Strona główna » Humanistyka » Świadkowie. Zapomniane głosy. Holokaust

Świadkowie. Zapomniane głosy. Holokaust

5.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-7773-589-3

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Świadkowie. Zapomniane głosy. Holokaust

Na historię można patrzeć na wiele sposobów. Można skoncentrować się na jej aspekcie militarnym, gospodarczym, obyczajowym lub politycznym. Można przyjąć punkt widzenia przywódców lub dowódców. Ale można też spróbować ujrzeć ją tak, jak widzieli ją zwykli ludzie. Osoby, które były świadkami wydarzeń lub bezpośrednio w nich uczestniczyły.

„Świadkowie – zapomniane głosy. Holokaust” to opowieść o wymordowaniu przez reżim nazistowski ponad sześciu milionów ludzi, w większości Żydów. Ponad sto osób, świadków i uczestników, przedstawia nieubarwione, poruszające obrazy świata gett, obozów i marszów śmierci. Wśród historii mówiących o niewyobrażalnych potwornościach znajdziemy jednak i takie, które świadczą o nadziei i przetrwaniu.

Autorka książki przez dwadzieścia lat dokumentowała historię Zagłady, nagrywając wspomnienia osób, którym udało się przeżyć prześladowania. W książce znalazło się ponad sto zarejestrowanych przez nią relacji świadków, uzupełnionych zapisem nagrań z amerykańskiego Holocaust Memorial Museum w Waszyngtonie.

Od tłumaczki:

„Przypomina się próba opowiedzenia angielskim kuzynom o babci, która umierała z głodu w warszawskim powstaniu. Tuż przed śmiercią pobożna staruszka prosiła o coś do jedzenia. Trudno, niech nie będzie koszerne, mówiła, niech będzie nawet wieprzowy kotlet.

Ale to należało angielskim kuzynom powiedzieć po angielsku, więc babcia prosiła nie o kotlet, tylko o pork-chop i od razu przestała być tamtą umierającą babcią. Na szczęście – bo można już było opowiadać o niej bez histerii, spokojnie, tak jak się opowiada przy kulturalnym obiedzie różne zajmujące kawałki”.

(Marek Edelman, Zdążyć przed Panem Bogiem)

Nieprzypadkowo przywołuję na wstępie te słowa Marka Edelmana. Miałam je w głowie od chwili, kiedy pierwszy raz wzięłam do ręki angielskie wydanie Forgotten Voices – Holocaust. Dla kogoś, kto o Zagładzie czytał wcześniej wiele, ale po polsku, zetknięcie z obcojęzyczną relacją z wydarzeń, które odczuwa się jako głęboko zanurzone w tragicznych dziejach Polski było zdumiewającym przeżyciem. I rzeczywiście, trudno było oprzeć się przekonaniu, że Edelman miał słuszność. Losy ludzi uwięzionych w gettach w różnych krajach, losy więźniów hitlerowskich obozów i walczących o przetrwanie uciekinierów brzmiały inaczej niż relacje, które znałam. Czasem dziwnie, kiedy przyglądałam się dobrze znanym słowom zapisanym w angielskiej transkrypcji, czasem jakby spokojniej – zapewne dlatego, że angielskie sformułowania były zrozumiałe, ale pozbawione aury emocjonalnej, która towarzyszy pojęciom z ojczystego języka. Myliłam się jednak bardzo, sądząc, że mimo tragiczności opisywanych zdarzeń proces tłumaczenia będzie w miarę bezbolesny.

Nie był. Mimo że, jak wspomniałam, pisałam o zagadnieniach, które nie są mi obce, kontakt z relacjami przedstawionymi w tej książce na długo odebrał mi spokojny sen.

Polecane książki

Najbardziej ogólnie JAKOŚĆ – to stopień spełniania stawianych wymagań. Mamy z nią do czynienia wszędzie wokół. Jakość życia, produktu, usługi – musimy jakoś ją wyrazić, ocenić by móc dążyć do jej poprawy W tej monografii rozpatruje się szczegółowo pięć podstawowych kamieni milowych rozwoju wiedzy o ...
Niniejsza publikacja jest kontynuacją wieloletnich, wspólnie prowadzonych przez Autorów badań nad dietą, dietetyką, farmakologią i gastronomią późnego antyku i wczesnego Bizancjum. Powstała ona głównie na bazie greckich traktatów medycznych skomponowanych w okresie od I do VII w., ale uwzględnia tak...
Magazyn poświęcony kulturze Japonii Siedmiu bogów szczęścia Szczęście do siódmej potęgi Ceramika japońska – sekrety kruchego piękna cz. 1 Ceramiczna wędrówka po Japonii Ceramika japońska – sekrety kruchego piękna cz. 2 Ceramika shino i oribe Seppuku Honorowe samobójstwo… czy nie do końca? Co naprawd...
Poradnik do Hidden & Dangerous 2: Sabre Squadron zawiera dokładny opis wszystkich nowych misji z uwzględnieniem celów głównych i pobocznych, Wyszczególnienie dostępnej broni i wyposażenia oraz cenne rady dotyczące rozgrywki. Hidden and Dangerous 2: Drużyna Szabla - poradnik do gry zawiera poszuk...
Maria jest nastolatką, gdy jej chłopak żąda „dowodu miłości”. Trzydziestosekundowe doznanie niesie tragiczne konsekwencje. Wiele lat później kobieta trafia na terapię grupową, gdzie odsłania kulisy swojej traumy. To, co do tej pory wydawało się „tylko” tragedią, okazuje się przedsionkiem piekła. Pie...
Wyobraź sobie, że pracujesz wydajniej, nie chodząc tak często do pracy. Chcesz wrócić do formy? Twój nowy sobowtór zabierze cię na przebieżkę, gdy ty będziesz opalał się przy basenie. Wyglądaj jak chcesz, kiedy chcesz i gdzie chcesz – i żyj przy tym dłużej. Sam stwórz potrzebną ci rzeczywistość....

