iskry.com.pl

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej

Spis rzeczy

Dedykacja

Wstęp

Rozdział I

Rozdział II

Rozdział III

Rozdział IV

Rozdział V

Rozdział VI

Rozdział VII

Rozdział VIII

Rozdział IX

Rozdział X

Rozdział XI

Rozdział XII

Indeks osób

Fotografie

Stasiowi, Olafowi i RolandowiWstęp

Życie ludzkie na pozór

to zwykły kawał,

Lecz on nie jest tak prosty,

jakby się zdawał.

TADEUSZ BOY ŻELEŃSKI

Życie nie przynosi prezentów.

JACQUES BREL

Praca czyni życie słodkim.

GOTTLOB WILHELM BURMANN

…choć życie nasze splunięcia nie warte:

evviva l’arte

KAZIMIERZ TETMAJER

Bez przyjaźni życie jest niczym.

CYCERON

Wódka – l’eau de vie (woda życia).

SŁOWNIK POLSKO-FRANCUSKI

W omamieniu tylko życie,

Wiedza zaś to śmierć.

FRYDERYK SCHILLER

Każdy wrzeszczał o czym innym,

Jak zwykle w życiu rodzinnym.

TADEUSZ BOY ŻELEŃSKI

Życie nie polega na tym, żeby żyć, ale żeby coś znaczyć.

MARCJALIS

Życie jest to kupa czarnej sadzy.

JAN ZACHARIASIEWICZ

Przeżyłem moją wiosnę szumnie i bogato

Dla własnej przyjemności, a durniom na złość.

BOLESŁAW WIENIAWA-DŁUGOSZOWSKI

Gorycz i nuda

życie, nic więcej, a świat to bagnisko.

GIACOMO LEOPARDI

Przejść przez życie pod pachę z żoną – do tego ładną, być elegancko ubranym, dobrze odżywionym, z pewnym zapasikiem grosza na nieprzewidziane.

WŁADYSŁAW REYMONT

…byt zabezpieczony – to podstawa życia.

GABRIELA ZAPOLSKA

Życie jest piękne, życie ma swój wdzięk.

Umieć je cenić to pierwsza zaleta.

TADEUSZ BOY ŻELEŃSKI

I wszystko to w jakiejś mierze prawda. Inaczej zresztą byłoby nudno i nie do rzeczy. Wprawdzie bliższy jestem w swoim podejściu do życia Wieniawie niż Leopardiemu czy Zachariasiewiczowi (który za swoje wiersze przesiedział dwa lata w więzieniu, a inne dwa podejrzany niesłusznie o zamach bombowy – miał więc prawo być zgorzkniały), ale podejście nie decyduje o wyniku. Skądinąd żaden człowiek nie jest w stanie zapewnić swojemu życiu harmonijnej ciągłości. Dlatego religie powołują do życia siły jasne i ciemne, żeby sobie maluczki mógł wytłumaczyć wszelkie swoich losów wzloty i upadki. Przy czym to, co nam się kiedyś wydawało upadkiem, potem niejednokrotnie uznajemy za wzlot, i odwrotnie. Skoro jednak Wiesław Uchański zażyczył sobie moich rodzinnych wspomnień, to przekazuję mu ten potok ekshibicjonizmów, w którym niejednokrotnie skojarzenia mają się nijak do porządku chronologicznego, a jedne wydarzenia przyćmiewają drugie bez żadnego obiektywnego uzasadnienia. Pamiętać też warto, że statystycznie rzecz biorąc, trzydzieści procent życia przesypiamy, a dalszych co najmniej dwadzieścia poświęcamy na jedzenie, picie, czynności fizjologiczne i higieniczne. Opisywanie ich byłoby nudziarstwem, choć niejeden ze snów kształtował moją wyobraźnię, a sporo najbardziej błogich chwil spędziłem w ciepłej wannie. Tata twierdził, że nade wszystko żałuje zmarnowanego czasu. Co gorsze, w jego definicji marnotrawstwa mieściło się wszystko poza działalnością polityczną czy ideową, wzbogacaniem wiedzy i może jeszcze modlitwą. Wliczał do niego na pewno błahe biesiady, a nawet godziny poświęcone na lektury, z których nie wyniósł intelektualnych korzyści. Krótko mówiąc, w jego życiu występowała swoista dychotomia między obowiązkiem a przyjemnością. Jakże różni jesteśmy w tym względzie! Nie tylko doceniam błahostki, ale też praca sprawiała mi zawsze przede wszystkim przyjemność. Oprócz kilku popełnionych świństw niczego nie żałuję, ze smutkami i dramatami włącznie. Miałem w życiu masę szczęścia, przede wszystkim do kobiet, czego Basia jest koronnym dowodem, ale także do wspaniałych przyjaciół, czego także Basia jest koronnym dowodem. Właściwie, poza permanentnym brakiem pieniędzy i długami po uszy, nie mam się na co uskarżać. Ale trafiłem, obiektywnie rzecz biorąc, na łaskawe czasy. Tata przeżył rewolucję 1917, dwie wojny światowe, okres stalinizmu… Jakże inne perspektywy. To także nie ułatwia opowieści. I wreszcie – moi przodkowie nie żyją, można porywać się na jakieś podsumowania, a ja ciągle jeszcze łażę po tym świecie i wiele może się zdarzyć. Jednak zbliża mnie do nich świadomość, że ten mój świat powoli pustoszeje. Zmarli mistrzowie, odchodzą coraz częściej przyjaciele. Ale to przecież nieprawda. Zbliża mnie do nich tylko czas i wapnienie członków. W rzeczywistości są ciągle nowe dni, moi trzej budrysi rosną, rodzą się nowi poeci, duch wina rozśpiewuje się w butelkach, książek do przeczytania nie braknie, zepsuła się lodówka, złamałem nogę, za oknem idzie na wiosnę. Krakowska Wisła spadła na sam dół tabeli, będzie ciepło albo zimno. Więc raz jeszcze – jak zacząłem ten wstęp, tak i skończę – to wszystko w jakiejś mierze prawda:

Życie jest diabła warte

poza Szopenem, Mozartem;

poza Słowackim i Mickiewiczem

jest w ogóle niczem.

WŁADYSŁAW BRONIEWSKI

C’est la vie!

POWIEDZONKO FRANCUSKIE

…to samo chciwe, sprytne, złe

I jednakowe życie.

WŁADYSŁAW SZLENGEL

Nie masz nic w świecie nad wygodne życie.

FRANÇOIS VILLON

Życie – podstawowa właściwość wszelkich organizmów roślinnych i zwierzęcych.

WIELKA ENCYKLOPEDIA POWSZECHNA PWN

Życie jest tylko przechodnim półcieniem,

Nędznym aktorem, który swoją rolę

Przez parę godzin wygrawszy na scenie

W nicość przepada – powieścią idioty,

Głośną, wrzaskliwą, a nic nieznaczącą.

WILLIAM SZEKSPIR

Hej, użyjmy żywota!

Wszak żyjem tylko raz;

ADAM MICKIEWICZ

Żyjcie odważnie, kochajcie tragicznie!

LEOPOLD STAFF

Życie jest formą

istnienia białka,

ale w kominie

coś czasem załka.

AGNIESZKA OSIECKA

Można tędy lub owędy,

Co tu kryć:

Wszystko brednie, sherry-brandy,

Ma chérie!

OSIP MANDELSZTAM

Nad wszystko ładne życie przykładne.

PRZYSŁOWIE LUDOWE

W życiu ludzkim – śmierć to rzecz nienowa.

A i życie samo – nic nowego.

SERGIEJ JESIENIN

Piękno to życie.

