Strona główna » Literatura faktu, reportaże, biografie » Suka

Suka

5.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-64437-41-0

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Suka

Pierwsze zetknięcie czytelnika ze sposobem pisania Katarzyna Grygi robi powalające wrażenie. Język tej prozy – zanim czytelnik z nim się oswoi – to ciosy zadawane temu, jak gęgają te wszystkie Kasie i Mariole z powieści (i telewizyjnych seriali) o współczesnych kobietach i dziewczynach. Ale czy może być inaczej w sytuacji, gdy bohaterka ma na imię Suka, a sama o sobie myśli jako o „samcu alfa”?

 

Jej powieść jest czymś w rodzaju antytezy całego tego kobiecego bajdurzenia literackiego i budzi nadzieję, że jej powieść pokochają młode czytelniczki, które się nie identyfikują z tamtymi „ciepłymi kluchami”. Taka powieść musiała powstać jako zdrowa reakcja młodej pisarki, której inteligencję obraża tzw. nurt literatury kobiecej i to nie na zasadzie parodii, bo ośmieszenie tego „nurtu” to zajęcie tyleż łatwe co jałowe intelektualnie. Autorka „Suki” postąpiła inaczej: stworzyła modelową jego bohaterkę (uroda, sytuacja materialna, praca, samodzielność) namalowała coś w rodzaju obrazka marzeń klasy średniej ukształtowanych przez reklamy i potem, z premedytacją i bez litości podłożyła pod ten cały świat bombę i zdetonowała! I świetnie tę „detonację” opisała.

 

Leszek Bugajski

Polecane książki

O poezji nie mówi się wiele - to trochę zapomniany sposób ukazywania swoich uczuć innym. "Namiastka miłości" jest próbą przelania ich na papier....
Jak wiadomo, koty same wybierają właścicieli. Ale Alfie zdecydował się aż na czterech… I sam opowiada, jak to zrobił, że i on, i oni odzyskali radość i nadzieję. Na początku wszystko zapowiadało się tragicznie – opowiada kot Alfie. Jego Starsza Pani odeszła tam, gdzie ludzie odchodzą na zawsze. Alfi...
Okazuje się, że wcale nie trzeba zaburzać pierwotnego układu danych w Excelu, aby je wydrukować. Odpowiednio zdefiniowane ustawienia drukowania umożliwią uzyskanie na papierze czytelnych i estetycznych raportów....
Pułkownik lord Randall jest zwolennikiem surowej dyscypliny i tradycyjnych zasad. W drodze do Waterloo, gdzie ma dołączyć do swojego oddziału, zatrzymuje się u ukochanej siostry na przyjęciu. Poznaje tam pannę Mary Endacott, nauczycielkę w szkole dla dziewcząt, która wyznaje bardzo postęp...
Punktem wyjścia w dyskusji na temat miejsca i roli Jednej Rosji w systemie politycznym Federacji Rosyjskiej w latach 2001-2016 jest założenie, że w obrębie rodziny partii autorytarnych mamy do czynienia ze szczególnym typem partii. Podstawą jego wyodrębnienia są: bezpośrednie związki z obozem władzy...
Debiutancką powieść Agata Przybyłek napisała kilka lat temu, by poradzić sobie z zawodem miłosnym. Poznajcie wielki finał tego komediowego hitu, dzięki któremu uśmiechniętą, rudowłosą pisarkę poznały czytelniczki w całej Polsce!   Agata, córka Iwonki – bohaterki znanej z „Nie zmienił się tylko blond...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Katarzyna Gryga

Pro­jekt okład­ki: Ma­ciej Sa­dow­ski

Re­dak­cja: Zo­fia Sko­ru­piń­ska

Re­dak­cja tech­nicz­na: Pa­weł Żuk

Ko­rek­ta: Zo­fia Ko­zik

Co­py­ri­ght © by Ka­ta­rzy­na Gry­ga

Ry­sun­ki © by Ka­ta­rzy­na Gry­ga

Co­py­ri­ght © for the Po­lish edi­tion

by Stu­dio EMKA

War­sza­wa 2013

Wszel­kie pra­wa, łącz­nie z pra­wem do re­pro­duk­cji tek­stów w ca­ło­ści lub w czę­ści, w ja­kie­kol­wiek for­mie – za­strze­żo­ne.

Wszel­kich in­for­ma­cji udzie­la:

Wy­daw­nic­two Stu­dio EMKA

ul. Kró­lo­wej Al­do­ny 6, 03-928 War­sza­wa

Tel./fax 22 628 08 38, 616 00 67

wy­daw­nic­two@stu­dio­em­ka.com.pl

www.stu­dio­em­ka.com.pl

ISBN 978-83-63773-64-9

Skład wersji elektronicznej:

Virtualo Sp. z o.o.

WY­IM­KI Z RE­CEN­ZJI

Jej po­wieść jest czymś w ro­dza­ju an­ty­te­zy ca­łe­go tego ko­bie­ce­go baj­du­rze­nia li­te­rac­kie­go i bu­dzi na­dzie­ję,że książ­kę tę po­ko­cha­ją mło­de czy­tel­nicz­ki,któ­re się nie iden­ty­fi­ku­ją z tam­ty­mi „cie­pły­mi kłu­cha­mi”.Taka po­wie­ść­mu­sia­ła po­wsta­ćja­ko zdro­wa re­ak­cja mło­dej pi­sar­ki,któ­rej in­te­li­gen­cję ob­ra­ża tzw. nurt li­te­ra­tu­ry ko­bie­cej i to nie na za­sa­dzie pa­ro­dii, bo ośmie­sze­nie tego „nur­tu” to za­ję­cie ty­leż ła­twe co­ja­ło­we in­te­lek­tu­al­nie.

Au­tor­ka „Suki”po­stą­pi­ła in­a­czej: stwo­rzy­ła mo­de­lo­wą jego bo­ha­ter­kę (uro­da,sy­tu­acja ma­te­rial­na,pra­ca,sa­mo­dziel­ność) na­ma­lo­wa­ła coś w ro­dza­ju ob­raz­ka ma­rzeń kla­sy­śred­niej, ukształ­to­wa­nych przez re­kla­my i po­tem,z pre­me­dy­ta­cją i bez li­to­ści pod­ło­ży­ła pod ten ca­ły­świat bom­bę i zde­to­no­wa­ła!

I świet­nie tę „de­to­na­cję” opi­sa­ła.

„Suka” to książ­ka nie­tu­zin­ko­wa.

Jest zjed­nej stro­ny peł­na hu­mo­ru, z dru­giej – od­wa­gi w po­ru­sza­niu trud­nych i nie­wy­god­nych kwe­stii.

Do­dat­ko­wy ko­men­tarz sta­no­wią bły­sko­tli­we ry­sun­ki au­tor­ki, któ­re po­ja­wia­ją się co­ja­kiś czas na jej kar­tach.

Suka alfa przej­mu­je rolę sam­ca alfa, je­śli ten jest nie­obec­ny

Pią­ta rano to zde­cy­do­wa­nie za wcze­śnie, aby wy­my­ślić coś mą­dre­go. Za wcze­śnie na pra­cę, za póź­no na gieł­dę kwia­tów. Gdy nie mo­gła spać, jeź­dzi­ła tam, i dzię­ki temu do­wie­dzia­ła się, że czer­wo­ne róże są naj­tań­sze, a wszyst­kie inne „uczu­cia” – droż­sze. Jej po­ślad­ki wy­sta­wa­ły spod koł­dry, a ża­lu­zje okien­ne rzu­ca­ły na nie pa­sia­ste cie­nie. Ład­ny kadr, kie­dyś wy­ko­rzy­stam go w pra­cy. Ką­tem oka do­strze­gła wy­żła le­żą­ce­go w no­gach łóż­ka. Kie­dy on tu wlazł? Cho­le­ra, w mo­jej nie­ska­zi­tel­nie bia­łej po­ście­li wy­le­gu­je się cie­lak! Ale i tak tyl­ko jego to­le­ro­wa­ła w swo­im łóż­ku. Wy­cho­dzi­ła z za­ło­że­nia, że lep­sze są go­ścin­ne wy­stę­py w cu­dzych łóż­kach. Jako sa­miec alfa mu­sia­ła mieć za­gwa­ran­to­wa­ną su­we­ren­ność wła­snej nory. Jej nora była do­stęp­na tyl­ko dla niej, a wy­żła tyl­ko to­le­ro­wa­ła. Po­mię­to­si­ła mu uszy sto­pą z pa­znok­cia­mi po­ma­lo­wa­ny­mi na ko­lor gorz­kiej cze­ko­la­dy. Wy­żeł, spie­przaj do sie­bie! Sor­ry, ale alfa może być tyl­ko je­den, już cię nie ma! Pies spoj­rzał z wy­rzu­tem za­spa­ny­mi zie­lo­ny­mi ocza­mi i ocię­ża­le ru­szył na swo­je po­sła­nie. Nie po to ku­pi­ła mu de­si­gner­skie­go fat­boya, aby te­raz spał w jej ręcz­nie szy­tej po­ście­li z mo­no­gra­mem. Kul­tu­ra łóż­ko­wa, sze­ro­ko ro­zu­mia­na, była jej bar­dzo bli­ska. Je­śli czło­wiek spę­dza jed­ną trze­cią ży­cia w łóż­ku, po­wi­nien to ro­bić w jak naj­lep­szych wa­run­kach. Je­dwab­ne ko­szul­ki, kasz­mi­ro­we ple­dy, po­ściel szy­ta we­dług jej pro­jek­tów, cza­sem za­ma­wia­na na dru­gim koń­cu świa­ta. Mo­gła­by spo­koj­nie na­zwać się sno­bem i lan­se­rem, ale… ona uwa­ża­ła się po pro­stu za roz­pusz­czo­ną dziew­czyn­kę, a wła­ści­wie chłop­ca z wiel­ką sła­bo­ścią do ład­nych ka­drów i ob­raz­ków. Dla­cze­go chłop­ca? Bo chłop­com wol­no wię­cej.

