Sukces w rozmiarze XXL
- Wydawca:
- Instytut Wydawniczy Latarnik
- Kategoria:
- Poradniki
- Język:
- polski
- ISBN:
- 978-83-63841-07-2
- Rok wydania:
- 2013
- Słowa kluczowe:
- dominika
- dwóch
- kilogramy
- których
- marzena
- poglądy
- rozmiarze
- starzy
- sukces
- wiele
- zawodowy
- mobi
- kindle
- azw3
- epub
Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).
Kilka słów o książce pt. “Sukces w rozmiarze XXL”
Czy gruba kobieta może być ładna? – zapytałam panią psycholog Katarzynę Miller. Pani Kasia, po chwili namysłu, odpowiedziała: „Cóż… Grube bywają prześliczne. Chude bywają prześliczne. Średnie bywają prześliczne. Malutkie bywają prześliczne. Ogromne bywają prześliczne… Oraz bywają kobiety, które nam się nie podobają. Nawet jeżeli są szczupłe i zadbane, prawda? Są ludzie młodzi, którzy są starzy duchem. Są ludzie piękni niezadowoleni ze wszystkiego. I są tacy, za których z wyglądu nikt pięciu złotych by nie dał, a po dwóch tygodniach znajomości uwielbiamy ich”. – Hm… Pomyślałam sobie. Coś w tym jest. Przecież ja czułam się gruba, gdy ważyłam osiemdziesiąt, ale też sześćdziesiąt czy pięćdziesiąt trzy kilogramy. Być może nie jest więc takie istotne, ile ważymy, ale to, jak się czujemy we własnej skórze? Postanowiłam poruszyć ten temat z kobietami w rozmiarze XXL. Pisarkami, piosenkarkami, aktorkami czy modelkami. Wiele mi odmówiło, jednak znalazły się takie, które potrafiły powiedzieć o sobie: „Tak, jestem gruba”. To właśnie one, odważnie, inteligentnie, dojrzale spróbowały odpowiedzieć na pytania zawarte w tej książce: Czy można, nie będąc szczupłą, osiągnąć sukces zawodowy i szczęście, jakim kosztem. Czy kobiety sukcesu w rozmiarze XXL marzą nadal o wciśnięciu się w rozmiar XS? Jak zmieniają się poglądy na życie, samoocena, życiowe wybory, styl życia, obraz siebie gdy chudniemy i tyjemy? Czy i jak można być szczęśliwą w rozmiarze XXL? A może to zależy…
Małgorzata Szcześniak
W książce o swoim sukcesie opowiedziały:
Monika Ambroziak
Stanisława Celińska
Dominika Gwit
Gosia Janek
Elżbieta Jodłowska
Edyta Jungowska
Katarzyna Lengren
Urszula Lola
Katarzyna Miller
Marzena Sztuka
Monika Szwaja
Elżbieta Zapendowska
Dorota Zawadzka
Polecane książki
Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Małgorzata Szcześniak
Projekt okładki i stron tytułowych
Marcin Szczygielski
Redakcja
© Copyright by Małgorzata Szcześniak, 2013
© Copyright by Instytut Wydawniczy Latarnik, 2013
Specjalne podziękowania dla Doroty Nosowskiej, której pomysł okazał się inspiracją do napisania tej książki.
Projekt typograficzny i skład komputerowy Oficyna Wydawnicza AS
ISBN 978-83-63841-07-2
INSTYTUT WYDAWNICZY LATARNIK
IM. ZYGMUNTA KAŁUŻYŃSKIEGO
Warszawa, ul. Cypryjska 89
tel./fax 22 614 28 34
e-mail:latarnik@latarnik.com.pl
sklep@latarnik.com.pl
Marketing i promocja: Bartosz Dworzyński
e-mail:dworzynski@latarnik.com.pl
Zapraszamy do księgarni internetowej
www.latarnik.com.pl
oraz na nasz profil na portalu Facebook
www.facebook.com/iwlatarnik
Warszawa 2013
Skład wersji elektronicznej:
Virtualo Sp. z o.o.