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Lyn Smith

Świadkowie. Zapomniane głosy. Holokaust

Lyn Smith

Tłu­ma­cze­nie: Anna Pu­zie­wicz

Ori­gi­nal ti­tle: For­got­ten Vo­ices of the Ho­lo­caust

Co­py­ri­ght © Lyn Smith, 2005

Pu­bli­shed in 2005 by Ebu­ry Press, an im­print of Ebu­ry Pu­bli­shing, a Ran­dom Ho­use Gro­up

Au­tor­ka dzię­ku­je Mi­la­no­wi Kun­de­rze za udzie­le­nie zgo­dy na wy­ko­rzy­sta­nie cy­ta­tu z Księ­gi śmie­chu i za­po­mnie­nia oraz Eve­lyn Frie­dlan­der za udzie­le­nie zgo­dy na wy­ko­rzy­sta­nie cy­ta­tu z książ­ki Ri­ders To­wards the Dawn Al­ber­ta Frie­dlan­de­ra.

Sło­wo wstęp­ne: Lau­ren­ce Rees

Fo­to­gra­fie: The Im­pe­rial War Mu­seum UK oraz Uni­ted Sta­tes Ho­lo­caust Me­mo­rial Mu­seum Wa­shing­ton DC (je­śli nie po­da­no ina­czej)

Po­lish trans­la­tion Co­py­ri­ght © Wy­daw­nic­two RM, Po­land 2011, 2013

Wy­daw­nic­two RM, 03-808 War­sza­wa, ul. Miń­ska 25
rm@rm.com.pl
www.rm.com.pl

Żad­na część tej pra­cy nie może być po­wie­la­na i roz­po­wszech­nia­na, w ja­kiej­kol­wiek for­mie i w ja­ki­kol­wiek spo­sób (elek­tro­nicz­ny, me­cha­nicz­ny) włącz­nie z fo­to­ko­pio­wa­niem, na­gry­wa­niem na ta­śmy lub przy uży­ciu in­nych sys­te­mów, bez pi­sem­nej zgo­dy wy­daw­cy.

Wszyst­kie na­zwy han­dlo­we i to­wa­rów wy­stę­pu­ją­ce w ni­niej­szej pu­bli­ka­cji są zna­ka­mi to­wa­ro­wy­mi za­strze­żo­ny­mi lub na­zwa­mi za­strze­żo­ny­mi od­po­wied­nich firm od­no­śnych wła­ści­cie­li.

Wy­daw­nic­two RM do­ło­ży­ło wszel­kich sta­rań, aby za­pew­nić naj­wyż­szą ja­kość tej książ­ce, jed­nak­że ni­ko­mu nie udzie­la żad­nej rę­koj­mi ani gwa­ran­cji. Wy­daw­nic­two RM nie jest w żad­nym przy­pad­ku od­po­wie­dzial­ne za ja­ką­kol­wiek szko­dę bę­dą­cą na­stęp­stwem ko­rzy­sta­nia z in­for­ma­cji za­war­tych w ni­niej­szej pu­bli­ka­cji, na­wet je­śli Wy­daw­nic­two RM zo­sta­ło za­wia­do­mio­ne o moż­li­wo­ści wy­stą­pie­nia szkód.

ISBN 978-83-7773-119-2
ISBN 978-83-7773-589-3 (ePub)
ISBN 978-83-7773-590-9 (mobi)

Re­dak­tor pro­wa­dzą­cy: Lon­gi­na Rut­kow­skaRe­dak­cja me­ry­to­rycz­na: Mi­chał Czaj­kaRe­dak­cja: Mag­da­le­na Ko­zia­rekKo­rek­ta: In­ge­bor­ga Ja­wor­ska-RógKo­or­dy­na­tor prac gra­ficz­nych: Gra­ży­na Ję­drze­jecPro­jekt okład­ki: Wik­tor Ję­drze­jecOpra­co­wa­nie wer­sji elek­tro­nicz­nej: Mar­cin Fa­bi­jań­skiWe­ry­fi­ka­cja wer­sji elek­tro­nicz­nej: Ju­sty­na Mro­wiec

W ra­zie trud­no­ści z za­ku­pem tej książ­ki pro­si­my o kon­takt z wy­daw­nic­twem: rm@rm.com.pl

SPIS TRE­ŚCI

Po­dzię­ko­wa­nia

Przed­mo­wa au­tor­ki

Przed­mo­wa do pol­skie­go wy­da­nia książ­ki

Sło­wo wstęp­ne Lau­ren­ce’a Re­esa

Pro­log

1933–1936 Prze­śla­do­wa­nia

1937–1939 Szu­ka­nie schro­nie­nia

1939 Woj­na

1940–1941 Eks­pan­sja Trze­ciej Rze­szy

1939–1942 Get­to (I)

1943–1944 Get­to (II)

1940–1944 Obo­zy (I)

Opór

1944–1945 Obo­zy (II)

1945 Marsz śmier­ci

1945 Wy­zwo­le­nie

Ży­cie po wy­zwo­le­niu

Epi­log

Mapa przedstawiająca położenie głównych nazistowskich obozów śmierci

Walka człowieka z władzą
jest walką pamięci z zapomnieniem.

Milan Kundera

PODZIĘKOWANIA

Za­koń­cze­nie pra­cy nad książ­ką wią­że się z kil­ko­ma mi­ły­mi rze­cza­mi. Jed­ną z nich jest moż­li­wość po­dzię­ko­wa­nia tym wszyst­kim, bez któ­rych po­mo­cy ta pra­ca nie uj­rza­ła­by świa­tła dzien­ne­go. Chcia­ła­bym po­dzię­ko­wać wszyst­kim za­an­ga­żo­wa­nym w tej pro­jekt oso­bom z Im­pe­rial War Mu­seum (Bry­tyj­skie Mu­zeum Woj­ny), w tym oczy­wi­ście Ro­ber­to­wi Craw­for­do­wi, dy­rek­to­ro­wi ge­ne­ral­ne­mu mu­zeum, za udo­stęp­nie­nie mi wszyst­kich zbio­rów. Ar­chi­wum na­grań do­star­czy­ło mi wie­lu ma­te­ria­łów: dzię­ku­ję ku­sto­szo­wi, Mar­ga­ret Bro­oks, oraz Pe­te­ro­wi Har­to­wi, Ri­char­do­wi McDo­no­ugho­wi, Joh­no­wi Stop­ford-Pic­ke­rin­go­wi i Ri­char­do­wi Hu­ghe­so­wi za ich en­tu­zja­stycz­ną i nie­stru­dzo­ną po­moc. Chcia­ła­bym tak­że po­dzię­ko­wać Rose Ger­rard, Clau­dii Con­dry i Yvon­ne Oli­ver z dzia­łu ma­te­ria­łów fo­to­gra­ficz­nych. W re­ali­za­cję tego pro­jek­tu za­an­ga­żo­wa­ło się tak­że biu­ro wy­staw do­ty­czą­cych Ho­lo­kau­stu – dzię­ku­ję za rady i wspar­cie Su­zan­ne Bard­gett i Ste­ve’owi Slac­ko­wi.

