Strona główna » Literatura faktu, reportaże, biografie » Sven Hannawald. Triumf. Upadek. Powrót do życia

Sven Hannawald. Triumf. Upadek. Powrót do życia

5.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-7924-149-1

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Sven Hannawald. Triumf. Upadek. Powrót do życia

Sukces ma swoją cenę.
Czasami zbyt wysoką.

Kilkadziesiąt milionów osób wstrzymało oddech.
6 sekund rozbiegu, kluczowe 0,3 sekundy na wybicie, 6 sekund lotu.
131,5 metra. Czwarte zwycięstwo w czwartym konkursie Turnieju Czterech Skoczni.
Przepustka do nieśmiertelności.

Zaledwie dwa lata później jego wspaniale rozwijająca się kariera została nagle przerwana. Psychiczna presja okazała się nie do udźwignięcia. Napady szału i agresji, anoreksja, lęk przed opuszczeniem domu. Diagnoza: system wypalenia. Powrót do normalnego życia zajął mu długie pięć lat.

Apel Adama Małysza przywrócił mu w Polsce należny szacunek, a z czasem również sympatię. Teraz możemy zobaczyć w nim nie tylko sportowego herosa, ale przede wszystkim wrażliwego człowieka, któremu udało się wyrwać ze szponów depresji i uratować własne życie.

Polecane książki

Z ebooka dowiesz się między innymi: 1. Jaka jest definicja czasu pracy i dyżuru 2. Jak prowadzić ewidencję czasu pracy kierowców 3. Jak odebrać poprawnie odpoczynek 4. Jak poprawnie wystawić zaświadczenie o nieprowadzeniu pojazdu...
Klasyka polskiej literatury górskiej. Historia ta służyła za wzór i inspirowała kolejne pokolenia wspinaczy i podróżników. To reporterska opowieść o Pierwszej Polskiej Wyprawie Andyjskiej – pionierskiej eskapadzie w nieznane góry, zmaganiach ze sprzętem, nietestowanym wcześniej w tak trudnych warunk...
„Znaki życia. Tom I” Wioletty Milewskiej to opowieść o trzech kobietach samotnych w związkach. Malwina od lat zmaga się z uzależnieniem. Brak zrozumienia ze strony bliskich i ciągłe cierpienie powodują poczucie izolacji, zaś ustawiczna walka o przetrwanie związku doprowadza kobietę do...
W książce omówiono kwestię odpowiedzialności za szkody spowodowane na ziemi przez statki powietrzne, szczegółowo analizując prawo międzynarodowe oraz rozwiązania przyjęte przez poszczególne kraje, w tym przez rząd USA po atakach terrorystycznych z 11 września 2001 r., dotyczące kompensacji szkód, za...
„Dzieci Soma Seba” Jacka Grzelakowskiego to opowieść psychologiczna. Bohaterem jest Konrad, student prawa, smakujący uroki dorosłego życia, dzięki zamożnym rodzicom. Człowiek szczęśliwy, posiadający wszystko, o czym zamarzy, a do tego bezgranicznie zakochany w Ewie. Jego dotychczasowe i beztroskie ż...
Prostsza sprawozdawczość w zakresie prowadzenia list oczekujących na świadczenia udzielane na podstawie karty DiLO to jedna z ważniejszych zmian w przygotowanej nowelizacji ustawy o świadczeniach opieki zdrowotnej finansowanych ze środków publicznych. Ma zacząć obowiązywać od 1 października. Dodatko...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Sven Hannawald i Ulrich Pramann

+

Jestem wdzięczny za to, że ta książka powstała, i za to, jak powstawała. Podczas szukania materiałów znalazłem wiele odpowiedzi na dręczące mnie wcześniej pytania.

Droga Czytelniczko, drogi Czytelniku,

po moim poczwórnym zwycięstwie w Turnieju Czterech Skoczni na przełomie lat 2001/02 nagłówki gazet wychwalały mnie słowami: „svenomenalny”, „Hannawald, który przeskakuje skocznie”, „loty w nieśmiertelność”, „Sven Hannawald Superstar”. Spadło na mnie wtedy niemało – również propozycje wydania książki. Wówczas grzecznie podziękowałem, z miejsca je odrzucając. Co też miałbym opowiedzieć, jeśli książka kończyłaby się zwycięstwem w TCS? Jak zostałem legendą skoków narciarskich? Wydawało mi się, że materiału na książkę jest zbyt mało, a ten, który istnieje, jest znany szeroko dzięki prasie.

Jeszcze pięć lat temu ta książka, którą trzymacie w rękach, nie byłaby dojrzała. Wtedy zakończyłaby się historią mojego wypalenia. Bowiem cena sukcesu była w moim przypadku bardzo, bardzo wysoka. Drogo okupiłem bezgraniczne zaangażowanie w sport wyczynowy. Przerosły mnie niezwykle wysokie oczekiwania otoczenia. Ten niebezpieczny proces wślizgnął się niepostrzeżenie w moje życie i w końcu moja psychika pokonała ciało. Wylądowałem z niczym – sportowo i prywatnie. Lecz żadna książka nie powinna się kończyć tak smutną historią.