Szyb­ko od­kry­ła, że chłop­cy mniej się przej­mu­ją, mniej prze­ży­wa­ją i wię­cej rze­czy mają w du­pie. Jej to od­po­wia­da­ło. Była sam­cem alfa, i to ona za­wsze usta­wia­ła sta­do. Pa­ra­dok­sal­nie dla­te­go, że była ko­bie­tą, atrak­cyj­ną ko­bie­tą – co waż­ne. Z tego po­wo­du owo usta­wia­nie sta­da było dla niej czy­stą przy­jem­no­ścią. Nie mu­sia­ła i nig­dy ni­ko­mu nie tłu­ma­czy­ła się ze swo­je­go za­cho­wa­nia. Jak mia­ła ocho­tę ko­goś opier­do­lić, ro­bi­ła to, jak mia­ła ocho­tę wyjść na im­pre­zę w pią­tek i wró­cić w po­nie­dzia­łek rano, nie ma pro­ble­mu. Uwa­ża­ła, że ży­cie jest za krót­kie i ze swej de­fi­ni­cji za nud­ne, aby ba­wić się w zbęd­ne sen­ty­men­ty. Ka­wior je się łyż­ka­mi! Szyb­ko po­zby­ła się złu­dzeń, że by­cie do­brym dla wszyst­kich da jej co­kol­wiek oprócz mar­ne­go uczu­cia sa­tys­fak­cji. Poza tym za­wsze z po­dejrz­li­wo­ścią pa­trzy­ła na tych do głę­bi do­brych lu­dzi, któ­rzy ja­kimś spo­so­bem po­zby­li się resz­tek swo­je­go ego­izmu, któ­ry dla niej był tak nie­zbęd­ny do ży­cia. A na­wet wię­cej – do prze­ży­cia. Lu­dzie albo ją ko­cha­li od pierw­sze­go wej­rze­nia (ra­czej mę­ska część, co czę­sto ją de­ner­wo­wa­ło), albo nie­na­wi­dzi­li (ra­czej ko­bie­ty). Nie za­mie­rza­ła się też sta­rać, aby kto­kol­wiek ją lu­bił, bo świet­nie ba­wi­ła się w ży­ciu sama z sobą, z resz­tą sa­miec alfa jest za­wsze sam. Ja­koś wi­zja sa­mot­nej sta­ro­ści jej nie prze­ra­ża­ła, a pro­ble­my na­tu­ry: kto okry­je jej nogi kra­cia­stym ko­cem, gdy ugrzęź­nie w bu­ja­nym fo­te­lu, jej nie do­ty­czy­ły. Być może dla­te­go, że mia­ła dwa­dzie­ścia sześć lat, a być może dla­te­go, że nie wie­rzy­ła w ukła­dy do koń­ca ży­cia. Chy­ba że fi­nan­so­we. In­we­sto­wa­nie w uczu­cia uwa­ża­ła za więk­sze sza­leń­stwo niż grę w ka­sy­nie czy na gieł­dzie. Jak już się ba­wić w ry­zy­ko, to le­piej prze­pra­wiać się roz­kle­ko­ta­nym au­tem z Ta­ri­fy w Hisz­pa­nii do Ma­ro­ka. Ad­re­na­li­na gwa­ran­to­wa­na i nie trze­ba do koń­ca ży­cia zno­sić czy­jejś obec­no­ści. Moż­na by ją na­zwać suką, gdy­by nie to, że sama na­zy­wa­ła się tym pie­przo­nym sam­cem alfa. Zło­śli­wym już na wej­ściu wy­trą­ca­ła ar­gu­ment z ręki: Nie, nie je­stem zim­ną Suką, ra­czej sam­cem alfa, a do tego uśmie­cha­ła się uro­czo, więc na­praw­dę trud­no było ją zra­nić. Wo­la­ła trzy­mać lu­dzi na od­le­głość. Czło­wiek to ra­czej nie­bez­piecz­ny ssak. Umie­jęt­ność prze­wi­dy­wa­nia kil­ku ru­chów sza­cho­wych do przo­du spra­wia­ła, że świet­nie wy­pa­da­ła w ne­go­cja­cjach, na­wet wte­dy, gdy prze­ciw­ni­ka­mi byli fa­ce­ci dwa­dzie­ścia pięć lat od niej star­si. To na­wet le­piej, kry­zys wie­ku śred­nie­go spra­wia, że są oni prze­ciw­ni­ka­mi za­cho­wu­ją­cy­mi się tak nie­ra­cjo­nal­nie jak po­strze­lo­na sar­na w le­sie, przy czym cały fun po­le­ga na tym, że oni cią­gle uwa­ża­ją mnie za zwie­rzy­nę łow­ną, błąd! W ogó­le o co cho­dzi z tą an­dro­pau­zą, WHO już daw­no po­win­no ją uznać za cho­ro­bę za­kaź­ną.

Zwlo­kła się z łóż­ka i po­szła do kuch­ni za­pa­rzyć kawę. Za­sta­na­wia­ła się, jak wy­glą­da jej ka­len­darz i co po­win­na dziś zro­bić. Opcja „nic nie mu­szę” była ku­szą­ca, ale wią­za­ła się z praw­do­po­dob­nym ka­cem dnia na­stęp­ne­go. Ta siła na­pę­do­wa „mu­szę coś ro­bić” da­wa­ła jej wiel­ką ener­gię do dzia­ła­nia, lecz skut­ko­wa­ła też me­ga­do­ła­mi. Cały jej świat był jed­ną wiel­ką si­nu­so­idą. Za­wsze za­zdro­ści­ła sto­ikom umie­jęt­no­ści wy­zby­cia się wszel­kich zbęd­nych emo­cji. I ona bar­dzo chcia­ła tak mieć, nie­ste­ty… No, po pro­stu nie mogę, nie mogę na to pa­trzeć, wkur­wia­ło ją do­słow­nie wszyst­ko. Za­bra­ła lap­to­pa na ka­na­pę, od­pa­li­ła go, a w mię­dzy­cza­sie włą­czy­ła te­le­wi­zor. Zna­lazł się w jej miesz­ka­niu zu­peł­nie przy­pad­kiem, a mia­ło go nie być. Ale jej były fa­cet nie mógł zro­zu­mieć, jak moż­na two­rzyć pro­duk­cje te­le­wi­zyj­ne i nie mieć w domu tego urzą­dze­nia. Na eta­pie bu­do­wy miesz­ka­nia wy­wier­ci­ła po­tęż­ną dziu­rę w ścia­nie i norę na ka­ble, aby ni­czym węże moż­na je tam było upchnąć, i po ostat­nich ar­chi­tek­to­nicz­nych po­praw­kach de­cy­zja za­pa­dła. Bia­ły pła­ski ekran z siecz­ką, któ­ra się z nie­go są­czy­ła, za­wisł w sa­lo­nie. Efekt był taki, że de­ner­wo­wa­ła się za każ­dym ra­zem, gdy go włą­cza­ła. Te­raz sie­dząc z lap­to­pem na ko­la­nach, któ­ry nie mógł się zde­cy­do­wać, czy się uru­cho­mić, pa­trzy­ła ką­tem oka na ja­kieś po­ran­ne pa­smo, któ­re przy­po­mi­na­ło wy­ci­nan­kę in­for­ma­cyj­ną. Dzie­wo­ja, któ­rej twarz nie grze­szy­ła in­te­li­gen­cją, i fa­cet z la­wen­do­wym sza­li­kiem pod szy­ją, czy im tam jest, kur­wa, zim­no w tym stu­diu?, i o wy­glą­dzie pe­da­ła coś tam szcze­bio­ta­li o dzie­ciach tre­nu­ją­cych te­ni­sa, o sa­dze­niu kak­tu­sów w domu i o ćwi­cze­niach mię­śni Ke­gla w pra­cy, w prze­rwie mo­del­ka, któ­ra wa­ży­ła w po­ry­wach ze czter­dzie­ści trzy ki­lo­gra­my przy wzro­ście sto osiem­dzie­siąt cen­ty­me­trów, po­da­ła omlet z wi­śnia­mi na go­rą­co. Oto dzi­siej­sza te­le­wi­zja, wszyst­ko, kur­wa, w trzy­dzie­ści se­kund. Tak jak­by cały smak ży­cia upchnąć w pacz­ce chip­sów. Swo­ją dro­gą, dla­cze­go wszy­scy fa­ce­ci wy­glą­da­ją dziś jak geje? Je­śli je­steś fa­ce­tem i chcesz się ubrać, mo­żesz zo­stać dre­sem, hi­pho­pow­cem albo ge­jem. Ostat­nio wi­ze­ru­nek „na geja” jest bar­dzo po­pu­lar­ny i mod­ny. Fa­ce­ci w ró­żo­wych swe­ter­kach za­lę­gli się jak ró­żo­we kró­licz­ki i cho­dzą tacy wy­mu­ska­ni, ró­żo­wiut­cy i świe­żut­cy. Sama, jak mó­wi­ła, czy­sty te­sto­ste­ron wy­czu­wa­ła na od­le­głość i ro­bi­ła na nie­go stój­kę, ni­czym wy­żeł w polu. Za to nie trzy­ma­ła męż­czyzn w domu. Mia­ła daw­kę te­sto­ste­ro­nu wy­star­cza­ją­cą do ży­cia, czy­li czter­dzie­ści ki­lo­gra­mów oso­bi­ste­go Wy­żła było na­praw­dę OK. Skąd ta jej nie­chęć do ge­jów? Sama była bi­sek­su­al­na. Po pro­stu draż­ni­ła ją ich es­te­ty­ka, któ­ra za­własz­cza­ła męż­czyzn he­te­ro. W swo­jej bi­sek­su­al­no­ści czu­ła się tra­dy­cjo­na­list­ką. Tyl­ko pięk­ne ko­bie­ty i mę­scy męż­czyź­ni. Przy czym dla tych dru­gich mia­ła spe­cy­ficz­ną ka­te­go­rię. Zu­peł­nie nie krę­ci­ły jej ka­lo­ry­fe­ry na brzu­chach. Od razu od­rzu­ca­ła ta­kich, bo za­kła­da­ła, że fa­cet tak dużo cza­su po­świę­ca­ją­cy na wy­rzeź­bie­nie so­bie brzu­cha musi być pół­głów­kiem. Zde­cy­do­wa­nie bar­dziej lu­bi­ła urzeź­bio­ny mózg. Ten krę­cił ją naj­bar­dziej. A nie ma więk­szej przy­jem­no­ści niż mu­ska­nie po­fał­do­wa­nej tkan­ki mó­zgo­wej. To jest praw­dzi­wa przy­jem­ność. Plus roz­mo­wy o abs­trak­cji.

Jej łącz­nik ze świa­tem zbu­dził się ze snu, i mo­gła od­pa­lić skrzyn­kę ma­ilo­wą. Zo­ba­czy­ła, że jest na niej obec­ny Jerz. Ju­rek był jed­nym z tych fa­ce­tów, z któ­ry­mi uwiel­bia­ła ga­dać. Tak po pro­stu, nic wię­cej. Przez mo­ment ist­nia­ło za­gro­że­nie, że zo­sta­nie jej sze­fem, ale na szczę­ście w nie­szczę­ściu tak się nie sta­ło. Więc na­wet je­śli to miał­by być flirt, to mo­gła się ba­wić bez ry­zy­ka.