Na szcze­gól­ne po­dzię­ko­wa­nia za­słu­ży­ła Ter­ry Char­man, hi­sto­ryk mu­zeum, któ­ra skru­pu­lat­nie przej­rza­ła tekst oraz słu­ży­ła mi radą i po­mo­cą. Bar­ba­ra Levy, wy­stę­pu­ją­ca w roli agen­ta mu­zeum i mo­je­go, po­mo­gła roz­po­cząć pra­ce nad pro­jek­tem i świad­czy­ła nie­oce­nio­ną po­moc – dzię­ku­ję, Bar­ba­ro! Dzię­ku­ję Eli­za­beth Bo­wers, kie­row­nik ds. pu­bli­ka­cji, któ­ra nie mo­gła być bar­dziej po­moc­na; mą­drze wspo­ma­ga­na przez Gem­mę Mac­la­gan i Kay Trew prze­pro­wa­dzi­ła książ­kę przez wszyst­kie eta­py aż do pu­bli­ka­cji. Dzię­ku­ję wszyst­kim tym oso­bom.

Je­stem wdzięcz­na dr Joan Rin­gel­he­im, dy­rek­to­ro­wi dzia­łu hi­sto­rii mó­wio­nej w Uni­ted Sta­tes Ho­lo­caust Me­mo­rial Mu­seum (USHMM, Ame­ry­kań­skie Mu­zeum Pa­mię­ci Ho­lo­cau­stu), za moż­li­wość sko­rzy­sta­nia z ar­chi­wów oraz za po­moc w wy­bie­ra­niu krót­kich, ale bar­dzo istot­nych ma­te­ria­łów: wy­wia­dów i zdjęć uzu­peł­nia­ją­cych zbio­ry Im­pe­rial War Mu­seum, jaką za­pew­ni­ły mi Ina Na­va­zel­skis, Mi­chle­an Amir i Ma­ren Read. Je­stem tak­że bar­dzo wdzięcz­na Edy­cie Jo­do­ny­te, An­dre­wo­wi Vi­sne­vsky’emu, Ani­cie An­dre­asian i Ni­nie As­sau­er za zna­ko­mi­te tłu­ma­cze­nia.

Mia­łam nie­zwy­kłe szczę­ście, mo­gąc pra­co­wać z Ja­kiem Lin­gwo­od jako re­dak­to­rem i wy­daw­cą i jego po­zy­tyw­nie na­sta­wio­nym ze­spo­łem w Ed­bu­ry Pu­bli­shing – szcze­gól­ne po­dzię­ko­wa­nia na­le­żą się Cla­ire King­ston i Ra­chel Ray­ner, Ca­ro­li­ne New­bu­ry i Ka­the­ri­ne Nor­man-Bu­tler.

Nie­zwy­kle in­spi­ru­ją­ca oka­za­ła się zna­ko­mi­ta se­ria do­ku­men­tal­na Lau­ren­ce’a Re­esa Au­schwitz, emi­to­wa­na w tym roku w BBC2[1]. Je­stem za­szczy­co­na i nie­zwy­kle wdzięcz­na za jego wspa­nia­łą przed­mo­wę.

Je­stem ogrom­nie wdzięcz­na mo­je­mu mę­żo­wi Pe­te­ro­wi oraz dzie­ciom za en­tu­zjazm, jaki oka­zy­wa­li wo­bec tej książ­ki. Szcze­gól­nie dzię­ku­ję Ali­son za prze­ni­kli­we ko­men­ta­rze do­ty­czą­ce tek­stu i zdjęć.

Naj­więk­szy dług za­cią­gnę­łam u oca­lo­nych i świad­ków, któ­rzy prze­ka­za­li swo­je świa­dec­twa i po­zwo­li­li wy­ko­rzy­stać zdję­cia i na­gra­nia. Moż­li­wość na­gra­nia i za­pre­zen­to­wa­nia ich wy­po­wie­dzi jest bez­cen­na. Wiem, że każ­da z wy­po­wie­dzi za­słu­gu­je na od­ręb­ną książ­kę, a na każ­de wspo­mnie­nie przed­sta­wio­ne w tej książ­ce przy­pa­da­ją set­ki in­nych, rów­nie war­to­ścio­wych i in­te­re­su­ją­cych. Do­brze, że wszyst­kie zo­sta­ły za­pi­sa­ne dla po­tom­nych w ar­chi­wum na­grań – to moc­ny do­wód dla tych, któ­rzy za­prze­cza­ją ist­nie­niu Ho­lo­kau­stu.

Mam na­dzie­ję, że oca­le­ni za­ak­cep­tu­ją pro­stą de­dy­ka­cję tej książ­ki i uzna­ją ją za znak sza­cun­ku oraz uczuć, ja­kie dla nich ży­wię, a tak­że mo­je­go współ­czu­cia dla ofiar.

Lyn Smith, maj 2005

Przy­pi­sy

[1] Cho­dzi o se­rial do­ku­men­tal­ny Au­schwitz: The Na­zis and the ‚Fi­nal So­lu­tion’ – Au­schwitz: Na­zi­ści i „osta­tecz­ne roz­wią­za­nie”, wy­re­ży­se­ro­wa­ny przez L. Re­esa i emi­to­wa­ny w BBC w 2005 r. (przyp. red.).