Teraz znów mocno stoję na ziemi. Pokonałem wypalenie, choć był to długi, żmudny proces. Przy pomocy terapeutki udało mi się uwolnić od choroby i wyciągnąć z niej lekcję na przyszłość. Mój przykład może dodać otuchy ludziom, którzy byli pod podobną presją albo obawiają się, że dopadnie ich wypalenie. Dlatego uważam, że teraz jest odpowiedni czas na tę książkę, którą napisałem wspólnie z Ulrichem Pramannem.

Wierzę, że życie zsyła nam w ważnych chwilach właściwe osoby. Ludzi, którzy są nam życzliwi. Ludzi, którzy mają szczególne zdolności. Ludzi, dzięki którym się rozwijamy. Na swojej drodze spotkałem wydawcę Friedricha-Karla Sandamanna, który jako współautora mojej książki zaproponował mi dziennikarza Ulricha Pramanna – co za szczęśliwy zbieg okoliczności.

Jeśli książka jak ta ma być dobrze napisana, musi oczywiście istnieć rodzaj chemii między tym, który opowiada swoje życie, a współautorem, który to życie ma przełożyć na pełną autentyczności i napięcia książkę. Uli i ja spotykaliśmy się w ostatnich miesiącach bardzo często. Dał mi się poznać jako wrażliwy człowiek o szczególnych, wyjątkowych predyspozycjach do przeprowadzania wywiadów. Gdy wędrowaliśmy wspólnie po ścieżkach mojego życia, mogłem mu w pełni zaufać.

Były to ciekawe i poruszające podróże w przeszłość. Na nowo obudziły się we mnie uczucia, o których myślałem, że dawno zaginęły. Powróciły wspomnienia z dzieciństwa, i piękne, i smutne, które latami wypierałem lub może zapomniałem. I dlatego jestem też bardzo wdzięczny za sposób, w jaki powstawała ta książka. Istniało kilka ważnych pytań, które w moim życiu były jeszcze otwarte. Odpowiedzi na nie udzieliłem sobie sam podczas pracy nad tą opowieścią.

Głęboko zanurzyliśmy się w moją przeszłość. Wraz z Ulim pojechaliśmy w Rudawy do Johanngeorgenstadt, gdzie dorastałem. Odwiedziliśmy tam mojego pierwszego trenera, którego nie widziałem przez niemal dwadzieścia lat.

W Klingenthal stanęliśmy przed dawną Szkołą Sportową dla Dzieci i Młodzieży – tą kuźnią talentów sportu w NRD, do której trafiłem jako dwunastolatek. Spotkaliśmy tam jednego z moich dawnych szkoleniowców. W Schwarzwaldzie widziałem się ze swoim starym przyjacielem Martinem Schmittem i moim trenerem Wolfim Steiertem, który później stanął na czele kadry narodowej, przeżył bezradnie mój upadek i szczerze się ucieszył, że znów odnalazłem się w życiu.

To ostatnie zawdzięczam przede wszystkim swojej terapeutce Norze Maasberg. Teraz, dziewięć lat po pokonaniu mojego wypalenia, Nora opowiada i objaśnia w długiej rozmowie z Ulim, jaka była historia tego syndromu i jak skomplikowany był proces dochodzenia do zdrowia.

Kiedy ta książka była prawie gotowa, Nora podrzuciła nam jeszcze kilka inspirujących myśli, którymi chętnie się z Wami podzielę. Napisała: „Zastanawiałam się wielokrotnie, jakie uczucia przeżywa skoczek rzucający się w przepaść. Czy będzie go niosło przyjazne powietrze? Czy jeśli skok się nie uda, to skoczek się ośmieszy? Na pewno trzeba wiele odwagi. Kiedy na początku naszej terapii Sven siadał przede mną, wydawało się, że cała jego odwaga się zużyła. Potrzebował nowego rodzaju odwagi, by odkryć swoje lęki i niepewność. Początkowo był oczywiście zawstydzony swoim »upadkiem«. Nie chciał budzić współczucia ani przysparzać sobie tym sławy. Najchętniej schroniłby się na bezludnej wyspie i wrócił dopiero w glorii bohatera. Częścią tej historii jest fakt, że Sven ze względu na innych zachowywał się jak dawniej, jakby nic się nie stało – zupełnie jak słaby aktor. Dostrzegł jednak, że całkowicie stracił kontakt z samym sobą. Stopniowa akceptacja kryzysu i przyznanie się do niego publicznie były odważnym krokiem, bowiem Sven pokazał, że nie jest niezłomny. Pokazanie własnej autentycznej wrażliwości i doświadczenie współczucia ze strony innych oraz nowego, głębszego zainteresowania to coś, co potrafi uleczyć. W ten sposób Sven mógł rozwinąć zdrową wiarę w siebie i rozpoznać sens swojego kryzysu. Wielu ludzi doświadcza podobnych stanów, a jego przykład może pomóc innym”.

I właśnie dlatego napisaliśmy tę książkę.

Serdeczności,

Sven Hannawald

Ostatecznie ta książka opowiada historię całkiem szczęśliwego człowieka.