> Na­pi­sa­łam Ci, Je­rzu, ma­ila, ale nie od­po­wie­dzia­łeś mi na nie­go. Czu­ję się tak, jak­bym pi­sa­ła li­sty do Świę­te­go Mi­ko­ła­ja.

> Wiem, prze­pra­szam, mam same kło­po­ty.

> My­śla­łam, że Je­rze no­szą je­sie­nią jabł­ka na grzbie­cie, a nie kło­po­ty.

> Opo­wiem Ci, jak się zo­ba­czy­my.

> Mam na­dzie­ję, bo ja wie­rzę w Świę­te Je­rze.

Za­mknę­ła po­kry­wę lap­to­pa i po­szła pod prysz­nic.

So­bo­ta mia­ła w so­bie coś mi­łe­go, bo spo­koj­ne­go. Ale tyl­ko wcze­śnie rano. Była pew­ność, że knaj­py są pu­ste do oko­ło dzie­sią­tej, po­tem za­czy­na­ła się hi­ste­ria week­en­do­wa. Kor­ki, za­ku­py, za­ku­py i jesz­cze raz za­ku­py. Lu­dzie łu­dzi­li się, że ko­lej­ny swe­ter i ko­lej­na tor­ba po­pra­wią im sa­mo­po­czu­cie i coś zmie­nią w ich ży­ciu. Co za bzdu­ra, mruk­nę­ła do sie­bie i wy­je­cha­ła z ga­ra­żu pod­ziem­ne­go. Je­sien­ne słoń­ce ośle­pi­ło ją, Wy­żeł le­żał grzecz­nie na fo­te­lu obok. Umó­wi­ła się z mamą na kawę. Pierw­sza fi­li­żan­ka w domu, dru­ga w cen­trum. Roz­kład dnia we­dług kaw. Trze­ba mieć w koń­cu ja­kiś sche­mat mi­ni­mum. Bio­rąc pod uwa­gę jej nie­chęć do sche­ma­tów, ten był jed­nym z naj­przy­jem­niej­szych. Mu­sia­ła się po­spie­szyć, za­nim dzie­ci ob­le­gną knaj­py i ka­wiar­nie. Mia­ła czas tyl­ko do je­de­na­stej. Po­tem koń­czą się pa­sma te­le­wi­zyj­ne dla dzie­ci, a ro­dzi­ce, któ­rzy ukła­da­ją dla swo­ich po­ciech ra­mów­kę za­baw i roz­ry­wek pod układ te­le­wi­zyj­ny, wy­jeż­dża­ją wóz­ka­mi z roz­wrzesz­cza­ny­mi ma­ły­mi po­two­ra­mi na uli­ce. Czy nie ma miejsc w tym mie­ście z na­pi­sem „z dzieć­mi wstęp wzbro­nio­ny”? Ona, wcho­dząc gdzie­kol­wiek z Wy­żłem, mu­sia­ła się tłu­ma­czyć, że jest wy­cho­wa­ny i grzecz­ny, pod­czas gdy prze­strzeń pu­blicz­ną za­własz­cza­ły małe, obrzy­dli­we po­two­ry i wszyst­ko było OK. Wszyst­ko było w po­rząd­ku. Ona mu­sia­ła tłu­ma­czyć, że Wy­żeł jest szcze­pio­ny, a prze­cież to te małe ba­cho­ry roz­no­szą więk­szość cho­rób. Ki­cha­ją, są za­smar­ka­ne i za­sra­ne. Mło­de mat­ki prze­wi­ja­ją je pra­wie na ka­wiar­nia­nych sto­li­kach i po­pier­da­la­ją po mie­ście jak osza­la­łe z chu­s­ta­mi, w któ­rych są nie­mow­la­ki. I gdy taki mały przy­bysz z ko­smo­su drze się jak osza­la­ły, to jego świę­te pra­wo, ale gdy Wy­żeł coś chrząk­nie, to jest wiel­kie obu­rze­nie. Prze­cież pies jest na eta­pie roz­wo­jo­wym dwu­let­nie­go dziec­ka i za­rów­no pies, jak i dziec­ko nie ro­zu­mie­ją, że nie po­win­no się wyć. Spoj­rza­ła na ma­łe­go chłop­ca w sa­mo­cho­dzie obok na skrzy­żo­wa­niu, któ­re­mu cie­kła śli­na z bez­zęb­nej pasz­czy. Wy­żeł, zmie­niam zda­nie, ty je­steś kil­ka dłu­go­ści da­lej, nie śli­nisz się bez sen­su i masz mą­drzej­szy wy­raz mor­dy.

Mama cze­ka­ła na nią z wiel­ką tor­bą ko­sme­ty­ków, któ­re wła­śnie ku­pi­ła.

– Już po za­ku­pach, wi­dzę… – za­czę­ła Suka na przy­wi­ta­nie.

– Wiem, że tego nie lu­bisz, więc zro­bi­łam to bez cie­bie. – Mach­nę­ła prze­gu­bem ze zło­ty­mi kół­ka­mi. – Zo­sta­je­my tu czy idzie­my do ogród­ka?

Pod­szedł do nich ja­kiś straż­nik z miną pa­lan­ta i po­wie­dział, że z psa­mi nie wol­no.

– Dla­cze­go?

– Bo on jest brud­ny – od­parł straż­nik w uni­for­mie.

– Jak jest brud­ny, sko­ro rano brał prysz­nic i użył dez­odo­ran­tu?

Straż­nik na tę od­po­wiedź uśmiech­nął się i wska­zał sto­lik, przy któ­rym mogą usiąść, za­strze­ga­jąc, że psu nie wol­no sia­dać na ka­na­pie. Osta­tecz­nie była w sta­nie za­ak­cep­to­wać tę opcję, ale za­po­mnia­ła, że jej mat­ka pali, za­tem i tak mu­sia­ły wy­brać sto­lik w ogród­ku.

Je­sien­ne słoń­ce wpa­da­ło prze­fil­tro­wa­ne przez bia­łe pa­ra­so­le. Mat­ka w tren­czu w ko­lo­rze wa­ni­lii wy­glą­da­ła wy­jąt­ko­wo pięk­nie. Od­kąd pa­mię­ta, za­wsze no­si­ła szpil­ki. I ten gest! Od dziec­ka ją fa­scy­no­wał. Za­pa­le­nie pa­pie­ro­sa i jej drob­na dłoń na uchwy­cie fi­li­żan­ki z kawą. Drob­niut­ka, wręcz dzie­cię­ca, gdy­by nie pa­znok­cie w kształ­cie mig­da­ła i w ko­lo­rze so­czy­stej czer­wie­ni. Jak ona mo­gła skoń­czyć szko­łę mu­zycz­ną? Prze­cież ta dłoń le­d­wo obej­mu­je okta­wę. To za­pa­la­nie pa­pie­ro­sa, za­cią­ga­nie się nim, a póź­niej wy­pusz­cza­nie dymu na bok, po­zwa­la­ją­ce przy oka­zji zo­ba­czyć ide­al­ny pro­fil mat­ki. Za­wsze uwa­ża­ła tę sce­nę za naj­bar­dziej sek­su­al­ną. Wszyst­kie inne, z tymi fil­mo­wy­mi włącz­nie, przy tym ku­ca­ły. Może dla­te­go, że była to jej pierw­sza taka ob­ser­wa­cja.

Da­le­ka od na­chal­nej sek­su­al­no­ści wy­le­wa­ją­cej się z ko­lo­ro­wych ty­go­dni­ków, in­ter­ne­tu i te­le­wi­zji. Ostat­nio na­wet stwier­dzi­ła, że cięż­ko iść na ja­kiś kon­cert, bo więk­szość wo­ka­li­stek wy­gi­na się w majt­kach. Ja pier­do­lę, czy one na­praw­dę nie mają się w co ubrać? Co za dur­na moda! Sama się na sie­bie wście­kła, że de­ner­wu­je się bez sen­su.

Mat­ka była dla niej jed­ną z tych nie­licz­nych osób, z któ­ry­mi mo­gła swo­bod­nie mil­czeć. Nie z każ­dym moż­na, bo za­pa­da krę­pu­ją­ca ci­sza. One mo­gły so­bie na to po­zwo­lić, szyb­ki prze­gląd pra­sy żad­nej nie ura­żał ani nie po­wo­do­wał za­mie­sza­nia. Za­wsze twier­dzi­ła, że praw­dzi­wych przy­ja­ciół po­zna­je się po ja­ko­ści mil­cze­nia.

– Nie, nie mogę tego czy­tać – po­wie­dzia­ła mat­ka. – Zmia­ny re­gu­la­cyj­ne mnie wy­koń­czą, kto w tym mi­ni­ster­stwie spra­wie­dli­wo­ści przy­go­to­wu­je te no­we­li­za­cje?

– Nie chcę cię zmar­twić, ale dzie­ci albo stu­den­ci pra­wa. – Wie­dzia­ła, że mat­kę to mar­twi, bo jest ad­wo­ka­tem, ale nie za­mie­rza­ła słu­chać o tym w week­end. – Oba­wiam się, że nic na to nie po­ra­dzisz.

– No i wła­śnie to mnie mar­twi. Jak nie będę mia­ła siły zno­sić da­lej tego wa­riac­twa, to mnie do­bij!

– Mamo! Jak? Te­raz są cięż­kie cza­sy, Sy­lvia Plath mo­gła przy­najm­niej wło­żyć łeb do pie­kar­ni­ka, a te dzi­siej­sze są elek­trycz­ne. Na­wet po­pa­rzyć się po­rząd­nie nie moż­na, bo je­śli masz wy­jąt­ko­we­go pe­cha, to ku­pi­łaś pły­tę in­duk­cyj­ną.

– Ja mam… – stwier­dzi­ła z roz­ba­wie­niem. – Cięż­kie cza­sy dla sa­mo­bój­ców, sło­wo daję, w tym su­per­mar­ke­to­wym Di­sney­lan­dzie czło­wiek na­wet uka­tru­pić się z god­no­ścią nie może. Trze­ba by sko­rzy­stać z pie­kar­ni­ka bab­ci.

– No­oooo, ale gdy bab­cia bę­dzie w ko­ście­le. W go­dzin­kę zdą­żysz? Wy­żeł, złaź z fo­te­la! Chy­ba mu zim­no, my­ślisz, że mogę go owi­nąć tym ko­cem, czy ten smęt­ny cieć zno­wu tu przyj­dzie?

– On chy­ba jest prze­zna­czo­ny na po­lo­wa­nia, to jak mu może być zim­no?

– Mamo, on po­lo­wa­nia to oglą­da na Di­sco­ve­ry z ka­na­py. To ka­na­po­wy wy­żeł.

– Mó­wi­łam ci, byś so­bie ku­pi­ła ma­łe­go psa, jak mój Iwan.