PRZEDMOWA AUTORKI

Po raz pierw­szy sta­łam się świa­do­ma ist­nie­nia Ho­lo­kau­stu 60 lat temu, po za­koń­cze­niu II woj­ny świa­to­wej. Sta­ło się to za spra­wą zdjęć z ga­ze­ty i kro­ni­ki fil­mo­wej, przed­sta­wia­ją­cych wy­nisz­czo­ne cia­ła spy­cha­ne bul­do­że­ra­mi do ma­so­wych gro­bów w obo­zie kon­cen­tra­cyj­nym Ber­gen-Bel­sen. Te zdję­cia za­szo­ko­wa­ły mnie. Prze­ka­zy­wa­ny przez nie ob­raz woj­ny był bo­wiem cał­ko­wi­cie od­mien­ny od mo­ich do­świad­czeń – do­świad­czeń dziec­ka, któ­re spę­dzi­ło ten czas na względ­nie bez­piecz­nej wsi w Sus­sex. Jed­nak choć ty­sią­ce bez­i­mien­nych – Ży­dów i nie-Ży­dów – zmar­ło z gło­du i cho­rób w kosz­mar­nych wa­run­kach, Ber­gen-Bel­sen nie od­sło­ni­ło ca­łej zgro­zy Ho­lo­kau­stu, po­nie­waż nie był to ty­po­wy na­zi­stow­ski obóz śmier­ci. Nie było tam pla­no­wych ma­so­wych mor­dów, ko­mór ga­zo­wych i kre­ma­to­riów. „Osta­tecz­ne roz­wią­za­nie” – ma­so­wa eks­ter­mi­na­cja Ży­dów i Cy­ga­nów[1] – do­ko­ny­wa­ło się da­lej na wscho­dzie, w sze­ściu spe­cjal­nych obo­zach śmier­ci znaj­du­ją­cych się w oku­po­wa­nej Pol­sce. Naj­gor­szą sła­wą cie­szy­ło się Au­schwitz.

Jako nie­za­leż­ny dzien­ni­karz prze­pro­wa­dza­ją­cy wy­wia­dy dla ar­chi­wum na­grań Im­pe­rial War Mu­seum zy­ska­łam moż­li­wość i mia­łam za­szczyt na­gry­wa­nia świa­dectw ko­biet i męż­czyzn bez­po­śred­nio do­świad­czo­nych Ho­lo­kau­stem. To był pio­nier­ski te­mat. Roz­mo­wy prze­pro­wa­dza­no z uchodź­ca­mi z na­zi­stow­skich Nie­miec, któ­rzy ucie­kli stam­tąd w la­tach trzy­dzie­stych, a w 1940 roku zo­sta­li in­ter­no­wa­ni jako „oby­wa­te­le wro­gie­go pań­stwa” – był to efekt pa­ni­ki, jaka wy­bu­chła po in­wa­zji Nie­miec na An­glię. Wy­wia­dy do­ty­czy­ły ży­cia tych lu­dzi przed woj­ną i do­świad­czeń z okre­su doj­ścia Hi­tle­ra do wła­dzy.

Przez na­stęp­nych dwa­dzie­ścia lat ra­zem z in­ny­mi dzien­ni­ka­rza­mi na­gry­wa­łam hi­sto­rię Ho­lo­kau­stu. W tam­tym okre­sie pra­cow­ni­cy ar­chi­wum na­grań uwa­ża­li, że Ho­lo­kaust do­ty­czy nie tyl­ko mi­lio­nów za­mor­do­wa­nych lub uwię­zio­nych przez na­zi­stów w la­tach 1933–45, ale tak­że osób, na któ­rych ży­cie wpły­nę­ły hi­tle­row­skie re­gu­ły lub któ­re były świad­ka­mi prze­śla­do­wań i in­nych okrop­no­ści. Dla­te­go wzię­to pod uwa­gę ucie­ki­nie­rów, ro­dzi­ny po­mor­do­wa­nych i oca­lo­nych oraz żoł­nie­rzy wy­zwa­la­ją­cych obo­zy. Bio­rąc pod uwa­gę tę sze­ro­ką de­fi­ni­cję, moż­na po­wie­dzieć, że wró­ci­łam do punk­tu wyj­ścia, gdy spo­tka­łam nie­ży­ją­ce­go już Bil­la Es­se­xa – żoł­nie­rza, któ­re­go ma­ka­brycz­nym za­da­niem było spy­cha­nie bul­do­że­rem szcząt­ków ludz­kich do ma­so­wych gro­bów w Ber­gen-Bel­sen w kwiet­niu 1945 roku – i prze­pro­wa­dzi­łam z nim wy­wiad.

Kie­dy w la­tach dzie­więć­dzie­sią­tych roz­po­czę­to pla­no­wa­nie sta­łej wy­sta­wy po­świę­co­nej Ho­lo­kau­sto­wi, pro­gram na­grań zo­stał roz­sze­rzo­ny. Świa­dec­twa oca­lo­nych mia­ły ode­grać klu­czo­wą rolę na wy­sta­wie otwar­tej przez kró­lo­wą w roku mi­le­nium. Dziś w ar­chi­wum na­grań znaj­du­je się 785 na­grań zwią­za­nych z Ho­lo­kau­stem. To stąd wy­bra­łam po­nad 100 wy­po­wie­dzi do tej książ­ki. Aby od­ma­lo­wa­ny w niej ob­raz był tak praw­dzi­wy, jak to tyl­ko moż­li­we, na­gra­nia zo­sta­ły uzu­peł­nio­ne ma­te­ria­ła­mi z Uni­ted Sta­tes Ho­lo­caust Me­mo­rial Mu­seum w Wa­szyng­to­nie.

Pod­czas pra­cy zwią­za­nej z na­gry­wa­niem i prze­pi­sy­wa­niem na­grań ude­rzy­ła mnie wy­jąt­ko­wość do­świad­czeń każ­dej z oca­lo­nych osób. Każ­da z nich – męż­czyzn, ko­biet i dzie­ci – do­zna­wa­ła in­ne­go cier­pie­nia i ina­czej so­bie z nim ra­dzi­ła. Na przy­kład Ro­man Hal­ter co wie­czór przy­wo­ły­wał przed snem ob­raz swo­jej za­mor­do­wa­nej ro­dzi­ny, aby zdać jej re­la­cję z jesz­cze jed­ne­go prze­ży­te­go dnia, a Geo­r­ge (Je­rzy) Hart­man siły do ży­cia czer­pał z pra­gnie­nia po­zna­nia mi­ło­ści i sek­su.

Róż­ne re­ak­cje to­wa­rzy­szy­ły obo­wiąz­ko­wi no­sze­nia gwiaz­dy Da­wi­da: od dumy wy­ra­ża­nej przez Ja­ni­ce In­gram i Annę Berg­man do wsty­du i upo­ko­rze­nia Jana Hart­ma­na i Har­ry’ego Lo­wi­ta. Każ­da z tych osób prze­ży­ła swo­ją cząst­kę do­świad­czeń Ho­lo­kau­stu i ani jed­na z nich nie mia­ła peł­ne­go oglą­du tego po­twor­ne­go sys­te­mu.

