Strona główna » Obyczajowe i romanse » Stylistka

Stylistka

5.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-66234-95-6

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Stylistka

Zapomnijcie o "Diabeł ubiera się u Prady". Nadchodzi "Stylistka"!

Kiedy los daje ci szansę, by pracować przy oskarowej gali, nie zastanawiasz się dwa razy. Nawet jeśli to tylko praca asystentki najbardziej kapryśnej stylistki w całym Hollywood.

Amber Green pracuje w londyńskim butiku i kocha modę. Kiedy sławna Stylistka gwiazd Mona Armstrong proponuje jej przypadkiem pracę asystentki, przyjmuje tę propozycję mimo wielu obaw. Przecież nie odrzuca się szansy na spotkanie Ryan Goslinga na żywo!

Już od początku współpracy z Moną musi wykazać się sprytem, pokorą i zaradnością. Wkracza w świat kapryśnych gwiazdek Hollywood i zostaje wciągnięta w wir intryg oraz niekończących się roszczeń wpływowej i wrednej szefowej.

Sezon festiwali i wielkich gali nadaje jej życiu zawrotnego tempa i stawia wszystko na głowie. W pogoni za idealnymi kreacjami i zaspokojeniem kaprysów gwiazd rozprasza ją dwóch zabójczo przystojnych mężczyzn, którzy o nią rywalizują.

Czy w tym szalonym biegu Amber znajdzie czas na randki i czy uda się jej zadowolić wymagającą szefową?

__

O autorce

Rosie Nixon jest redaktorką naczelną magazynu „HELLO!” i baczną obserwatorką świata mody i wielkich gwiazd. Przez wiele lat pracowała w różnych magazynach związanych z branżą modową oraz plotkami ze świata celebrytów, m. in. w „Glamour”, „Grazii” czy „Red”. Podczas swojej dziennikarskiej kariery relacjonowała ceremonie rozdania nagród, premiery wielkich produkcji filmowych oraz wesela gwiazd. Uwielbiana przez sławy często obraca się w ich towarzystwie i przygląda się showbiznesowi od środka, co zainspirowało ją do napisania zabawnej powieści o Amber Green.

Polecane książki

  Po śmierci brata policjant Brody Taggert nie ma ochoty celebrować świąt. Tymczasem do miasteczka przyjeżdża barwna i szalona Lili Grainger, która zamierza zorganizować huczne obchody bożonarodzeniowe i postanawia wciągnąć w swoje plany Brody’ego. Podczas wyprawy po choinkę jego samochód grzęźnie w...
Dawno, dawno temu w urokliwej dolinie mieszkali Filemon i Baucis. Kochali się ogromnie i dla każdego zawsze mieli dobre słowo. Pewnego dnia w progi ich ubogiej chatki zawitali dwaj wędrowcy, na zawsze odmieniając życie staruszków. Kim byli? Co takiego stało się po ich odejściu? Posłuchajcie wzruszaj...
W tej rywalizacji nie chodzi tylko o dom… PJ McKinley ma smykałkę do gotowania, ale do spełnienia marzenia o własnej restauracji brakuje jej jeszcze lokalu. Kiedy jedna z mieszkanek Chapel Springs postanawia oddać swoją rodzinną posiadłość osobie, która przedstawi najlepszy plan zagospodarowania bud...
Rok 1875, w Irlandii. Malec, porzucone dziecko, jak wiele o tamtych czasach, najpierw jest wyzyskiwane przez osobnika poruszającego marionetkami. Współczujący ludzie następnie umieszczają go w szkole dla dzieci odrzuconych, gdzie żyje mu się niewiele lepiej. Przeżywa dzięki Gripowi, młodzieńcowi, kt...
Poradnik do gry „Paradise” zawiera kompletny opis wszystkich przygód Ann Smith, która w poszukiwaniu tożsamości swojej oraz swego ojca przemierzy najdziksze zakątki afrykańskiej Mauranii, pełnej niezwykłych zwierząt i jeszcze niezwyklejszych mieszkańców.Paradise - poradnik do gry zawiera poszukiwane...
Opowieść bez tabu – o dziewczynie, której mocnego charakteru nie złamały ani choroba, ani wypadek, nie mówiąc już o opinii publicznej, z którą nigdy się nie liczyła, wiodąc skandalizujące życie. Poruszająca historia niezwykłej artystki, przedstawiona z perspektywy jej młodszej siostry, którą Frida z...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Rosie Nixon

Dla Calluma i Heatha

Prolog

Drzwi samochodu otwierają się i białe światła fleszy strzelają mi przed oczami, oślepiając mnie na kilka sekund. Błysk! Błysk! Błysk! Jakby ktoś puszczał fajerwerki gdzieś blisko. Czekam w samochodzie, a ona szykuje się do wielkiego wyjścia. Wysiadanie z czarnej limuzyny w oszałamiającej połyskującej sukni i zawrotnie wysokich szpilkach nie jest łatwe nawet dla wytrawnej profesjonalistki. Kolana razem, skręcić biodra, postawić stopy na ziemi, gładko się podnieść, stanąć we wdzięcznej pozie, wygładzić suknię i UŚMIECH! Gromki aplauz wybucha wokół nas, kiedy się pojawia – tadam! – bogini Hollywood we własnej osobie. Wtedy słychać głosy:

– Jennifer! Jennifer!

Paparazzi przypuścili szturm. Strzelają setki fotek o wysokiej rozdzielczości, ukrywając własne twarze za długimi wścibskimi obiektywami czarnych supernowoczesnych cyfrowych lustrzanek. Gdy podchodzą za blisko do wysokiej, smukłej lśniącej piękności, ruszają ku nim ochroniarze, by ich powstrzymać.

– Hej, Jennifer!

– Tutaj!

– Uśmiechnij się!

Kiedy flesze przygasają, gramolę się z samochodu, obiegam go pospiesznie i przemykam przez wejście, gdzie migam przepustką. Przykucam przy krawędzi czerwonego dywanu, przy zimnych metalowych barierkach i chowam się w cieniu, żeby jak najmniej rzucać się w oczy. Jednak mnie rozszyfrowano. Łowca autografów puka mnie w głowę i podsuwa mi pod nos błyszczące zdjęcie.

– Hej! Dasz to do podpisu Jennifer?

Ktoś inny szepcze mi błagalnie do ucha:

– Psze pani, psze pani, zna ją pani? Może ją pani tu zawołać?

– Tak, wysiadłaś z jej samochodu! Załatw, żeby tu podeszła!

Do tych dołączają kolejni, jak chór statystów w niskobudżetowym filmie. Udaję, że ich nie słyszę, i odrywam od niej wzrok tylko na kilka sekund, tyle mi wystarczy, żeby rozpiąć trochę suwak i ściągnąć z głowy kaptur mojego szarego kombinezonu. Jestem zlana potem. Patrzę na siebie, na wysoce niestosowny nieświeży ciuch, a potem na Jennifer w jej olśniewającej sukni, czystej i cudownej. Jestem tak padnięta i zażenowana, że niemal chce mi się śmiać. W Los Angeles prawie nigdy nie jest zimno, nawet w lutowy wieczór, a rozdanie Oscarów – najważniejsza noc w kalendarzu branży rozrywkowej – to nie impreza dla bladej Brytyjki w workowatym kombinezonie, machającej obwisłym tyłkiem przed niczego niepodejrzewającymi fanami, że już nie wspomnę o paparazzich, którzy mogliby nieoczekiwanie strzelić jakąś fotkę na wyłączność. W środku aż się gotuję. Przeklęta Mona!

Jennifer przemieszcza się po czerwonym dywanie i przez cały czas emanuje urokiem, ekscytuje tłumy fanów, przybija z nimi piątki, a nawet macha do tych stojących na paluszkach w ostatnich rzędach z telefonami trzymanymi jak najwyżej, próbujących dojrzeć swoją idolkę. Zatrzymuje się i pozuje do kilku zdjęć wielbicielkom, z których wszystkie zostały mniej łaskawie obdarzone urodą. Słychać bezdotykowe cmoknięcia. Całusy muszą być takie, bo kontakt z jej skórą nie wchodzi w grę – ona nie może się niczym zarazić i zdecydowanie nie może popsuć nieskazitelnego, świeżego makijażu wykonywanego przez dwie godziny przez najlepszą wizażystkę. Rozdaje kilka autografów czarnym permanentnym markerem, który nauczyłam się mieć przy sobie na takie okazje.

Po chwili ponagla nas apodyktyczna rzeczniczka prasowa z podkładką z klipsem i stanowczym uśmiechem – każe nam przejść do głównego rzędu paparazzich. Pora, żebym wykonała swój ruch. Wyskakuję z cienia jak lampart atakujący ofiarę i nagle staję w ostrym świetle. Dopadam krawędzi sukni i naciągam kolejne warstwy delikatnej karmazynowej jedwabnej organzy wysadzanej połyskującymi paciorkami i malutkimi cekinami, które przechwytują światło i odbijają je we wszystkich kierunkach. Elegancja zapierająca dech w piersiach.

– Jennifer! Tutaj!

– Tutaj, Jennifer!

Głosy są bardziej natarczywe. To jest najlepsza okazja do robienia zdjęć.

Fotografowie stoją w co najmniej pięciu rzędach, niektórzy na składanych schodkach, żeby zrobić ujęcie z góry. Nie spieszy się, obraca się elegancko to w jedną, to w drugą stronę, ustawia, niemal przy każdym pstryknięciu delikatnie zmienia pozę. Weszło jej to już w krew: prawe biodro uniesione, lewa noga wysunięta do przodu i skrzyżowana z prawą, co podkreśla naturalne krągłości, prawe ramię cofnięte, klatka piersiowa wysunięta, ale nie za bardzo, lewa dłoń spoczywa na lewym biodrze, prawa ręka opuszczona z tyłu, co z profilu przydaje sylwetce smukłości. Głowa wyprostowana dla wydłużenia szyi, twarz zwrócona lekko w prawo, by pokazać się z korzystniejszej strony, broda leciutko wysunięta, żeby linia szczęki prezentowała się młodzieńczo i żeby zatuszować czterdzieści parę lat (przestała liczyć przy trzydziestu dziewięciu). Podręcznikowa perfekcja.

– Właśnie tak, kochana. Ładny szeroki uśmiech!

– Jeszcze raz w tę stronę!

– Pięknie!