Mojemu mężowi
Monika „Dzidzia” Ambroziak
Od lat związana z Teatrem Studio Buffo. Debiutowała w musicalu „Metro”, z którym wystąpiła na Broadwayu. Znana z wykonania takich piosenek, jak Czekolada, Vsjo mogut karoli, Ya sashla s uma, Gdzie ci mężczyźni, Zapomnisz o mnie, I Will survive. Zagrała w 17 filmach (m.in. „Sztos”, „Chłopaki nie płaczą”, „To ja, złodziej”), przede wszystkim w rolach komediowych. Współpracowała m.in. z Kayah, Kasią Kowalską, Mietkiem Szcześniakiem, Tadeuszem Nalepą, Kasią Klich, Kosikiem Yoriadisem, grupą Perfect, Izabelą Trojanowską, Andrzejem Krzywym, Andrzejem „Piaskiem” Piasecznym. Dzidzia to jej pseudonim artystyczny, a także tytuł jej pierwszego solowego spektaklu – koncertu, którego premiera odbyła się 7 marca 2003 roku w Studio Buffo. Pozowała dla magazynów „Pani”, „Sukces”, dwukrotnie dla „Twojego Stylu”. Prywatnie w szczęśliwym związku z młodszym od siebie Krzysztofem Rymszewiczem, aktorem Studia Buffo i wielbicielem kobiecych kształtów. Ma z nim córeczkę Zosię. Monika nosi rozmiar 42-44.
SPOD ZNAKU ZEBRY
Podobno chciała Pani zostać aktorką już w podstawówce. W wypracowaniach z języka polskiego pisała Pani: „Bo aktorka może być każdym, kim chce”. Kim wtedy chciała Pani być?
Każdym! Chciałam być każdym! Kelnerką, pielęgniarką, bo chodzi ubrana na biało, ze strzykawką w ręce, i ma taki fajny czepek. Lekarzem, nauczycielką, bo w wieku szkolnym to chyba marzenie większości dziewczynek. W tym czasie po prostu nie mogłam się zdecydować, kim chciałabym być, kusiło mnie wiele zawodów. Wreszcie wybrałam aktorstwo, bo aktorka może się wcielić w każdą z tych postaci.
Świetnie to rozumiem! Ja z tego samego powodu zawsze chciałam pisać. Bo taka pisarka to może być choć na chwilę piękną kobietą, wampem, słodką idiotką. A właśnie, nie kusiło Pani, aby wcielić się w rolę lalki Barbie?
[śmiech] Takiej plastikowej blondyneczki? A wie Pani, że jakoś nie. Nie jest to szczyt moich marzeń.
Jaki jest więc Pani ideał piękna?
Nie mam takiego ideału! Pięknem w ogóle nie zaprzątam sobie głowy, to dla mnie temat drugorzędny. Oczywiście lubię się otaczać ładnymi przedmiotami, ale nie spędza mi to snu z powiek. Nie mogę na przykład powiedzieć, że podobają mi się blondyni z niebieskimi oczami, nie! Raz mi się podoba blondyn, ale widzę też przystojnego bruneta. A czasem ktoś jest po prostu interesujący i fajny, i to wystarczy. Na wojnie i w miłości nie obowiązują sztywne reguły! Mój narzeczony (sporo ode mnie młodszy) urzekł mnie nie dlatego, że jest niebieskookim blondynem. Zaintrygował mnie swoją wytrwałością, osobowością i charakterem. A zresztą to on się we mnie zakochał, to on drążył temat. Na zasadzie kropli, która drąży skałę nie siłą, lecz częstym spadaniem. Chodził, chodził i wychodził swoje. To że jest młodszy, akurat nie ma żadnego znaczenia.
Wiele kobiet będzie Pani teraz zazdrościło! Szczególnie że układa się Pani nie tylko w miłości (więc może proszę nie grywać w karty, co?). Błyszczy też Pani na scenie. Wróćmy do początków. Dostała Pani rolę w spektaklu „Metro”, chociaż na przesłuchaniach nie brakowało setek szczuplejszych dziewczyn. Ciężko było?