Wie­rzę, że wzór, któ­ry two­rzą te po­łą­czo­ne gło­sy, po­zwo­li do­strzec zło­żo­ność i ludz­ki wy­miar tam­te­go świa­ta, wy­kra­cza­ją­cy poza abs­trak­cyj­ne sta­ty­sty­ki eks­ter­mi­na­cji, że umoż­li­wi wyj­ście z krę­gu ste­reo­ty­pów kon­sty­tu­ują­cych ob­raz „ofia­ry”. Moż­na oczy­wi­ście prze­czy­tać książ­ki i obej­rzeć fil­my o nocy krysz­ta­ło­wej w li­sto­pa­dzie 1938 roku. Jed­nak o ile bar­dziej wy­ra­zi­ste sta­ją się te ob­ra­zy, gdy słu­cha­my Su­san Sinc­la­ir. Opi­su­je ona prze­ra­że­nie i roz­pacz swo­ją i ro­dzi­ców, kie­dy na­zi­stow­scy żoł­da­cy wdar­li się do ich miesz­ka­nia, nisz­czy­li wszyst­ko i za­ata­ko­wa­li Su­san, drąc w strzę­py jej ko­szu­lę noc­ną.

Ist­nie­je wie­le re­la­cji hi­sto­rycz­nych na te­mat de­por­ta­cji do Au­schwitz i in­nych obo­zów kon­cen­tra­cyj­nych. Słu­cha­jąc Tru­de Levi i Bar­ba­ry Stim­ler opo­wia­da­ją­cych o dro­dze do Au­schwitz w za­plom­bo­wa­nych, po­zba­wio­nych po­wie­trza wa­go­nach dla by­dła nie­mal fi­zycz­nie do­świad­cza­my dusz­no­ści, smro­du i go­rącz­ki, a tak­że zdu­mie­nia i szo­ku na wi­dok pie­kiel­nej sce­ny roz­gry­wa­ją­cej się po gwał­tow­nym otwar­ciu drzwi.

Więk­szość osób przy­wo­ły­wa­nych w tej książ­ce z tru­dem opo­wia­da­ła o swo­ich trau­ma­tycz­nych do­świad­cze­niach. Wie­le z nich mil­cza­ło przez tak dłu­gi czas, aż ich wspo­mnie­nia ode­szły w za­po­mnie­nie. Pod­czas wy­wia­dów wi­dzia­łam strasz­ny wy­si­łek, a tak­że cier­pie­nie, kie­dy oca­le­ni re­la­cjo­no­wa­li swo­je prze­ży­cia, wie­lu z nich po raz pierw­szy. Szcze­gó­ły były czę­sto zbyt bo­le­sne, aby je przy­wo­ły­wać – wie­lo­krot­nie po­ja­wia­ła się myśl o nie­wy­star­czal­no­ści ję­zy­ka do od­da­nia ob­ra­zów, dźwię­ków, za­pa­chów, upo­ko­rze­nia, po­ni­że­nia i zwie­rzę­ce­go prze­ra­że­nia. Poza tym ko­niecz­ność bu­do­wa­nia ży­cia od nowa w su­ro­wym po­wo­jen­nym świe­cie nie sprzy­ja­ła roz­my­śla­niom nad prze­szło­ścią, lu­dzie byli zbyt za­ję­ci po pro­stu ży­ciem. Je­śli na­wet oca­le­ni chcie­li mó­wić – a wie­lu, jak Kit­ty Hart-Mo­xon, chcia­ło – nie­wie­lu chcia­ło słu­chać: duch cza­sów na­ka­zy­wał za­po­mnieć o woj­nie i żyć da­lej. Choć Mię­dzy­na­ro­do­wy Try­bu­nał Woj­sko­wy w No­rym­ber­dze dzia­ła­ją­cy w la­tach 1945–46 od­sło­nił zgro­zę na­zi­zmu, eks­ter­mi­na­cja Ży­dów ani nie zo­sta­ła od­dzie­lo­na od ca­ło­ści zbrod­ni na­zi­stow­skich, ani nie okre­ślo­no, czym była – naj­więk­szą zbrod­nią prze­ciw pra­wom czło­wie­ka w XX wie­ku. Sy­tu­acja zmie­ni­ła się po pro­ce­sie Adol­fa Eich­man­na w Izra­elu w 1961 roku i do­pie­ro wte­dy świat zwró­cił uwa­gę na Za­gła­dę. Ob­cho­dy pięć­dzie­się­cio­le­cia i sześć­dzie­się­cio­le­cia wy­zwo­le­nia obo­zów w Ber­gen-Bel­sen i Au­schwitz spra­wi­ły, że ten te­mat za­czął być sze­rzej zna­ny i oma­wia­ny. Dziś Ho­lo­kaust jest jed­nym z naj­le­piej udo­ku­men­to­wa­nych za po­mo­cą oso­bi­stych świa­dectw wy­da­rzeń hi­sto­rycz­nych.

Choć re­la­cje te są peł­ne bru­tal­nych ob­ra­zów i świa­dectw po­ni­ża­nia jed­nost­ki, nie przed­sta­wia­ją świa­ta peł­ne­go mro­ku i de­spe­ra­cji. Co praw­da w obo­zach, jak wy­ja­śnia Al­fred Hu­ber­man, rzą­dzi­ło pra­wo dżun­gli, ale zna­my tak­że wie­le przy­kła­dów wza­jem­nej po­mo­cy, do­bro­ci czy współ­czu­cia. To były drob­ne, zda­wa­ło­by się, uczyn­ki, choć­by tak bła­he jak po­da­ro­wa­nie igły z nit­ką. Taki dar, dro­go­cen­ny, a na­wet ra­tu­ją­cy ży­cie, otrzy­mał Jan Hart­man od in­ne­go więź­nia i mógł po­ła­tać swe wy­tar­te, dziu­ra­we ubra­nie. Ist­nie­ją nie­zli­czo­ne przy­kła­dy tego, jak na­wet w naj­gor­szych wa­run­kach, w po­ni­że­niu i wśród okru­cień­stwa lu­dzie pró­bu­ją oca­lić swo­je czło­wie­czeń­stwo i nie­złom­nie trzy­ma­ją się za­sad wpo­jo­nych im przez ro­dzi­ców i spo­łecz­ność. Był to spo­sób na prze­ciw­sta­wie­nie się re­gu­łom wpro­wa­dzo­nym przez na­zi­stów: jed­no­cze­śnie jaw­ny i bar­dzo udu­cho­wio­ny.