Podnoszę wzrok. Obie dłonie opiera na biodrach, smukła sylwetka została idealnie ukształtowana przez wzmocniony fiszbinami wewnętrzny gorset. Na tyle delikatnie opinający, żeby nie utrudniał oddychania, ale podkreślał figurę. Wystające spod sukni satynowe sandały mają z przodu delikatne kryształowe ozdoby. Misterne wiszące kolczyki z brylantami są warte dziesięć razy więcej niż suknia. Ponadczasowy romantyczny, czysto hollywoodzki styl. Doskonały. Zerkam za siebie, by sprawdzić, czy ochroniarz wciąż jest przy nas. Mruga do mnie porozumiewawczo. Słuchawka i dyskretny mikrofon przypięty do klapy eleganckiego czarnego garnituru – gość jest gotów do akcji, w razie gdyby doszło do jakichkolwiek zakłóceń. Najlepsze salony jubilerskie nie ryzykują, gdy wypożyczają coś tak kosztownego.

Jennifer idzie dalej, niemal płynie nad dywanem, rozkoszując się uwagą, sunie z wdziękiem niczym piękna łabędzica. Miodowego koloru skóra, szeroki uśmiech i oczy o niewinnym spojrzeniu urzekają każdego, kogo napotka na drodze. Jest taka hipnotyzująca, wręcz obezwładniająca. Jakie to niesamowite, że można rzucić na wszystkich urok samym pojawieniem się. Zmierza w kierunku czekających reporterów i dziennikarzy telewizyjnych. Cofam się w stronę barierek, by schować się w cieniu rzucanym przez zamglone słońce chylące się ku zachodowi.

– Uważaj, stanęłaś mi na kablach! – wrzeszczy z prawej strony wściekły drobny Amerykanin.

– Przepraszam, przepraszam. – Odsuwam się. Wtem znowu się potykam, niebezpiecznie chwieję do tyłu i jakaś Japonka kłuje mnie łokciem w żebra.

– Hej! Uważaj, panienko. Prawie straciłam dźwięk!

Ach, ta różnica czasu. Powinnam już spać. Jeszcze więcej jaskrawych świateł. Tym razem mikrofony lądują tuż przed jej twarzą i z każdej strony padają pytania. Już dobrze znam twarze tych reporterów.

– Jennifer, wyglądasz olśniewająco! Czyje to projekty?

– To rzeczy od kreatorów?

– Ubrała cię Mona Armstrong?

– Możesz się obrócić, żebyśmy widzieli tył?

– Ile są warte te kolczyki?

– Możemy zrobić zbliżenie butów?

– Czy na twój styl wpłynęła postać, którą grasz w filmie?

– Czujesz się dzisiaj pewnie?

I tak wkoło. Ciągle to samo, dla programów rozrywkowych od Bostonu po Pekin i wszystkiego, co pomiędzy. Wreszcie docieramy do wejścia do Dolby Theatre – telefon wibruje mi w kieszeni. Lecz to nie ta osoba, na której tak bardzo mi zależy, i czuję się rozczarowana. Jedna wiadomość od niego wystarczyłaby, żeby to znowu mnie ekscytowało – kolejny szalony wieczór w la-la-landii, z którego potem moglibyśmy się pośmiać. Mój kombinezon stanowiłby dla niego świetną pożywkę. I chociaż bym ostro protestowała, zachwycałaby mnie każda minuta. To jednak wiadomość od Mony: „Jesteś z Jennifer?”. Serio? Trochę za późno. Zdążyłam się nauczyć, by nie odpowiadać, kiedy się czuję tak jak teraz.

Gdy Jennifer wchodzi na salę przy gromkim aplauzie, błysku tysiąca kolejnych fleszy i ogłuszających wiwatach, dyskretnie wychodzę i zastanawiam się, jakim cudem w lekko woniejącym kombinezonie trafiłam do tego cyrku. Och, gdyby to był tylko koszmarny sen…

Część IRozdział 1

Usiedliśmy na białych taboretach wokół lady, a Jas, nasza szefowa, przekazała nam wieści.

– Sprawa dotyczy Mony Armstrong.

Oczy Kiki zalśniły. To było nieskończenie bardziej interesujące od dyskusji o tym, kto odpowiada za zostawienie w lodówce cuchnącej już sałaty. Po latach nadużywania mediów społecznościowych trudno jej było skupić uwagę, więc naprawdę musiała się postarać.

– Zadzwonił do mnie asystent reżysera 20Twenty, studia produkcyjnego – wyjaśniła Jas.

Barwny personel butiku Smith’s składający się z ochroniarza Alana i sprzedawczyń Kiki i mnie chłonął każde jej słowo.

– Będą kręcić odcinek pilotażowy reality show poświęconego Monie – ciągnęła.

Kiki posłała mi spojrzenie oznaczające „a nie mówiłam?”, ale udawałam, że go nie zauważam, mając nadzieję, że spadnie ze stołka.

– Tytuł roboczy to Mona Armstrong: stylistka gwiazd. Na razie skracają go do Stylistki.

Tylko wielki Alan ewidentnie nie przejawiał zainteresowania tym wszystkim. Wieści nie zaskoczyły Kiki i mnie – blogerzy od kilku tygodni pisali o odcinku pilotażowym, a Kiki uważnie monitorowała sytuację. Jej najnowszy biuletyn stanowiący zbieraninę informacji z przeróżnych blogów modowych, wysyłany przez nią z zapartym tchem, kiedy pochłaniała, jak co dzień, litr zawiesiny z Super Greens, ogłaszał, że program „ma się pojawić w amerykańskiej sieci telewizyjnej w najbliższych miesiącach”.

Mona zaliczała się do niewielu tematów, które łączyły Kiki i mnie. Mona Armstrong była stylistką w rodzaju tych, które ogląda się w telewizji, jak przekształcają jakąś tam Sharon z Wolverhampton w kogoś w stylu Sharon Stone. Należała do cieszących się w Wielkiej Brytanii największą sławą stylistek gwiazd – była osobowością działającą na własnych prawach, dzięki drobniutkiej sylwetce, przenikliwemu wyczuciu stylu, ukutemu przez siebie określeniu „boho riche” i bliskim przyjaźniom z większością postaci z Małej czarnej księgi „Tatlera”.

Zaledwie kilka godzin później to wszystko stało się rzeczywistością. I to moją. Nie miałam pojęcia, że usłyszane właśnie wieści odmienią moje życie na zawsze.

– Gość z telewizji, zdaje się Rob, prosił, żebyśmy na razie zachowali to dla siebie – ciągnęła Jas z nutką amerykańskiego akcentu, który przypominał, że przez dwadzieścia lat pracowała jako top modelka w Nowym Jorku. – To się nie może pojawić na Instagramie, Twitterze, Facebooku, nigdzie. Musimy zachować tajemnicę do czasu, gdy studio produkcyjne to potwierdzi.

A to nawet nie była jeszcze połowa informacji.

– Och, ekipa chce przyjechać jutro do sklepu, żeby zacząć filmować Monę szykującą się do sezonu przyznawania nagród – dodała Jas. – Mamy duże szanse, że i my pojawimy się w odcinku pilotażowym.

Popatrzyłyśmy z Kiki po sobie. Stłumiłam chichot – zawsze się śmiałam, kiedy nie wiedziałam, jak zareagować. Taka moja wada. Kiki szczęka opadła tak nisko, że warto by było podsunąć pod nią drugi taboret. Jas mówiła dalej, ignorując coraz większą histerię przejawianą przez jej personel.

– Wszyscy musimy podpisać zgody na rozpowszechnianie wizerunku, na wypadek, gdybyśmy znaleźli się w materiale, który telewizja będzie chciała wykorzystać, oraz zobowiązanie do zachowania tajemnicy, ZZT.

Kiki wyciągnęła ukradkiem iPhone’a z tylnej kieszeni obcisłych szarych dżinsów Acne i położyła go sobie na kolanach. Jej palec wisiał nad ikonką z niebieskim ptaszkiem.

– Zgody i ZZT mają moc prawną – dorzuciła znacząco Jas.

Kiki zagryzła policzki i odwróciła telefon. Poinformowanie jej odbiorców będzie musiało poczekać. To były świetne wieści dla nas obu. W kręgach modowych Mona Armstrong należała do legend. Przez wielkie „L”.

– Ekipa ze Stylistki pojawi się tu jutro o jedenastej, a Mona chwilę później – mówiła Jas, która wstała już z taboretu, gotowa przystąpić do pracy. – Musimy przygotować to miejsce. Amber, czy mogłabyś odświeżyć witryny? Postawmy na monochromatyczną wersję. Kiki, będziesz działała ze mną w sklepie.

Przytaknęłyśmy, a waga sytuacji zaczęła do nas docierać. Ta wizyta w butiku, we wtorkowy poranek pod koniec stycznia, była pewnie pierwszą wizytą Mony w tym sezonie, tuż przed rozdaniem Złotych Globów – ceremonią rozpoczynającą szereg imprez w Los Angeles. Jej odwiedziny zawsze stanowiły „wydarzenie”, nawet bez obecności kamer telewizyjnych, więc czekało nas coś niebywałego. Kiki, która podnieciła się do tego stopnia, że dżinsy już prawie pękały jej w szwach, nie potrafiła się dłużej powstrzymywać.

– O mój Boże! Ekipa telewizyjna! W co my się ubierzemy?

Dostałyśmy ataku śmiechu. Obie miałyśmy obsesję na punkcie Mony, choć z różnych powodów. Kiki wyłącznie z modowego punktu widzenia (regularnie analizowała szczegóły kreacji Mony z namaszczeniem graniczącym z zaburzeniem obsesyjno-kompulsywnym), ja natomiast odczuwałam bardziej chorobliwą fascynację. Zastanawiałam się, jak ta kobieta może funkcjonować na płynnej diecie składającej się z kawy ze Starbucksa, wody i szampana. (Jeszcze żaden paparazzi nie sfotografował jej w trakcie jedzenia. Takie są fakty). Nie można było jednak zaprzeczyć, że panowała nad sławą w nadzwyczajnym stopniu. Sama uchodziła za gwiazdę, a kariera tych, które zaliczała do swoich przyjaciół, opierała się na objętości tekstu, jaką zapewniały im kreacje, które to ona narzucała na ich chude ciała. Mogła wypromować każde nazwisko początkującego projektanta – wystarczyło, żeby ubrała w jego stroje najbardziej topową modelkę. Owszem, w naszym świecie Mona była kimś, nie dziwi zatem, że dzisiaj znalazłyśmy się na skraju histerii. Jak będziemy wyglądały jutro?