– Twój pies to nie pies, to świn­ka mor­ska, a Wy­żeł może go no­sić jako aport. Poza tym, to­bie naj­wy­raź­niej wy­star­cza­ją trzy ki­lo­gra­my te­sto­ste­ro­nu, a mnie nie.

– Wiesz, kie­dy ci da­wa­łam po uro­dze­niu na imię Suka, nie przy­pusz­cza­łam, że na­praw­dę na nią wy­ro­śniesz.

– A co my­śla­łaś, że wy­ro­snę na je­le­nia?

– Ile ja przez ten po­mysł prze­szłam, ksiądz nie chciał cię ochrzcić, co swo­ją dro­gą było bez sen­su, bo i tak ci to nig­dy nie było po­trzeb­ne, no i mu­sia­łam mu po­wie­dzieć, że to jed­na ze świę­tych, tyl­ko taka mniej zna­na.

– Uwie­rzył?

– Nie, ale było tuż po Czar­no­by­lu. Bał się, że dzie­ci nie­ochrz­czo­ne po­umie­ra­ją.

– No tak, grunt to mieć w ży­ciu do­bre­go ad­wo­ka­ta.

– A co u Ma­rian­ki?

– A co ma być – od­burk­nę­ła nie­za­do­wo­lo­na.

– Po­dob­no to two­ja ak­tu­al­na dziew­czy­na, wiesz, że nig­dy nie na­dą­żam za two­imi part­ne­ra­mi, part­ner­ka­mi, ad­o­ra­to­ra­mi i ad­o­ra­tor­ka­mi.

– Czy ty mnie nie py­ta­łaś przy­pad­kiem, skąd je­stem taka zło­śli­wa? Sły­sza­łam, że to jest ob­cią­że­nie ge­ne­tycz­ne. A u Ma­rian­ki nic cie­ka­we­go, ja­koś raz jest, raz jej nie ma. Nie lu­bię, gdy mnie pyta, co ro­bię albo co ro­bi­łam. Od­bie­ram to jako za­mach na moją nie­za­leż­ność i su­we­ren­ność. No wiesz, ja tak już mam.

– Ale po­dob­no po­zna­łaś jej ro­dzi­ców.

– To była ma­sa­kra, oni są w stu pro­cen­tach ty­po­wą pol­ską ro­dzi­ną. My­ślę, że jej mat­ka cią­gle ma na­dzie­ję, że któ­raś z nas zmie­ni płeć i weź­mie­my ślub kon­kor­da­to­wy. A kie­dy, na py­ta­nie, czy je­stem wie­rzą­ca, po­wie­dzia­łam, że Boga nie ma, jej mat­ka mia­ła taką minę, jak­bym jej oświad­czy­ła, że Mi­ko­łaj w tym roku nie przyj­dzie. Szko­da ga­dać.

– To mia­łaś we­so­ło. Tro­chę fol­ku w ży­ciu nie za­szko­dzi – do­da­ła z sar­ka­zmem.

– I kto tu jest zło­śli­wy? Tyl­ko cy­nizm, sar­kazm i or­gazm – pu­ści­ła oko do mat­ki. – No tak, ale z tego wy­ni­ka­ją wszyst­kie inne pro­ble­my z Ma­rian­ką, przejdź­my do in­nych te­ma­tów. Co tam mamy na ta­pe­cie?

Je­śli Bóg wy­my­ślił pie­kło, to jest nim IKEA w week­end. Po­je­cha­ła ku­pić tyl­ko świecz­ki i zie­lo­ną her­ba­tę. Her­ba­tę mia­ła ku­pić w skle­pie ucho­dzą­cym (a przy­najm­niej spe­ce od mar­ke­tin­gu chcie­li, aby lu­dzie tak uwa­ża­li) za luk­su­so­wy. Li­czy­ła na to, że z po­wo­du wyż­szych cen bę­dzie tam mniej lu­dzi. Luk­sus prze­strze­ni in­c­lu­ded in the­pri­ce. Nic z tego! Wszę­dzie wszyst­kich dużo. I gwar­no, i szcze­bio­czą, i ko­men­tu­ją, tyle nie­po­trzeb­nych in­for­ma­cji do­cie­ra­ło do jej zwo­jów mó­zgo­wych, że mia­ła ocho­tę się wy­rzy­gać. A przy­najm­niej wy­jąć te zwo­je i za­nu­rzyć je w zim­nej wo­dzie w umy­wal­ce. Po­tem wy­czy­ścić szczo­tecz­ką do zę­bów wszyst­kie za­ka­mar­ki, a na­stęp­nie z po­wro­tem umie­ścić w pusz­cze czasz­ko­wej. Tak po­win­na wy­glą­dać współ­cze­sna me­dy­cy­na i tech­no­lo­gia. Niby wszyst­ko, kur­wa, jest, ale ja­koś wy­mien­nych kart pa­mię­ci do gło­wy nikt nie wy­my­ślił, na chuj mi iPa­dy i pta­szy­ska na te­le­fon, sko­ro nie mogę so­bie za­in­sta­lo­wać do­dat­ko­wych ję­zy­ków i umie­jęt­no­ści w for­mie mi­kro­kar­ty w gło­wie! Tra­dy­cyj­nie ją to wkur­wia­ło, jak wszyst­ko, co ją ota­cza, i już za­czy­na­ła się na­krę­cać na nie­spra­wie­dli­wość tego świa­ta, że musi ślę­czeć ze słow­ni­ka­mi, a jej koła zę­ba­te w gło­wie za­czy­na­ły pra­co­wać jak. Zna­la­zła coś, co ją wkur­wia­ło jesz­cze bar­dziej. To ten wiecz­ny dia­log, któ­ry pro­wa­dzi­ła sama z sobą. Ten dia­log, któ­ry nig­dy się nie koń­czył i ob­le­piał jej mózg z każ­dej stro­ny. Czy ci lu­dzie, któ­rzy so­bie tu­taj spa­ce­ru­ją i po­rów­nu­ją ceny pan­to­fli i żeli pod prysz­nic, też pro­wa­dzą ta­kie nie­koń­czą­ce się we­wnętrz­ne dys­ku­sje? I jak ja mam wy­trzy­mać z kim­kol­wiek in­nym, je­śli sama ze sobą le­d­wo co wy­trzy­mu­ję, a naj­gor­sze jest to, że nie mogę po­pro­sić swo­jej gło­wy, aby na mo­ment mnie opu­ści­ła, bo mu­szę po­sie­dzieć w sa­mot­no­ści. Przy­po­mnia­ła jej się roz­mo­wa ze swo­im przy­ja­cie­lem Ka­ro­lem.

> Nie jest ci tak smut­no sa­mej z Wy­żłem?

> Nie…

>Na­wet z nim nie po­ga­dasz?

>I to jest jego naj­więk­sza za­le­ta.

Ja­koś nie czu­ła po­trze­by roz­mów o byle czym. Ciar­ki ją prze­cho­dzi­ły na myśl o roz­mo­wach z są­sia­da­mi o po­go­dzie, go­spo­dar­ce, kur­sach fran­ka i o ce­nach pa­li­wa. Za­peł­nia­nie cza­su an­te­no­we­go swo­je­go umy­słu zlep­kiem bez­sen­sow­nych, ja­ło­wych in­for­ma­cji. Nic nie wno­szą­cych w jej ży­cie. W tym mo­men­cie, gdy sta­ła w ko­lej­ce do kasy w skle­pie wnę­trzar­skim, do­biegł do niej wy­so­ki dźwięk ko­bie­ce­go gło­su: „Tak, tak, pro­szę to za­pa­ko­wać, no więc ta moja ko­le­żan­ka, któ­ra ma bra­ta w Szwaj­ca­rii, jest strasz­nie roz­pusz­czo­na, bo ten brat jest w Szwaj­ca­rii, wie pani, nie, nie w ten pa­pier, jest ja­kiś inny? I ta ko­le­żan­ka nie może zna­leźć pra­cy, bo cią­gle szu­ka, nie, nie, pani Ewo, ja po­nio­sę, nie, na­praw­dę nie trze­ba, ja so­bie sama za­nio­sę”. Po­tok słów wy­le­wał się z mło­dej dziew­czy­ny, któ­ra naj­wy­raź­niej bała się chwi­li ci­szy. Kwi­li­ła tak jesz­cze z pięt­na­ście mi­nut, aż w koń­cu wy­szła ze skle­pu ze swo­ją ma­ło­mów­ną przy­szłą te­ścio­wą i pacz­ka­mi ta­le­rzy na nowy roz­dział ży­cia. Tak się Suka do­my­śli­ła z roz­mo­wy. Ode­tchnę­ła z ulgą, że nie musi z żad­ny­mi te­ścio­wy­mi i te­ścia­mi ga­dać. Ja pier­do­lę, ile moż­na wy­rzu­cić bez­sen­sow­nych słów na mi­nu­tę, bez­myśl­nie mar­no­wać ener­gię! I ta wa­ze­li­no­wa gad­ka w celu przy­li­za­nia się, wpa­so­wa­nia do przy­szłej ro­dzi­ny i no­wej gru­py w ży­ciu. Już oczy­ma wy­obraź­ni zo­ba­czy­ła tę bied­ną dziew­czy­nę na ko­la­cji wi­gi­lij­nej, na któ­rej bę­dzie sta­rym wu­jom opo­wia­dać o swo­ich pla­nach na ży­cie, a ciot­kom o ze­szło­rocz­nych wa­ka­cjach. Ja­koś cie­pło o niej po­my­śla­ła, ale pew­nie dla­te­go, że dziew­czy­na ze skle­pu mia­ła faj­ny ty­łek i duże cze­ko­la­do­we oczy. Cie­ka­we, jak wy­glą­da bez tych je­an­sów, za to z fi­li­żan­ką w dło­ni z ser­wi­su, któ­ry wła­śnie do­sta­ła od te­ścio­wej w ślub­nym pre­zen­cie. Te­ścio­wa wy­jąt­ko­wo szpet­na, bę­dzie mieć dziew­czy­na prze­rą­ba­ne, cie­ka­we, czy nowy kom­plet ta­le­rzy wy­lą­du­je kie­dyś w ata­ku fu­rii na ścia­nie. Za­sta­wa sto­ło­wa i ze­staw noży to wy­jąt­ko­wo nie­od­po­wie­dzial­ne pre­zen­ty dla przy­szłych mał­żon­ków.

Po­krę­ci­ła się jesz­cze tro­chę zu­peł­nie bez sen­su w su­per­mar­ke­cie, ku­pi­ła ze­staw do prze­ży­cia na week­end: śledź, ło­soś, woda mi­ne­ral­na, po­mi­do­ry, i wy­szła na par­king. Wy­żeł cze­kał grzecz­nie w sa­mo­cho­dzie. Po­je­cha­li do domu.