Prze­trwał ży­dow­ski hu­mor – żar­ty, choć czę­sto czar­ne i wi­siel­cze, po­ja­wia­ły się w naj­bar­dziej po­nu­rych oko­licz­no­ściach. Ce­le­bro­wa­no każ­de wy­da­rze­nie kul­tu­ral­ne, choć­by naj­mniej zna­czą­ce, bo po­zwa­la­ło to zła­go­dzić ból i nie­pew­ność co­dzien­nej eg­zy­sten­cji. Pary chwy­ta­ły cen­ne chwi­le mi­ło­ści, gdy tyl­ko było to moż­li­we. Cza­sa­mi na­wet na­zi­ści po­tra­fi­li wy­ka­zać się pra­wo­ścią czy czło­wie­czeń­stwem, choć były to po­je­dyn­cze przy­pad­ki – przy­kła­dem może być mło­dzie­niec z Hi­tler­ju­gend, któ­ry ura­to­wał ży­cie Ha­li­nie Kahn wra­ca­ją­cej z prze­myt­ni­czej wy­pra­wy poza te­ren łódz­kie­go get­ta, czy es­es­man, w któ­rym obu­dzi­ło się współ­czu­cie na wi­dok upa­da­ją­ce­go z wy­czer­pa­nia pod­czas pra­cy Jana Imi­cha w obo­zie kon­cen­tra­cyj­nym w Do­rze.

Istot­niej­sza jest to­le­ran­cja i brak chę­ci ze­msty – wi­dać ją u wie­lu oca­lo­nych, choć szu­ka­li oni spra­wie­dli­wo­ści, a ich gniew i obu­rze­nie prze­trwa­ły. Nie ozna­cza to jed­nak, że do­świad­cze­nia oca­lo­nych nie po­zo­sta­wi­ły na nich śla­dów. Nie­ży­ją­cy już ra­bin Al­bert Frie­dlan­der wy­ja­śniał:

„Na­dal cier­pi­my z po­wo­du ran, któ­re nie chcą się za­go­ić. Stra­ci­li­śmy człon­ków ro­dzin. Nie ma już Ży­dów na wscho­dzie Eu­ro­py – znik­nę­ła wspa­nia­ła i bo­ga­ta spo­łecz­ność. Utra­ci­li­śmy spe­cy­ficz­ne cie­pło i we­so­łość Ży­dów se­far­dyj­skich nad Mo­rzem Śród­ziem­nym. Stra­ci­li­śmy uczo­nych i pro­stych lu­dzi. Nie­na­wi­dzi­my dia­bła, któ­ry zmiaż­dżył nas, Cy­ga­nów, ho­mo­sek­su­ali­stów i prze­ciw­ni­ków na­zi­zmu – zo­sta­li­śmy zmie­cie­ni przez nie­go w obo­zach. Opła­ku­je­my mi­lio­ny dzie­ci i chcie­li­by­śmy wie­dzieć, jaki był­by świat, gdy­by po­zwo­lo­no im roz­kwit­nąć”.

Tę książ­kę de­dy­ku­ję wszyst­kim ofia­rom Ho­lo­kau­stu – tym, któ­rzy zgi­nę­li, i tym, któ­rzy oca­le­li.

Lyn Smith, maj 2005

Przy­pi­sy

[1] Wtej książ­ce sto­so­wa­na jest na­zwa Cy­gan, a nie Rom, ze wzglę­du na za­cho­wa­nie wier­no­ści na­zew­nic­twu cza­sów II woj­ny świa­to­wej (przyp. tłum.).

PRZEDMOWA DO POLSKIEGO WYDANIA KSIĄŻKI

„Przy­po­mi­na się pró­ba opo­wie­dze­nia an­giel­skim ku­zy­nom o bab­ci, któ­ra umie­ra­ła z gło­du w war­szaw­skim po­wsta­niu. Tuż przed śmier­cią po­boż­na sta­rusz­ka pro­si­ła o coś do je­dze­nia. Trud­no, niech nie bę­dzie ko­szer­ne, mó­wi­ła, niech bę­dzie na­wet wie­przo­wy ko­tlet.

Ale to na­le­ża­ło an­giel­skim ku­zy­nom po­wie­dzieć po an­giel­sku, więc bab­cia pro­si­ła nie o ko­tlet, tyl­ko o pork-chop i od razu prze­sta­ła być tam­tą umie­ra­ją­cą bab­cią. Na szczę­ście – bo moż­na już było opo­wia­dać o niej bez hi­ste­rii, spo­koj­nie, tak jak się opo­wia­da przy kul­tu­ral­nym obie­dzie róż­ne zaj­mu­ją­ce ka­wał­ki”.

(Marek Edelman, Zdążyć przed Panem Bogiem)

Nie­przy­pad­ko­wo przy­wo­łu­ję na wstę­pie te sło­wa Mar­ka Edel­ma­na. Mia­łam je w gło­wie od chwi­li, kie­dy pierw­szy raz wzię­łam do ręki an­giel­skie wy­da­nie For­got­ten Vo­ices – Ho­lo­caust. Dla ko­goś, kto o Za­gła­dzie czy­tał wcze­śniej wie­le, ale po pol­sku, ze­tknię­cie z ob­co­ję­zycz­ną re­la­cją z wy­da­rzeń, któ­re od­czu­wa się jako głę­bo­ko za­nu­rzo­ne w tra­gicz­nych dzie­jach Pol­ski było zdu­mie­wa­ją­cym prze­ży­ciem. I rze­czy­wi­ście, trud­no było oprzeć się prze­ko­na­niu, że Edel­man miał słusz­ność. Losy lu­dzi uwię­zio­nych w get­tach w róż­nych kra­jach, losy więź­niów hi­tle­row­skich obo­zów i wal­czą­cych o prze­trwa­nie ucie­ki­nie­rów brzmia­ły ina­czej niż re­la­cje, któ­re zna­łam. Cza­sem dziw­nie, kie­dy przy­glą­da­łam się do­brze zna­nym sło­wom za­pi­sa­nym w an­giel­skiej trans­kryp­cji, cza­sem jak­by spo­koj­niej – za­pew­ne dla­te­go, że an­giel­skie sfor­mu­ło­wa­nia były zro­zu­mia­łe, ale po­zba­wio­ne aury emo­cjo­nal­nej, któ­ra to­wa­rzy­szy po­ję­ciom z oj­czy­ste­go ję­zy­ka. My­li­łam się jed­nak bar­dzo, są­dząc, że mimo tra­gicz­no­ści opi­sy­wa­nych zda­rzeń pro­ces tłu­ma­cze­nia bę­dzie w mia­rę bez­bo­le­sny.