Tak, ale ciężko było wszystkim. Wszyscy musieli przychodzić co tydzień, co tydzień śpiewać i tańczyć. Przeszliśmy wiele tygodni eliminacji. Później, z grupy stu osób, którą skoszarowano na dwa miesiące, również sporo odpadło. Na castingu zaśpiewałam dwie piosenki: Kaziu, zakochaj się i Niech żyje bal! Zaliczyłam wokalny. Super! Najbardziej bałam się egzaminów z tańca. Startowało ze mną mnóstwo dziewczyn po szkołach baletowych. Jakie ja miałam z nimi szanse? Gdy zaczęły kręcić piruety, mnie i koleżance, z którą pojawiłam się na castingu, oczy wyszły z orbit. My mamy to zatańczyć? Ale jak? Przecież te dziewczyny ćwiczyły latami. Wybrałyśmy się więc na rozmowę z dyrektorem szkoły baletowej i desperacko poprosiłyśmy go o kontakt do kogoś, kto naprędce, w tydzień, nauczy nas podwójnego piruetu. I nie że złapałyśmy dyrektora za rękaw w korytarzu. Najnormalniej w świecie wpakowałyśmy mu się do gabinetu! Myślał, że się przesłyszał. Dał nam dwa nazwiska znanych tancerek, ale żadna z nich nie podjęła się tego zadania.
No to musiała Pani nieźle zaśpiewać!
A wie pani, że wkrótce okazało się, że jestem jedną z lepiej ruszających się osób z grupy śpiewających. Bo podzielono nas na sikorki, czyli tych, którzy śpiewają, oraz małpki, czyli tych, którzy tańczą. No i ja byłam z tych „ruchawych” sikorek!
I jak to się stało, że ta „ruchawa” sikorka znalazła się na Broadwayu?
Widzi Pani, my od początku mieliśmy cel – pojechać na Broadway. Oczywiście wtedy jeszcze nie wiedziałam ani co to jest Broadway, ani co to jest musical. Ważne było, aby gdzieś śpiewać. Na normalnej scenie, a nie po kątach.
Do kotleta…
Do jakiego kotleta? Myli pani czasy! Dziś mamy zupełnie inne realia. To był rok dziewięćdziesiąty, nie było pięćdziesięciu konkursów wokalnych, nie było stu szkół prywatnych. Nie było nic! Nie można nas oceniać z dzisiejszej perspektywy! W tamtym okresie były szkoły muzyczne, dwie lub trzy w Warszawie, i Państwowa Wyższa Szkoła Teatralna. Dopiero później Halina i Jan Machulscy jako pierwsi otworzyli swoją szkołę teatralną. Przed nimi nie było nic! Nie było możliwości grania nawet do kotleta, jeśli nie miało się szkoły, podobnie ze śpiewaniem! Dzisiaj są castingi, bierze się ludzi z ulicy. I zapycha się show-biznes miernotami. Śpiewać każdy może, wmówiono to naszemu narodowi – ale chyba pod prysznicem. Albo spójrzmy na polskie seriale, we wszystkich grają ciągle ci sami aktorzy. Włączasz telewizor i nie wiesz, jaki film leci. Można się pomylić [śmiech].
Jaką drogę powinien więc wybrać dziś początkujący artysta?
Jeśli się uda, można pójść do jednego z talent show, chociaż tak naprawdę to niczego nie gwarantuje. Szybko może się okazać, że nie wystarczy dobrze śpiewać. Trzeba jeszcze na dłużej skupić na sobie zainteresowanie mediów, coś sobą prezentować. Prawdziwy artysta nie mieści się w żadnych ramach! Musi mieć w sobie coś.
Nadwaga przeszkadza w osiągnięciu zawodowego sukcesu?
Jeżeli przeszkadza, to tylko dlatego, że ludzie, którzy rządzą polskim show-biznesem, mają parcie, żebyś była taka a nie inna. Żebyś schudła. Przez ponad dwie dekady swojej pracy artystycznej zawsze odbierałam od ludzi sygnały, że im się podobam taka, jaka jestem. Nigdy, wychodząc na scenę, nie odczułam, że jestem gorsza niż koleżanki.
Z Nataszą Urbańską wykonujecie razem jeden utwór. Parodiujecie Yulię Volkową i Elenę Katinę z rosyjskiego zespołu t.A.T.u. Wzorem rosyjskich wykonawczyń całujecie się nawet w usta!
Już nie. Zastąpiły nas młodsze. [śmiech]
Jakim dzieckiem Pani była? Czy już we wczesnych latach była Pani większa?
Tak mi się wydawało. Chociaż gdy teraz patrzę na moje zdjęcia z dzieciństwa, wcale nie wydaję się sobie gruba. Nie odbiegam od innych dzieciaków. Wtedy jednak tak o sobie myślałam – ale ja jestem duża!
Czyli świadomość nadwagi tak naprawdę tkwi w naszym umyśle, nie jest to kwestia ciała. Jesteśmy za grube, gdy ważymy 80, 70, ale też 60 kilogramów. Jesteśmy za grube zawsze!