Je­sień pach­nie książ­ka­mi i no­wy­mi ze­szy­ta­mi, sto­ją so­bie za­ostrzo­ne ołów­ki w skle­pach pa­pier­ni­czych, rano są mgły, a szyb­ko za­pa­da­ją­cy zmrok po­zwa­la bez wy­rzu­tów su­mie­nia (typu: „nie ro­bię nic po­waż­ne­go”), z lek­kim ser­cem, cięż­ką od my­śli jak olej gło­wą za­szyć się na ka­na­pie pod ko­cem z książ­ką i wi­nem. Miła per­spek­ty­wa wie­czo­ru, gdy­by nie to, że mia­ła przyjść Ma­rian­ka. Jest pe­wien pro­blem z prze­by­wa­niem z dru­gim czło­wie­kiem. Nie­za­leż­nie od jego płci. Kie­dy już opo­wie­cie so­bie wszyst­kie aneg­dot­ki z dzie­ciń­stwa, oka­zu­je się, że nie ma za bar­dzo o czym roz­ma­wiać. Prze­by­wa­nie dwa­dzie­ścia czte­ry go­dzi­ny na dobę wspól­nie z Suką gro­zi­ło ka­ta­stro­fą, a przy­najm­niej po­gry­zie­niem. Na­wet nie je­stem szcze­pio­na na wście­kli­znę, gdy­by ktoś za­żą­dał świa­dec­twa szcze­pie­nia. Na HPV tak, ale na wście­kli­znę nie! Suka mu­sia­ła do­zo­wać to­wa­rzy­stwo in­nych w for­mie szczyp­ty. Mia­ra ma­łej ły­żecz­ki do kawy wy­da­wa­ła się ide­al­na. Naj­le­piej raz na ty­dzień. Tak jak z pie­ty­zmem do­zu­jesz kre­skę am­fe­ta­mi­ny, tak na­le­ży do­zo­wać to­wa­rzy­stwo in­nych lu­dzi. W więk­szych ilo­ściach są wy­jąt­ko­wo tok­sycz­ni. Co gor­sze, nie wcho­dzi w ra­chu­bę ża­den de­toks z to­wa­rzy­stwa in­nych lu­dzi. No co, do klasz­to­ru na mie­siąc po­ja­dę? Spoj­rza­ła na swo­je dwa te­le­fo­ny. Pięt­na­ście po­łą­czeń od Ma­rian­ny. Nie­ode­bra­nych. Bała się od­dzwa­niać. Atak pa­ni­ki? Chy­ba tak. Przed to­wa­rzy­stwem.

Kon­takt przez świa­tło­wód lub przez sa­te­li­tę we­dług Suki był naj­bar­dziej hi­gie­nicz­nym kon­tak­tem. Tak. Hi­gie­nicz­nym. To naj­wła­ściw­sze sło­wo. Otwo­rzy­ła wino i za­dzwo­ni­ła ze sta­cjo­nar­ne­go te­le­fo­nu do mat­ki. Sta­cjo­nar­ny jest naj­bez­piecz­niej­szy, za­wsze mo­gła po­wie­dzieć Ma­rian­nie, że źle odło­ży­ła słu­chaw­kę. Li­sta jej pa­ten­tów bun­kro­wa­nia się w domu nie mia­ła koń­ca. Wszyst­ko było lep­sze niż od­bie­ra­nie te­le­fo­nu, któ­ry aku­rat bru­tal­nie wdzie­rał się w jej my­śli. Fi­zycz­ny ból po­wo­do­wa­ło szcze­bio­ta­nie za­rów­no do słu­chaw­ki, jak i w re­alu w mo­men­cie, gdy so­bie tego nie ży­czy­ła.

– Cześć, mamo…

– A ty nie je­steś na eta­pie: „otwie­ram wino ze swo­ją dziew­czy­ną”?

– No nie. Sama otwo­rzy­łam. Ró­żo­we.

– My­śla­łam, że masz lep­szy gust.

– No wi­dzisz. Od­re­ago­wu­ję tym ki­czo­wa­tym ko­lo­rem sza­rą rze­czy­wi­stość mo­je­go dzie­ciń­stwa w PRL i tego, że nig­dy nie chcia­łaś mi ku­pić lal­ki Bar­bie.

– Bo wy­glą­da­ła ki­czo­wa­to i chcia­łam, aby kształ­to­wa­ło ci się wła­ści­we po­czu­cie es­te­ty­ki.

– No to prze­gię­łaś, bo albo wy­ry­wam ład­ne dupy, albo fa­ce­tów, któ­rzy mają kry­zys wie­ku śred­nie­go, żeby nie na­zwać tego an­dro­pau­zą. – Na­la­ła so­bie kie­li­szek i zwi­nę­ła się na ka­na­pie obok Wy­żła. – Poza tym cią­gle mi wy­po­mi­nasz, że moje miesz­ka­nie to pro­sek­to­rium.

– Bo to praw­da! Jest tak nie­przy­zwo­icie bia­łe i ste­ryl­ne! Ale tym ar­gu­men­tem z fa­ce­ta­mi nie mar­twię się zbyt­nio, bo pew­nie nie­dłu­go zej­dą na za­wał, a two­je miesz­ka­nie jest w po­rząd­ku, tyl­ko ta two­ja ob­se­sja na punk­cie po­rząd­ku mnie nie­po­koi.

– Pew­nie tak. Zej­dą. Wiesz, że gdy­bym mia­ła wię­cej cza­su, zo­sta­ła­bym al­ko­ho­licz­ką. To cał­kiem miłe za­ję­cie. – Po­cią­gnę­ła łyk wina. – Nic nie trze­ba ro­bić, nie masz im­pe­ra­ty­wu sprzą­ta­nia miesz­ka­nia, bo któ­ry al­ko­ho­lik ma po­sprzą­ta­ne miesz­ka­nie, i do tego za­wsze masz wy­tłu­ma­cze­nie w pra­cy, ro­zu­miesz, o co mi cho­dzi?

– Nie.

– No wiesz, al­ko­ho­lizm to po­waż­na cho­ro­ba, moż­na się udać na le­cze­nie do ośrod­ka i zwa­lać na trud­ne dzie­ciń­stwo, a jak ja mam rów­nie trud­no, bo mój mózg so­bie ja­koś tak pul­sa­cyj­nie pra­cu­je, to nie mogę po­wie­dzieć, że mia­łam trud­ną noc, bo my­śla­łam.

– Suka, prze­cież ty nie cho­dzisz do nor­mal­nej pra­cy!

Te­mat po­wra­cał jak bu­me­rang. Suka pra­co­wa­ła na zle­ce­niach i ro­bi­ła wła­ści­wie wszyst­ko. Dla­cze­go? Bo uwa­ża­ła, że mó­wie­nie o swo­jej pra­cy w pierw­szej oso­bie licz­by mno­giej jest cho­re.

U nas jest tak i tak, u nas szef wy­ma­ga tego i tego. Ja­kie, kur­wa, nas? Ja je­stem ja, a nie my. Nie­za­leż­nie od tego, czy to była kor­po­ra­cja, urząd czy co­kol­wiek in­ne­go, owa przy­na­leż­ność dzia­ła­ła na nią wy­jąt­ko­wo de­struk­cyj­nie. Nie po­tra­fi­ła i nie lu­bi­ła wpa­so­wy­wać się w to­wa­rzy­stwo. Na­uczy­ła się oszczę­dzać na rze­czach nie­zbęd­nych, aby mieć na zbęd­ne. Mi­ni­ma­lizm jej słu­żył, więc nie ro­zu­mia­ła idei prze­peł­nio­nej sza­fy swo­jej mat­ki. Wi­zja spę­dza­nia gdzieś ośmiu go­dzin dzien­nie z tą samą pa­nią He­len­ką w po­ko­ju, któ­ra co­dzien­nie mie­sza­ła­by her­ba­tę z fu­sa­mi tą samą ły­żecz­ką w szklan­ce w pla­sti­ko­wym ko­szycz­ku, do­bi­ja­ła ją. Nie wi­dzia­ła też po­wo­du, aby wy­ko­ny­wać ja­kiś po­waż­ny i sza­no­wa­ny za­wód. Wsa­dze­nie się w uni­form ma­ry­nar­ki i szpi­lek by­ło­by dla niej karą. Poza tym nie po­tra­fi­ła zro­zu­mieć tego pędu lu­dzi do jesz­cze więk­szych do­mów, jesz­cze więk­szych aut i jesz­cze więk­szej ilo­ści ciu­chów. I o co wła­ści­wie cho­dzi z tym sza­no­wa­niem się i sza­no­wa­nym za­wo­dem? Je­dy­ne, na co była w sta­nie wy­dać pie­nią­dze bez bólu, to bi­le­ty lot­ni­cze. I wła­śnie nie­sta­ła pra­ca da­wa­ła jej moż­li­wość ku­pie­nia bi­le­tu lot­ni­cze­go z dnia na dzień.

– No do­brze, a wra­ca­jąc do wy­sprzą­ta­ne­go miesz­ka­nia. Wiesz, jak dziś pani Ma­ria mi wy­błysz­czy­ła miesz­ka­nie? – za­py­ta­ła Suka.

– Skąd ją masz?

– Po­le­cił mi ją Ma­ciek Ston­ka.

– Ten dzia­łacz gej, a obec­nie po­seł?

– Tak. Po­le­cił mi ją, mó­wiąc, że jest świet­na, ta­nio bie­rze, bo to Ukra­in­ka, i wy­czy­ści mi ka­bi­nę prysz­ni­co­wą pa­tycz­kiem do uszu.

– To dziw­ne. My­śla­łam, że on wal­czy też na rzecz mniej­szo­ści?

– No wal­czy, co mu nie prze­szka­dza za­trud­niać na czar­no Ukra­in­ki. Aha! Do­dał jesz­cze, że „nie krad­nie, a prze­cież to Ukra­in­ka”!

– I on wal­czy ze ste­reo­ty­pa­mi?

– Też mnie to roz­ba­wi­ło. – Prze­wró­ci­ła się na dru­gi bok na ka­na­pie. – A wiesz, co to jest „ho­mo­fo­bia”?

– No prze­cież wiem!

– Nie wiesz! Strach przed do­mem!

Czu­ła na łyd­ce od­dech Wy­żła. Jego mo­kry nos do­ty­kał jej i dmu­chał po jej cie­le. To chy­ba praw­dzi­wa mi­łość. Tak, to ona. Czu­ję to. Uśmiech­nę­ła się sama do sie­bie.

Rano nie było tak miło, jak za­kła­da­ła. Obu­dzi­ło ją pu­ka­nie do drzwi. Wła­ści­wie nie pu­ka­nie, a wa­le­nie. Lek­ko jesz­cze na kacu wy­mam­ro­ta­ła – gdy pod drzwia­mi sta­ną i nocą kol­ba­mi w drzwi za­ło­mo­cą. Co za, kur­wa, po­jeb mi tu wali? Ta ochro­na jest po­rą­ba­na!