Droga Czytelniczko, drogi Czytelniku,

każdy autor jest wdzięczny, gdy wolno mu się zanurzyć w życie innego człowieka i mieć czas na dokładne poznanie go – szczególnie gdy chodzi o wybitnego sportowca, którego życie pozornie jest wszystkim znane.

Historie zwycięstw i porażek są w sporcie jeszcze dotkliwsze niż w prawdziwym życiu, bo wydaje nam się, że znamy zarówno reguły gry, jak i sportowców.

Oczywiście znałem przełomowe momenty kariery Svena Hannawalda, jego niezwykłe sukcesy i historię jego syndromu wypalenia. To bardzo poruszająca opowieść. Opublikowany właśnie raport Niemieckiej Wyższej Szkoły Sportowej w Kolonii (na zlecenie fundacji Niemiecka Pomoc Sportowcom) pokazuje, że nie tylko Sven, ale przeszło ٤٠ procent członków reprezentacji Niemiec liczy się świadomie „z ryzykiem zdrowotnym”, jakie musi ponieść dla dobra sportu. Prawie co szósty ma lęki egzystencjalne. 11 procent cierpi na syndrom wypalenia.

Sven jako jeden z nielicznych przyznał się do niego publicznie. Dlaczego ostatecznie nie umiał sprostać presji? Jakie życie codzienne wiódł, będąc typowym dzieckiem doskonale zorganizowanego systemu sportowego w NRD? Co czyni jego dyscyplinę tak obciążającą?

To wszystko trudne tematy. Sven, jako osoba sympatyczna i odpowiedzialna, zrobił wszystko, by praca nad tą książką stała się przyjemnością. I sądzę, że ostatecznie niniejsza publikacja opowiada jednak historię całkiem szczęśliwego człowieka.

Miłej lektury życzy

Ulrich Pramann

Między niebem a piekłem

Magiczne chwile i trudne czasy:
czym był dla mnie mój największy życiowy triumf i w jakim stanie znalazłem się 841 dni później

W tamtej chwili patrzyły na mnie miliony. Obserwowały mnie, kiedy siadałem na belce startowej w srebrzystym kombinezonie. Mnie z numerem startowym 50. Kiedy zdenerwowany ślizgałem nartami tam i z powrotem przed ostatnim skokiem w konkursie Turnieju Czterech Skoczni sezonu 2001/02. Decyzja. Wszyscy czekali na ten finałowy skok. Na mój skok. Dzięki niemu mogłem zostać mistrzem swojej dyscypliny.

To było słoneczne, ale zimne popołudnie w górach Tennen, styczniowy dzień jak z obrazka w małej gminie Bischofshofen w kraju związkowym Salzburg. W kierunku trybun wiał słaby wiatr w plecy – 0,8 m/s. Optymalne warunki. Chodziło o decydujące 13 sekund.

Sekundy dla potomności?

W samych tylko Niemczech przed telewizorami siedziało 14 milionów 890 tysięcy ludzi. Gdy odpychałem się od belki, by przyspieszyć do 91,9 kilometrów na godzinę, była dokładnie godzina 15.56 i 25 sekund, a komentator telewizji RTL Tom Bartels powiedział głosem, który najlepiej oddawał dramatyzm sytuacji: „Teraz wyzwolenie. Ruszaj, Sven Hannawald. Na pewno słyszysz już aplauz”.

W tamtym momencie nie słyszałem żadnego aplauzu. Słyszałem tylko, jak wali mi serce. Nic poza tym. Widziałem jedynie ślad w śniegu na skoczni, nic więcej. Byłem w jakimś tunelu.

Wiekopomne chwile

W tym momencie tysiące osób na skoczni imienia Paula Ausserleitnera zaczęły wymachiwać chorągiewkami. Skocznię nazwano tak na cześć skoczka pochodzącego z tej miejscowości, który dokładnie 50 lat wcześniej doznał tu na treningu poważnego upadku i po czterech dniach przegrał walkę o życie. W to święto Trzech Króli widzowie dopingowali, ile sił w płucach, krzyczeli moje imię, robili niewiarygodny hałas. Wśród nich, na trybunach, byli moi rodzice i moja siostra Jeannette. Wiedziałem, że zaraz zaczną terkotać domowej roboty drewnianą terkotką, którą ojciec wykonał własnoręcznie w czasach moich największych triumfów. Ale nawet moja rodzina była w tym momencie gdzieś bardzo daleko. Wszystko, co się wtedy rozgrywało wokół, docierało do mnie jak wytłumione watą. Znajdowałem się w jakimś tunelu.

W tej minucie nie myślałem o niczym.

„Hanni, leeeeeć!”

W tym momencie Wolfi Steiert miał puls na poziomie 200 i patrzył z obawą w moim kierunku, na szczyt skoczni. Podobnie Reinhard Heß, trener kadry narodowej. W prawej ręce trzymał małą chorągiewkę w barwach narodowych, żeby dać mi sygnał do startu. Serwisant Peter Lange, który dbał o moje narty, zasłonił rękami twarz. Był tak zdenerwowany, że nie mógł patrzeć na monitor. Mocno przycisnął do ucha krótkofalówkę.