NIKOŁAJ CZERNYSZEWSKI

Rozdział I

Wszystko zaczęło się dla mnie w Krakowie na ulicy Czarnowiejskiej 30A. Była tam obskurna, trzypiętrowa kamienica w oficynie. Wchodziło się do niej przez bramę na Czarnowiejskiej 30, zaraz za zakładem wyrobu trumien i wpółbrukowaną ścieżką, obok ogródka pana Kalickiego, dozorcy spod trzydziestki bez „A”, dochodziło do pięciu schodków, nad którymi były już drzwi wejściowe „do domu”. Pani Elżbieta Gieszczykiewicz, wdowa po zabitym przez Niemców profesorze Akademii Medycznej (przez wiele lat był też jej rektorem), przygarnęła tam Stanisława Stommę, Elę Szykowską, czyli późniejszą żonę Stanisława, następnie rodziców Eli, uciekinierów z Wilna, zupełnych gołodupców, bez jednej koszuli na zmianę. O czymś takim jak czynsz nikt z lokatorów nie słyszał. Pani Gieszczykiewicz nie podejmowała nawet takiej rozmowy. Na węgiel do pieców i kuchni była jakaś tam zrzutka, ale tak naprawdę pani Gieszczykiewicz wyprzedawała resztki biżuterii sprzed lat i cenne obrazy, żeby tylko zapewnić dach nad głową tym zupełnie jej obcym podopiecznym. Magda, moja starsza siostra, i ja nazywaliśmy ją Nibunią, co było skrótem od „niby-babunia”. Przyjęło się to w całej kamienicy, również tej od frontu, gdzie skądinąd uważano, że Nibunia sporo ryzykuje, bo z takimi przybyszami będą tylko kłopoty. Nie byliśmy wprawdzie Żydami, jeszcze tego by brakowało!, ale przybłędami Bóg wie skąd, którzy tylko mogą skazić królewskie miasto. Prawdziwy problem z Nibunią i jej wielkim sercem był taki, że uważała uchodźców z antypodów za stworzenia omalże równie człekokształtne jak etniczny krakauer. Chcąc pomóc wszystkim, nie zważała np. na możliwości przestrzenne. Tymczasem świat zbawiany bez granic staje się czasem trudny dla zbawianych. Na naszym piętrze było sześć pokoi, w tym dwa przechodnie. Wchodząc na korytarz (z lewej strony była spiżarka, potem, w niszy, okna na zewnątrz, z których można było zobaczyć nieco zieleni i tyły Akademii Górniczo-Hutniczej, oraz łazienka i maleńkie WC), po prawej trafiało się od razu na siedlisko Stommów – już w liczbie mnogiej, gdyż Stanisław poślubił Elę i spłodził dwoje dzieci. Trzy pokoje! Nie byle co! Wchodziło się przez pokój przejściowy służący za jadalnię, salon i noclegowisko (na składanych łóżkach) dla nieprzewidzianych gości, których nigdy nie brakowało. W głębi (na wprost) mieszkali babcia z dziadkiem. Na prawo znajdowało się nasze gniazdo właściwe: pokój będący jednocześnie sypialnią małżeńsko-dziecięcą, biblioteką (dwie półki książek), prasowalnią cerowalnią i składzikiem starych szpargałów. W rogu „salonu”, ogrodzony parawanem i wieszakiem z płaszczami, pracował tata. Było to miejsce święte. Wszyscy, z wyjątkiem babci, przechodziliśmy obok, wstrzymując oddech. Pamiętam do dzisiaj, jak kiedyś przesuwając się bezszelestnie za parawanem, potknąłem się i upadłem z hałasem. Nikt nie musiał mnie karcić. Czułem sam, że popełniłem najstraszliwsze świętokradztwo. Wstyd niesłychany. Następne drzwi z korytarza na prawo prowadziły do Nibuni. Mieszkała z córką Ają (nie pamiętam, od jakiego imienia to skrót), nieco zdziwaczałą starą panną, w pokoju przejściowym (żeby pomagać innym, zrezygnowała z elementarnych własnych wygód). Na ścianie wisiał wielki obraz Teodora Axentowicza (oryginał) przedstawiający scenę z życia górali. Na lewo drzwi na zrujnowany balkon, na wprost – do pakamery pani Janiny Malewskiej, doktor medycyny, uchodzącej za surową i wyniosłą, dla dzieci jednak zawsze przyjazną i pełną życzliwych rad z innego świata rodem. Wreszcie na samym końcu korytarza mieszkał Eryk Hołdziewicz ze swoją żoną dentystką, która wiele lat później ratowała mnie pewną nocą, kiedy przejazdem w Krakowie przeraźliwie rozbolały mnie zęby. Była już wtedy rozwiedziona, a Eryk wyemigrował do Austrii, zbił tam fortunę jako chirurg szczękowy. Gdzie mogliśmy się z Magdą bawić, kiedy tata pracował w salonie, a mama cerowała i łatała rodzinne ubrania w sypialni? Korytarz nie nadawał się do tego zupełnie, gdyż ciągle nim ktoś przechodził, a to do kuchni, a to do łazienki, a to do jedynego oczka toaletowego. Pozostawała tylko ucieczka na podwórko.

Tutaj zaczynała się już jednak zupełnie inna historia. Kraków jest być może miastem życzliwym i gościnnym dla turystów, którzy przyjadą na parę dni i odmaszerują w siną dal, pozostawiając pieniądze, na pewno jednak nie był taki dla bezdomnych rozbitków ze wschodnich połaci Rzeczypospolitej. Krakowskie mieszczaństwo, zmieniły to dopiero trudne doświadczenia PRL, zdawało się wtedy żywcem przeniesione, czy raczej przetrwałe, z kpiących piosenek Zielonego Balonika. Nawet dozorca, pan Kalicki, patrzył na obcych z niekłamaną wyższością i przypominał, że wywodzi się z kupieckiej rodziny, cóż dopiero mówić o rajcowskich, magistrackich i cukierniczych rodzinach z kamienicy od frontu. Co oprócz nieznośnej bliskości przestrzennej mogło ich łączyć z intruzami? Przeszkadzał im nieznośny fakt, że musieli nie tylko tolerować, ale jeszcze co dzień patrzyć na tych ubogich i niemogących wykazać się odpowiednimi znajomościami albo paropałkową koroną w herbie, na co – nie wiedzieć czemu – ci mieszczanie byli ogromnie pozytywnie wyczuleni. Pan Jarosław, wielki przyjaciel Nibuni – niestety nie pamiętam już jego nazwiska, tłumaczył z zażenowaniem, że miasto nie było przygotowane na taki najazd warszawiaków i Zabużan, konflikty były więc „obiektywnie” nieuniknione. Jest w tym tylko odrobina prawdy. W rzeczywistości przedstawialiśmy dla miejscowych wszystko, co najgorsze: nieznane pochodzenie, obcy akcent, a przede wszystkim biedę psującą standard okolicy. O tej ostatniej świadczyły nasze połatane i znoszone ubranka, przekazywane nam zazwyczaj w ramach pomocy parafialnej przez księdza Ferdynanda Machaya, archiprezbitra kościoła Mariackiego.

Ach, cóż to była za postać! Urodzony na Orawie – pół-Polak, pół-Węgier (był kapelanem armii austro-węgierskiej podczas I wojny światowej), góral potężnej postury, z mojej perspektywy paroletniej żaby wręcz wielkolud, Wyrwidąb i Waligóra w jednej postaci, miał głos, przy którym dzwon Zygmunta uciekłby ze wstydu w mysią dziurę. Kiedy szedł główną nawą, kościół drżał i wydawało się, że posypią się postacie z ołtarza Wita Stwosza, do którego odzyskania jak nikt inny się przyczynił. Znał cały świat i to w jego grzmiącym barytonie usłyszałem po raz pierwszy takie egzotyczne nazwy, jak Paryż, Mediolan, Monachium… Jego wizyty na Czarnowiejskiej nie mogły oczywiście przejść niezauważone. Wbrew pozorom kumulowały jednak tylko niechęć przeciw nam. Był postacią nazbyt w Krakowie znaną, żeby można jej było nie spostrzec. I oto ten infułat szedł do oficyny, jakby nie rozumiejąc, iż od frontu mieszkają lepsi i bardziej zasługujący. To już nas pogrążało ostatecznie, trzeba było dostojnemu gościowi pokazać, z kim się zadaje. Więc kiedy tylko wychodziliśmy z Magdą na podwórko, otwierały się okna i słuszne krakowskie matrony krzyczały:

– Halinko, Ewuniu, Danusiu, Marku, nie bawcie się z tymi łachmaniarzami, bo na pewno zachorujecie.

Świerzb, wszy – to było minimum przypuszczeń i dzieci uciekały z podwórka.