– Już idę! Mo­ment!

Wy­żeł wszedł pod koł­drę, sko­ro łóż­ko było pu­ste i jesz­cze cie­płe. Suka otwo­rzy­ła drzwi, a za nimi sta­ła Ma­rian­na. Cała we łzach.

– Czy ty mu­sisz mi to ro­bić? Prze­cież ja się mar­twię. Całą noc nie od­bie­rasz i mnie ole­wasz. Co ja ci złe­go zro­bi­łam? Czym cię skrzyw­dzi­łam? – Z jej ust wy­do­by­wał się po­tok żalu i skarg. Suka się skrzy­wi­ła.

– Rany! Co zno­wu. By­łam cały czas w domu. Chcia­łam sama z sobą tro­chę po­być. Czy to ja­kaś zbrod­nia?

– Nie, ale ja się mar­twię! Prze­cież od pra­wie dwu­dzie­stu czte­rech go­dzin cie­bie nie ma. Ani w sie­ci, nie re­agu­jesz też na te­le­fo­ny i SMS-y, co ja mam so­bie my­śleć? – Drob­na twarz Ma­rian­ny wy­krzy­wi­ła się w gry­ma­sie pła­czu. – Jest ktoś inny? Pew­nie Ju­rek albo Pio­trek, albo ten pies na baby Ka­rol? Je­stem pew­na, że z kimś się spo­ty­kasz. Nie ro­zu­miesz, że te pa­lan­ty chcą cię tyl­ko prze­le­cieć. Na tych two­ich gen­der nie na­uczy­li cię tego?

Suka w ta­kich mo­men­tach po­sia­da­ła umie­jęt­ność, któ­rą mają tyl­ko fa­ce­ci. Po pro­stu się wy­łą­cza­ła. Ma­rian­ka coś tam so­bie kwi­li­ła, a ona tyl­ko po­ta­ki­wa­ła, pa­trząc na nią pu­stym wzro­kiem, i wy­chwy­ty­wa­ła co pią­te sło­wo. To wła­śnie tego za­cho­wa­nia tak nie lu­bi­li fa­ce­ci. Kie­dy sły­szą, że nic w domu nie ro­bią albo że ni­czym się nie in­te­re­su­ją, albo że nie wi­dzą, że dzie­ci uro­sły. Ko­bie­ty w że­nu­ją­cy spo­sób krzy­czą, do­ma­ga­ją się przy­zna­nia so­bie ra­cji, chcą być za­uwa­żo­ne, oni zaś tyl­ko z wyż­szo­ścią (prze­cież nie będą się uno­sić) po­ta­ku­ją gło­wą, ma­jąc i tak wszyst­ko w du­pie, i ma­rzą już o wyj­ściu do pra­cy.

Suka też tak mia­ła (wszyst­ko w du­pie), ale ona nie mo­gła wyjść do pra­cy. Nie mo­gła się też wy­krę­cić, że ma waż­ne spo­tka­nie na mie­ście, bo była nie­dzie­la. Mu­sia­ła uzbro­ić swe uszy w cier­pli­wość i wy­słu­chać li­sty mi­ło­snych za­strze­żeń. Sta­ła przy bla­cie ku­chen­nym i usi­ło­wa­ła zro­bić so­bie kawę, bo jej su­czy łeb bo­le­śnie pul­so­wał od nad­mia­ru fru­stra­cji swo­jej dziew­czy­ny i ró­żo­we­go wina wy­pi­te­go wczo­raj. Chcia­ła jej po­wie­dzieć, że to nie­praw­da, że Ma­rian­na jest dla niej waż­na i że to nie jest tak, jak ona to wi­dzi. Że to nie cho­dzi o żad­ne zdra­dy, tyl­ko ona nie chce się tłu­ma­czyć z każ­dej go­dzi­ny swo­je­go ży­cia, i że wy­pi­cie z kimś in­nym kawy to nie jest zbrod­nia, a za­raz za tym kara, tyl­ko coś zu­peł­nie nor­mal­ne­go.

– Słu­chaj, ja nie po­peł­niam zbrod­ni prze­ciw­ko ludz­ko­ści, je­śli wy­pi­ję z kimś kawę, nie wi­dzę po­wo­du, aby cię o tym in­for­mo­wać, ale je­śli już chcesz wie­dzieć, to wczo­raj wi­dzia­łam się z mamą, po­tem by­łam w domu. – Już mia­ła jej po­wie­dzieć, że jest dla niej waż­na, je­śli nie naj­waż­niej­sza, ale ja­koś nie mo­gła się prze­móc, aby wy­ci­snąć z gar­dła, a póź­niej prze­mie­lić ję­zy­kiem ta­kie sło­wa jak „ko­cham cię”. – Chcesz kawy? – po­wie­dzia­ła za­miast tego.

– Tak, jak już ro­bisz – wy­mam­ro­ta­ła za­pła­ka­na Ma­rian­na.

Ma­rian­na, mimo że była les­bij­ką, była też tra­dy­cjo­na­list­ką, a do tego ka­to­licz­ką. Nie lu­bi­ła śro­do­wisk ho­mo­sek­su­al­nych, chcia­ła mieć tra­dy­cyj­ną ro­dzi­nę. Za­wsze za­sta­na­wia­ło Sukę, co to ma ozna­czać. Rów­nie do­brze Suka mo­gła­by chcieć zo­stać pa­pie­żem. Ma­rian­na snu­ła pla­ny o domu z ogro­dem i gro­mad­ce dzie­ci, któ­re bie­ga­ją jak pi­skla­ki, bez ładu i skła­du… z Suką. Czy jej na se­rio nikt nig­dy nie po­wie­dział, że jest les­bij­ką? Poza tym była wpa­trzo­na w Sukę jak w ob­ra­zek i bała się, że to Suka ze swo­ją prze­wa­gą bi­sek­su­al­no­ści zre­ali­zu­je JEJ plan z ja­kimś he­te­ro-fa­ce­tem. A tego by nie znio­sła! By­ła­by ide­al­ną żoną, gdy­by nie to, że była les­bij­ką. Les­bą. Tak o so­bie mó­wi­ła. Tro­chę z obrzy­dze­niem. Błę­kit­ne oczy mia­ła za­czer­wie­nio­ne, mały kształt­ny nos – wil­got­ny od łez, a krót­kie wło­sy – zmierz­wio­ne. Wła­śnie jej ma­rze­nia na ży­cie mo­gły zo­stać po­grze­ba­ne. I to przez kogo? Przez tych pod­sta­rza­łych lo­we­la­sów! Przez nich. Któ­rzy Sukę, jej Sukę, trak­to­wa­li wy­łącz­nie in­stru­men­tal­nie. A ona tego nie wi­dzi! Jest kom­plet­nie śle­pa! Nie mo­gła­by być na­wet psem prze­wod­ni­kiem dla nie­wi­do­mych. I na co jej ta wie­dza z gen­der, sko­ro ona tak pry­mi­tyw­nych od­ru­chów u tych pie­przo­nych sam­ców nie wi­dzi. Czu­je się przy nich bez­piecz­na? – ma­glo­wa­ły się my­śli w gło­wie Ma­rian­ny.

– Prze­cież do­brze wiesz, że nie je­steś part­ne­rem dla tych dup­ków. – po­wie­dzia­ła, zre­zy­gno­wa­na.

– Dla­cze­go? Skąd ci to przy­szło do gło­wy? – Suka wi­dzia­ła to zu­peł­nie in­a­czej, poza tym nie za­wra­ca­ła so­bie gło­wy tym, co my­ślą inni.

– Bo je­steś ko­bie­tą, do tego dwa­dzie­ścia lat od nich młod­szą. Mają cię za uro­czą dziew­czyn­kę do po­ga­wę­dek przy ka­wie. Nie trak­tu­ją cię jak part­ne­ra do pra­cy czy do re­ali­za­cji pro­jek­tów. Je­steś jed­ną z wie­lu, któ­ra jest okła­dem na uwie­ra­ją­cą ich an­dro­pau­zę. Ty my­ślisz, że oni są tacy oczy­ta­ni i mą­drzy, a oni są po pro­stu sta­rzy i tym pe­se­lem cię dy­stan­su­ją. To jest brak rów­no­wa­gi sił! Czy ty tego na­praw­dę nie czu­jesz? Je­steś tak głu­pia? Nie je­steś i nie bę­dziesz dla nich kum­plem!

Suka wie­dzia­ła, że Ma­rian­na ma ra­cję, ale na­wet nie chcia­ło jej się o tym my­śleć. Na szczę­ście nie po­trze­bo­wa­ła od ni­ko­go po­mo­cy i nie uwa­ża­ła, aby sto­sow­ne było spraw­dzać ja­kość zna­jo­mo­ści z kim­kol­wiek pró­bą py­ta­nia: „Czy mo­żesz mi po­móc?”. Zna­ła lu­dzi i im bli­żej ich zna­ła, tym bar­dziej mia­ła pew­ność, że – jak w po­ke­rze na ko­men­dę: „Spraw­dzam!” – wy­kru­sza­ją się wszy­scy zna­jo­mi i przy­ja­cie­le. Bez wy­jąt­ku. Po pro­stu nikt nie jest za­in­te­re­so­wa­ny po­mo­cą i wia­do­mo, że nikt jej nie po­mo­że. Może poza Ma­rian­ną. Ona była wy­jąt­kiem. A za bez­in­te­re­sow­ną mi­łość, jaką da­rzy­ła Sukę, nie otrzy­my­wa­ła jed­ne­go cie­płe­go sło­wa. Suce drę­twiał ję­zyk i kom­plet­nie nie po­tra­fi­ła do­ce­nić tak życz­li­wej jej oso­by. To zna­czy umia­ła, ale w ci­szy… bez zbęd­nych słów, bez zbęd­nych ge­stów. Co Ma­rian­na robi ze mną? Ja ją chy­ba uniesz­czę­śli­wiam. To prze­cież jest znę­ca­nie się nad nią. Czy to jest już prze­moc psy­chicz­na?