Możliwe. Każda z nas ma swoją granicę bycia grubą. Kiedy kobieta może powiedzieć o sobie, że jest gruba? Gdy ma dwa wałki? Albo jak wisi jej podgardle? Czy może gdy ma dużą pupę? Ja nie mam tego ostatniego problemu. Jestem typem jabłka, czyli większa góra, mniejszy dół. I myślę, że to jest ta gorsza opcja.
Dla zdrowia gorsza.
Nie tylko dla zdrowia. Jeśli gruszka ma smukłą buzię i górę, za to większy dół, ludzie odbierają ją jako szczupłą. Dopiero potem zauważają: ależ ona ma pupę! Przykładem może być Nigella Lawson. Dopóki pokazywana jest jej buzia, ramiona, piersi – widzimy kobietę szczupłą. Dopiero w momencie, gdy kamera zjeżdża w dół, myślimy: o, ta pani jest konkretna! A jabłko? Okrągła buzia, wisząca bródka, plecy tłuściutkie, brzuszek okrągły. Jestem takim typem. Od zawsze postrzeganym jako piłeczka albo grubasek!
Eeee… Ja też jestem jabłkiem i na pociechę powiem Pani, że taką nadwagę łatwiej się tuszuje. Wystarczy włożyć obszerniejszą bluzkę, za to można podkreślić szczupłe nogi!
Tak, wystarczy włożyć na siebie worek! Oj, jak ja starałam się zrzucić ten brzuszek, ile mnie to kosztowało wysiłku… Czasem mi się udawało, na moment.
Tak? A co Pani robiła?
Na pewno nie ćwiczyłam, nie, nie, broń Boże! Nie lubię ćwiczyć. Ale myślę, że może jednak trochę powinnam. Może wtedy moje ciało nabierze większej jędrności? W pewnym wieku jest to chyba konieczne, co? Dla mnie od kilku lat podstawą jest zdrowe odżywianie.
Właśnie! Wiem, że jest Pani na tym zafiksowana. Nie jada Pani niczego, co rzuca cień.
Nieee… Po prostu wykluczyłam z mojej i domowników diety produkty wysoko przetworzone, krowie mleko, ser, wieprzowinę, mąkę pszenną i biały ryż. Dziecku kupuję do przedszkola deserki sojowe, czekoladę 70% kakao, a do picia po prostu wodę! Z soków Zosia pije tylko te wyciskane z prawdziwych owoców. Wyłączyłam z naszej diety węglowodany, które po spożyciu zamieniają się w cukier. Unikam konserwantów, choć te w małych ilościach też są potrzebne. Bez nich wędliny, które jemy na co dzień, by nas po prostu zabiły!
I nigdy, nigdy się Pani nie łamie?
Owszem, łamię się. Najczęściej podczas wakacji w Grecji. Wtedy sobie odpuszczam, nie liczę kalorii, jestem totalną hedonistką. Jem sery, mleko, wszystkie mięsa, uwielbiam greckie pita giros.
A może nie trzeba od razu stosować takich drakońskich ograniczeń? Przecież są pewne triki, które pomogą ukryć tych parę zbędnych kilogramów.
Przede wszystkim, tu popieram Tomasza Jacykowa, bielizna korygująca. Wychodząc na scenę, często mam ją na sobie. Normalnie mam na sobie gacie, które zbierają mnie w kupę! Od razu ubranie inaczej leży! I jeśli nie jesteśmy osami czy nawet szerszeniami, to włóżmy na to jeszcze jakieś fru-fru, które nie będzie nas obciskać.
Bielizna korygująca? A co, jeśli idziemy na tzw. rozbieraną randkę?
Eee, jak pójdziemy już na taką randkę, to czy będziemy w gaciochach, czy bez, to nie ma znaczenia, bo je po prostu zdejmiemy, i już!
Ale na scenę obciskające majciochy pod spód, na wierzch lekkie fru-fru i już?
Tak, tylko bez przesady! Nie wkładajmy worków! To jest taka właśnie polska moda – jeśli jesteś grubsza, jesteś skazana na worek lub namiot. Ewentualnie na garsonkę typu ciocia Klocia. Do tego papiloty lub trwała ondulacja. Wcale nie musi tak być. Nie musimy już lecieć do Stanów ani nawet do Londynu, gdzie jest wszystko we wszystkich kolorach i rozmiarach. Wybierzmy się bliżej – do Niemiec. Tam już można się ubrać. Duże rozmiary to połowa wieszaka, a nie jego koniec. Lubię być dobrze ubrana. Szczególnie dobrze chcę wyglądać na scenie.