W tej samej chwili patrzyła w moją stronę również Rosi Kenzler. Moja druga mama. Przyjechała z Hinterzarten w Schwarzwaldzie z całym autokarem ludzi, w tym z kapelą muzyków. I właśnie zaraz miała zamiar mnie dopingować serdecznym „Hanni, leeeeeć!”. W tej samej chwili w Johanngeorgenstadt w Rudawach siedział przed telewizorem Erich Hilbig, żeby obejrzeć młodego skoczka – swojego wychowanka, którego nauczył skakania.

A w Intermaiselstein w Allgau trzymała za mnie kciuki Nora Maasberg. Nie miała pojęcia – podobnie jak ja – że za 841 dni usiądę naprzeciw niej. Jako pacjent. Że zbada historię mojego przypadku, by wydać dotyczące mnie orzeczenie psychopatologiczne.

Wówczas nie czułem zupełnie nic.

Jak powinien się czuć człowiek, w takim rozstrzygającym momencie? Są w sporcie niezapomniane chwile. Na przykład ta z Helmutem Rahnem w finale mistrzostw świata w 1954 roku. Był deszczowy lipcowy dzień na Wankdorfstadion w Bernie. W 85. minucie przyczajony 17 metrów od węgierskiej bramki Rahn odebrał piłkę podaną przez Hansa Schäfera. Było 2:2. To zaskakujący wynik, bo niemieccy piłkarze nie byli faworytami. Rahn przejął piłkę, zrobił dwa kroki w lewo, podbiegł i strzelił. Sekundę później jako zdobywca trzeciej bramki stał się nieśmiertelny.

Nie wiem, co przebiegało Rahnowi przez głowę przed decydującą bramką. Ja nie myślałem o niczym. Również w poprzednich dniach wyłączyłem myśli, które elektryzowały innych w moim otoczeniu: mamy tu skoczka, który może zgotować nam wielkie, historyczne sportowe wydarzenie. I tym sportowcem byłem ja. Ale nie postrzegałem tego jako szansy napisania nowego rozdziału historii sportu.

Nie czułem niczego.

Gdy idzie o tysięczne części sekundy

Nie wiem, o czym myślał siedemnastoletni wówczas Boris Becker, gdy 5 lipca 1985 roku stał na Korcie Centralnym w finale Wimbledonu. Prowadził w czwartym secie 5:3 i 40:15, miał pierwszą piłkę meczową przeciwko Kevinowi Currenowi. Wielka chwila. Patrzyły na niego miliony. Jak na mnie teraz. Tamte tłumy wstrzymały oddech, zaciskały kciuki za rudzielca z badeńskiego Leimen. Pierwsze zagranie. Na aut. Drugie zagranie. Podwójny błąd. Jeszcze tylko 40:30. Ale Becker miał jeszcze jedną piłkę meczową.

Nie, ja nie miałbym kolejnej szansy. W skokach narciarskich przewidziane są dwie kolejki, ale przy każdym z tych skoków masz tylko jedną szansę. Dokładnie
12 sekund – sześć na zjazd i sześć sekund lotu – kiedy rozstrzyga się wszystko. Nie, prawdę mówiąc, decydujące są tylko 0,3 sekundy z tych sześciu. To od nich wszystko zależy. Od tysięcznych części sekundy, które pozostają na wybicie. Miesiącami, latami, całe swoje życie ciężko pracowałem nad siłą wybicia i perfekcyjnym połączeniem jej z pracą muskulatury – nie o milisekundę za wcześnie i nie o milisekundę za późno.

Fascynacja skokami narciarskimi

Skoki narciarskie to jedna z najkrótszych i najbardziej poruszających przygód. Po 11–12 sekundach – od zjazdu i wybicia na progu do lądowania – jest już po wszystkim. Tylko przez pięć lub sześć sekund ciało ludzkie szybuje w powietrzu. Ale co to są za sekundy! Długie sekundy, przerażające sekundy, euforyczne sekundy. Pewien dziennikarz ujął to kiedyś górnolotnie: „Upojne jak chłopskie wesele w Bawarii, błogie jak koncert Bacha, niepokojące jak film Hitchcocka”.

My, skoczkowie, jesteśmy jak opętani. Jesteśmy nerwowi. Kochamy te chwile w powietrzu. Oczywiście powinny trwać jak najdłużej, a gdy już wylądujemy, kamień spada nam z serca. Większość z nas nie znajduje słów, by oddać te magiczne momenty, tę fascynację skokami. Można dostrzec ją jedynie w kilku gestach triumfu, w błysku szczęścia w oczach, gdy wszystko dobrze się kończy.

Na czym polega ten urok? Skoki podobne są do latania. Najbardziej fascynujący jest dla mnie stan nieważkości. Nie czujesz grawitacji i wydaje ci się, że wisisz w przestworzach. Przy lotach narciarskich czujesz to jeszcze wyraźniej. Ale to zawsze balansowanie nad przepaścią. Jeśli wszystko idzie dobrze, jest świetnie, jeśli pójdzie źle – skutki mogą być fatalne.