Każdy ma swoją indywidualną reakcję na odtrącenie. Magda przeważnie zamykała się w sobie. Wracała do domu i chowała się w swoim intymnym świecie. Była to, i jest nadal, dziewczyna fenomenalnie zdolna. Jej rysunki z tego okresu porażają dorosłością i zmysłem satyry. Zaczęła się też samouczyć (pochodna od „samouczek”) języków obcych. Robiła dobrą minę, ale przeżywała wszystko ogromnie ciężko. Na podwórko prawie nie schodziła. Wtedy to usłyszałem od niej, że kiedy będzie dorosła, wyjedzie stąd jak najdalej. Wydawało mi się to zupełnie abstrakcyjne, podobnie jak zadumy taty, że jeśli coś się zmieni, to może dane mu jeszcze będzie zwiedzić czeską Pragę. Ja byłem znacznie bardziej pragmatyczny, przekonany, że trzeba tylko uciec z Czarnowiejskiej 30/30A i zobaczyć, co jest poza nią. Kilkaset metrów od nr 30 było wejście na stadion Wisły Kraków. Ogrodzony wprawdzie, ale przecież nie dla czterolatka, który znajdzie każdą dziurę. Wieść gminna niosła, że gra w Wiśle geniusz – Węgier (chyba) Rudolf Patkoló. Jeśli się go dotknie, ustają wszelkie grypy, katary i przeziębienia. Ktoś na kształt króla francuskiego leczącego skrofuły. Jak tu nie obejrzeć takiego dziwa? Niestety, nie zdążyłem. Kiedy pierwszy raz udało mi się przemycić na stadion, już go nie było. Nie żałowałem jednak. W ekipie grali chłopcy z robotniczych rodzin, niemający pałek herbowych na czaszkach i (stare dzieje) niezarabiający milionów. Klub był teoretycznie milicyjny (tzw. pion gwardyjski), ale najstarsi kibice nie widzieli żadnego z graczy w stalowym mundurze. Wynagradzał klub zawodników śmiesznymi, często rzeczowymi premiami, zwolnieniem od służby wojskowej oraz wyjazdami na mecze do odległych polskich miast, a nawet za granicę – w tym czasie oczywiście tylko w ramach bratniego obozu demokracji ludowych, ale to (vide marzenia taty) też było coś. Poza tym byli to normalni, fajni, niezblazowani młodzi ludzie bez uprzedzeń i zadartych nosów. Zauważyć też warto, że nie stosowano wobec nich (choć niby milicjanci) żadnej politycznej taryfy ulgowej. Nie jest to plotką, ale faktem, że kiedy żona Adama Wapiennika odłożyła na kupę śmieci czerwoną flagę, mąż dostał za jej nieodpowiednie wychowanie dożywotnią dyskwalifikację dotyczącą wszystkich dziedzin sportu! Dzięki burdelowi administracyjnemu uratował go ŁKS (wówczas Włókniarz Łódź). W mojej pierwszej Wiśle główne role grali Kazimierz i Włodzimierz Kościelni, Wiesław Gamaj, Antoni Rogoza, Ryszard Jędrys, Zdzisław Modarski – niech mi inni wybaczą, że wielu nazwisk nie zapamiętałem. Łączyły ich wszystkich zaczesane w górę fryzury i chłopięca zuchowatość. Już po paru dniach zaakceptowali nielegalnego smarkacza (a ze swoimi złotymi lokami byłem bardzo charakterystyczny) i od czasu do czasu podczas treningu specjalnie dla mnie wyrzucali piłkę na aut. Bałem się szczególnie Mariana Machowskiego, który robił to z surową miną i wydawało mi się, że jeśli nie odrzucę mu futbolówki (o odkopywaniu nie było nawet mowy) dokładnie tam, gdzie tego chciał, wytarga mnie za uszy. Potem spotkała mnie przygoda, którą wówczas byłem przerażony, a dzisiaj uważam za jedną z najszczęśliwszych w życiu. Trening już się skończył i zmierzałem konspiracyjnie, na czworakach, do mojego tajnego przejścia. Nagle jakaś mocna ręka złapała mnie za parafialny kubraczek. Zdrętwiałem z przerażenia, gdyż nie miałem jakichkolwiek usprawiedliwień. Odwróciłem się, prawie płacząc z powodu tak beznadziejnej wpadki. Mój prześladowca stał nade mną, uśmiechając się życzliwie. Facet, o jakim słyszało się może w piosenkach o Nowej Hucie. Na pewno nie z Czarnowiejskiej rodem, nieprzesadnie muskularny, zdaje mi się, że niebieskooki, z fałdami od uśmiechu aż po policzki. Ryszard Jędrys. Zanim zacząłem się tłumaczyć, zapytał:

– Chcesz, mały?

W ręku trzymał bułkę z szynką! Czy chciałem!? Uszy mi się trzęsły, kiedy ją pożerałem, mało nie dostałem czkawki. Ale na tym się nie skończyło. Wyszliśmy razem przez tylną bramę i szliśmy Czarnowiejską. Kiedy dochodziliśmy do numeru 30, widząc moje poruszenie, Jędrys wziął mnie za rękę. Wtedy uświadomiłem sobie, że jestem królem, a wszystkie dzieci na Czarnowiejskiej od numeru 26 do 34, jak również ich rodzice wyglądający spod firanek, mogą mi naskoczyć. Któregoś dnia Jędrys urwał po drodze (błotnisty i piaszczysty szlak do Czarnej Wsi był wtedy bardziej traktem niż ulicą) kilka jaskrów.

– Daj mamie – powiedział.

Łatwo powiedzieć – daj. Ale wtedy musiałbym powiedzieć, od kogo pochodzą, czyli zdradzić wszystkie moje indiańskie tajemnice – dziury w płotach, kanapkę z szynką, przyjaźnie zupełnie inne niż oczekiwane przez rodziców, odległe od Czarnowiejskiej 30, poza którą, w ich najgłębszym przekonaniu, nigdy się nie oddalałem. Tchórzliwie dałem kwiatki od siebie. Musiało minąć dwadzieścia parę lat, od dawna już nie mieszkaliśmy w Krakowie, zanim się przyznałem. A było to tak. W1976 roku, w pucharze Europy, po wyeliminowaniu, co było nie byle czym, Celtiku Glasgow, trafiła Wisła na mistrza Belgii RWD Molenbeek. W pewnym momencie, w zamieszaniu podbramkowym, belgijski napastnik Koens z całą cyniczną premedytacją kopnął bramkarza Wisły Stasia Goneta. W odpowiedzi Adam Musiał potraktował go podbródkowym, którego pozazdrościłby mu nawet Jerzy Kulej. Ostatecznie Polacy, co rozwiało narodowe sny o potędze, przegrali w rzutach karnych. Musiał z czerwoną kartką stał się więc wymarzonym kozłem ofiarnym. Zdyskwalifikowanemu poświęciła telewizja polska dosyć parszywą audycję. Kiedy mama Musiała, proletariuszka z Wieliczki, kompletnie zastraszona, mówiła, że Adaś ogromnie pomaga jej i licznemu rodzeństwu, a zawsze bronił słabszych, dawano natychmiast przebitkę z wijącego się teatralnie po murawie Koensa. Wreszcie skretyniały redaktor dał głos oskarżonemu, mającemu odpowiedzieć na durne pytanie:

– Pańska matka tak pana broni. Jaki jest właściwie pana stosunek do matki?

Ten skołowany, zakrzyczany facet, który wszystkiego miał już dosyć, odpowiedział:

– Panie redaktorze, mama dla mnie, jakby to powiedzieć, mama, może pan zrozumie, mama jest dla mnie jak… piłka.

Redaktor niczego oczywiście nie zrozumiał. Ja natomiast dyskretnie kątem oka patrzyłem na moją mamę i widziałem wilgoć w kącikach jej rzęs. Wtedy już mogłem opowiedzieć o Jędrysie, o tym najwcześniejszym dzieciństwie, które przeżywałem zupełnie inaczej, niż jej się to dotąd wydawało, i o niesłusznych (podług mnie) batach, które dostawałem ongiś paskiem w gołą dupę, za ucieczki z podwórka. Prała mnie zawsze mama, tata znikał wtedy, nagle niezwykle zajęty czymś niecierpiącym zwłoki. Nie wiem do dzisiaj, czy był ideowym przeciwnikiem spuszczania dzieciom zasłużonego lania, przeczuwał nadchodzące, obowiązujące prądy w dziedzinie pedagogiki, czy też w swojej delikatności wolał o niczym nie wiedzieć, a tym bardziej cokolwiek widzieć. Możliwe zresztą, że te trzy elementy współgrały na równi.

Wszystko to działo się jednak grubo później. Moim pierwszym na wpół świadomym wspomnieniem była śmierć Józefa Wissarianowicza Stalina. Nikt w domu nie mówił trzylatkowi o tym wydarzeniu. Nawet nie wiedziałem, kto to był. Jedna Nibunia powiedziała mi, nie podając zresztą przyczyny, że przeczytała w gazecie, iż w południe staną autobusy i samochody, przechodnie zatrzymają się, fabryki wyłączą maszyny, innymi słowy zdarzy się coś niebywałego. Już dwie godziny przedtem, w tajemnicy przed rodzicami (na szczęście nie było ich w domu), siedziałem więc na balkonie, jeśli można tak nazwać deski położone byle jak wzdłuż przerdzewiałych ramp. Nibunia kategorycznie kazała mi wracać, ale wtedy właśnie zawyły syreny. I nikt, doprawdy nikt, się nie zatrzymał. Przechodnie szli, jak szli, samochody jechały. Podbiegłem do drugiego okna i zobaczyłem pana Mariana Babika, sąsiada z sutereny, spokojnie pielącego grządkę. Zawód był wielki. Niczego z tego nie zrozumiałem, bo przecież Nibunia na pewno nie skłamała. Dopiero po wielu latach zdałem sobie sprawę, że pobrałem wtedy pierwszą wielką polityczną lekcję: ideologia to jedno, a zwykłe ludzkie życie to już zupełnie inna rzecz. W domu polityka była dla bachorów aż do października 1956 całkowitym tabu. Nie znaczy to oczywiście, że nie odczuwaliśmy jakiegoś niepokoju i ciążącej atmosfery. Przy biurku taty stała kartonowa walizka (właśnie zamknięto „Tygodnik Powszechny”), z której mama cały czas coś wyjmowała, coś innego wkładała. Nibunia zamiast gotować ulubione przez nas powidła, peklowała słoiki ze zdobytym gdzieś mięsem. Gdy pytaliśmy, o co chodzi, mama denerwowała się okropnie, a to nigdy nie było w jej zwyczaju, i wypędzała nas na podwórko. Czasami dozorca Kalicki albo pan Babik wpadali na górę, żeby powiedzieć, że jakiś samochód już odjechał. Nie mogę mówić za Magdę, ale dla mnie była w tym jakaś enigma. Czasami tata gdzieś nagle wyjeżdżał, ale bez walizki spod biurka. Potem wracał, przychodzili goście, skądinąd dobrze nam znani, zamykali się w sypialni, spędzali tam godziny i nie mieli czasu, żeby nam rzucić żarcik albo przytulić…