O poranku w dniu wizyty Mony w butiku byłyśmy bardzo zapracowane: prasowałyśmy żelazkiem na parę, wygładzałyśmy, odkurzałyśmy i ogólnie picowałyśmy lokal. Na środku sklepu znajdował się kwadrat nawiązujący do gry w kółko i krzyżyk z rozstawionymi na nim sześciennymi skórzanymi pufami i dwoma małymi stolikami o okrągłych szklanych blatach, na których stały świece Diptyque i woda mineralna – aczkolwiek ci, którzy wyglądali na takich, co to mają kasę do wydania, dostawali kieliszek szampana. W tym świecie bowiem można oceniać ludzi po wyglądzie. Nasze klientki da się rozpoznać na milę: najmodniejsza torebka na ramieniu, rzadko kiedy ciepłe okrycie na ramionach (na co ono komuś, kto rozbija się po mieście taksówkami?), okulary przeciwsłoneczne bez względu na pogodę i unosząca się wokół delikatna chmurka drogich perfum. Niektóre z naszych najlepszych klientek, zaliczające się do dawnych przyjaciółek Jas z wybiegów, często spędzały u nas godziny na rozmowach i ploteczkach, rzecz jasna, kupując ubrania, zwłaszcza wtedy, gdy szampan lał się strumieniami. Ostatnio jedna ze stałych klientek po wypiciu czterech kieliszków różowego perrier-jouët kupiła całą kolekcję Chloé.

– Jutro będzie ją bolała głowa – stwierdziła Jas, gdy kobieta wyszła z butiku z ośmioma nieskazitelnie błyszczącymi, białymi firmowymi torbami z czarnymi kokardami. – Ale niczego nie zwróci. Prędzej umrze.

Smith’s działał tak nawet na osoby, które zazwyczaj nad sobą panowały. Łzy napływały mi do oczu na myśl o wydaniu blisko dwóch tysięcy funtów na kilka ciuszków podczas jednego wypadu do sklepu. Wciąż nie potrafiłam zrozumieć, jak to jest żyć w świecie, gdzie tania torebka kosztuje trzysta funtów. Przecież to blisko połowa mojego czynszu za mieszkanie! W pracy zaczęłam się czuć, jakbym rejestrowała w kasie pieniądze z gry w Monopol.

Naturalnie sklep zawdzięczał reputację głównie swojej właścicielce, Jasmine Smith – eleganckiej pięćdziesięciokilkuletniej byłej modelce z tak wyrazistymi kośćmi policzkowymi, że Kate Moss wydawała się przy niej krągła. Nikt nie dorównywał jej talentowi w wynajdowaniu bestsellerów na zatłoczonych wybiegach w Nowym Jorku, Londynie, Mediolanie i Paryżu. Lecz to jej umiejętność łączenia najnowszych rzeczy z kolekcji kreatorów z uważnie wybranymi elementami z linii gwiazd mody jutra – często z kolekcji dyplomowych absolwentów Central Saint Martins – uczyniła ze Smith’s odnoszący największe sukcesy, działający od lat, niezależny outlet modowy w centrum Londynu, cel wypraw stylistów i klientów. „Diabeł tkwi w szczegółach” – tak brzmiała mantra Jas i ani Kiki, ani ja nie ośmieliłybyśmy się z tym sprzeczać.

Moja szykowna kierowniczka i jej stylowe klientki często mnie urzekały. Dopiero teraz, po przepracowaniu tu dwunastu miesięcy, czułam, że pasuję do tego sklepu. Prawda jest taka, że dostałam tę posadę przypadkiem. Najpierw zaproponowano ją mojej modnej przyjaciółce i współlokatorce Vicky, która potem dostała wymarzoną pracę asystentki redaktorki działu mody czasopisma „Glamour”. W tamtym czasie pracowałam w biurze na zastępstwie, a jak wiadomo, nie jest to zbyt przyszłościowe, więc Vicky podsunęła Jas moją kandydaturę, a ta się zgodziła.

Przed podjęciem pracy tutaj byłam przeciętną wielbicielką domu towarowego Debenhams i fanką Goka Wana. Topshop był moim drogowskazem mody, Armani zaś kojarzył mi się z wodami toaletowymi, które rodzice dawali sobie pod choinkę. Zgadza się, pod tą nową błyszczącą powłoką jestem stuprocentową modową oszustką. Często widzę prawdziwą siebie w klientkach zaglądających przez okna do naszego butiku ze zmieszanym wyrazem twarzy. „Recesja robi swoje. Zbliża się koniec tego miejsca”, myślą i idą dalej.

Na pierwszy rzut oka, za sprawą białych ścian i z rzadka porozwieszanych rzeczy, może się wydawać, że brakuje nam towaru albo że padliśmy ofiarą napadu rabunkowego. Szybko się jednak zorientowałam, że prawdziwe modnisie wiedzą swoje. Te najbardziej zagorzałe mają butik Smith’s w swoim notesie z adresami, bo jest to jedno z najważniejszych miejsc modowych.

Gdy już przekroczysz szklane drzwi i wejdziesz do sanktuarium, trafiasz do skarbca Aladyna z zabezpieczoną alarmami małą salą haute couture, wieszakami uginającymi się pod ciężarem kreacji prosto z wybiegów i propozycji Jas „wartych obejrzenia”. Po obydwu stronach kasy stoją dwie wysokie błyszczące szklane witryny z biżuterią, pełne pierścionków z drogocennymi kamieniami szlachetnymi, kolczyków sięgających do ramion, cieniutkich bransoletek przyjaźni oraz lśniących naszyjników o pięknych nowoczesnych wzorach z metkami opiewającymi na kwoty, na których widok przystanie nawet budząca największy postrach dyrektor do spraw mody. Mamy też modne torebki, zabójcze szpilki, malowane czółenka oraz paski z łańcuszków prezentowane na białych cokołach i półkach jak dzieła sztuki. Wszystko trzeba tu podziwiać, pogładzić, sfotografować, żeby pokazać na Instagramie, otagować, klientki muszą „achać” i „ochać” nad każdą rzeczą. W tym butiku jest wszystko. Tyle że w niewielkich ilościach.

„Nic nie czyni rzeczy bardziej pożądaną, jak czekanie na nią przez sześć miesięcy”, poinformowała mnie Jas na początku współpracy.

Minimalizm panujący we wnętrzu wynika z wyraźnych instrukcji, żebyśmy zamieszczały na wieszakach po jednym egzemplarzu każdego projektu. Oczywiście najczęściej jest to tylko iluzja, bo w magazynie w piwnicy mamy pełną rozmiarówkę, kolorystykę i długości. Magazyn ma rozmiary salonu, tylko że jest wypchany zapakowanymi w worki ubraniami. Sprytny pomysł – jeśli myślisz, że nie ma czegoś w twoim rozmiarze, pragniesz tego jeszcze bardziej. I gdy ktoś wyskakuje z magazynu i wykrzykuje radośnie: „Nie uwierzy pani, pani Jones! Okazało się, że mamy czterdzieści dwa!”, kobieta już wybiera swój PIN na terminalu.

Oczywiście wysokie ceny w Smith’s są jak najbardziej realne. To dlatego, jak większość właścicieli ekskluzywnych sklepów, Jas zatrudnia na pełen etat ochroniarza – zwalistego siwego lisa, którego nazywamy czule „Wielkim Alem”. Al patroluje butik i ma na swoim wytrenowanym w wojsku oku wszystkie kosztowne rzeczy zabezpieczone alarmami. Chociaż jego mierząca blisko metr dziewięćdziesiąt sylwetka tego nie sugeruje, Al ma gołębie serce i podobnie jak ja potrafi wypowiedzieć się fachowo o kreacji, jeżeli klientka tego potrzebuje. Chociaż Wielki Al jest szczęśliwym małżonkiem i ojcem dwójki dorosłych dzieci, ochoczo korzysta z okazji do niewinnego flirtu z „damą bywającą w świecie”, zwłaszcza gdy bidulka nie wie, czy zdecydować się na sukienkę portfelową DVF, czy obcisłą Hervé Légera. Nasz ochroniarz zbliża się do wieku emerytalnego, ale gdy zdejmie z głowy sztywną czapkę i odsłoni burzę szpakowatych włosów, po czym spojrzy na ciebie tymi błękitnymi oczami, łatwo sobie wyobrazić, że swego czasu złamał niejedno serce. Zdziwilibyście się, jak wiele numerów telefonów wsunięto ukradkiem w jego wielkie zwinne dłonie. Mundur naprawdę działa.

Jeśli chodzi o mnie, wiem, że według Jas to, czego brakowało mi początkowo w temacie mody, nadrobiłam swoim „artystycznym spojrzeniem”. Ukończony przeze mnie podstawowy kurs sztuki nie zrobi ze mnie drugiej Tracey Emin, ale dzięki niemu wiem, co wygląda dobrze, i zostałam specjalistką od witryn. Nie uprawiamy sprzedaży wizualnej na taką skalę jak światowej sławy londyńskie domy towarowe w rodzaju Selfridges, Liberty lub Harrodsa, niemniej jak na mały butik w uliczce odchodzącej od Bond Street w samym sercu enklawy salonów kreatorów nasz sklepik i jego dwa okna wykuszowe przyciągają sporo uwagi.

Rankiem w dniu wizyty Mony przyszliśmy do pracy wcześniej, żeby sklep prezentował się jeszcze bardziej olśniewająco niż zwykle. Wytrzepałam nawet nasz włochaty dywan – chyba jako pierwsza w tym zwariowanym towarzystwie. Świece nadawały powietrzu odurzający zapach gardenii, na stolikach stała woda Evian w temperaturze pokojowej i szklaneczki z ciętego kryształu. Mona nie godziła się na mniej szlachetny rodzaj wody i kostki lodu, za co zapłaciłam z własnej kieszeni, kiedy po raz pierwszy zostałam wysłana po wodę bez tej ważnej informacji. Kiki od dziesięciu minut ustawiała piramidkę z trufli z ciemnej czekolady na białym porcelanowym półmisku stojącym obok kasy (chociaż pewnie nikt nie skubnie ani jednej). Wielki Al przyglądał się jej z podziwem zmieszanym z rozbawieniem.

– Mogłabyś wyciągnąć jedną z dołu, Amber? – szepnął, kiedy go mijałam.

Gdy zaczynałam w Smith’s, Kiki zorganizowała dla mnie przyspieszony kurs przygotowywania się do tego rodzaju wizyt. Była ode mnie o dwa lata starsza i dawała mi to odczuć. Przepracowała w butiku blisko trzy lata i pełniła funkcję asystentki Jas. Ja traktowałam tę posadę jak przystanek na drodze do „porządnej” kariery, najlepiej w branży sprzedaży wizualnej, Kiki natomiast uwielbiała w tej robocie wszystko. Chuda jak patyk, zawsze modna i wyglądająca, jakby właśnie wyskoczyła z magazynu „i-D” po nocnym szaleństwie w The Box, wywyższała się, a ja się jej bałam od pierwszego dnia, co zdawało się jej podobać. Od początku Kiki wzięła na siebie wyedukowanie mnie w zawiłościach sceny modowej, bo ewidentnie tego potrzebowałam.