Ostat­nie je­sien­ne ogród­ki po­wo­li pu­sto­sza­ły. Sil­ny wiatr zry­wał pa­ra­so­le i mar­ki­zy, a nie wszyst­kie lam­py grze­ją­ce były włą­czo­ne. We­szła do ka­wiar­ni, w któ­rej umó­wi­ła się z Jur­kiem. Roz­ło­ży­ła ga­ze­ty i tę­sk­nie spoj­rza­ła na bu­tel­ki wina sto­ją­ce na bla­cie. Nie­ste­ty, była sa­mo­cho­dem. Bio­rąc pod uwa­gę nie­pew­ną sy­tu­ację pi­ją­cych ro­we­rzy­stów, i tak za­wsze wy­bie­ra­ła auto, a jej lan­siar­ski ro­wer stał na ta­ra­sie od wio­sny. Za­mó­wi­ła kawę i ro­zej­rza­ła się po oko­li­cy. Na ty­łach Uni­wer­sy­te­tu War­szaw­skie­go było wy­jąt­ko­wo pięk­nie. Po­ma­rań­czo­we drze­wa i słoń­ce ni­sko nad ho­ry­zon­tem. Je­śli je­sień jest we­dług nie­któ­rych pięk­na, to wła­śnie dla­te­go, że jest wiecz­ny wschód i za­chód słoń­ca. Po pro­stu słoń­ce jest ni­sko. A nie jak la­tem, kie­dy wisi tak ja­koś głu­pio, wy­so­ko.

– Hey, jak tam? – wy­rwał ją z wła­snych my­śli cie­pły głos Jur­ka.

– Do­brze, a jak ma być?

– Po­cze­kaj, za­mó­wię kawę, mamy kil­ka spraw do omó­wie­nia, nie chcę z tobą roz­ma­wiać po łeb­kach.

Suka na mo­ment sku­pi­ła się na „łeb­kach”. Wła­ści­wie dla­cze­go „po łeb­kach” to „nie­do­kład­nie”. Prze­cież gła­ska­nie po łeb­ku jest miłe.

– Je­stem. – Je­rzy miał w jed­nej ręce kawę, w dru­giej wiel­ki ta­lerz z ka­nap­ką z ło­so­siem. – Te­raz mo­że­my roz­ma­wiać.

– Dla­cze­go po łeb­kach jest nie­faj­nie? – za­py­ta­ła.

– Że co? Jak dla­cze­go nie­faj­nie? – Pa­trzył na nią kom­plet­nie za­sko­czo­ny, choć wie­dział, że Suka po­tra­fi każ­de­mu sło­wu nadać zu­peł­nie inne zna­cze­nie. Z pa­sją roz­kła­da­ła każ­dy zwią­zek fra­ze­olo­gicz­ny na czyn­ni­ki pierw­sze, bo (jak twier­dzi­ła) sło­wa są naj­lep­szą in­for­ma­cją o czło­wie­ku i ludz­ko­ści.

– No po tych łeb­kach. Prze­cież to głu­pie, cza­sem ro­bie­nie cze­goś po łeb­kach, czy­li po­wierz­chow­nie i nie­do­kład­nie, daje ogrom­ną fraj­dę – ma­chi­na w jej gło­wie już ru­szy­ła – na przy­kład jak pra­cu­jesz od nie­chce­nia, ale nie dla­te­go, że nie lu­bisz, tyl­ko dla­te­go, że pod­cho­dzisz do tego na lu­zie, to prze­cież do­brze, to zna­czy, że nie spra­wia ci to tru­du. A „po łeb­kach” od razu ma pe­jo­ra­tyw­ne zna­cze­nie – sko­men­to­wa­ła.

– Nie pró­bu­ję się na­wet z tobą kłó­cić, bo twój tok my­śle­nia cza­sem mnie po­wa­la. Co ci w tej głów­ce sie­dzi? – Ro­ze­śmiał się swo­im cie­płym gło­sem.

– W łeb­ku, w łeb­ku, chcia­łeś po­wie­dzieć.

– No w łeb­ku, nie ogar­niam two­jej gło­wy.

– Nic się nie martw, ja też…

Opo­wia­da­li so­bie go­rą­ce no­wi­ny z ryn­ku wy­daw­ni­cze­go i róż­ne inne dziw­ne i za­sły­sza­ne hi­sto­rie, któ­re so­bie przy­po­mnie­li. Czas pły­nął nie­spiesz­nie, kawę za­stą­pi­li her­ba­tą. Po­ma­rań­czo­we zo­sta­ły tyl­ko drze­wa, bo nie­bo zro­bi­ło się sta­lo­we. Lu­dzie tłum­nie wcho­dzi­li do środ­ka, i tyl­ko naj­bar­dziej za­pa­le­ni pa­la­cze zo­sta­wa­li na ze­wnątrz. Od­kąd wpro­wa­dzo­no za­kaz pa­le­nia, ogród­ki żyły cały rok. Mimo szro­nu przed ka­wiar­nia­mi były po­usta­wia­ne sto­li­ki, lam­pio­ny i dy­nie. Suka, wraż­li­wa na ota­cza­ją­ce ją ob­raz­ki, stwier­dzi­ła, że ta zmia­na w pra­wie spra­wi­ła, że uli­ce są ład­niej­sze. Uwiel­bia­ła mia­sto i wie­dzia­ła, że pod mia­stem miesz­kać by nie mo­gła. Osie­dla dom­ków na pod­miej­skich ulicz­kach były dla niej tor­tu­rą. Mia­sto żyło, od­dy­cha­ło, mia­ło ener­gię. Nie lu­bi­ła lu­dzi, ale uwiel­bia­ła pa­trzyć na nich znad fi­li­żan­ki kawy. Ulu­bio­nym jej wi­do­kiem była we­du­ta. Kra­jo­braz miej­ski był jej kra­jo­bra­zem i nie po­tra­fi­ła zro­zu­mieć owcze­go pędu swo­ich ró­wie­śni­ków, któ­rzy byli na eta­pie za­kre­dy­to­wy­wa­nia się po uszy na dom­ki na obrzy­dli­wych za­mknię­tych osie­dlach w ja­kimś tam sty­lu. Pro­wan­sja pod War­sza­wą, To­ska­nia pod War­sza­wą, Bre­ta­nia pod War­sza­wą czy ja­koś tam in­a­czej. Kto to wy­my­ślił, prze­cież to głu­pie – stwo­rzyć To­ska­nię na prza­śnym Ma­zow­szu? Ka­ko­fo­nia roz­la­tu­ją­cych się ka­mie­nic była jej mu­zy­ką.

– Suka, ty dzi­cze­jesz. Mu­sisz chy­ba iść do ja­kiejś pra­cy, aby pra­co­wać w gru­pie.

– No wi­dzisz, taka ze mnie dzi­ka suka – od­par­ła, lek­ko roz­draż­nio­na. Wku­rza­ły ją ta­kie uwa­gi, bo były po­dob­ne do uwag jej mat­ki. Wszy­scy uwa­ża­li, że pra­ca w domu ma mniej­szą war­tość, a co wię­cej, jest ja­kaś nie­po­waż­na. Lu­dzie zrów­ny­wa­li to z cha­łup­nic­twem czy ja­kimś in­nym skrę­ca­niem dłu­go­pi­sów.

– Cho­dzi mi o to, że ty chcesz czer­pać z przy­wi­le­jów gru­py z jed­nej stro­ny, a z dru­giej każ­da gru­pa czu­je, że masz ich w du­pie.

– W su­czej du­pie – po­my­śla­ła. – Wciąż nie ro­zu­miem, dla­cze­go nie mogę so­bie pra­co­wać w domu? Tak jak te­raz? Na­praw­dę to ta­kie dziw­ne? Ta­kie awan­gar­do­we? Poza tym dużo pra­cu­ję po knaj­pach, to pra­wie jak open spa­ce w tej two­jej kor­po­ra­cji – od­bąk­nę­ła.

– No tak, ale ja je­stem star­szy i wiem, że ta­kie po­dej­ście do ży­cia źle się koń­czy.

Suka chcia­ła­by wie­rzyć, że Jerz się o nią mar­twi, ale było to ra­czej usta­wia­nie się w po­zy­cji men­to­ra dwa­dzie­ścia lat star­sze­go. Prze­ra­bia­ła to nie­raz i wie­dzia­ła, że jest to stan­dar­do­we za­cho­wa­nie zna­jo­mych płci mę­skiej. Usta­wia­nie i prze­ka­zy­wa­nie mą­dro­ści mia­ła już daw­no za sobą i była świa­do­ma, że oni wcho­dzi­li w te buty na­uczy­cie­la, aby za­cho­wać prze­wa­gę.

– Słu­chaj no, Je­rzu, a ty my­ślisz, że ta two­ja gru­pa coś ci daje? Na­praw­dę? Mózg ci się w pra­niu skur­czył? Chcesz po­wie­dzieć, że co­dzien­ny ry­tu­ał tych bez­sen­sow­nych gru­po­wych czyn­no­ści coś istot­ne­go wno­si do two­je­go ży­cia? Na gru­pę nig­dy nie moż­na li­czyć. Gru­pa to masa, a masa to bez­myśl­ny tłum.

– Ale prze­cież nie­uchron­ne jest ży­cie w ma­sie. – Nie od­pusz­czał, choć wie­dział, że spie­ra­nie się z Suką nie ma naj­mniej­sze­go sen­su, bo lo­gi­ka jej wy­wo­du za­wsze była nie tyl­ko bar­dzo za­ska­ku­ją­ca, lecz tak­że spój­na, i mia­ła sens. Lu­bi­ła też wy­cią­gnąć ar­gu­ment po­ni­żej pasa, ale ro­bi­ła to tak umie­jęt­nie, że nie zdą­żył na­wet po­czuć, że ktoś go bije po ja­jach.

– A gdy­by to­bie, Jur­ku, coś się sta­ło… – kon­ty­nu­owa­ła w wo­ła­czu, więc Ju­rek już wie­dział, że jest wście­kła, a wście­kła Suka to nic do­bre­go. – Wy­obraź so­bie, że masz pro­blem, coś ci się dzie­je złe­go. Wiesz, co robi two­ja gru­pa? Otóż twoi gru­po­wi­cze sia­da­ją na dole w knaj­pie, za­ma­wia­ją kawę i mó­wią: „Bied­ny Ju­rek, zo­bacz­cie, co mu się przy­tra­fi­ło, no po­pa­trz­cie, taki faj­ny fa­cet i ta­kie nie­szczę­ście, ale wie­cie, co jest naj­gor­sze, że dziś do kawy nie ma cu­kru trzci­no­we­go, no, ko­niec świa­ta, Ju­rek w nie­szczę­ściu i na do­da­tek pi­je­my gorz­ką kawę”. Tak by się za­cho­wa­ła ta two­ja gru­pa, a póź­niej ktoś by jesz­cze do­dał: „Ale wie­cie, tak wła­ści­wie on się szwen­dał z mło­dy­mi su­ka­mi po mie­ście. Ja to nie wiem, czy to tak wy­pa­da?! To u kogo grill w week­end?” – za­koń­czy­ła pi­skli­wym gło­sem od­gry­wa­nie ma­tro­ny z jego pra­cy. – To wła­śnie zro­bi­ła­by two­ja bez­myśl­na masa – do­da­ła po te­atral­nej pau­zie.