Przepraszam – były dwa wyjątki. Antoni Gołubiew, z krzaczastymi brwiami, rogowatymi okularami i łysiejącym czołem. Wydawał mi się wtedy ogromny, więc uspokajało mnie, kiedy kładł mi rękę na ramieniu. – A znacie tę bajkę? – i opowiadał ją niesłychanie serio, żeby w końcu wybuchnąć śmiechem i zaręczyć słowem honoru, że złych czarownic w rzeczywistości nie ma. Jerzy Turowicz żegnał nas „słoniem”. Nakładał płaszcz tak, że jeden rękaw sterczał mu nad głową i odpowiednio poruszany, stawał się niby-trąbą, którą machał dookoła. Być może pasowałoby do niego dziecięce słowo „czaruś”, gdyby nie to, że owo czarusiostwo stanowiło integralny element jego osobowości. Czarował zawsze, nawet w smutku i zwątpieniu. Kochały go więc nie tylko dzieci, ale przede wszystkim kobiety. Nie znam takiej, która oparłaby się jego urokowi. Jego wspaniała żona rozumiała to doskonale. Kiedy wiele lat później Turowicz adorował Anię Szałapak z Piwnicy pod Baranami, obejrzawszy Anię i porozmawiawszy z nią chwilę, powiedziała tylko:

– Cieszę się Jerzy, że masz nadal dobry gust.

Swoistym przeciwieństwem, a może dopełnieniem Turowicza, był Jacek Woźniakowski, z blizną na policzku, którą zostawiła mu niemiecka kula podczas kampanii wrześniowej. Nieprawdopodobnie przystojny i inteligentny, rezerwował swój urok na chwile, które wydawały mu się ku temu odpowiednie. Nie dotyczyło to rzecz jasna dwojga pętających się po korytarzu smarkaczy. Moja matka chrzestna, Józefa Hennelowa, była w tym towarzystwie zawsze zakłopotana. Szczeniaki wyczuwają to doskonale, toteż nigdy nie wiedzieliśmy, czy jej serdeczność i czas spędzany z nami nie były po prostu sposobem ucieczki z uroczystej sypialni. Trzeba było wielu lat, żebym ją potrafił naprawdę docenić. Trzy jeszcze osoby, które pojawiają się we mgle ówczesnych wspomnień. Hanna Malewska – prawie druga Nibunia, osoba tak zajęta problemami innych, że do głowy nam nie przyszło, iż jest to największa pisarka polska XX wieku, przy której Dąbrowska czy Nałkowska mogłyby być szczęśliwe, gdyby zmieściły się choćby w przypisach prac o autorce Przemija postać świata. Tadeusz Żychiewicz. Czy poznałem go wtedy, czy później, już dobrze nie pamiętam. Nosił ze sobą korkowiec i w kluczowych momentach dyskusji strzelał nad uchem Hennelowej, która była zawsze jego pierwszą ofiarą. Ale złościł się, żeby zakończyć te ideowe dyskusje:

– Nie macie wyboru. I tak, jeśli się im spodoba, pójdziecie w kamasze albo budować kanał między Wołgą a Wisłą.

Nie miał racji, ale lał zimną wodę na entuzjastów nadziei. I wreszcie Stefan Kisielewski. Stawał w progu, oglądał „salon”, gdzie część zgromadzonych siedziała już z braku miejsca na podłodze, i mówił głosem tak rozleniwionym, że aż stanowczym:

– Idziemy do Starowieyskiej-Morstinowej – tam są przynajmniej kanapy i nalewka na wiśniach.

Z reguły przyznawano mu rację. Widząc nasz dziecięcy zawód, gdyż w końcu coś się w domu działo, dodawał:

– Przecież to dla was nudy na pudy, oni chcą zbawiać świat, ale to się nie uda. Przyjdźcie do mnie jutro, to z Wackiem, Krysią i Jerzykiem pomyślimy, jak się tego nie da zrobić.

Zaproszenie było zawsze zobowiązujące. Biegliśmy więc nazajutrz na Krupniczą 22. Co się tam działo, opisał przepięknie Tadeusz Kwiatkowski w Niedyskretnym uroku pamięci. Wacek był od nas starszy o parę lat. Natomiast wraz z Magdą, Jerzykiem i Krysią uczęszczaliśmy bezkrytycznie na lekcje Kisiela, który zadawał niespodziewane pytania:

– Ten, co przed chwilą wyszedł z domu, to był kto?

– Jakiś żołnierz – starałem się odgadnąć, bo facet był rzeczywiście w mundurze.

– Jakiś żołnierz? – zaśmiewał się Kisiel. – A widziałeś, jak mu portki na dupie wisiały!? To żaden wojak, tylko Putrament. A wiesz, kto to jest Putrament?

Skąd mógłbym cokolwiek wiedzieć? O nim i o innych. Ogromnie to cieszyło Kisiela, który natychmiast przedstawiał nam obsceniczne charakterystyki; jeśli nawet ich fragmenty piąte przez pięćdziesiąte pamiętam, to na pewno się nimi nie podzielę – pruderyjny tata przewróciłby się w grobie. Mój oseskowaty język wzbogacał Kisiel słowami, których nie słyszało się nigdy w domu, za to przynosiły mi one pełny sukces zarówno u dozorcy Kalickiego, jak i na stadionie Wisły. Ku rozpaczy pani Lidki, żony Kisiela, dotyczyło to również, i przede wszystkim, jej dzieci. Stąd ciągłe jej ubolewania: – Stefan przestań! Tak naprawdę nie miała się jednak czego obawiać. Jedna może Krysia nie wahała się czasami bluznąć. Jerzyk, jakby na złość tacie, był dzieckiem do rany przytul. Jego słynne: „Ale pani dupa śmierdzi!”, wykrzyczane pewnej dostojnej, krakowskiej arystokratce, było wynikiem bezpośredniego rozkazu ojca, o czym wszyscy wiedzieli, więc nikt mu tego nie brał za złe. Wacek, starszy od nas o parę lat, nie dość, że brzdąkał już udanie na pianinie, to jego rysunki opublikował sam „Przekrój”, pismo będące wtedy dyktatorem mody wymigującej się od komunistycznej urawniłowki. Trzeba przyznać Wackowi, że nie zadzierał z tego powodu nosa. Zresztą nie musiał, i tak patrzyliśmy w niego jak w tęczę. Kisiel milczał, gdyż w przeciwieństwie do Woźniakowskiego nie miał w zwyczaju wychwalania swoich latorośli… Nie skarżył się też nigdy na niedostatek, choć pod tym względem niewiele było u niego lepiej niż u nas, Turowiczów, Szczepańskich czy Gołubiewów. Potem Kisiele wyjechały do Warszawy, a zebrania ludzi z ekstygodnika odbywały się już tylko u Starowieyskiej-Morstinowej. Stefan Kisielewski zdążył je jeszcze nazwać KaKaDu, co było z jednej strony skrótem od Katolicki Klub Dyskusyjny, z drugiej początkiem wierszyka: „KakaDU PApuga bardzo piękny ptak…”.