Nie był. Mimo że, jak wspo­mnia­łam, pi­sa­łam o za­gad­nie­niach, któ­re nie są mi obce, kon­takt z re­la­cja­mi przed­sta­wio­ny­mi w tej książ­ce na dłu­go ode­brał mi spo­koj­ny sen.

Co więc róż­ni te re­la­cje od tego, z czym pol­ski od­bior­ca miał do czy­nie­nia choć­by w trak­cie szkol­nej na­uki? Przede wszyst­kim są to świa­dec­twa pry­wat­nych lu­dzi na­gry­wa­ne od za­koń­cze­nia woj­ny prak­tycz­nie do dzi­siaj – hi­sto­ria prze­ka­zy­wa­na jest przez pry­zmat oso­bi­stych prze­żyć, bar­dzo su­biek­tyw­nie.

Naj­waż­niej­szą kwe­stią wy­da­je się włą­cze­nie do hi­sto­rii Ho­lo­kau­stu wy­da­rzeń z okre­su po­prze­dza­ją­ce­go woj­nę i póź­niej­sze­go, tuż po jej za­koń­cze­niu. W pierw­szej czę­ści zo­sta­ją nam przed­sta­wio­ne opi­sy nie­mal nor­mal­nej co­dzien­no­ści, ta­kiej, jaką mo­że­my znać z wła­snych hi­sto­rii ro­dzin­nych. Po­zna­je­my tra­dy­cyj­ne, zwy­kle wie­lo­po­ko­le­nio­we ro­dzi­ny, za­rów­no ubo­gie, jak i bar­dzo do­brze sy­tu­owa­ne, wio­dą­ce spo­koj­ne ży­cie w do­brze zna­nym śro­do­wi­sku. Ci wszy­scy lu­dzie, nie­za­leż­nie od za­sob­no­ści port­fe­la, żyją w świe­cie, któ­ry jest ich świa­tem. I oto do tego bez­piecz­ne­go śro­do­wi­ska za­czy­na­ją do­cie­rać zdu­mie­wa­ją­ce i prze­ra­ża­ją­ce sy­gna­ły. To po­czą­tek wy­da­rzeń, któ­rych tra­gicz­na kul­mi­na­cja nie ma od­po­wied­ni­ków w hi­sto­rii.

Po­ka­za­nie tego cza­su „przed” jest nie­zwy­kle istot­ne, po­nie­waż więk­szość ist­nie­ją­cych w obie­gu re­la­cji do­ty­czy je­dy­nie okre­su woj­ny. W ta­kim przy­pad­ku czy­tel­nik zo­sta­je po­sta­wio­ny wo­bec kosz­ma­ru, ale kosz­ma­ru nie­ja­ko wy­eks­tra­ho­wa­ne­go z rze­czy­wi­sto­ści. W pew­nym sen­sie zo­sta­je prze­nie­sio­ny do in­ne­go świa­ta, któ­ry jest nie­prze­kła­dal­ny na nic, co jest mu zna­ne. Ma to zna­mien­ne zna­cze­nie dla od­bio­ru tek­stu, po­nie­waż w kon­se­kwen­cji po­wsta­je dy­stans, któ­ry spra­wia, że opi­sy­wa­ne zda­rze­nia nie są od­bie­ra­ne jako coś, co mo­gło­by spo­tkać czy­tel­ni­ka, po­nie­waż brak wspól­nych punk­tów mię­dzy jego do­świad­cze­nia­mi a do­świad­cze­nia­mi ofiar ter­ro­ru.

Książ­ka Za­po­mnia­ne gło­sy. Ho­lo­kaust prze­ciw­nie, bu­du­je prze­strzeń wspól­nych do­świad­czeń. Ozna­cza to, że w cen­trum są lu­dzie – to nie jest hi­sto­ria Ho­lo­kau­stu, tyl­ko hi­sto­ria lu­dzi, któ­rzy cu­dem unik­nę­li wte­dy śmier­ci. Słu­cha­my hi­sto­rii „pry­wat­nych”, czę­sto bar­dzo oso­bi­stych zwie­rzeń, a przez to bar­dzo od­dzia­łu­ją­cych na emo­cje, ła­twiej się z nimi utoż­sa­mić. In­ny­mi sło­wy, je­śli czy­ta­jąc opis przed­wo­jen­ne­go ży­cia ro­dzin­ne­go mo­że­my zo­ba­czyć w nim swo­ją ro­dzi­nę, to do­pie­ro wów­czas mo­że­my spró­bo­wać od­czuć całą gro­zę póź­niej­szych do­świad­czeń. Te re­la­cje po­ka­zu­ją nam lu­dzi, któ­rzy – wy­jąw­szy róż­ni­ce wy­ni­ka­ją­ce z tech­ni­ki czy oby­cza­jo­wo­ści – żyli tak samo, jak my dziś. Mie­li bli­skich, przy­ja­ciół, ma­rze­nia i pla­ny. I na­gle obłą­kań­cza ide­olo­gia wy­pchnę­ła ich poza na­wias spo­łe­czeń­stwa i po­zo­sta­wi­ła tam sa­mot­nych, cier­pią­cych i pró­bu­ją­cych zro­zu­mieć, jak jest moż­li­we to, co ich spo­ty­ka, to, co nie daje się wy­tłu­ma­czyć i oswo­ić.