– W branży obowiązuje wyraźna hierarchia – wyjaśniła, gdy przysiadłam na pudle z rzeczami Diane von Furstenberg podczas przyjmowania dostawy. Chociaż twierdziła, że pochodzi z East Endu, wciąż mówiła z akcentem ze szkoły prywatnej. – Na samej górze znajdują się kreatorzy: Valentino, Giorgio Armani, Donatella Versace, Stella McCartney, Dolce i Gabbana i tak dalej. Poniżej stoją wielkie gwiazdy, które prezentują się w projektach kreatorów na czerwonych dywanach od Hollywood po Cannes, na ceremoniach rozdania Złotych Globów, nagród Brytyjskiej Akademii Filmowej, Oscarów i zgarniają wyróżnienia na wszystkich ważniejszych imprezach. Tuż za nimi mamy stylistów, którzy odwalają prawdziwą robotę, bo to oni szykują gwiazdy na czerwony dywan i zapewniają im miejsce na światowych listach „najlepiej ubranych”. Pieprzyć jakieś tam złote statuetki! To te listy tak naprawdę się liczą. Stylistka pokroju Mony Armstrong może napędzić lub złamać czyjąś karierę za sprawą sukni lub dodatków. Pamiętasz, jak rozpowszechniano zdjęcie Angeliny z wyeksponowaną nogą na gali Oscarów?

Przytaknęłam, robiąc mądrą minę.

– A czy pamiętasz, kto zdobył jakąś nagrodę tamtego roku?

Wzruszyłam ramionami. Moja nauczycielka uśmiechnęła się z uznaniem.

– Jasne, że nie pamiętasz. Za to ten moment zapisał się w historii czerwonego dywanu. – Przysunęła się do mnie konspiracyjnie. – Coś, co sprawdza się w przypadku jednej osoby, może doprowadzić do potwornego upadku, jeśli jakaś bidulka nie umie czegoś takiego zrobić. W tym świecie wszyscy podrzynają sobie gardła, a u podstaw leży stylizacja. Nie daj się zwieść, Amber. Celebrytka bez stylistki jest jak Kylie Jenner bez wydatnych ust. Zamykamy sklep, kiedy Mona przychodzi wybierać rzeczy dla swoich klientek. To jest coś niebywałego. Ale naprawdę stresująco robi się w okresie przed sezonem przyznawania nagród. Swego czasu zjadłam przez to całą zapiekankę z serem.

Musiała się ostro zestresować, bo nietrudno było się domyślić, dlaczego razem z Vicky przezywałyśmy Kiki Patyczakiem, a ostatnio po prostu Patykiem. Często widywałam, jak z butelek po wodzie mineralnej piła zielonkawy płyn kojarzący się z wodą ze stawu – jej sławne Super Greens – a w lodówce zawsze walały się torebki z sałatą i kiełkami fasoli, które Kiki przegryzała w ciągu dnia – albo i nie, a wtedy gniły i śmierdziały przepaskudnie, a ja musiałam je wyrzucać. Tylko raz widziałam, żeby jadła coś bardziej kalorycznego – makaron lawendowy; zrobiła to tylko dlatego, że przysłała go redaktorka naczelna „Bazaar” i Kiki chciała wrzucić fotkę na Instagram.

W czasie tamtej lekcji prawie nie robiła przerw na oddech.

– Serio, Amber, to wspaaaniaaałe, kiedy Mona do nas przychodzi. Od lat ubiera takie sławy jak Jennifer Astley i Beau Belle. A gdy mają na sobie coś, co Mona wypożyczyła z naszego butiku, i czasopisma o tym informują, Jas jest w siódmym niebie. Baaardzo to służy interesom. Liczą się nie tylko rzeczy z czerwonego dywanu. To przecież Mona wprowadziła trend boho, tak teraz popularny. – Poprawiła bufiaste rękawy, żeby zilustrować, o co jej chodzi. – Kiedy Beau wybrała się na zakupy na Rodeo Drive w cygańskiej spódnicy i szydełkowym topie, dosłownie wszystkie sklepy przy głównych ulicach zaczęły ją naśladować w ciągu kolejnych tygodni. Mona jest aż tak potężna.

Szybko się zorientowałam, że Patyk jest zakochana w Monie, i przed owym styczniowym dniem wiedziałam już całkiem sporo o życiu naszej superstylistki.

Jak zwykle przez większą część poranka byłam ustawiana przez Kiki, do czasu gdy Jas poleciła mi dokończyć aranżację witryn. Uwielbiałam tę wąską drewnianą „scenę” pomiędzy szybą a sklepem – malutką przestrzeń, w której można czuć się klaustrofobicznie, ale którą ja traktowałam jak czyste płótno. Mogłam tu stworzyć wizerunek kobiety, jaką chciałaby być każda z naszych klientek. W czasie ubierania manekinów myślałam o „looku” wybranym przez Jas z katalogów dostarczanych przez domy mody wraz z każdą nową kolekcją – zwykle były to foldery ze zdjęciami modelek w najnowszych kreacjach, pozujących na białym tle. Na dobrą sprawę był to podręcznik dekorowania witryn, ale z uwagi na to, że sprzedawaliśmy wyłącznie edytowane wersje kolekcji, Jas, ku mojemu zachwytowi, często pozwalała mi wnieść jakiś osobisty element – wyrazisty dodatek, przykuwający uwagę but – który ożywiał ekspozycję. Zmieniałyśmy dekorację witryn w poniedziałki raz na dwa tygodnie, żeby się nie znudziła. W tym tygodniu odświeżałyśmy okna specjalnie z myślą o Monie – musiały robić wrażenie. Jas poleciła mi, żebym obydwa manekiny ubrała w czerń i biel, dzięki czemu będziemy mogły wprowadzić wyraziste dodatki: jaskrawozieloną skórzaną bransoletę u jednego i czerwoną kopertówkę pod pachą drugiego manekina.

– Dziewczynki wyglądają olśniewająco! – oznajmiła, a potem zasugerowała, które buty powinnam włożyć na idealnie gładkie plastikowe stópki w rozmiarze trzydzieści osiem. Dopełnieniem naszej monochromatycznej wizji miały być pantofle na obcasie: czarne i w kolorze kości słoniowej.

Gdy podziwiałam nasze dzieło z ulicy, zastanawiałam się, który manekin dostanie które buty. Niezłe zadanie o poranku.

– Amber! – zaświergotała z progu Kiki, psując chwilę. – Zapomniałaś odparować Stellę!

Chryste, czy ona mi kiedykolwiek odpuści? Trzy perfekcyjnie odprasowane kombinezony Stelli McCartney później Jas przechadzała się po salonie, by się upewnić, że wszystko jest, jak należy. Wtedy wystrojone w najmodniejsze kreacje (wypożyczone ze sklepu na czas wizyty Mony, bo nasze skromne pensje nie pozwoliłyby na kupienie ich) byłyśmy gotowe przyjąć królową mody.

Asystent reżysera, Rob, przybył punktualnie. Pośliznął się na włochatym dywanie i prawie przewrócił, przez co z trudem zdusiłam chichot.

– Świetne wejście, Rob. Dobra robota – rzucił i szybko się pozbierał. Popatrzył na mnie, kiedy się z siebie śmiał.

Mój wewnętrzny śmiech ustąpił przerażeniu, że połączenie wypolerowanej podłogi z puszystym dywanem może okazać się śmiertelną pułapką. A jeśli Mona złamie nogę? Rob zagarnął pasmo brązowych włosów za ucho. Gdy podszedł do mnie, żeby podać mi rękę, zorientowałam się, że mam spocone dłonie.

– To ty odpowiadasz za te lśniące podłogi? – zażartował.

Zarumieniłam się. Mimo że mam na sobie najnowszego jonathana saundersa, wciąż kojarzę się ze sprzątaczką. Jak to?

– Przepraszam.

– Módl się, żeby Mona przymocowała do podeszew raki – powiedział. – Nie to, co ja.

Zaśmiałam się nerwowo. Rob wydawał się taki swojski.

Kiki posłała mi miażdżące spojrzenie.

– Ludzie w telewizji tak właśnie robią – poinformowała mnie na tyle głośno, żeby Rob ją usłyszał. – Aby nie ślizgać się na podłodze w studiu.

– Wiem – skłamałam.

Jeżeli próbowała mnie skompromitować, nie przejmowałam się tym. Bardziej zainteresował mnie Rob, który zdjął kurtkę. Podciągnął rękawy szarej bluzy i odsłonił coś, co wyglądało na początek tatuażu na ramieniu.

Rob był pierwszym z trzyosobowej ekipy. Jako druga przyszła kobieta z ostrzyżonymi na pazia czerwonymi włosami i okularami w grubych czarnych oprawkach, która przedstawiła się jako Fran, reżyser. Trzeci był również długowłosy tyczkowaty koleś z kamerą, niejaki Dave. W duchu przezwałam go Kudłaczem. Zastanawiałam się, czy podobnie jak my, Fran i Rob włożyli swoje najmodniejsze ciuchy, czy też zawsze prezentowali się tak medialnie. Kiedy rozeszła się wieść, że „ona” zaraz przyjedzie, Rob pospiesznie zebrał od nas dane kontaktowe i dał nam do podpisu zgody na rozpowszechnianie wizerunku oraz zobowiązania do zachowania tajemnicy. Nie czytałam, co podpisuję, za bardzo się skupiałam na tym, żeby nie zrobić nic żenującego.

Dzisiaj, jak zawsze, najpierw było widać okulary przeciwsłoneczne, a dopiero potem samą Monę. Wielkie szkła od Prady zasłaniały co najmniej połowę drobnej delikatnej twarzy i kołysząc się, zbliżały się szybko do sklepu jak ogromna mucha. Jasnokasztanowe fale z pasemkami w karmelowym odcieniu blond opadały kaskadami na ramiona Mony, teraz dało się dostrzec matową koralową szminkę. Kobieta była średniego wzrostu, nawet w butach na wysokim obcasie – w zasadzie była bardziej odcieniami i lokami niż osobą – ale w świecie mody grała rolę Boga. Zatrzymała się, żeby zerknąć na witryny. Poczułam przypływ ekscytacji i nadziei, że jej się spodobały. Zmierzyła manekiny wzrokiem od stóp do głów, ale okulary zasłaniały jej twarz i nie dostrzegłam oznak jakichkolwiek emocji. Wreszcie Mona weszła do naszej nieskazitelnie czystej świątyni stylu. Gdy kamera ją filmowała, Jas, Kiki i ja równocześnie spostrzegłyśmy na jej palcu wskazującym pierścionek z turkusem wielkości piłeczki golfowej. Stojąca za mną Kiki wydała stłumiony okrzyk.