Jest takie banalne powiedzonko, że młodość zawsze wspomina się nazbyt pozytywnie. Myślę, że ze środowiskiem „Tygodnika” było to proste. Poczucie wspólnego losu, codziennego wiązania końca z końcem, jednakowych poglądów, wysokiego wykształcenia pozwalającego w rozmowach odrywać się od przyziemnej codzienności i całkowitej niepewności jutra, sprzyjało zacieśnianiu się niezwykle intensywnych węzłów przyjaźni i solidarności. W marcu 1953, kiedy sekretarz Franciszek Mazur zgodził się na dalsze wydawanie „Tygodnika Powszechnego”, jeżeli zostaną z niego usunięci Turowicz i Stomma, ani jeden członek redakcji, dosłownie NIKT, nie podjął nawet dyskusji, chociaż obaj wytypowani zgadzali się na takie rozwiązanie. Cóż dopiero mówić o wspólnocie „zadżumionych”. Kiedy wiele lat później mama mówiła, że to były najładniejsze jej lata, to właśnie miała na myśli. Tygodnikowe rodziny spotykały się bez przerwy. Rodzice dyskutowali albo grali w „nogę” – swoistą hazardową odmianę brydża ze zmniejszającą się w każdym rozdaniu liczbą kart i koniecznością wzięcia nie więcej i nie mniej lew, niż to się zawczasu przewidziało. Kiedy zbliżało się Boże Narodzenie, robiliśmy u Gołubiewów zabawki choinkowe na sprzedaż. Pomalowanym zwierzakom wyciętym z kartoników doklejało się z obu stron wyzłocone połówki orzechów włoskich. Dawało to zupełnie znośny efekt estetyczny i zysk ze sprzedaży pozwalający opłacić niejeden prezent pod drzewko. Dla maluchów, acz i starych to bawiło, organizowano teatrzyki kostiumowe ze zgadywankami. W tej dziedzinie szalała przede wszystkim pani Janka Gołubiewowa, żona Antoniego, umiejąca wcielić swoje potomstwo we wszystkie postacie z Benedykta Chmielowskiego rodem, przy czym na przykład od hipopotama wystarczał jej zielony szlafrok, garnek, dwie poduszki i sznurek. Choinka w ich domu była tym większą atrakcją, że w małym ogródku od strony rzeki mieszkała uratowana ongiś sarenka starczająca nam oczywiście za osła, wołu, owcę, pasterzy i trzech królów razem wziętych… nie poważę się bluźnić dalej. Kiedy wracaliśmy do domu, były dwie możliwości. Jeżeli tata był bardziej zmęczony, mama czytała nam książeczki z serii „Poczytaj mi mamo”. W odwrotnym przypadku kładliśmy się z tatą na tapczanie i słuchali przeważnie niemieckich bajek z grubej, ilustrowanej księgi. Były one przeraźliwie głupie. Jedną z nich zapamiętałem do dziś. Oto chłop złowił złotą rybkę, która odwiecznym zwyczajem zaproponowała mu spełnienie trzech życzeń. Rybak był głodny – daj mi rybko pęto kiełbasy. Żądanie zostało natychmiast spełnione. Wraca chłop i opowiada żonie o przygodzie. Wściekła baba, która już się widziała w pałacu i koronkowej sukni, wrzasnęła: – A niech ci ta kiełbasa do nosa przyrośnie. Tak też się stało. Można sobie wyobrazić, jak wygląda mężczyzna z kiełbasą u nosa. Ostatnia prośba była więc już tylko konsekwencją poprzedniej: – A niech mu ta kiełbasa od nosa odpadnie. Złota rybka machnęła ogonem i wesoło wskoczyła z powrotem w fale jeziora… Tata rozumiał doskonale, że mało nas to bawi. Była to jednak jedyna książka z bajkami, jaką Nibunia znalazła na strychu. Kiedy zauważał nasze zniechęcenie, zamykał buch i rozpoczynał opowieści o dziejach swojej rodziny.

Rozdział II

Nasze drzewo genealogiczne, przynajmniej to zaakceptowane przez heraldyków, ma u podstawy pnia „Konstantyna od Stomanów Stommę, sądowego skaryszewskiego i komorsztyńskiego”, którego istnienie potwierdza zachowany testament z 20 marca 1643. Był on synem Kazimierza Stommy żyjącego w latach 1600–1680, podejrzanie długo jak na tamte czasy. Źródła milczą, kim był ów Kazimierz; na pewno szlachcicem – inaczej jego syn nie zostałby sądowym, lecz dalej rozpoczyna się już historia bajeczna. Są dwie wersje dziejów rodu: jedna – szwedzka, o której przekonany był mój tata, druga – żmudzka, przy której upierał się Czesław Miłosz. Problem zaczyna się już od samego nazwiska, które pisane było raz przez dwa, kiedy indziej jedno „m”, podczas gdy w nazwiskach litewskich dwie takie same spółgłoski nie występują nigdy po sobie. Tata twierdził, że pisownia przez dwa „m” była pierwotna, zaś rezygnacja przez niektórych przodków z należnego im drugiego „m” była dowodem lituanizacyjnych ciągot i sympatii oraz chęci zbliżenia się do sąsiadów i podkreślenia związków z Litwą. Miłosz, przeciwnie – uznawał to nieszczęsne drugie „m” za dowód odcinania się od litewskości i snobizmu małpowanego od RadziwiŁŁów, MoSSakowskich, KoSSakowskich, ZabieŁŁów, PoczobuTTów etc. Tak oto powstały dwie historie rodzinne:

HISTORIA PODŁUG MIŁOSZA

Miłosz uważał się za Żmudzina, co w gruncie rzeczy niewiele w historii znaczy. Była Żmudź małym państewkiem plemiennym atakowanym przez Krzyżaków i ostatecznie całkowicie zlituanizowanym przez swych obrońców. Ziemie Żmudzi odzyskane na mocy pierwszego pokoju toruńskiego (1411) i melneńskiego (1422) zostały włączone do Wielkiego Księstwa Litewskiego w końcu XV wieku. Istniało jeszcze starostwo żmudzkie i coś na kształt regionalnej w nim gwary, bardziej to jednak było obiektem dowcipów niż jakiejkolwiek odmienności etnicznej. Henryk Sienkiewicz pisze w Potopie: „Przy drzwiach kudłaty Żmudzin huczał gwałtownie żarnami, mrucząc pod nosem pieśń monotonną (…) chwilami jednak przerywał robotę, widocznie coś się w żarnach psuło, bo jednocześnie rozlegał się jego głos – PADŁAS…”, co w ulicznym języku litewskim znaczy dziś w przybliżeniu: „O…umfa”. Tak postrzegał Żmudzinów autor Quo vadis. Jednocześnie jednak Wielkie Księstwo Litewskie obejmujące Żmudź kurze spod ogona nie wypadło. Słabe być może militarnie i administracyjnie, większe było terytorialnie od polskiej Korony. Skoro zaś – dowodził Miłosz – byli w tym kraju wielcy i pomniejsi książęta, musiała być też szlachta. Ona właśnie, akceptując prawo silniejszego, spolonizowała się pierwsza; to z niej wywodzą się wszyscy Mickiewiczowie, Mackiewiczowie, Orzeszkowie, Piłsudscy, Miłosze, Kmicice, BiLLewiczowie (spokrewnieni skądinąd blisko z Piłsudskimi), Żeligowscy, StoMMowie etc. Wbrew Miłoszowi zapatrzonemu w swoje ponoć żmudzkie korzenie i obdarzającemu nimi również Stommów, Wielkie Księstwo Litewskie, a szczególnie Wileńszczyzna i Kowieńszczyzna, było przez wieki obiektem intensywnej kolonizacji. Pan Tadeusz Adama Mickiewicza opiewa o wiele mniej dzieje narodowe niż nostalgię za krajobrazami, zielonymi wzgórzami, kwiatami polnymi włącznie z niezidentyfikowanym do dzisiaj świerzopem, ziemię upojną i gościnną. Z kolei Peter Englund, pisząc o Szwecji siedemnastego wieku, zwraca uwagę, jaka ona była zimna, jałowa i uboga, wojownikom tylko pozostawiająca szansę. Wchodząc do Rzeczypospolitej, miał ponoć powiedzieć generał Wittemberg: „Tak jest, piękny to kraj i żyzny…”. Słuchało go wielu rycerzy i niejeden zgoła (nie był to jeszcze wiek budzenia się świadomości narodowych) pomyślał sobie, że – świerzop czy nie świerzop – tutaj może ciekawsze niż na dalekiej północy będą włości. Jest udokumentowane, iż poprzez wykup, związki małżeńskie, a przede wszystkim zaciąganie się do chorągwi polskich, najczęściej nadwornych, co najmniej parę tysięcy Szwedów, Finów, Niemców, a nawet Lapończyków, pozostało wtedy w Rzeczypospolitej. Uznawano tu z reguły ich tytuły szlacheckie, a w każdym razie wojenne wykształcenie i usługi, które mogli oddać, znając dokładnie żołnierskie rzemiosło. Doceniano też, że nie są skorumpowani na razie żadnymi układami i układzikami ze światkiem polskiej magnaterii. Dodajmy do tego, że przywykłych do szwedzkich zmarzlin nie przerażały żadne trudności i wkrótce wybijali się na czoło miejscowych rolników, skupowali ziemię i stawali się kimś więcej niż zwykłymi szarakami. Miłosz to niby przyznawał, ale nie w szczególnym przypadku Laudy. Tutaj bowiem, z uporem godnym lepszej sprawy, cytował Sienkiewicza: „Prócz Billewiczów kilka było tylko większych domów w okolicy, jako SoŁŁohuby, MontowiŁŁowie, SchyLLingowie (…) całe zresztą porzecze Laudy usiane było gęsto tak zwanymi «okolicami», albo mówiąc zwyczajnie: zaściankami zamieszkałymi przez sławną i głośną w dziejach Żmudzi szlachtą laudańską. (…) Było i więcej zaścianków i więcej rodów. Wiele z nich z nazwy istnieją jeszcze, ale po większej części i zaścianki nie leżą tak, jak leżały, i ludzie innymi w nich imionami się wołają. Przyszły wojny, nieszczęścia, pożary, odbudowywano się nie zawsze na dawnych pogorzeliskach, słowem zmieniło się wiele. Ale czasu swojego kwitnęła jeszcze stara Lauda w pierwotnym bycie i szlachta laudańska do największej doszła wziętości”. Jej korzenie – twierdził Miłosz – zanim się zlituanizowała, a później spolszczyła, były tutejsze, żmudzińskie. Znając zaś endogamiczne skłonności Żmudzinów, nie było pośród nich miejsca dla obcych mową, obyczajem i tradycją. Skoro Stommowie pochodzą z Laudy, to nie z jakichś wojennych osadników. W tym miejscu zachodzi całkowita rozbieżność między wersjami Miłosza i Stommów.