Tak, pamiętam, kiedy zobaczyłam Panią pierwszy raz. Było to w Sali Kongresowej. Miała Pani na sobie srebrzystą, mieniącą się sukienkę i boa z piór. Wyglądała Pani bosko! Janusz Józefowicz na koniec waszych występów poprosił publiczność o nagradzanie brawami ulubionych artystów. Mój mąż klaskał jak oszalały dla Nataszy Urbańskiej, ja biłam brawa Pani. Czy bardziej podoba się Pani kobietom?
Nie sądzę. Mężczyznom też się podobam. [śmiech]
Nawiązując do Janusza Józefowicza i jego pomysłów na przedstawianie Pani – skąd się wziął pseudonim Dzidzia?
Ze szkoły. Coś tam nabroiłam, na przerwie podszedł do mojej klasy dyrektor i zapytał: „Dzidzia Ambroziak, która to?”. Opowiedziałam to zdarzenie kolegom z zespołu, i tak mnie przezwali.
Janusz Józefowicz często zapowiada Panią na scenie z ironią i sarkazmem. Mówi na przykład, że kiedyś, gdy nie dostała Pani dużych braw, zdenerwowała się Pani i wyszła w trakcie piosenki, a dwa tygodnie później odnaleziono Panią w lasach Opolszczyzny, gdzie oprowadzała Pani wycieczki śladami Edyty Górniak. I że jak nie będą Pani odpowiednio dużo klaskali, nie gwarantuje, że znów Pani nie ucieknie. Nie denerwuje Panią to? Nie kusi, aby przywołać go do porządku?
Kusi. Bo robi ze mnie osobę trochę niezrównoważoną, no ale cóż. Kiedyś Janusz Józefowicz zapowiadał mnie jako gwiazdę, obecnie robi w taki sposób. Nie mam na to wpływu. Nie dyskutuje się z dyrektorem.
A Pani relacje z Januszem Stokłosą? Jak się układają od momentu, gdy zapytał, widząc Panią pierwszy raz: „Pani z kościoła czy do kościoła”?
Normalnie. Jest prezesem. [śmiech]
Ma Pani na koncie 22 spektakle i 17 filmów, w których niemal zawsze (z wyjątkiem „Chłopaki nie płaczą”) jest Pani na drugim planie, w cieniu tych szczuplejszych. Grywa Pani prostytutki, kasjerki, pielęgniarki, sąsiadki, kochanki, urzędniczki. Czy XL-ka jest skazana na role drugoplanowe?
Najczęściej tak. Czasem bywa inaczej, jak w wypadku Anny Guzik, która gra główną rolę w „Heli w opałach” czy Marcysi ze „Złotopolskich” (w tej roli Magda Stużyńska) albo Kasi Bujakiewicz w „Na dobre i na złe”. Do tego w mediach obowiązuje zasada – jak jest gruba, to żeby coś śmiesznego zagrała. Bo jak gruby, to śmieszny. Jest z kogo drzeć łacha!
A, i tu Panią mam! To może warto schudnąć?
Jeśli ktoś chce, niech chudnie. Na pewno warto dla zdrowia. Dla mnie zdrowie jest priorytetem. Swoją córkę uczę zdrowych zasad odżywiania, żeby było jej w życiu łatwiej, nie tak jak mnie. Babcia zawsze mi podtykała, jak każda babcia, różne smakołyki: boczuś, kiełbaskę, kotlecika, chlebek, serek – a pućki rosły. Swoje dziecko staram się prowadzić zupełnie inaczej. Kiedyś istniał pogląd, że jak dziecko grube, to zdrowe, i wyrośnie z tego, a chude to anemik. Teraz mówi się już o tym, że dzieci z nadwagi nie wyrastają. Jemy przecież tyle chemii. Nie chcę Zosi robić sieczki w jelitach. Odżywianie to połowa sukcesu. Jest jeszcze coś takiego jak detoksykacja organizmu. Udrażnianie, oczyszczanie. Czy Pani wie, że są takie złogi w organizmie człowieka, które siedzą w nas dziesiątki lat? Zawdzięczamy je właśnie naszym rodzicom i dziadkom. Bardzo polecam oczyszczanie jelit. W Polsce robi to coraz więcej osób. Choć nasze jelita to ciągle temat wstydliwy. A pupa?