Legenda Turnieju Czterech Skoczni

W świecie sportu istnieją zjawiska, które urastają z biegiem lat do rangi mitów. Również Turniej Czterech Skoczni miał swój mit. Przez 49 lat żadnemu sportowcowi nie udało się wygrać wszystkich czterech konkursów. Siedmiu skoczków, gdy przyjeżdżali do Bischofshofen, miało już trzy zwycięstwa w kieszeni. Potem jednak przegrywali z powodu presji psychicznej na ostatniej skoczni imienia Paula Ausserleitnera albo po prosu ulegali rywalowi, który w ostatnim dniu był mocniejszy i zniweczył szansę na poczwórne zwycięstwo.

Ostatnio było tak w turnieju sezonu 1997/98 z Japończykiem Kazuyoshim Funakim. Wygrał w Oberstdorfie, podobnie w Garmisch-Partenkirchen i w Innsbrucku. Ale w Bischofshofen musiał ulec jednemu z rywali. Mnie. To było moje pierwsze wielkie zwycięstwo.

Na turnieju w sezonie 2001/02 to ja dziewięć dni wcześniej odniosłem zwycięstwo w Oberstdorfie. Wygrałem też w Nowy Rok w Garmisch-Partenkirchen. I w Innsbrucku. Tu, w Bischofshofen, prowadziłem po pierwszej serii i ustanowiłem nawet nowy rekord skoczni – 139 metrów. Komentator RTL Tom Bartels wiwatował i wzywał: „Leć ze zwycięstwem na skrzydłach do domu, Svenie Hannawaldzie”.

W końcowym odliczaniu przed tym wydarzeniem sportowym i podczas kilku poprzednich dni stacja RTL podgrzewała atmosferę hasłem, które wskazywało na epokowe wydarzenie i mnie jako jego centralną postać: „Skok dla potomności”.

Musiałem tylko wykonać swoją robotę

Każdy przed telewizorem i każdy na skoczni w Bischofshofen wiedział w tamtej chwili, jaka jest stawka. Wiedziałem i ja. Ale zdawałem sobie również sprawę, że na tej skoczni nie mogę, mimo dużej przewagi, skakać asekuracyjnie. To by się źle skończyło. Chciałem zaatakować pełną parą. Całkowicie ufałem swoim możliwościom. I wiedziałem, że lubię tę skocznię.

Teraz musiałem tylko wykonać swoją robotę. Jeszcze tylko ten jeden raz. „Wykonać swoją robotę” – jakże często mówiłem o tym w ostatnich miesiącach, a szczególnie w ostatnich dniach. I jak często cytowały to zdanie media.

Wykonać swoją robotę. Nic ponadto. Nie dać się rozproszyć. Skoncentrować się tylko na sobie. Szczegółowo zwizualizować sobie kolejny skok. Najazd, próg, mocne wybicie. Nieziemskie uczucie lotu. I lądowanie.

O 13.49 zaczął się rytuał przygotowań. Lekkie ćwiczenia rozluźniające w namiocie cateringowym, jedynym dla mnie miejscu bez kamer na karku. Po ośmiu minutach przeszedłem pospiesznie do pomieszczenia dla teamu. Peter Lange zajęty był jeszcze ostatnimi przygotowaniami ślizgów moich nart. I wreszcie pierwsza kolejka, która idealnie się udała.

Znalazłem się w tunelu

Potem podobny rytuał przed drugą serią. Znów rozluźnienie, kontrola sprzętu. Żadnych wywiadów, nawet dla RTL, która zapłaciła dziesiątki milionów za prawa do transmisji i prosiła mnie – a potem już błagała na kolanach – bym powiedział choć parę słów.

W takiej chwili nie chciałem oglądać nawet swojej rodziny. Moja mama Regina trzęsła się zdenerwowana. Ojciec Andreas – jak zdradził pewnemu dziennikarzowi – wolałby być „o dwie godziny starszy”, żeby mój niewykonany jeszcze skok widzieć już jako być może zwycięski. A moja siostra Jeannette miała nadzieję, że dziurawiec i waleriana pomogą jej się uspokoić.

Nie, wiedziałem doskonale, że każde rozproszenie uwagi będzie wymagało ode mnie później wiele koncentracji i siły. Chciałem tylko wykonać swoją robotę.

W końcu wejście na skocznię, na 52-metrową wieżę. Widziałem później na zdjęciach, że w drodze się uśmiechałem. A dziennikarze się zastanawiali: czy to blef, który ma odwrócić uwagę od mojego napięcia przed skokiem, czy też wyraz mojej świeżo zdobytej pewności siebie.

Nie wiem. Sprężystym krokiem przeszedłem tych kilkaset metrów na wieżę, na ramieniu niosłem narty do skoków o długości 2,68 metra. Po drodze udało mi się znaleźć w tunelu, w którym niczego nie słyszysz, niczego nie notujesz i o niczym nie myślisz. Cały ten tętniący wokół chaos, brawa, wiwaty, oczekiwania – nic do mnie nie docierało.

Słyszałem tylko bicie swojego serca.