HISTORIA PODŁUG STOMMÓW

Na przełomie lata i jesieni 1621 roku rozpoczął się atak szwedzki na Inflanty. Gustaw Adolf zajął Rygę, a nawet Mitawę (15 października), wobec zdecydowanego oporu wojsk polsko-litewskich musiał jednak zadowolić się tymi zdobyczami grubo poniżej wyjściowych ambicji. Nic też dziwnego, że powrócił już latem następnego roku. Doszedł aż do granic Kurlandii, gdzie powstrzymał go hetman polny litewski Krzysztof Radziwiłł, podpisując honorujące mniej więcej status quo zawieszenie broni. W Polsce, jak to w Polsce. Jedni uznali układ ze Szwedami za wielki sukces, inni za kapitulanctwo, machanie białą chorągwią i niemal zdradę. Ogłupiony król przyłączył się do tych drugich – jak może istnieć Polska bez Rygi!? W tej sytuacji Gustaw Adolf uderzył po raz trzeci, w 1626, i wkrótce czwarty, w lipcu 1626, co rozpoczęło trzyletnią wojnę z Rzeczpospolitą. Dziwna to była wojna. Polacy szczycą się odniesionymi w niej zwycięstwami w bitwie morskiej pod Oliwą (28 listopada 1627) i pod Trzcianą (27 czerwca 1629), w której Gustaw Adolf został ranny, co przypisywał sobie Jan Onufry Zagłoba. Ostatecznie pokój, podpisany w Altmarku 26 września 1629, był jednak dla Polski zdecydowanie niekorzystny. Mógłby być stokroć gorszy, gdyby „Lwu Północy” nie śpieszyło się już na nowe pola bitew w Niemczech. Wynajęcie żołdaków w Skanii, Danii, Szkocji czy samych Niemczech nie stanowiło żadnego problemu. Nad Wisłą musiałby wykupywać swoich żołdaków z polskiej niewoli za cenę paru niderlandzkich pikinierów, a w przypadku oficerów jeszcze drożej. Machnął więc na to ręką. W tym momencie jednak polscy łowcy jeńców znaleźli się w impasie. Co robić z tymi jenieckimi darmozjadami, oficerami w szczególności, żrącymi na koszt jeńcobiorców, zajmującymi im pokoje gościnne, którym na dodatek kończył się podpisany czas werbunku, czyli, mówiąc dzisiejszymi słowami, tracącymi cenę na rynku. Skoro nie da się już nic zyskać, to żeby chociaż nie stracić. W ten sposób został mój praprzodek za ćwierć ceny sprzedażnej, z przyzwoitym za to wynagrodzeniem, oficerem przybocznym Radziwiłłów z Kiejdan. Puścili mu oni wioskę Szacuny we władanie (notabene było tam wszystkiego sześćdziesiąt dusz) i powierzyli regiment Szkotów do przeszkolenia w musztrze i wierności. Antenat spisał się znakomicie. Z jego Szkotów przeżyło niewielu. On wszakże pozostał wierny Januszowi Radziwiłłowi aż do tragicznego końca, a nawet potem, przez Gintowtów, odlegle się z nim spowinowacił i zyskał lokalne godności (a czemu nie starosty komorsztyńskiego na przykład, co nie musiałoby przeszkadzać mu w wykonywaniu dotychczasowych funkcji). Przypomnijmy, że pan Andrzej Kmicic obdarzony został przez Jana Kazimierza starostwem upickim (kiedy nim ostatecznie „nagrodzić go będziem mogli”); potrwało to jeszcze parę lat, co nie przeszkadzało Babiniczowi już pieczętować się tym urzędem. Brak źródeł, jak i owa właściwa Litwie daleko posunięta dowolność w traktowaniu administracyjnych przynależności, wpędza nie tylko domorosłego historyka w poważne kłopoty. Opisuje oto Henryk Sienkiewicz słynną chwilę zdrady Janusza Radziwiłła, kiedy po odczytaniu proszwedzkiej proklamacji księcia oficerowie zaczynają się buntować. „– Jezu! Jezu! – zakrzyknął Kmicic. – Tymczasem sala rozległa się okrzykami, inni właśnie rzucali buławy pod nogi księcia, ale Kmicic nie przyłączył się do nich; nie ruszył się i wówczas, gdy książę zakrzyknął «Ganchof i Kmicic do mnie» – ani gdy piechota szkocka weszła już do sali”. Mniejsza o literackiego Kmicica. O Ganchofie niezrównany znawca Trylogii Władysław Zawistowski pisze: „Herman Ganckoff, chorąży derptski, pułkownik wojsk królewskich, odpierał najazd Kozaków na Litwę (1648), brał udział w zdobyciu Kijowa (1650), a w 1654 walczył w wojskach hetmana litewskiego z Moskwiczanami. Albrycht Stanisław Radziwiłł pisał: «zaskoczył dobrze pijanych Moskwicinów w dniu św. Jana Chrzciciela (24 czerwca 1654) i do kilku tysięcy wycięto, a pieniądze zabrano»”. Poległ pod Szkłowem w 1655 roku. Pomijając nawet ortografię nazwiska, trudno łączyć Ganchofa z Ganckoffem, gdyż ten pierwszy miałby już, w myśl Sienkiewicza, od wielu lat być przybocznym Janusza Radziwiłła, podczas gdy o tym drugim wspomina historia jeszcze w 1653 jako „pułkowniku królewskim”, w 1654 walczy on jako dowódca jednostki liniowej, a nie gwardii przybocznej wodza. Kmicic jest już bardziej prawdopodobny, gdyż od początków 1654 służył w Kiejdanach Samuel Kmicic jako zwierzchnik nadwornej chorągwi kozackiej. Trudno więc zaprzeczyć wysuwanej przez Pawła Jasienicę możliwości, że rozwścieczony książę zakrzyknął: „Stomma i Kmicic do mnie!”. Musiałoby wtedy chodzić albo o Konstantego, albo najstarszego z jego synów, Kazimierza, który umarł bezdzietnie w 1659, był zaś także wojskowym na wielkopańskich włościach. Swoje dobra scedował na młodszego brata – Antoniego, ten zaś na najmłodszego – Krzysztofa niezłomnego, jak i on zwolennika Jana Sobieskiego. Król szczodrze się za to po elekcji odpłacił, nadając Krzysztofowi stopień pułkownika wojsk polskich, co zapewne nie było łatwe do przeprowadzenia, zważywszy na zatwardziały protestantyzm nominata. Jego syn – Józef – żył niezwykle długo, jak na swoje czasy, pełnych bowiem osiemdziesiąt lat (1660–1740), paradoksalnie jednak nie wiemy o nim nic oprócz tego, że był wojskowym i z całą pewnością nie brał udziału w wiktorii wiedeńskiej. Wydaje się, że ten mój antenat nie miał też przekonania do wszelkiego rodzaju konfederacji i kontrkonfederacji, którymi wypełniona była w jego epoce historia Rzeczpospolitej. Tyle zyskał, że nikt złego słowa o nim nie powie. Nic dobrego też o sobie nie usłyszy, z tego najprostszego powodu, że niby o czym? Przeminął, przeszedł swoją historyczną drogę tak, jakby go nigdy nie było. Dlatego też należy bezspornie do moich ulubionych przodków. Zostawił po sobie czterech synów: Stanisława, Andrzeja, Łukasza i Jerzego. O trzech pierwszych, jak i o ich ojcu nie przechowały się żadne wieści. Wydaje się, że nie mieli męskiego potomstwa. Czwarty – Jerzy (1693–1770) – rozmnożył się licznie, synowie pomogli mu wnukami i rozdzielił drzewo genealogiczne na trzy konary, a na każdym z nich znalazł się zawsze jakiś snob zapisujący dzieje herbowe. Tak rozpoczął się rodziny Stommów okres historyczny.