– YSL, nowy sezon – szepnęła, jakbyśmy przyglądały się rzadkiemu egzotycznemu ptakowi.

Drzwi wejściowe zostały zamknięte, tabliczka z napisem „Otwarte” odwrócona do wewnątrz, rolety opuszczone, a my zajęłyśmy miejsca w pierwszym rzędzie podczas show Mony Armstrong. Naturalnie opuszczenie rolet nie było konieczne, bo przeciętna osoba dostrzegłaby w Monie ekscentrycznie ubraną, wyjątkowo szczupłą i pozornie niestarzejącą się kobietę w przesadnie wielkich okularach. Tylko że w świecie ograniczonym do tych czterech białych ścian uchodziła za najwyższą kapłankę.

Według Kiki moje główne zadanie w czasie tej wizyty miało polegać na trzymaniu ubrań dla Mony, powstrzymywaniu się od udziału w rozmowie na temat mody (z powodu braku kwalifikacji), na stronieniu od kamery (prawdopodobnie jestem nie dość fotogeniczna), a przede wszystkim na koncentrowaniu się na tym, żeby się nie przewrócić w butach od Nicholasa Kirkwooda na idiotycznie wysokich obcasach, o których błędnie myślałam, że zdołam w nich chodzić (witajcie, odciski).

Szybko zostałam poinformowana, że wieloletnia asystentka Mony, Tamara, będzie biegała po sklepie, mierzyła ubrania, wystawiała je ku światłu reflektorów i wygłaszała opinie na temat najnowszych trendów. Ta blondynka o długich kończynach mogła uchodzić za modelkę i rozpoznawano ją w kręgach mody, bo pracowała dla Mony od kilku lat. Była jedyną osobą – oprócz Jas i Mony – dla której Patyk się wysiliła. Kiedy Tamara odpisała na tweet Kiki („Butik Smith’s przyjmuje towar od Roksandy! #Ledge”), ta przez wiele dni z radości skakała pod sufit. Dzisiaj była w jeszcze lepszym nastroju w związku z wizytą Tamary, bo w kręgach modowych twitteratich krążyły pogłoski, że Tamara zamierza się usamodzielnić i że to ona ubiera niektóre ze stałych klientek Mony. Nawet sfotografowano ją, jak spędzała Nowy Rok na pokładzie jachtu na Karaibach ze wschodzącą gwiazdą BAFTA – i regularną klientką Mony – Poppy Drew. Ponadto szeptano, że to Tamara, a nie Mona, będzie ubierała w sezonie nagród filmowych aktorkę Jennifer Astley, która prawdopodobnie zgarnie sporo nagród dla najlepszej aktorki drugoplanowej. To jednak były tylko plotki.

Aż po dzień, w którym Tamara się pojawiła.

Rozdział 2

Po wejściu Mony do sklepu to Jas mówiła najwięcej. Zaczęły od zwyczajowego zachwycania się detalami swoich strojów – w taki właśnie sposób witają się równi sobie w krainie mody.

– Obłędny pierścionek…

– Te kozaki…

– Szczęściaro, masz na sobie skórzane spodnie od Balenciagi. Cudownie elastyczne…

– Musisz mi podać numer osoby, która koloryzuje ci włosy.

– Matowe paznokcie świetnie wyglądają. To żel?

I tak dalej. Wreszcie przeszły do ciekawszych szczegółów.

– Tamara się dzisiaj nie pojawi? – spytała Jas.

Mona w odpowiedzi podała okulary Robowi, który grzecznie je od niej przyjął. Pomasowała skronie i zignorowała pytanie. Patyk i ja starałyśmy się, bez powodzenia, na nią nie gapić. Czułyśmy, że musimy upajać się każdym detalem: strojem, butami, włosami, skórą o perłowym blasku, który można osiągnąć wyłącznie dzięki najdroższym kosmetykom, białymi jak śnieg zębami, torebką, biżuterią, sposobem poruszania się, głosem. Gdybyśmy się jej tak nie bały, pewnie podeszłybyśmy, żeby ją dokładnie obwąchać. Otaczał ją odurzający piżmowy aromat, który zaczął wypełniać pomieszczenie. W Monie wszystko było fascynujące.

– Powiedz, co ja i dziewczęta mamy robić – zaproponowała Jas, prowadząc ją w stronę wieszaków.

Patyk dała mi delikatnego kuksańca w plecy, co stanowiło sygnał, że mam zająć pozycję, by przytrzymywać rzeczy.

Gdy Mona zaczęła przeglądać najnowsze propozycje Stelli McCartney, Fran z fryzurą na pazia krzyknęła:

– Akcja!

Kudłacz się pobudził, podobnie jak Mona, która zaczęła prowadzić ożywioną rozmowę z Jasmine. Naprawdę wiedziała, jak zachowywać się przed kamerą.

– Mamy dopiero wtorek, a ten tydzień już okazał się pieprzonym koszmarem. Tamara odeszła i zostawiła mnie z tym gównem. Ta głupia suka wręczyła mi dziś rano wypowiedzenie.

Biorąc pod uwagę słownictwo, domyśliłam się, że odcinek pilotażowy zostanie pokazany w godzinach późnowieczornych. Fran uniosła brwi, a Rob zagryzł wargę.

– Dzisiaj rano. Dasz wiarę? Jutro wyjeżdżam na rozdanie Złotych Globów. Ta dziewczyna oszalała, jeśli myśli, że uda jej się samej przetrwać w sezonie nagród filmowych choćby dwie minuty. O rety, spójrz na te kombinezony Stelli! Czyż nie są boskie? Wezmę kilka.

Mona bez trudu wykonywała kilka czynności naraz. Obgadywała Tamarę, przeglądała ubrania, od czasu do czasu ściągała coś z wieszaka i podawała mi, stojącej z wyciągniętymi przed siebie rękami jak wózek widłowy. Nie miałam pewności, czy mieszczę się w kadrze, chociaż miałam nadzieję, że chociaż częściowo tak – jakiś kawałek sukienki lub, idealnie, piękne buty. Będę miała o czym opowiadać Vicky.

– Co ja mam zrobić, Jas? Co najmniej dwadzieścia wielkich gwiazd chce, żebym je ubierała w następnym tygodniu, a ja mam zaledwie kilka dni na zorganizowanie wszystkiego. Czekają mnie sesje zdjęciowe, przyjęcia koktajlowe w Soho House, premiery, że już nie wspomnę o samej ceremonii. Nie mogła wybrać gorszego momentu.

Jasmine, zbyt opanowana, żeby grać przed kamerą lub dać się wciągnąć w obgadywanie kogokolwiek, próbowała ją pocieszać, w odpowiednich momentach ze współczuciem kręciła i potakiwała głową, a równocześnie spokojnie kierowała uwagę Mony z powrotem na ubrania i zadanie, jakie miała przed sobą.

– Biedactwo. Jak ty sobie poradzisz? Czy widziałaś nową Lanvin?

– Dam radę. – Mona dla wzmocnienia efektu spojrzała prosto w obiektyw kamery. – Nic nie stanie między mną a moimi gwiazdami. Jednak w tym momencie to jest tak mało śmieszne, że aż chce mi się krzyczeć.

Zerknęłam w stronę Patyka. Ściągnęła brwi i dała się bez reszty wciągnąć rozpaczy Mony, czuła jej ból. Czy zdaje sobie sprawę z tego, że składała i rozkładała ten moherowy sweter już trzy razy? Ekipa telewizyjna skupiła się wokół Mony i filmowała ją uważnie. Fran z fryzurą na pazia gryzła końcówkę długopisu, a Rob trzymał mikrofon tuż nad głową Mony.

Zastanawiałam się, czy sfilmowali brzemienną w skutki scenę, kiedy Tamara wręczała jej wypowiedzenie. Nie chciałabym być na jej miejscu w chwili, gdy przekazywała Monie wieści. Jas zaczęła prowadzić Monę w kierunku swoich „rzeczy wartych obejrzenia”, a na jej delikatnej twarzy malowała się troska.

– Co za koszmar. Na pewno masz w LA jakieś zaufane dziewczyny. Mogę poprosić Kiki, żeby do którejś z nich zadzwoniła? Kiki, kochanie!

Patyk natychmiast rzuciła sweter i wbiegła w kadr, prawie wywijając przed Moną orła na włochatym dywanie. Cholera, byłoby wesoło, gdyby się wywróciła. Jej kirkwoody prosto z pudełka były najwyraźniej tak samo niewygodne jak moje. Kamera i mikrofon zbliżyły się do niej.

– Nie, moja droga. Nie mam do kogo zadzwonić. – Mona odwróciła się, nie zwróciwszy na Kiki uwagi. – Jakie to ładne. Co to za marka?

– Star-Crossed, absolwentka. Pokaże się na Tygodniu Mody w Londynie – poinformowała ją Jas i ściągnęła z wieszaka kilka sukienek koktajlowych.

– Hmm… – Mona poszła dalej.

Wtem skierowała wzrok w stronę frontu sklepu. Kiki wycofała się przybita – jej debiut na małym ekranie zakończył się, zanim na dobre się zaczął.

– Właśnie mi się przypomniało – ciągnęła Mona. – Witryny. Świetny pomysł z tym monochromem, ale to, co zrobiłyście z butami, jest przebłyskiem geniuszu.

Jas i Kiki popatrzyły na mnie zaskoczone. Dołączyłyśmy do Mony przy oknach wykuszowych. Policzki zaczęły mnie palić, gdy gorączkowo szperałam w umyśle. Co też mogło się stać z butami? Kudłaty kamerzysta również przeszedł na przód sklepu. Rob niósł za nim kable. Kiki i Fran z fryzurą na pazia szły za nimi. Próbowaliśmy ukradkiem zerknąć na stopy manekinów, które stały tak, jak je zostawiłam, zwrócone do nas plecami. Gorąco na policzkach ustąpiło fali paniki, która spadła na mnie niczym zimny ostry cios – stałam na zewnątrz i przyglądałam się manekinom od strony ulicy, kiedy Patyk mnie zawołała, żebym odprasowała kombinezony. Miałam potem wrócić, ale przeszkodziło mi w tym pojawienie się Mony… O Boże… Każdy z manekinów miał na plastikowych stopach po jednym bucie czarnym i po jednym jasnym.

Niedobrze mi.