„Prawdziwa bomba”

I potem ten wiekopomny skok, który ciągle jest we mnie żywy, który mogę – jeśli tylko zamknę oczy – wyświetlić sobie jak film, w zwolnionym tempie i w kolorze, choć w mojej pamięci wydaje się elementem bardzo zamierzchłej przeszłości.

Sześć sekund w drodze po rozbiegu o długości 118,5 metra. Sześć sekund lotu. 131,5 metra. Lądowanie zaznaczone telemarkiem. Poza radości. Wtedy opieram ręce o kolana. Spuszczam głowę. Czy to był ten moment, który mnie złamał? Ten moment był potężny, o wiele zbyt potężny, by go natychmiast pojąć.

Moja siostra była najszybsza. Ledwo odpiąłem narty, Jeannette już była i rzuciła mi się na szyję. Mama okazała się trochę wolniejsza, ojciec wylądował w zaspie. Przed kamerami nazwał mnie „twardzielem”, bo tak łatwo sam poradziłem sobie z tą ponadludzką presją.

„Nie rozumiem tego wszystkiego”

Moi trenerzy musieli zejść ze skoczni na sam dół. Szkoleniowiec reprezentacji Reinhard Heß podszedł uśmiechnięty, zdjął czapkę i skłonił się przede mną. Wraz z drugim trenerem Wolfim Steiertem wzięli mnie na ramiona i nieśli po arenie. Z tego miejsca usłyszałem, jak 30 tysięcy kibiców śpiewa popularną piosenkę Oh, wie ist das schön, oh, wie ist das schön.

Nie wiem już, co powiedziałem po moim triumfie komentatorowi RTL Güntherowi Jauchowi. Ale można to w każdej chwili obejrzeć na YouTubie: „Jestem naprawdę szczęśliwy, że to już koniec. Jeszcze jeden dzień dłużej, a umarłbym albo stracił wszystkie włosy. Te dziesięć dni turnieju, podczas których byliśmy w drodze, to prawdziwy sport ekstremalny”.

Na konferencji prasowej po zawodach zapytano mnie: „Co zrobił pan przed ostatnim skokiem, by się nie denerwować, panie Hannawald?”. Odpowiedziałem jedynie: „Zdenerwowanie było ekstremalnie katastrofalne”. Potem mówiłem jeszcze o „prawdziwej bombie”, która znów mi się udała. „To sensacja. Nie rozumiem tego wszystkiego. Mimo wielkiego napięcia udają mi się po prostu fenomenalne rzeczy”.

Tak naprawdę byłem wykończony. Totalnie pusty. Przez kilka ostatnich nocy niemal nie zmrużyłem oka. Jak jakiś nakręcony freak snułem się po ciemnych pokojach hotelowych. A tak bardzo potrzebny był mi sen, by się zregenerować. Żeby zdobyć nową energię.

Byłem pusty. Moje akumulatory nie miały płynu. Przerosło mnie to. Było mi już wszystko jedno. Proszę, niech to już się skończy, proszę, uwolnijcie mnie – tak myślałem sobie tego dnia w Bischofshofen, który po południu, krótko przed czwartą, zajaśniał dla mnie złotem.

Napawało mnie dumą, że udało mi się coś, na czym całe generacje skoczków połamały sobie zęby. Obaliłem mit – wygrałem wszystkie cztery konkursy w ciągu jednego Turnieju Czterech Skoczni.

„Svenomenalnie, svenomenalnie”

W zaimprowizowanym studiu telewizyjnym RTL mogłem przeczytać pewien szczególny faks, który dotarł jeszcze przed moim ostatnim skokiem: „Drogi Svenie Hannawaldzie, tymi ośmioma skokami zapisał się Pan w historii sportu. To był turniej Hannawalda. Już zawsze będzie się on wiązać z Pańskim nazwiskiem. Gratuluję Panu z całego serca. Gerhard Schröder, Kanclerz Federalny Republiki Federalnej Niemiec”.

Nazajutrz nagłówki w mediach głosiły: Sven Hannawaldląduje w niebie („Die Welt”), Loty do nieśmiertelności („Südwest Presse”), Historyczny Hannawald z Wielkim Szlemem skoków narciarskich („Le Figaro”), Mit, legenda, szaleństwo – Hannawald ma Wielkiego Szlema („Der Standard” / Wiedeń), Svenomenalnie („Berliner Morgenpost”), Svensacjonalny („Berliner Zeitung”), Narodziła się nowa legenda („La Gazzetta dello Sport” / Włochy), Hannawald staje się gwiazdą („Focus”).

841 dni później

Siedziałem na ławce w parku. Sielski obrazek – ćwierkające ptaki, nieśmiało rozkwitające kwiaty, drzewa wypuszczające pierwsze listki. Kwietniowe słońce, które posyłało na ziemię pierwsze ciepłe promyki. Ale mnie wszystko przesłaniała szarość. Nie widziałem kwiatów i drzew. Nie słyszałem ptaków. Nie cieszyło mnie słońce – nie czułem jego ciepła.