Rozdział III

Siedząc na kolanach taty, pochłaniałbym bez końca opowieści o kiejdańskich przodkach, gdyby nie fakt, że i przede mną stało wielkie wyzwanie budzące lęk, a jednocześnie dumę z dorosłości. Miałem oto pójść do szkoły. Zajęcia rozpoczynały się pierwszego września, ale już w maju władze szkoły na ulicy Szlak w Krakowie dostarczyły nam teksty, które mieliśmy wygłosić na akademii inauguracyjnej. Na mnie padł wiersz Andrzeja Mandaliana. Nie mam już ściągi sprzed pięćdziesięciu lat, więc cytuję z pamięci, odkładając na bok rozbicie wersów na modłę Majakowskiego: „Rozszumiały spółdzielcze zboża, znowu wiatr ciche liście drze / Znów zatańczył jesienny pożar ospałymi ciałami drzew. / Senne noce po powiecie chodziły, po obłokach księżyc się tarzał / i dzwoniły telefony, dzwoniły i wzywały telefony sekretarza. / Dziś, nad ranem, na szlaku koło bagna, zamordowała chłopaka rozbestwiona kułacka banda. / Była wiosna i werble biły i sztandary go muskały po twarzy / i dzwoniły telefony, dzwoniły i wzywały telefony sekretarzy…”. Żeby się tego nauczyć, wdrapywałem się przez płot na zarośniętą chwastami parcelę koło domu, tam pochłaniałem Mandaliana i tylko miejscowe osty wiedzą, ile włożyłem w jego wiersze teatralnego wysiłku. Niestety, historia na zewnątrz parceli toczyła się szybciej, niż mógłbym to przewidzieć. Na inaugurację z Mandaliana nie zostało nic, odczytałem więc tylko krótki tekścik o obowiązkach ucznia mającego podjąć się trudnego dzieła uczłowieczania się na ulicy Szlak w Krakowie. Musiało minąć wiele lat, zanim uświadomiłem sobie, jaką szansę miałem, będąc w jednej klasie z Andrzejem Romanowskim, Andrzejem Majem, Henrykiem Jabłońskim, Andrzejem Kacperskim… Czy wtedy już uczyliśmy się czegoś wzajemnie od siebie? Cholera wie.

Kiedyś, wracając ze szkoły, dowiedziałem się od Magdy, że taty nie będzie dzisiaj w domu, bo jedzie do Warszawy wezwany przez Gomułkę. Nic o żadnym Gomułce nie wiedziałem, jednak sam fakt, że o tacie pamiętają w stolicy (acz nie wiedziałem oczywiście dlaczego), napawał mnie dumą i niespokojnym poczuciem wielkości. Zaraz przyszła jednak wiadomość, że samochód miał wypadek nie z winy kierowcy, pana Jedynaka, ale oleju rozlanego na szosie. Tata wypadł z samochodu i uderzył twarzą w słupek przydrożny, łamiąc nos. Nie przeszkodziło mu to w rozmowach z tym jakimś Gomułką, ale opóźniło powrót do domu o dobre trzy dni. Kiedy dojechał wreszcie, miał twarz lekko opuchniętą i zabawną rysę na nosie, nic to jednak nie znaczyło wobec prezentu, który przywiózł. Było to radio – wielka drewniana skrzynka z zielonym okiem. Kiedy przekręcało się pierwszą gałkę z lewej strony, oko zaczynało zielenieć, a kiedy błyszczało już pełnym światłem, ze skrzynki zaczynały wydobywać się dźwięki. O godzinie szesnastej, pół do przodu, czy pół do tyłu – dzisiaj już nie pamiętam, były audycje, najczęściej bajki, dla dzieci. Już godzinę wcześniej siadaliśmy z Magdą, czekając na charakterystyczny sygnał.

W szkole czekały mnie zgoła inne niespodzianki. Moja wychowawczyni, pani Kiernikowa, postanowiła ni stąd, ni zowąd mianować mnie przewodniczącym klasy, którym dotychczas był jak najsłuszniej Andrzej Kacperski. Było w tym dla mnie coś obrzydliwego i podświadomie łączyłem moje zaskoczenie z nagłym wyjazdem taty i radiem w domu. Nie zgodziłem się, zapłakany wróciłem do domu. Zażądałem od taty wymuszonym szlochem natychmiastowych wyjaśnień. Nie należał on do osób, które z dziećmi rozmawiały serio. Tym razem zrozumiał najwyraźniej, że nie ma już wyjścia. Kazał mi usiąść i zaczął wygłaszać długi tekst, możliwy dla mnie do pojęcia co najwyżej w jednej trzeciej. Trzy rzeczy jednak zrozumiałem: że Mandalian jest kłamcą; że będzie skończonym świństwem, jeśli Andrzej Kacperski nie pozostanie przewodniczącym klasy; i wreszcie: że jak słucham nauczycieli, to niech to, co powiedzą, potem sprawdzę z Nibunią.

Do szkoły szło się przez Park Krakowski, potem przez aleję Trzech Wieszczów, drugą w prawo i zaraz w lewo. Przez ten sam Park Krakowski wieziono mnie też, co znam z rodzinnej legendy, na święty sakrament chrztu. Problem polegał na tym, że imię nie było ustalone. Babcia po linii mamy chciała koniecznie, żebym był Adamem ku czci jej zmarłego przedwcześnie brata. Mama zanurzona w katolickich pismach chciała Franciszka z Asyżu. Dziadek domagał się Piotra. Tata, frankofil, był za Ludwikiem. Wreszcie zdenerwowana do ostateczności moja matka chrzestna, Józefa Hennelowa, postanowiła zdać się na los. Koło stawu biegał chłopczyk. Nadamy bobasowi jego imię. – Jak się nazywasz chłopczyku? – Feliks – odpowiedziało dziecko. – A na drugie? – Włodzimierz. – Spojrzeli po sobie przerażeni. Tak doszli do kościoła. Ksiądz Baran już czekał i ze spokojem zaczął liturgię. – Chrzczę cię imieniem… – Nagle zapadła cisza. – To jakże to jest!? – przynosicie dziecko do chrztu i jeszcze nie znacie patrona? – Tata miał najszybszy refleks. – Ależ Ludwik… – I tak oto zostałem Ludwikiem Stommą. Ściślej Ludwikiem Franciszkiem, gdyż mama w ostatniej chwili dorzuciła swoje. Cóż, tata srogo się omylił – żadnemu Francuzowi imię Ludwik nie kojarzy się z królewskim Louis. Ludwik to dla nich ostatecznie van Beethoven albo zdziwaczały król Bawarii wsławiony przez Viscontiego. Nic wspólnego z Kapetyngami, Walezjuszami czy Burbonami. Oczywiście można by się powoływać na półmitycznego Chlodwiga, ale to zupełnie jakby przypomnieć przodków Piasta. Najbliżej jest już Ludovic, który świadczyłby, iż jestem Bretończykiem… Gdybym był dziewczynką, powiedział mi potem tata, byłbym na pewno Jadwigą. Siostrę – Marię Magdalenę wywalczyła mama ze względów katolickich. Potem nie byłoby już wyboru. Tata żywił bowiem ogromny kult dla swojej matki. Był w tym całkowicie odosobniony. Zarówno jego siostry, jak i bliżsi czy dalsi znajomi uważali ją za heterę nieznoszącą sprzeciwu, patrzącą na wszystkich z góry i zbolałą, że układy rodzinne zmusiły ją do poślubienia jakiegoś Stommy. Była ona ni mniej, ni więcej siostrą samego generała Romana Rudolfa Jasieńskiego (1873–1937), jednego z tych, którymi nie bez powodu szczyciła się cała carska armia. Jako oficer artylerii brał udział w interwencji rosyjskiej w Chinach w 1900, później zaś w 1904–1905 w wojnie japońskiej wsławił się jako obrońca Port Artur. 2 stycznia 1905 generał Nogi wyraził zgodę na rozpoczęcie z Rosjanami rozmów kapitulacyjnych. Rosjanie żądali warunków honorowych, które „nie byłyby dla nich poniżające”. Chodziło przede wszystkim o wyjście garnizonu twierdzy z bronią w ręku i sztandarami – artylerię, zapasy amunicji i żywności pozostawiano zwycięskim Japończykom. Generał Ichichi, powołując się na zarządzenia z Tokio, propozycję tę stanowczo odrzucił. Wszyscy oficerowie mieli iść na czas nieokreślony do niewoli, zachowując białą broń i rzeczy osobiste, prości żołnierze, pozbawieni wszystkiego, mieli być przewiezieni do obozów jenieckich w Mandżurii lub na Wyspach Japońskich. Wielu dowódców rosyjskich, z generałem Stesslem i pułkownikiem Rejsem na czele, zachowało się wtedy w myśl zasady: „ratuj się, kto może” i, korzystając z faktu, że twierdza nie była całkowicie otoczona, uciekło wraz z całym dobytkiem do Petersburga. Major Jasieński podjął w tym momencie decyzję przeciwną. Odprawiwszy podwładnych, wysadził się w powietrze. Co w przypadku Wołodyjowskiego jest zmyśleniem Henryka Sienkiewicza, tutaj najzupełniej odpowiada prawdzie. Ciężko rannego majora znaleźli Japończycy i z honorami, co jest swoistym paradoksem, gdyż złamał umowy kapitulacyjne, przewieźli do szpitala w Kioto, gdzie po wyleczeniu stworzyli mu warunki dogodnego aresztu domowego. Dostawał wynagrodzenie równe połowie żołdu wojskowego japońskiego jego rangi, nie wolno było mu tylko, w czym zdano się na jego oficerskie słowo, opuszczać miasta bez specjalnego zezwolenia. Z listów, jakie przysyłał do rodziny, jeden jest może szczególnie charakterystyczny. Pisał, że przed domem, w którym mieszkał, bawiła się zawsze gromada sympatycznych japońskich szkrabów, serdecznie go zawsze pozdrawiających. Któregoś dnia kupił więc dla nich wielką torbę cukierków. Kiedy chciał im ją wręczyć, zapanowała konsternacja. Chłopcy odeszli na bok i zaczęli się naradzać. Po chwili najbardziej rezolutny podszedł do niego i zapytał: – Przepraszamy bardzo, czy jest pan oficerem angielskim, czy rosyjskim (Jasieński był w cywilu)? – Rosyjskim. – To bardzo przepraszamy, ale w takim razie nie możemy przyjąć od pana tych cukierków, bo jest pan wrogiem naszej ojczyzny.