– Kto jest odpowiedzialny za te buty nie do pary? – spytała Mona.

Poruszyłam się niespokojnie, bo wiedziałam, że nie mam się gdzie schować. Chciałam otworzyć drzwi i uciec gdzieś daleko. Biegłabym, aż trafiłabym na jakąś kryjówkę pod krzakiem w Regent’s Park albo w kartonie w przejściu podziemnym. Pragnęłam znaleźć się w domu rodziców albo jeszcze lepiej w mieszkaniu babci. Gdzieś, gdzie nikt by mnie nie znalazł. Jas i Patyk patrzyły w moim kierunku ze ściągniętymi brwiami – zależało im, żebym się odezwała i żeby Mona nie pomyślała, że to któraś z nich spaskudziła wystawę.

– No, nie wstydźcie się – ponagliła Mona, przyglądając się naszym twarzom.

Wielki wścibski obiektyw kamery został skierowany na nas. Znienawidziłam Kudłacza za to, że mnie tak wystawił z pomocą swojej okropnej, ohydnej kamery. Roba i Fran z fryzurą na pazia znienawidziłam jeszcze bardziej, bo mu w tym nie przeszkodzili. W końcu zdobyłam się na odwagę, by się odezwać.

– To ja, Mono…

– Monochromatyczny strój jest taki świeży, trafny – stwierdziła. – Ale to, co zrobiłaś z butami… J’adore! Jesteś geniuszem, dziewczyno!

Nabija się ze mnie?

Zanim zdążyłam powiedzieć, że to straszny błąd i zamierzałam go naprawić, ona już machała do ekipy telewizyjnej.

– Nagrałeś to? – Pokazała Kudłaczowi, żeby zrobił zbliżenie mojej zdumionej, pokrytej czerwonymi plamami twarzy. – Kochana, to jest takie odważne – ciągnęła. – Trafiłaś w dziesiątkę. Buty nie do pary natychmiast przyciągnęły moją uwagę.

– Tak?

Miałam szczęście, że Mona nie słucha innych ludzi, gdy mają wątpliwości.

– A przecież o to tu chodzi. Nie pisze się o tych, którzy wtapiają się w tłum. Trzeba wyglądać przekonująco, wyróżniać, odstawać od reszty. Zakłócenie monochromu ma w sobie to coś. To doskonały sposób na wprowadzenie oryginalnego elementu do stroju koktajlowego lub zwrócenie na siebie uwagi na ulicy. Sprytny i żartobliwy. To naprawdę przeróbka w najlepszym wydaniu. Tak przy okazji, podobają mi się twoje kirkwoody.

Kamera zrobiła zbliżenie na (jak najbardziej do pary) za ciasne zamszowo-metalowe buty. Owszem, były wspaniałe. I wspaniale odcinały dopływ krwi do palców stóp. Skrzywiłam się.

– Jas, szczęściara z ciebie, że masz taki talent w zespole.

Wciąż nie wiedziałam, czy jej wypowiedź nie jest przejawem sarkazmu, gdy oznajmiła:

– Wezmę pomieszane pary sandersonów, czarnych i białych, we wszystkich rozmiarach, jakie macie.

Gdy ośmieliłam się zerknąć w jej kierunku, Patyk wyglądała tak, jakby dostała od kogoś kopertę podpisaną „Wąglik” i miała ją powąchać. Kamerzysta zrobił zbliżenie butów na manekinach, a ja wzdrygnęłam się w środku. Wtem Mona chwyciła mnie za rękę i wciągnęła w kadr.

– A oto dziewczyna, która jest za to odpowiedzialna. Kiki, czy tak?

Uśmiechnęłam się z zakłopotaniem.

– Jestem… Amber – wydukałam.

– Co za poranek! Już chyba pora na przerwę na kawę. Dobrze mi zrobi mocna caffè macchiato. Co ty na to? – Patrzyła na mnie.

– Jasne. Przyniosę – odpowiedziałam, bo chciałam jak najszybciej dać nogę, by dojść do siebie.

– Chodziło mi o to, czy też się napijesz, Amber? A ty… – spojrzała na Patyka, która wyczekująco wystąpiła krok do przodu. – Bądź tak miła i biegnij do Monmouth po kawę dla mnie i panny Witryny, dobrze, kochaniutka? Robią najlepsze caffè macchiato w Londynie. Od rana mam na nie ochotę.

I zanim Kiki zdążyła rzucić: „Ależ to okropne nieporozumienie!”, a Jas poprosić ją uprzejmie, żeby przed wyjściem zdjęła wypożyczoną ze sklepu sukienkę Pucciego i wyciągnięte z pudełka buty Nicholasa Kirkwooda, ta została posłana po kawę do lokalu mieszczącego się na drugim końcu Pierwszej Strefy. Kamera odprowadziła ją do drzwi, gdzie moja koleżanka owinęła się sztucznym futrem zdjętym z wieszaka i prawie się zaplątała w roletę. Ja tymczasem stałam u boku Mony, której zimne palce trzymały mnie za ramię jak w imadle. Zwalczyłam pokusę i nie poprosiłam Patyka, żeby po drodze kupiła mi też croissanta. Żadna z nas nie jadła od rana i robiło mi się słabo.

Gdy Mona zakończyła przegląd asortymentu, podeszliśmy do wieszaka z wybranymi przez nią egzemplarzami. „Egzemplarze” to w modowym żargonie wszystkie części ubioru, buty i dodatki, jakby to były jakieś eksponaty w muzeum.

– Wstrzymaj się, kochany. Nie możecie tego filmować! – Mona zwróciła się do Roba, który pomagał Kudłaczowi robić zbliżenia designerskich strojów. – Wisi tu suknia, w której Jennifer Astley wystąpi na rozdaniu Złotych Globów! Nie możemy jej pokazać. Dość tego, kończymy!

Z braku kofeiny Mona straciła zainteresowanie filmowaniem. Ekipa zajęła się zwijaniem kabli, otwieraniem walizek i sprawdzaniem telefonów; prawdopodobnie wszyscy odliczali minuty, aż będą mogli wymknąć się do pubu na jakże pożądane piwko. Towarzystwo Mony wyczerpywało. Jas zniknęła w swoim biurze, żeby przygotować dossier dotyczące towarów wypożyczanych ze sklepu, co pozwoli nam zorganizować wysyłkę do Stanów lub spakować rzeczy, które Mona zabierze osobiście. Po raz pierwszy zostałam sam na sam z Moną Armstrong.

– Coś nie spieszą się z tą kawą – prychnęła.

Prawie zapomniałam o Patyku. Wyobraziłam sobie długą kolejkę przed Monmouth Coffee Company, która tworzy się tam o każdej porze dnia. Nawet gdyby Kiki złożyła zamówienie i miała równo odliczone pieniądze, a taksówka czekała na nią na awaryjnych, macchiato i tak dotarłoby tutaj lodowato zimne. Sytuacja była beznadziejna. Nagle poczułam przejmującą chęć, by złamać zasady i zagaić rozmowę z Moną.

– Zdaje się, że masz kiepski dzień.

Naprawdę to powiedziałam?

– Mów mi jeszcze.

Zwalczyłam pokusę, by potraktować jej słowa poważnie.

Westchnęła.

– Nie znasz przypadkiem asystentki stylistki, która mogłaby zacząć pracę od jutra?

Przed oczami stanął mi żywy obraz: oto poprawiam tren półprzezroczystej sukni Jennifer Astley wysiadającej z limuzyny na czerwony dywan przed ceremonią wręczenia Złotych Globów. Czeka na nią grupa paparazzich, błyskają flesze, kiedy gwiazda przyjmuje idealnie przećwiczoną pozę i pokazuje tyle nogi, żeby zapewnić sobie jak najdłuższy opis w gazetach następnego dnia. „Złoty Glob dla najlepiej ubranej aktorki otrzymuje…” Naturalnie nie miałam pojęcia o tym, jak to wygląda, ale na łamach kolorowych czasopism widziałam dość dużo relacji z podobnych imprez, żeby móc sobie to wyobrazić. I nagle wydarzyło się coś zupełnie nieoczekiwanego.

– Ja jestem wolna.

Cholera. Kto to powiedział?

Serce zabiło mi mocniej i ciężko przełknęłam ślinę. Mona odwróciła się, żeby na mnie spojrzeć, tak naprawdę mi się przyjrzeć, a nie tylko zerknąć na buty – i jakby zmiękła. Delikatnie przywołała Roba i nagle światło błysnęło mi prosto w twarz, a mikrofon i obiektyw znalazły się zbyt blisko, bym czuła się komfortowo.

– Umiesz przyrządzić dobrą mocną caffè macchiato?

– Tak. – Nie umiem, ale co to jest? Przecież nie rozmowa o pracę w Starbucksie.

– Umiesz odparowywać?

– Tak.

Raczej nie chodziło o mleko. Znałam się na prasowaniu parownicą i straciłam w życiu mnóstwo godzin na robieniu tego w gorącej i dusznej piwnicy, gdzie uważnie rozprasowywałam zagniecenia na najnowszych kreacjach od Cavallego, Chloé i McQueena, zanim trafiły na piętro sklepu.

– Dasz radę przepracować kolejne dwa tygodnie bez przerwy? To oznacza długie dni, mało snu i brak czasu wolnego do chwili, gdy wszystko zostanie zwrócone.

– Tak, proszę pani. – Dlaczego powiedziałam „proszę pani”? Idiotka ze mnie.

Nie wiedziałam, czy dostanę wolne, ale założyłam, że tak, bo nagle tego zapragnęłam… cokolwiek to było… i to bardzo.

Uniosła stopę i wbiła ostry obcas we włochaty dywan, na którym stałyśmy jak jacyś rozbitkowie na puszystej wyspie.

– Spod jakiego jesteś znaku?

– Bliźniąt.

– To zbyt piękne, żeby było prawdziwe! Podoba mi się to, co zrobiłaś z butami na wystawie. Działanie odważne, ostre. Widzę, że lubisz ryzyko. Masz w sobie ogień. Podobasz mi się, Amber. – Wsunęła kosmyk włosów za ucho i po raz kolejny popatrzyła mi prosto w oczy. – Jak masz na nazwisko?

Reflektor kamery grzał i świecił ostro, policzki mnie paliły, a oczy łzawiły. Pomyślałam o Kiki, posłusznie przedzierającej się przez miasto w lodowaty dzień i starającej się nie uronić ani kropli z cennej kawy Mony. Może to ja powinnam stać w kolejce, a ona tutaj. Przecież to nie mój żywioł. Nie, poradzisz sobie, Amber. Po prostu to zrób!

– Green. Amber Green.