Marzłem. Moje ręce i nogi były stale zimne. Był we mnie niepokój, który czasem przybierał nawet formę paniki. Wszystko wydawało mi się ociężałe – moje ciało, moje myśli. Ciało było jednocześnie kompletnie wychudzone, a głowa ciężka. Wypadały mi włosy. Od tygodni nie czułem ani głodu, ani nawet apetytu. Nie mogłem już poskładać myśli. Czułem się potwornie. Apatycznie. Smutny. Wycieńczony. Całkiem samotny. Totalnie beznadziejnie.

Siedziałem więc na tej ławce w parku w Bad Grönenbach i tępo patrzyłem przed siebie. Byłem tam, a jednocześnie mnie tam nie było. Zagubiłem się.

Chwilę wcześniej siedziałem na krześle i odpowiadałem na pytania dotyczące moich aktualnych dolegliwości, warunków życia i zdrowia w przeszłości. Opowiadałem o swoim stanie fizycznym i psychicznym w ostatnich dniach, tygodniach i miesiącach. O tym, jak był zorganizowany mój czas każdego dnia i jak ja się z tym czułem. I jakie leki zażywam.

Nora Maasberg omawiała ze mną wszystko bardzo delikatnie. Nie poganiała mnie. Odpowiadałem najlepiej, jak potrafiłem. Kobieta, która siedziała naprzeciwko mnie, działała na mnie kojąco – jak matka. Od razu ją polubiłem. Była ordynatorem w prywatnej klinice dla chorych na syndrom wypalenia w Bad Grönenbach w Allgäu i przeprowadzała ze mną dokładny wywiad, który w języku fachowym nazywa się „studium przypadku”.

„Obraz dolegliwości w chwili przyjęcia”

To, co usłyszała ode mnie podczas tej pierwszej rozmowy, streściła w „notatce psychoterapeutycznej” i wpisała do komputera pod hasłem „Obraz dolegliwości w chwili przyjęcia”:

„Pan H. pojawił się na leczeniu stacjonarnym z polecenia lekarza sportowego. Twierdzi, że szuka spokoju i odpoczynku, że potrzebuje dystansu od bliskich i opinii publicznej. Od roku odczuwa stan depresyjny, po intensywnym obozie kondycyjnym w lipcu 2003 roku czuł się kompletnie wyczerpany, nic nie sprawiało mu radości – nawet urlop. Mówi, że nie jest w stanie podejmować decyzji – każda decyzja, jaką podejmuje, wywołuje »uczucie obojętności«. Jednocześnie nie umie przyjmować rad. Kwestionuje wiele poleceń (na przykład trenera), tkwi jakby w fazie sprzeciwu właściwej dla małego dziecka. Czuje się coraz bardziej wyczerpany, a jednocześnie niespokojny, »jakby za chwilę miało być już na coś za późno«. Twierdzi, że zabija go presja odnoszenia sukcesów.

Słaba forma fizyczna i psychiczna potęgowana jest dodatkowo niepowodzeniami. Myśl o porzuceniu kariery zawodowej wywołuje u niego strach i niepokój. Choć od pewnego czasu marzy mu się »normalne życie« – dom i rodzina – obecnie niepokoi go taka wizja.

Skarży się również, że nie potrafi nic dać swojej partnerce, skupia się tylko na sobie, »niemal pęka mu głowa«. Ma trudności z zasypianiem i przesypianiem nocy, nie może zasnąć głębokim snem. Jednocześnie zdaje sobie sprawę, że sen jest dla niego bardzo ważnym czynnikiem regenerującym. Trudno mu się skoncentrować, prawie nie może czytać.

Wyraźny syndrom wypalenia

Od lat pan H. zwraca uwagę na to, co je. Za pomocą specjalnych diet próbował utrzymać idealną wagę, a jednocześnie poprawić swoją wydolność. Jego najniższa waga wynosiła 60 kilogramów (przy wzroście 1,85 metra, co odpowiada wskaźnikowi BMI na poziomie 18). Obecnie waży 64 kilo. W lustrze postrzega siebie jako wzdętego, jedzenie ciąży mu w żołądku. Jednocześnie nieprzerwanie myśli o jedzeniu w kategoriach »co dobrze toleruję, co mi dobrze zrobi«”.

Diagnoza brzmiała: „ciężki przypadek depresji z syndromem somatycznym”, „nietypowa anorexia nervosa”, „wyraźny syndrom wypalenia”.

Czy ten smutny opis mojego stanu był rachunkiem, który wystawiło mi moje dotychczasowe życie?

Ostatnie kroki przed rozstrzygnięciem: droga na skocznię jest niemal relaksem, bo wreszcie nie towarzyszą mi kamery telewizyjne. Jestem skupiony na sobie, zanim na górze jeszcze raz przewinę sobie w głowie film o skoku.

Pogubiłem się: przed Kliniką Medycyny Psychosomatycznej w Allgau.

„Wszechstronnie spełniający normy”

Moje dzieciństwo w Johanngeorgenstadt w Rudawach:
jak zostałem częścią odnoszącego sukcesy
systemu sportowego NRD, kształcąc się
w Okręgowym Centrum Treningowym

Zrobiła się z tego godna zapamiętania podróż w czasie. Kiedy ostatnio tu byłem? Ach, prawda, trzy lata temu, kiedy babcia Anita obchodziła 80 urodziny. Tylko jeden jedyny raz w ciągu ostatnich 22 lat byłem krótko w mojej rodzinnej miejscowości Johanngeorgenstadt. Sam nie mogę w to uwierzyć.