Jakże się to Jasieńskiemu spodobało! Od tej chwili ten wielbiciel Dalekiego Wschodu, który swoje wspomnienia opublikował w „Dzienniku Wileńskim” (wydano je później w odbitce pod tytułem Po Syberii i Mandżurii i są one niezbitym dowodem jego fascynacji), stał się też stuprocentowym japonofilem. Pióro zresztą miał dobre, skoro Kornel Makuszyński mawiał o nim: „Poeta, co był też i żołnierzem”. Nie od razu wszystko potoczyło się jednak tak gładko. Wypuszczony z niewoli japońskiej, wrócił do służby i już jako pułkownik wziął udział w I wojnie światowej, będąc dowódcą rosyjskim, a poświęcając gros czasu… opiekowaniu się jeńcami polskimi z armii austriackiej i Legionów. Nie było to najlepiej widziane. Aresztowali go wprawdzie bolszewicy, ale i od białych nie mógł się czegoś lepszego spodziewać. O jego ucieczce z Moskwy do Kijowa opowiada setka rodzinnych klechd, jedna bardziej nieprawdopodobna od drugiej. Z Kijowa, gdzie władze zmieniały się co parę miesięcy, nie było już tak trudno przedostać się do nowo powstającej Polski. Od września 1918 był więc już we Lwowie, gdzie jako komendant organizował obronę miasta. Brał udział w wojnie bolszewickiej jako dowódca Grupy Operacyjnej Brody, tej właśnie, z którą walki opisuje Izaak Babel: „31.07.1920 Brody, Leszniów. – Przed odjazdem taczanka czeka od rana na ulicy Złotej, godzina w księgarni, w niemieckiej księgarni. Są tu wszystkie wspaniałe, nierozcięte jeszcze wydania, albumy. Zachód, oto Zachód i rycerska Polska, wypisy, historia wszystkich Bolesławów i wydaje mi się czemuś, że to jest piękne. Polska – w lśniących szatach na zwiędłym ciele. Grzebię w kupie książek, jak wariat, biegnę do półek, a tu już grabią materiały biurowe jacyś wstrętni, młodzi faceci o marsowym wyglądzie, komisja ds. łupów. Odrywam się od książek z rozpaczą. (…) Nieprzyjacielowi udało się obejść nas bokiem, odparli nas od przeprawy; złowieszcze plotki o przerwaniu frontu w rejonie 14. Dywizji. Pędzą galopem umyślni. Wieczorem do Grzymałówki (na północ od Czurowic) – spustoszona wieś, dostałem owsa, leje bezustannie, krótki szlak do sztabu – nie do przebycia w moich półbutach, męcząca człapanina, front się zbliża…”. Wtedy też, może jadąc po instrukcje, spotkał pułkownik Jasieński Józefa Piłsudskiego i zakochał się w nim niczym w pannie z marzeń i snów. Niestety, wkrótce przyszło rozczarowanie, którego kulminacją był maj roku 1926. Wtedy też, a ściśle rzecz biorąc trzy lata później, mianowany generałem w 1924, Jasieński przeniesiony został w stan spoczynku i osiadł w Krakowie, gdzie trudnił się pisaniem niedrukowanych na ogół artykułów o tym, że Rzeczpospolita nie staje na wysokości jego oczekiwań i marzeń. Zmarł w 1937 i zgodnie z testamentem pochowany został w Wilnie. – Widzisz – komentował, opowiadając mi jego dzieje tata – każdy ma w życiu swój Październik – czas wielkich nadziei i równych im zawodów.

Myślę jednak, że owe październiki nie odznaczały się tylko liśćmi spadającymi z drzew. Był w nich paradoksalnie także maj, który nadaje sens życiu, a już w każdym razie ma ogromne i determinujące dalsze losy konsekwencje.

Rozdział IV

W 1959 przenieśliśmy się do Warszawy. Bałem się tej przeprowadzki okropnie, cóż jednak mogłem mieć do powiedzenia. Z paru możliwych mieszkań tata wybrał oczywiście najmniejsze i najbardziej niewygodne, znajdujące się za to na Starówce, zaraz na tyłach katedry Świętego Jana, na wsławionym legendą powstańczą placyku Kanonia. Były to dość mikroskopijne trzy pokoiki z maleńką łazienką, ale dla taty smak dziejów był najważniejszy. W tym samym mniej więcej czasie praktyczny Stefan Kisielewski załatwił sobie trzy razy większe domostwo na dawnej ulicy Szucha, tuż koło królewskich Łazienek. Ja oczywiście zazdrościłem dzieciom Kisiela, jednak tacie wszystko wynagradzał dźwięk katedralnych dzwonów i sąsiedztwo ruin Zamku Królewskiego. Zresztą nie bardzo mnie rozumiał. Jakaż może być frajda z biegania po parku, skoro tutaj, zaraz obok domu, mogę kontemplować miejsce, gdzie zamachowiec mało co nie zabił Zygmunta III, zaś przed wejściem do sąsiedniej kamieniczki Niedziałkowski nie zdjął ponoć czapki przed Piłsudskim, co oburzyło Wieniawę tak bardzo, że jego mocne słowa pobrzmiewały na placyku nawet po kilkudziesięciu latach. Tata je słyszał, ja nie. Ale cóż, na tym właśnie przypuszczalnie polega różnica pokoleń. Wiele lat później, będzie jeszcze o tym mowa, przeprowadzałem ze studentami badania terenowe w Dubience. Była to dla nich wiocha, jak wiocha. Co by im dało wspominanie? Dlaczego mieli przeżywać ten stres, gdy na lipcowej wycieczce tata nagle się zatrzymał i pytał surowo: – A w połowie lipca? – Odpowiadałem bez wahania: 13 lipca – Mątwy i Orsza, 15 lipca – Grunwald, 18 lipca – Dubienka… Nie znosiłem tych egzaminów znienacka, tym mniejszą miałem więc chęć aplikować je studentom.

Kiedy przyjechałem do Warszawy, rodzice byli już tu od dawna, żeby wszystko przygotować i urządzić. Na nieistniejącym już dworcu Warszawa Główna czekał na mnie i Magdę pan Makarczyk, przyjaciel taty, skądinąd prezes Polskiego Związku Motorowego (jak pisał Sławomir Mrożek: „Pożyteczny jest i zdrowy Polski Związek Motorowy”). Warszawa podniosła się już wtedy częściowo z gruzów, ale bezpośrednie okolice dworca wyglądały jeszcze przygnębiająco. Makarczyk, który dysponował samochodem marki Renault (chyba), zauważył od razu nasze przygnębienie. Zamiast wieźć nas prosto do domu, co jak sądzę było uzgodnione z rodzicami, zafundował nam parogodzinną (sic!) wycieczkę po Warszawie, aż po zielone Bielany i Anin; mam wrażenie, że byliśmy nawet w Celestynowie. Tuż przed końcem eskapady zatrzymał się na Chmielnej, zniknął w bramie, nie było go dłuższą chwilę, po czym pojawił się, niosąc w ręku najprawdziwszego ananasa i tępawy kozik, którym zaczął go obierać, a sok lał mu się po firmowej marynarce Polskiego Związku Motorowego. Nie umiałem mu powiedzieć, do dzisiaj tego żałuję, że jak na mój gust trafił w dziesiątkę do dziesiątej potęgi! Był to drugi ananas w moim życiu. Pierwszego przywiózł tata z Włoch po pierwszym jego październikowym wyjeździe, ale postawił go, żebyśmy czuli jego zapach. Był to faktycznie aromat cudowny. Niestety, kiedy stracił drogeryjny urok i można by go ewentualnie zjeść, był już zgniłkiem zupełnym. Tym razem niezwykle ważny pan, posiadający do tego jeszcze najniezwyklejsze auto, rżnął kozikiem owoc i podawał nam grube, soczyste kawałki do zjedzenia. Od tej chwili pokochałem Warszawę, choć miało mnie tu spotkać również wiele nieprzyjemnych przygód.