O tym w ogóle nie rozmawiamy. Tymczasem nasze jelita są poplątane i pełne złogów. W krajach cywilizowanych, takich jak nasz, nie spotyka się już ludzi z prawidłowo ułożonym jelitem grubym. Złogi skręcają nasze jelita i powodują wzdęcia. A dzieje się tak najczęściej z powodu węglowodanów. Proszę sobie wyobrazić, że bułeczka, taka z rodzaju napompowanych, z siateczką w środku, zrobi nam się taka sama w jelitkach. I jeśli dodatkowo nie pijemy tych siedmiu czy ośmiu szklanek wody dziennie, to ona sobie w tych naszych jelitkach zaschnie i pozostanie na pięćdziesiąt lat. Nie wyjdzie nawet wtedy, gdy się zatrujemy i mamy problemy z żołądkiem. Te złogi powodują opóźnioną alergię pokarmową, z powodu której tyjemy, mamy pryszcze, cellulit, astmę i mnóstwo innych schorzeń, które „nie wiadomo, skąd się wzięły”.
Ale mnie teraz Pani wystraszyła!
Takie same złogi robią produkty z krowiego mleka. Najgorszy jest żółty ser. A makaron, który zaschnie w durszlaku i się sklei, zaschnie również w jelitach. Pamiętajmy, że tam jest środowisko wilgotne i ciepłe – 36,6 stopni C.
I co, jedzmy wobec tego więcej błonnika, będzie nam czyścił jelita?
Owszem, ale tylko wtedy, gdy nasze jelita są drożne. Jeżeli są pozapychane, dobroczynny błonnik osadzi się przy złogach! Ale to temat rzeka – mogę o tym rozmawiać godzinami!
Co Panią zmotywowało do takiej dbałości o siebie?
Kilka lat temu zgłosiła się do mnie klinika medycyny naturalnej. Chcieli mnie tam oczyścić, odchudzić i w ogóle zrobić ze mną wszystko. Ale czynili wokół tego za dużo tajemnic. Podczas pierwszej wizyty w tej klinice kobieta, która się mną zajmowała, zwracała się do mnie per Agnieszka, a było to imię, które w owym czasie ze względów osobistych działało na mnie jak płachta na byka! Rozumie więc Pani, jak bardzo mnie to zirytowało. I w dodatku nie powiedziała tego raz czy dwa razy podczas spotkania, ale…
Tyle razy, że uwierzyła Pani, że ma tak na imię?
Nie, że już myślałam, że ją po prostu lutnę! Zresztą za piątym razem powiedziałam, że mam na imię Monika i proszę nie mówić do mnie Agnieszka. Na co ona: „No oczywiście, pani Agnieszko…”. Normalnie chciałam ją zabić! Gdy po dwóch dniach przyszłam na umówiony zabieg, usłyszałam od kolejnej pielęgniarki „Pani Agnieszko, proszę tutaj”. Dym poszedł mi uszami, popłakałam się i wyszłam. Bo może one myślały, że jestem kimś innym? Wtedy się to wszystko trochę rozpadło, ale ziarno wiedzy zostało zasiane. Od tamtej pory zaczęłam się bardziej interesować zdrowym stylem życia i drążyć temat. Miałam już zrobiony test nietolerancji pokarmowej, mam więc wykres tego, co mogę, a czego nie mogę jeść. I wreszcie trafiłam do pana, który czyści te wszystkie świństwa w jelitach. Uwielbiamy go z narzeczonym! Od czyszczenia jelit spada brzuszysko. Przed wakacjami i karnawałem ludzie chodzą do niego płukać jelita jak oszalali. Są oczywiście przeciwnicy tej metody. Podobno ona uzależnia, nie wolno więc stosować jej zbyt często. Jelita to mięśnie, jeśli odbierzemy im pracę, rozleniwią się. Po prostu! Choć podobno grubachy w Ameryce tak robią. Najpierw idą do McDonalda, objadają się, a potem wędrują na płukanie jelit. To chore!
Wracając do występów w Studio Buffo. Podobno Janusz Józefowicz kiedyś postawił Pani ultimatum: albo Pani schudnie, albo przestaje grać.