Byłem bardzo ciekaw, co mnie spotka podczas tej podróży w przeszłość. Czy ten mały świat, który kiedyś był dla mnie całym uniwersum, jest mi jeszcze bliski, przynajmniej trochę, czy wszystko stało się kompletnie obce?

Dziwne – od kiedy wyjechałem, bardzo rzadko myślałem o starych czasach w Johanngeorgenstadt, tym małym miasteczku w Rudawach, które leży bezpośrednio przy granicy z Czechami, choć tam właśnie są moje korzenie. Oczywiście moje dzieciństwo miało na mnie duży wpływ.

Jestem dzieckiem NRD

Nawet jeśli ogół ludzi sądzi, że jestem „chłopakiem ze Schwarzwaldu” – bo takim okrzyknęły mnie media, choć faktycznie większą część swojego życia spędziłem w Furtwangen, w Hinterzarten, krótko w Berlinie, a ostatnie pięć lat w Monachium – jestem dzieckiem NRD.

Jak prawie wszystkie dzieci w tamtych czasach już w wieku sześciu miesięcy trafiłem do żłobka, a potem do przedszkola. Byłem przygotowywany do wstąpienia w szeregi Młodych Pionierów, które po rozpoczęciu nauki w szkole zostało przypieczętowane uroczystą przysięgą. W wieku sześciu lat wpadłem w tryby doskonale zorganizowanego systemu kształcenia sportowego NRD, po tym jak mnie zmierzono, zbadano i poddano testom. Moje dane zostały wprowadzone do „kontrolnych kwestionariuszy badań i wyników” ESA (ujednoliconych obserwacji i selekcji kandydatów do centrów treningowych i punktów wsparcia treningowego DTSB – Niemieckiego Związku Nowych Dyscyplin) i odpowiednio ocenione. Nadawałem się do szkolenia w Centrum Treningowym.

Dorastałem więc w ówczesnej „sportowej krainie cudów” i z sukcesami na koncie przeszedłem całą drogę sportowej edukacji w kadrze dziecięcej oraz w stopniach edukacji przejściowej, czyli w klasie piątej i szóstej. Początkowo uczyłem się w mojej rodzinnej miejscowości w Okręgowym Centrum Treningowym imienia Hansa Friedricha klubu SG Dynamo Johanngeorgenstadt. Następnie jako dwunastolatek zostałem oddelegowany do Szkoły Sportowej dla Dzieci i Młodzieży (KJS) w Klingenthal.

To Uli Pramann, współautor tej książki, namówił mnie na tę wyprawę do miejsc dzieciństwa. Ruszyliśmy więc ku początkom, tam, gdzie wszystko się zaczęło. Jakie uczucia się we mnie obudzą? Co tu się zmieniło? Jak też przyjmie mnie mój pierwszy trener, Erich Hilbig, któremu tyle zawdzięczam, któremu tak długo, zdecydowanie za długo, nie pokazywałem się na oczy?

Moja mała ojczyzna Johannsibirsk

Był słoneczny wiosenny dzień. W Johanngeorgenstadt, które leży na płaskowyżu na wysokości 890 metrów, jak zwykle było wietrznie. Dobrze pamiętałem ten wiatr. Rudawy są znane ze swojego dość surowego klimatu gór średnich, który w gorących miesiącach lata przynosi orzeźwienie. Dawniej naszą mieścinę odwiedzało wielu urlopowiczów – kombinaty przemysłowe z Halle, Lipska czy Drezna budowały u nas dla swoich pracowników ośrodki wypoczynkowe. Za to zimy bywały paskudne, często zaczynały się już na początku października i nieraz trwały do końca kwietnia. W tym okresie na domach, drzewach, drogach i ulicach piętrzyły się olbrzymie masy śniegu. Temperatury minus 20 stopni i niższe były na porządku dziennym. Dlatego ten region nazywany jest „saską Syberią”, a Johanngeorgenstadt nawet „Johannsybirskiem”.

Być może ludzi kształtują również lokalne warunki pogodowe. W każdym razie mieszkańcy Rudaw przeważnie nie są szczególnie wrażliwi, a wielu sprawia wrażenie szorstkich w obyciu. I ja chyba też taki byłem.

Ambicja od samego początku

Miałem zaledwie trzy lata, gdy rodzice podarowali mi na Boże Narodzenie narty – krótkie, plastikowe, z prostymi wiązaniami. Mieszkaliśmy wtedy nieopodal niewielkiego wzgórza, które doskonale nadawało się do ćwiczeń.

Mama przyglądała się moim pierwszym próbom z kuchennego okna. Rozbawiona patrzyła, jak ja, mały szkrab, przewracam się na swoich nartach i wpadam w zaspy. I jak znów się wdrapuję na górę, po czym się przewracam i bez marudzenia czy narzekania dzielnie staję na nogach – wiele, wiele razy. Gdy w końcu udawało mi się zjechać bez upadku parę metrów, porywałem się na większe wyzwania.