– No tak, masz ra­cję. Wła­ści­wie nie o to mi cho­dzi­ło – od­parł zre­zy­gno­wa­ny. Wie­dział, że mia­ła ra­cję, i na­wet tro­chę ją po­dzi­wiał za bez­kom­pro­mi­so­wość. Miał świa­do­mość, że nie każ­de­go stać na kon­se­kwent­ne re­ali­zo­wa­nie swo­je­go pro­gra­mu na ży­cie. Ona pro­jek­to­wa­ła je tak, jak so­bie to wy­ma­rzy­ła. Chcia­ła je utkać z mi­łych wra­żeń. Z rze­czy waż­nych, bez bez­myśl­nej po­go­ni, bez na­pię­cia i bez stre­su zwią­za­ne­go z „obo­wiąz­ko­wy­mi” kon­tak­ta­mi mię­dzy­ludz­ki­mi.

Zde­ner­wo­wa­ła ją ta roz­mo­wa. Po pierw­sze, nie wi­dzia­ła nic złe­go w pra­cy w domu, nie wi­dzia­ła sie­bie gdzie in­dziej. Mia­ła też ogrom­ną nie­chęć do pra­co­wa­nia w wy­zna­czo­nych go­dzi­nach. Lu­bi­ła się czuć pa­nem swo­je­go ka­len­da­rza i swo­je­go cza­su. Uwiel­bia­ła jeź­dzić sa­mo­cho­dem, jak czu­ła taką po­trze­bę, to zu­peł­nie bez celu. Jest wiel­ce praw­do­po­dob­ne, że jej mózg w ja­kiś ta­jem­ni­czy spo­sób był po­łą­czo­ny z sil­ni­kiem jej auta. Sie­dze­nie za kie­row­ni­cą mia­ło na nią wy­jąt­ko­wo te­ra­peu­tycz­ny wpływ. Na­wet w nocy, gdy ogar­niał ją pa­nicz­ny lęk, scho­dzi­ła do ga­ra­żu pod­ziem­ne­go po­sie­dzieć w au­cie. Ale to tyl­ko jed­no z wie­lu su­czych nie­kon­wen­cjo­nal­nych zwy­cza­jów i za­cho­wań. Ob­se­syj­nie sprzą­ta­ła. Jej mat­ka twier­dzi­ła, że to pró­ba za­pa­no­wa­nia nad świa­tem, któ­ry ją ota­cza, bo jej we­wnętrz­ny był w wiecz­nym nie­ła­dzie. Staj­nia Au­gia­sza to przy tym pu­de­łecz­ko. Po­nad­to neu­ro­tycz­nie myła ręce, któ­re od nad­mia­ru de­ter­gen­tów były su­che i szorst­kie. Jak ja­kaś pie­przo­na lady Mak­bet. Cie­ka­we, ja­kie wte­dy były my­dła? Wszę­dzie wi­dzia­ła cho­ro­by i bak­te­rie, więc czy­ta­jąc w „Me­di­cal Jo­ur­nals” opis ja­kie­goś cho­rób­ska, za­raz do­cho­dzi­ła do wnio­sku, że jest jego po­sia­da­czem. Jak się oka­zu­je, wiel­ka jest siła pod­świa­do­mo­ści. Je­cha­ła au­tem i ga­pi­ła się na za­pa­lo­ne świa­tła w oknach na Po­wi­ślu. Kto tam miesz­ka, ja­kie ma pro­ble­my, skąd ci lu­dzie są? Te py­ta­nia od za­wsze ją in­try­go­wa­ły, gdy pa­trzy­ła wie­czo­rem na okna. Za­sta­na­wia­ła się też, jak prze­ży­je ko­lej­ny wie­czór w czy­imś to­wa­rzy­stwie.

Ma­rian­na cze­ka­ła na nią z Wy­żłem w jej miesz­ka­niu. Wie­dzia­ła, że szwen­da­ła się gdzieś bez celu, jak to suki mają w zwy­cza­ju. Cze­ka­ła na nią z her­ba­tą. Za oknem za­czął kro­pić deszcz. Suka we­szła zmar­z­nię­ta, Wy­żeł przy­jaź­nie ją po­wi­tał przy drzwiach. Spoj­rza­ła z nie­chę­cią na swo­ją dziew­czy­nę, któ­ra ga­wo­rzy­ła z jej psem. Mó­wi­ła do nie­go, uży­wa­jąc zmięk­czeń, któ­rych Suka nie zno­si­ła. Jak­by Wy­żeł był kre­ty­nem albo Cze­chem. Jemu naj­zwy­czaj­niej się to po­do­ba­ło. Ma­chał uba­wio­ny po­tęż­nym ogo­nem i prze­chy­lał z za­in­te­re­so­wa­niem gło­wę. I zo­staw na mo­ment fa­ce­ta z obcą dupą, oto efekt. Po­czu­ła bo­le­sne ukłu­cie za­zdro­ści, któ­re jej się nig­dy nie zda­rza­ło. Może z wy­jąt­kiem psiej oso­by Wy­żła. Psie oczy i uszy po­ło­żo­ne albo za­cze­sa­ne do tyłu, jak to na­zy­wa­ła, bar­dzo ją roz­czu­la­ły. Dla tego psa mia­ła nie­wy­czer­pa­ne po­kła­dy czu­ło­ści, któ­rych nig­dy nie ży­wi­ła do żad­nej isto­ty ludz­kiej. Ma­rian­na, ubra­na w błę­kit­ną ko­szu­lę i pro­ste je­an­sy, wy­glą­da­ła bar­dzo świe­żo i chło­pię­co. Py­ta­ła, czy Suka chce coś zjeść, wyjść na su­shi czy może coś zo­ba­czyć w ki­nie, w te­le­wi­zji. Nie cho­dzi­ło o to, że Suka nie chcia­ła, ale ja­koś to wspól­ne pla­no­wa­nie bu­dzi­ło w niej agre­sję. Za­sta­na­wia­nie się, dy­wa­ga­cje, czy le­piej tu, czy tam. Prze­cież to bez sen­su. Za­wsze koń­czy­ło się to ja­kimś kom­pro­mi­sem. Nie prze­pa­da­ła też za ro­bie­niem wszyst­kie­go w to­wa­rzy­stwie. To­wa­rzy­stwo było in­te­re­su­ją­ce samo w so­bie i nie po­trze­bo­wa­ło do­dat­ko­wych atrak­cji. Czy na­praw­dę wy­ko­ny­wa­nie ko­le­gial­nie czyn­no­ści pro­za­icz­nych da­wa­ło ko­muś szczę­ście? Suka mia­ła przez to pro­blem z grą w te­ni­sa. Była to­tal­ną fa­na­tycz­ką nart, jeź­dzi­ła na nich, od­kąd się­ga­ła pa­mię­cią. Mała pu­cha­ta Suka w swe­ter­ku w pa­ski na sto­ku. To jed­no z pierw­szych wspo­mnień z dzie­ciń­stwa. Od szes­na­ste­go roku ży­cia na nar­ty za­czę­ła jeź­dzić sama. Nie prze­szka­dza­ła jej sa­mot­ność na sto­ku, ra­czej ją to krę­ci­ło. Jak so­bie da radę sama? Off-road w świe­żym śnie­gu tyl­ko z GPS? Ide­al­nie! Jeź­dzi­ła i my­śla­ła. Te­nis stwa­rzał pe­wien pro­blem: na­le­ża­ło mieć ko­goś po dru­giej stro­nie kor­tu. I jak tu ko­goś ta­kie­go zna­leźć? Naj­lep­szym roz­wią­za­niem, cho­ciaż dość kosz­tow­nym, był tre­ner. Re­la­cja była ja­sna, a bank­not wrę­cza­ny pod ko­niec gry wy­ja­śniał wszyst­kie wąt­pli­wo­ści. Nikt nie mu­siał z sobą roz­ma­wiać i uda­wać za­in­te­re­so­wa­nia part­ne­rem do gry. Taka kor­to­wa dziw­ka.

– To idzie­my do tego kina? – do­py­ty­wa­ła się Ma­rian­na.

– Nie, nie chce mi się. Może zo­ba­czy­my coś w domu albo po­czy­ta­my?

– Tak osob­no?

– A moż­na czy­tać ra­zem? – za­py­ta­ła re­to­rycz­nie Suka.

– Dla­te­go się py­tam. My­śla­łam, że spę­dzi­my ra­zem wie­czór.

– Prze­cież spę­dza­my – mruk­nę­ła Suka.

– Ale R-A-Z-E-M! – prze­li­te­ro­wa­ła. – Wiesz, co to w ogó­le ozna­cza? – wy­bu­chła Ma­rian­na.

– Wiem, ty i ja czy­ta­my na prze­ciw­le­głych koń­cach ka­na­py.

– Nie, to nie to!

– Nie wrzeszcz tu na mnie. U mnie w domu się nie krzy­czy – po­wie­dzia­ła pra­wie szep­tem Suka. Na­uczy­ła się tej re­to­rycz­nej sztucz­ki w pod­sta­wów­ce. I wła­śnie ona po­zwo­li­ła jej prze­trwać prze­pły­nię­cie tej gno­jów­ki, któ­rą zwą sys­te­mem edu­ka­cji. Na­uczy­cie­le, nie­przy­zwy­cza­je­ni do dzie­ci ma­ją­cych wła­sne zda­nie, wrzesz­cze­li na nie nie­mi­ło­sier­nie. Suka mia­ła wraż­li­we uszy. Tak po psie­mu. Wy­so­kie dźwię­ki spra­wia­ły jej ból. Wte­dy bar­dzo spo­koj­nie od­po­wia­da­ła temu nie­szczę­śni­ko­wi, któ­re­mu się wy­da­wa­ło, że jego mi­sją jest nie­sie­nie ka­gan­ka oświa­ty, że nie bę­dzie to­le­ro­wać krzy­ku. Na­uczy­ciel naj­czę­ściej za­mie­niał się w słup soli. Póź­niej wy­rzu­cał ją do dy­rek­to­ra. Suka lu­bi­ła to za­mie­sza­nie. Śmie­szy­ło ją to, że taki pa­lant zwa­ny na­uczy­cie­lem tak bar­dzo chce za­de­mon­stro­wać swo­ją wła­dzę. Uwa­ża­ła, że ktoś, kto ma chęć wła­dzy, bę­dzie ją ak­cen­to­wał w par­la­men­cie, w rzą­dzie, w szko­le, na ze­bra­niu lo­ka­to­rów, w spół­dziel­ni miesz­ka­nio­wej, a na­wet wo­bec żony i psa. Krót­ko mó­wiąc, brzy­dzi­ła się tym.

– Prze­cież nie