Mona skierowała wzrok ku górze, jakby konsultowała się z wyższym bytem. Po raz pierwszy dostrzegłam uśmiech także w jej oczach. Były orzechowe. Prezentowała się atrakcyjnie, nawet w jaskrawym świetle reflektora. Bawiła się swoją piłeczką golfową.

– Amber Green. Fajnie. Niezłe nazwisko… jeśli kogoś kręci sygnalizacja świetlna*.

Ekipa telewizyjna zdusiła chichot. W szkole przez trzynaście lat nazywano mnie Sygnalizatorem, więc już mnie to nie rusza. Dziękuję wam raz jeszcze, kochani rodzice, naprawdę mi pomogliście budować pewność siebie.

– Mądrze zrobiłaś, że nadałaś sobie przydomek – oznajmiła Mona, czym uciszyła chichot. – Ralph Lauren nie zaszedłby zbyt daleko, gdyby zachował nazwisko Lifshitz, prawda, kochanie?

Uśmiechnęłam się słabo.

– Jesteś doskonała, Amber Green, Sygnalizatorze. Zapłacę ci jak praktykantce, pięćdziesiąt funtów tygodniowo, pokryję koszty wyżywienia i inne wydatki. Przez te dwa tygodnie możesz mieszkać w moim domu w LA, chociaż większość czasu będziemy spędzały w apartamencie w W oraz na spotkaniach i imprezach. Zapłacę również za przeloty. Na pewno masz ważny paszport?

Pięćdziesiąt funtów? To jakieś żarty? Z drugiej strony podoba mi się to W. Na pewno chodzi o jakiś modny hotel, a nie toaletę.

Przytaknęłam i oczami wyobraźni ujrzałam swój pokój. Już dawno nie widziałam paszportu – nie wyjeżdżałam z kraju od ponad dwóch lat. Niemniej musi tam gdzieś być. Zdecydowanie musi.

– W porządku. Wylatujemy z terminala piątego na Heathrow jutro rano. Mój asystent poda ci wszystkie szczegóły. Zapisz tu swój numer telefonu. – Wcisnęła mi w spoconą dłoń wizytówkę butiku wziętą ze stosiku leżącego obok świec.

– Lepiej zapytaj Jas, czy możesz iść do domu i się spakować.

– Rety, serio? Dziękuję, Mono. Wielkie dzięki! Nie zawiodę cię! Obiecuję.

Wyglądała, jakby chciała mnie objąć.

Powinnam się teraz uśmiechnąć do kamery? Przecież to jest telewizyjny przebój!

Nagle dotarło do mnie, co wyprawiam, i się uspokoiłam. „Ekscytacja jest wysoce nieseksowna”, oznajmiła niedawno Mona w wywiadzie dla Vogue.com – wywiadzie, który Kiki wydrukowała i powiesiła na ścianie w biurze. A z tego biura właśnie wyłoniła się Jas. Prawie zapomniałam, że mam pracę i szefową – bardzo dobrą zresztą. Spuściłam wzrok i pozwoliłam, żeby to Mona załatwiła sprawę.

– Kochana, wygląda na to, że twoja Amber Green wybawiła mnie z opresji.

– Amber? – Jas popatrzyła na mnie, a na jej twarzy malowało się zdziwienie.

Jas, proszę, tylko tego teraz nie schrzań. Kamera wciąż filmowała. Nagle poczułam wyrzuty sumienia, że postawiłam ją w takiej sytuacji nie tylko w obecności Mony, ale ekipy telewizyjnej i potencjalnie dziesiątek tysięcy widzów.

– Otóż Amber, nasza kierowniczka ruchu i mistrzyni etalażu, zaproponowała właśnie, że poleci ze mną do LA, żeby mi pomóc przetrwać Złote Globy. Potrzebuje tylko dwóch tygodni urlopu. Chyba się zgodzisz, prawda? Smith’s też bardzo skorzysta na tym, że będzie tu pracowała gwiazda!

Jas przez chwilę milczała. Zapragnęłam, żeby kamera się wyłączyła, a dywan mnie pochłonął.

– Oczywiście. Amber jest uroczą i bardzo kreatywną dziewczyną. Dobrze trafiłaś, Mono. – Jas spojrzała na mnie, a ja po raz pierwszy dostrzegłam leciutką irytację na jej ślicznej twarzy. – Tylko nie baw się zbyt dobrze, okej?

– Okej. – Czy to znaczy, że po powrocie będę miała pracę? Nie ośmieliłam się o to zapytać. Nie zrobię tego w obecności tej cholernej kamery.

I było po sprawie. W niecałe pięć minut ze zwykłej sprzedawczyni przekształciłam się w „mistrzynię etalażu” i tymczasową pracownicę Mony Armstrong, stylistki gwiaaaazd! Umowę przypieczętował bezdotykowy całus Mony i kamera została wreszcie wyłączona.

– Nieźle – rzucił Rob, gdy zwijał swój sprzęt. – Gratuluję nowej roboty.

– Dzięki… – Zarumieniłam się i zajęłam porządkowaniem rzeczy na wieszakach, żeby jakoś ogarnąć sytuację.

– Do zobaczenia w LA.

Gdy przytrzymywałam drzwi wychodzącej ekipie telewizyjnej, pojawiła się w nich Patyk, która balansowała z kartonową tacą zastawioną kawami.

– Mam nadzieję, że niewiele straciłam – zainteresowała się.

Nie sposób nazwać tego, co poczułam.

*Amber – (ang.) bursztynowy, pomarańczowy; green – (ang.) zielony (wszystkie przypisy pochodzą od tłumaczki).

Rozdział 3

Kiedy Mona sączyła kawę, nie musiała nam mówić, że napój jest ledwie ciepły – już to wiedziałyśmy. Posłała równie chłodne spojrzenie w kierunku Patyka. Zrobiło mi się żal Kiki, która skubała pomalowane na czarno paznokcie, nawet jej sukienka od Pucciego jakby straciła swoją wesołą objętość, a jej zbolała twarz kojarzyła się z obliczem kogoś, komu zmiażdżono duszę. Owszem, przyznaję, że od czasu do czasu miewałam paskudne myśli, i skłamałabym, gdybym twierdziła, że nie życzyłam jej nigdy, żeby spadły jej na głowę wysadzane ćwiekami torby. Życzyłam, i to nie raz. Teraz jednak zrobiło mi się jej żal. Godziny poświęcone na przygotowanie sklepu na przybycie Mony wydawały mi się zamierzchłą przeszłością – odległą krainą wysokich oczekiwań rządzoną gorączką mody, światem, w którym Patyk i ja prawie się przyjaźniłyśmy.

Mona włożyła okulary od Prady, kontrolnie zerknęła w lustro, a potem po raz ostatni na mnie.

– Amber, spakuj swoje najfajniejsze ciuchy. Czernie, biele, kolory neutralne sprawdzą się najlepiej. Musisz się stapiać z tłem. Możesz sobie pozwolić na wyraziste obuwie. – Uśmiechnęła się. Okulary znowu zasłaniały jej pół twarzy, ale mogłabym się założyć, że puściła do mnie oko. – Raczej Blake Lively, a nie księżna Kate. Przecież jedziemy do LA. Tam panuje zupełnie odmienny klimat modowy. A temperatura rzadko spada poniżej dwudziestu pięciu stopni Celsjusza.

Patyk się skrzywiła.

Na myśl o pakowaniu swoich „najfajniejszych ciuchów” zaczęłam wpadać w panikę, podobnie jak na myśl o pogodzie. To jest to, czego potrzebuje moja w połowie szkocka skóra. Wątpiłam, żeby udało mi się skorzystać z samoopalacza.

– Czeka nas sporo biegania, więc weź też coś na płaskiej podeszwie, nie tylko zabójcze szpilki.

„Zabójcze szpilki”. Monie Armstrong się wydaje, że jestem modnisią, która posiada zabójcze szpilki. Nieźle mi się udało ją omamić.

Wyobraziłam sobie swoją garderobę składającą się z niepasujących do siebie ciuchów z Zary, H&M i Topshopu oraz cennych wykopalisk vintage z eBaya (kupionych pod przewodnictwem Vicky). I półkę z butami zapchaną modelami we wszystkich kolorach i stylach, w różnym stopniu zużycia. Aż do tej chwili kolekcja ta doskonale pasowała do mojego stylu, ale wątpiłam, żeby odpowiadała standardom Mony. Na dodatek w tym momencie szpilki kojarzyły mi się wyłącznie z kirkwoodami, które usiłowały pozbawić mnie palców.

– Najważniejsze – ciągnęła Mona – żebyś nie zapomniała swojego kuferka.

Patyk zdecydowanym gestem splotła ręce na piersiach, rozkoszując się świadomością, że nie mam żadnego kuferka stylistki, i prawdopodobnie nawet nie wiem, o czym mowa.

– Nie, kotku, nie mam na myśli ciuchów na siłownię. – Mona uśmiechnęła się, jakby czytała mi w myślach. – Chodzi mi o te drobiażdżki, dzięki którym możemy działać.

Hm, słyszałam, jak podczas poprzednich wizyt w butiku Tamara wspominała o „sprzęcie”, i regularnie widywałam, jak zagląda do zużytego kuferka w lamparci deseń i wyciąga z niego klips, którym mogła spiąć sukienkę na plecach. Pomyślałam też o dolnej szufladzie w biurku Jas: był to skład zawierający taśmy dwustronnie klejące, płócienne taśmy, a w zasadzie taśmy klejące wszelkich rodzajów znanych kobiecie, a ponadto plastry, wkładki do biustonoszy, patyczki kosmetyczne, poduszeczki żelowe pod śródstopie, cienkie podkolanówki, zestaw nici i igieł oraz przeróżne drobiazgi, dzięki którym Superdrug przy Bond Street miał klientelę.

– Oczywiście – odpowiedziałam i zerknęłam na Patyka.

I tyle Monę widziałyśmy. Wielkie okulary przeciwsłoneczne, podskakujące włosy i tyczkowate nogi w skórzanych spodniach zniknęły w taksówce.

W sklepie zostałyśmy tylko my trzy, no i Wielki Al. W zwykłych okolicznościach po takiej wizycie Jas, Patyk i ja siadałyśmy na pufach, ściągałyśmy buty, rzucałyśmy się na trufle i szampana i wdawałyśmy się w gorączkową dyskusję o tym, co się właśnie wydarzyło. Patyk rozkładała na czynniki pierwsze strój Mony, zachwycając się w zasadzie wszystkim, a ja myślałam, że powinnam się zachwycać, lecz większość ubrań wydawała mi się po prostu dziwaczna. Jas zastanawiała się, dlaczego Mona wybrała te konkretnie rzeczy, i przez cały czas piszczałyśmy ze śmiechu. Wielki Al udawał brak zainteresowania, ale w końcu nie wytrzymywał i rzucał komentarz w rodzaju: „Tej kobiecie dobrze by zrobiła pieczeń na kolację”.