Nieeee… Tak naprawdę chodziło o jedną rolę, do której powinnam być chudsza. Nie schudłam! Spięli mnie w jakieś gorsety, oczy wyszły mi na wierzch, ale jakoś dałam radę! Fakt, Józefowicz kazał mi wtedy stanąć na wadze. W pierwszej chwili pomyślałam, że żartuje. Ale stanęłam. I okazało się, że ważę pięć kilo więcej niż zazwyczaj, pięć kilo więcej niż przed ciążą. Bo u mnie widać każdy kilogram. Zaraz robią mi się wałki, plecki, brzuszek. Janusz troszkę się zdziwił i odpuścił.
Czyli ten gorset zaszył Pani mieszkający w Pani szafie potwór – mała, złośliwa kaloria?
Cóż… Widzi Pani, ja o swojej wadze za dużo nie myślę. Czasem zauważę, że coś ciasno się w tych ciuchach zrobiło. Jakiś czas temu przed występem wkładałyśmy z dziewczynami sukienki, których dawno nie nosiłyśmy. I zgodnie stwierdziłyśmy, że dopiero teraz widzimy, co zrobiła z nas dwutygodniowa przerwa w pracy. Siedzenie w domu, nicnierobienie i podjadanie nie sprzyja szczuplej sylwetce. Tyle że nie tylko ja nie mogłam się dopiąć w tej kiecce. Te chude też nie mogły, też im ciałka przybyło. Wiadomo, u nich to wszystko mniej widać, ale ledwo się w te sukienki wbiły. Pewnie w ich szafach także mieszkają kalorie.
Próbowała Pani zrzucić więcej?
Raz byłam na naprawdę ostrej diecie kopenhaskiej. Drastycznie ograniczyłam węglowodany. W ciągu dwóch tygodni schudłam osiem kilogramów. Nikt mi nie kazał, sama chciałam. Najbardziej przytyłam w ciąży – 11 kilo! Choć bardzo uważałam na to, co jadłam, miałam też wtedy cukrzycę ciężarnych. Ponieważ nie chciałam przyjmować insuliny, zdecydowałam się na dietę, na skrupulatne pilnowanie składu posiłków. Choroba była w mojej rodzinie od dawna, na cukrzycę zmarł mój tata. Codziennie mierzyłam poziom glukozy i stawałam na wadze. Jednak po porodzie ciężko mi było zrzucić zbędne kilogramy. Dojście do wagi sprzed ciąży zajęło mi trzy lata.
Zna Pani swoje atuty. Wie, jak śpiewa, jak angażuje się na scenie. Jest Pani lubiana. Ma Pani osobowość. Mówi Pani o sobie, że jest dobra i szczera. Nie kopie pod nikim dołków. Czy wierzy Pani w pogląd, że XL-ki są bardziej pozytywnie nastawione do życia?
Nie wiem… Bo co? Bo one jedzą, a chude nie jedzą? Znam takie chude, które jedzą, rąbią takie fury jedzenia, że Boże drogi! O, takim to ja zazdroszczę! Mam taką koleżankę w teatrze. Ależ ona jest chuda, najchudsza ze wszystkich. A je najwięcej. Jak chłop. I to rosły jak dąb.
I co, czy tym grubszym trudniej być szczęśliwą w miłości, przyjaźni, akceptować siebie, funkcjonować w codzienności?
Nie, nie i jeszcze raz nie! Chociaż show-biznes jest niesprawiedliwy. Ma kręćka na punkcie szczupłości. Bez sensu – ja poszukuję dobrego menedżera, który zajmie się promowaniem mnie. Pobije się o główne role, zawalczy o miejsce na okładce. Tymczasem stawiam na siebie. Wraz z moim partnerem Krzysztofem piszemy piosenki. Wierzę, że radia będą chciały je puszczać.
Widziałam Panią w bardzo popularnym filmie Mitji Okorna „Listy do M…”. Zagrała tam Pani rolę grubej matki grubej córki. Typ bazarowej przekupy. Ma Pani do siebie dystans?
Pewnie! Lubię takie role. Choć przyznam szczerze, nie wyglądałam wtedy najlepiej.
Zgodziła się Pani na sesję zdjęciową w „Twoim Stylu” i udział w reportażu o XXL-kach. Jednak na zdjęciach widzę kobietę po prostu piękną. To jest Pani XL-ką czy nie?
Jestem jak Alicja w Krainie Czarów, po dwóch stronach lustra. Albo jak zebra: dla chudych za gruba, dla grubych za chuda.