Dzisiaj jednak po wyjściu Mony nastało między nami niezręczne milczenie. I to przeze mnie.

W czasie ostatniej wymiany zdań z Moną odniosłam wrażenie, że Kiki wierci mi wzrokiem dziury w tyle głowy, słusznie wyczuwając, że przegapiła coś ważnego, kiedy stała w kolejce po kawę jak jakaś praktykantka. Wiedziałam aż nazbyt dobrze, że to ona powinna lecieć rano do LA. Patyk miała doświadczenie, wiedzę, wygląd – była stworzona do roli asystentki Mony. Wielbiła tę kobietę. Była z nami także Jas, moja dobra szefowa, wystawiona przeze mnie do wiatru. Nie miała wyjścia, musiała usunąć się na bok i pozwolić wykraść sobie pracownicę. Zaczęłam się zastanawiać, czy naprawdę było warto, może jednak lepiej bym sobie poradziła w roli kierowniczki ruchu lub nauczycielki. Gdybym była honorowa, oddałabym tę pracę Patykowi albo po prostu powiedziała Monie, że zaszła potworna pomyłka, i została w butiku. Coś mnie jednak powstrzymało. Inny głos w mojej głowie próbował racjonalizować: Patyk zasłużyła sobie na taką karę tym, że skazywała mnie na wiele godzin pocenia się przy prasowaniu, bo nie chciała zepsuć sobie makijażu; tym, jak na mnie popatrzyła, gdy myślałam, że Erdem to imię tureckiej gwiazdy popu, a nie najmodniejszego projektanta. Pomyślałam o Jas i jej zakłopotaniu na widok butów nie do pary na stopach manekinów. Na pewno wiedziała, że to był przypadek, ale wykazała się uprzejmością i nie zawstydziła mnie przed kamerą. A ja zrewanżowałam się jej dogadaniem się za jej plecami z Moną. Będę się smażyć w piekle, to pewne.

Pozbierałam się, wyprostowałam i zrobiłam głęboki wdech. Co się stało, to się nie odstanie. Poza tym może nadeszła pora, żebym udowodniła, że sobie poradzę, że stylizacja jest moim powołaniem, a Mona osobą, pod której okiem rozwinę swój talent, i że mogę coś osiągnąć w świecie mody. Tak, pokażę Patykowi, że nie trzeba być modnisią ani żywić się wodą ze stawu, żeby coś osiągnąć. W przeciwnym razie okażę się oszustką. Nie tylko oszustką, ale i okropną egoistką.

Gdybym włożyła tym manekinom buty nie do pary świadomie…

Zaczynało do mnie docierać, że a) po powrocie mogę nie mieć pracy, ale b) moje perspektywy na kolejne dwa tygodnie uległy niezwykłej poprawie. Wreszcie miałam się czym ekscytować – nie mogłam się doczekać, żeby zaktualizować swój status na Facebooku. Może nawet warto będzie dołączyć do LinkedIn! Wystarczy, że zorganizuję sobie kuferek i wypcham walizkę ekstraciuchami, które pozwolą mi przetrwać dwa tygodnie w światowej stolicy rozrywki, bowiem ja, Amber Green z wielkiego Londynu, wylatuję rano do LA.

Gdyby to był film i gdyby grała mnie Jennifer Lawrence, pewnie zaczęłaby boksować ze szczęścia powietrze w chwili, gdy jej stopy, już w wygodnych uggach, dotknęłyby chodnika przed butikiem. Jednakże to nie był film, Jas traktowała mnie z nietypowym dla niej chłodem, a Patyk przez resztę dnia mnie olewała – pomijając sporadyczne cmokanie pod nosem – dlatego miałam kiepski nastrój. Kiki przerwała milczenie w magazynie, gdy szykowałyśmy się do wyjścia na zimno, i złożyła niezwykłą propozycję, żebyśmy poszły do metra razem. Pewnie chciała mnie ostentacyjnie olewać także poza sklepem. Przez całe popołudnie starannie wykonywałam swoje obowiązki i z całych sił starałam się nie pokazywać, jaka jestem podekscytowana, więc planowałam wyjść z pracy punktualnie o osiemnastej. Telefon wypalał mi już dziurę w kieszeni. Rozpaczliwie pragnęłam dzwonić do ludzi, krzyczeć, spotkać się z Vicky – żeby to naprawdę poczuć. Bynajmniej nie potrzebowałam trzyminutowego spaceru do stacji metra Bond Street w towarzystwie wściekłego Patyka.

Okazało się, że rzeczywiście nie zamierzała wszczynać ze mną awantury w stylu Dynastii na środku South Molton Street i dalej mnie ignorowała. Wreszcie, gdy skręciłyśmy w Oxford Street, odezwała się:

– Założę się, że to był najlepszy dzień w twoim życiu?

– Na pewno niezwykły.

– Więc tak po prostu powiedziała ci, że lecisz do LA?

– Chyba rozpaczliwie szukała kogoś na miejsce Tamary.

– Moje imię nawet nie padło?

– Nie. To znaczy tak, ale nie było cię wtedy w sklepie.

– Postanowiłaś zatem skorzystać z okazji?

– To nie tak, Kiki.

– Nie sądzisz, że powinnaś jej powiedzieć, że z tymi butami to był przypadek?

Pas.

– Boże, to śmieszne! – wypluła z siebie.

– Posłuchaj, Kiki. Według mnie dla Mony nie ma znaczenia, która z nas to będzie. Po prostu chciała, żeby ktoś jej pomógł.

– Jas jej o mnie nie powiedziała? O tym, o ile większe mam doświadczenie? Nie sprzeciwiła się?

– A ty byś się sprzeciwiła Monie Armstrong?

– Gdyby było warto.

Auć. Zatrzymałam się.

– Kiki, nie podoba mi się to. Pójdziemy na kawę i porozmawiamy o tym na spokojnie?

Kiki szła dalej i zerknęła na mnie przez ramię, żeby rzucić:

– Kawa? To miało być zabawne?

– Przepraszam, zapomniałam. Kiki, serio, Jas nie miała nic do gadania. Obie wiemy, że pewnie wylecę po jednym dniu…

Kiki nie była wkurzona. Ona była wściekła.

– To jakieś kpiny! Za kogo ona mnie ma? Za jakąś służącą? To ty powinnaś biegać po kawę.

– Dlaczego? Bo ja jestem służącą? Posługaczką, która ma słuchać twoich poleceń i trzymać gębę na kłódkę przez cały czas wizyty Mony w sklepie? – Teraz i we mnie zawrzało. – Być może, Kiki, być może Mona posłała cię po kawę, bo przeczuwała, podobnie jak ja, że nie jesteś miłą osobą. Tak bardzo zajętą sprowadzaniem mnie do parteru i ustawianiem, że nawet nie pomyślałaś o tym, jak mogę się czuć. Do czasu, aż nieoczekiwanie dostałam to, czego ty pragnęłaś. Czyli do teraz. Wiesz co, Kiki? Pieprz się! Jesteś żałosnym chudym Patyczakiem i cieszę się, że nie będę musiała oglądać twojej zabiedzonej twarzy ani wody ze stawu, nie będę musiała wyciągać twojej cuchnącej sałaty z lodówki, odparowywać kolejnego ciucha tylko dlatego, że tobie się nie chce. Będę w LA z Moną Armstrong ubierała gwiazdy. – Ha! – Pamiętaj też, że podpisałaś zobowiązanie do zachowania tajemnicy, więc nie możesz nikomu nic na ten temat powiedzieć. Bo zostaniesz pozwana. Hasta la vista, Patyku. Idę do domu pakować zabójcze szpilki.

Oczywiście nic z tego nie powiedziałam. Niemniej w mojej głowie zabrzmiało to bardzo realnie. Nigdy nie radziłam sobie w konfrontacjach, więc spróbowałam zakopać poczucie winy, przez które ściskało mnie w żołądku, i zmienić taktykę.

– Ten Rob wydawał się całkiem sympatyczny.

– Kudłaty bardziej mi się podobał.

Au contraire.

Ostatnie kroki pokonałyśmy znowu w niezręcznym milczeniu, choć się w nas gotowało. Postanowiłam nie pytać jej, co powinnam spakować i czy nie ma przypadkiem kuferka stylistki, który mogłaby mi pożyczyć. Nie mogłam znieść atmosfery między nami, więc skłamałam:

– Pojadę dzisiaj autobusem. Muszę zaczerpnąć powietrza.

– Dobra.

Nawet nie popatrzyła mi w oczy.

– To do zobaczenia za dwa tygodnie.

– Taa. Jeśli Jas cię przyjmie z powrotem.

I tyle ją widziałam. Wąskie dżinsy i włosy z farbowanymi końcówkami zniknęły w tłumie pasażerów, pewnie po to, żeby jechać do pubu w Shoreditch, złamać zobowiązanie do zachowania tajemnicy i obgadać mnie z hipsterami ze wschodniego Londynu. Mam nadzieję, że stróże ZZT będą siedzieli przy sąsiednim stoliku.

Gdy już bezpiecznie wyszłam z Oxford Street na Manchester Square i byłam pewna, że ani Kiki, ani Mona, ani kamery telewizyjne mnie nie szpiegują, żeby sprawdzić, czy okazuję jakieś żenująco silne emocje, zrobiłam to, co robi każda dwudziestosześciolatka, która dostała najlepszą pracę w swoim życiu: zadzwoniłam do mamy.

– Znowu gdzieś idziesz? – spytała, zanim zdążyłam się przywitać.

Z jakiegoś powodu matka nie cierpi, gdy rozmawiam z nią, idąc. A zwykle dzwonię do niej w czasie, gdy się przemieszczam.

– Właśnie wyszłam z pracy. – Zatrzymałam się na ulicy i osłoniłam telefon dłonią, żeby stłumić uliczny hałas.

– Miło by było, gdybyś dzwoniła pogadać nie tylko wtedy, kiedy jesteś na ruchliwej ulicy, w drodze dokądś…

– Wiem, mamo. Wiesz co?

– Odwiedzisz nas w ten weekend?

– Nie…

– My cię odwiedzimy w ten weekend?

– Obawiam się, że nie. Dostałam nową pracę!

– Fantastyczne wieści, kochanie. Taką prawdziwą?

– W branży mody!

Po drugiej stronie zapadła cisza.