Do­cho­dzi­my tu do miej­sca, w któ­rym ab­surd ide­olo­gii ka­żą­cej uwa­żać ja­kąś gru­pę lu­dzi za gor­szą ujaw­nia się z całą ja­skra­wo­ścią, po­nie­waż w re­la­cjach świad­ków nie ma ni­cze­go, co po­zwo­li­ło­by przy­wo­łać na uspra­wie­dli­wie­nie do­brze zna­ną na­ukom hu­ma­ni­stycz­nym ka­te­go­rii „in­no­ści”. Tę „in­ność” moż­na uwa­żać za nie­prze­ko­nu­ją­cą, ale nie moż­na po­mi­jać jej wpły­wu na re­la­cje mię­dzy­ludz­kie. Hi­sto­ria zna wie­le sy­tu­acji, w któ­rych ja­kaś zbio­ro­wość zo­sta­je uzna­na za wro­gą i za­słu­gu­ją­cą na od­rzu­ce­nie ze wzglę­du na od­mien­ne oby­cza­je, strój czy re­li­gię. Trud­no się z tym zgo­dzić, jed­nak moż­na zna­leźć psy­cho­lo­gicz­ne uza­sad­nie­nie ta­kich za­cho­wań. Ina­czej jest w re­la­cjach, z któ­ry­mi mamy do czy­nie­nia w książ­ce Za­po­mnia­ne gło­sy. Ho­lo­caust. Lu­dzie, któ­rzy mó­wią o tym, co ich spo­tka­ło, nie wy­róż­nia­li się w więk­szo­ści ni­czym szcze­gól­nym. To, że byli Ży­da­mi, nie zwra­ca­ło ni­czy­jej uwa­gi. Do­pie­ro fa­szyzm ze­pchnął ich do roli pa­ria­sów przy mil­czą­cej ak­cep­ta­cji oto­cze­nia. Jest to być może jed­no z naj­moc­niej­szych oskar­żeń wszel­kich ra­si­zmów, bo­wiem z całą ja­skra­wo­ścią ujaw­nia ich ab­sur­dal­ność i każe my­śleć, że do­pó­ki ist­nie­ją lu­dzie, któ­rzy nie wa­ha­ją się ich za­ak­cep­to­wać, a w każ­dym ra­zie nie wal­czyć z nimi – nikt nie może czuć się bez­piecz­ny. Nikt nie może mieć pew­no­ści, że któ­re­goś dnia nie po­ja­wi się ide­olo­gia, któ­ra wy­ło­ni na do­wol­nej pod­sta­wie ja­kąś zbio­ro­wość i każe ją znisz­czyć.

Wcze­śniej wspo­mnia­łam, że oprócz czę­ści przed­wo­jen­nej nie­zwy­kle istot­na jest tak­że i ta po­ka­zu­ją­ca po­wo­jen­ne losy ofiar. Dzię­ki tym wy­po­wie­dziom zbie­ra­nym od wy­zwo­le­nia nie­mal do dziś moż­na zo­ba­czyć, jak de­struk­cyj­ne były do­świad­cze­nia Ho­lo­kau­stu dla tych, któ­rzy prze­ży­li. Nie ma moż­li­wo­ści wy­ma­za­nia z pa­mię­ci tam­te­go cza­su. Tyl­ko czę­ścio­wo oca­lo­nym uda­ło się wró­cić do świa­ta ży­wych. Lęk i kosz­ma­ry wra­ca­ją, a cza­sem wpły­wa­ją nisz­czą­co na ży­cie ko­lej­nych po­ko­leń – dzie­ci ofiar.

Za­po­mnia­ne gło­sy. Ho­lo­caust po­zwa­la czy­tel­ni­ko­wi do­strzec cią­głość ludz­kie­go tra­gicz­ne­go do­świad­cze­nia. Przed­sta­wia wy­rwa­nie z nor­mal­no­ści, pró­by do­sto­so­wa­nia do no­wych wa­run­ków i pró­by po­wro­tu do ży­cia. Czy­tel­nik po­zna­je lu­dzi, któ­rzy prze­trwa­li i oka­le­cze­ni fi­zycz­nie i psy­chicz­nie pró­bu­ją na nowo upo­rząd­ko­wać rze­czy­wi­stość, czę­sto bez po­wo­dze­nia. Ta książ­ka sta­no­wi ostrze­że­nie przed złem – ale jest tak­że po­mni­kiem ludz­kiej woli ży­cia i prze­trwa­nia. Siły czło­wie­ka, któ­ra bu­dzi naj­wyż­szy po­dziw i sta­no­wi na­ukę dla póź­niej­szych po­ko­leń.

Anna Pu­zie­wicz

SŁOWO WSTĘPNE LAURENCE’A REESA

Ta książ­ka głę­bo­ko Cię wzbu­rzy. Usły­szysz opo­wie­ści, któ­re Cię po­ru­szą i nie po­zwo­lą na obo­jęt­ność. A mimo to go­rą­co ją po­le­cam. Nie jest to aż tak dziw­ne, jak mo­gło­by się wy­da­wać – ta książ­ka ma bu­dzić nie­po­kój, na tym po­le­ga jej rola. Ma bu­dzić nie­po­kój tak wiel­ki, aby czy­tel­nik ni­g­dy nie za­po­mniał prze­czy­ta­nych hi­sto­rii.

Zgro­ma­dzo­no tu świa­dec­twa tych, któ­rzy cier­pie­li pod­czas na­zi­stow­skie­go lu­do­bój­stwa. Mają one ogrom­ne zna­cze­nia dla emo­cjo­nal­ne­go zro­zu­mie­nia Ho­lo­kau­stu. Ich efekt się ku­mu­lu­je. To nie jest jed­no świa­dec­two, tak da­le­ce róż­ne od in­nych, że zmie­ni przy­ję­ty ogląd hi­sto­rycz­ny tego te­ma­tu, po­wsta­ły w efek­cie ba­dań pro­wa­dzo­nych od wie­lu lat. Ten ma­te­riał po­trak­to­wa­ny ca­ło­ścio­wo – jako kosz­mar­na hi­sto­ria bu­do­wa­na na kosz­mar­nej hi­sto­rii – jest jak ude­rze­nie mło­tem. Jest ko­lej­nym zna­ko­mi­tym przy­kła­dem waż­nej pra­cy Im­pe­rial War Mu­seum jako kro­ni­ka­rza skut­ków kon­flik­tu.

Z tej książ­ki wie­le moż­na się do­wie­dzieć o ludz­kich za­cho­wa­niach w sy­tu­acjach kry­zy­so­wych. Sta­no­wi ona po­twier­dze­nie prze­ko­na­nia wy­ra­żo­ne­go we wstę­pie do mo­jej ostat­niej książ­ki o Au­schwitz, że więk­szość tego, cze­go mo­że­my się na­uczyć, ba­da­jąc Ho­lo­kaust, jest „nie­do­bra”. Nie­do­bra, po­nie­waż za­uwa­ża­my ule­głość du­cha ludz­kie­go. Nie­do­bra, po­nie­waż do­wia­du­je­my się (za­wsze to po­dej­rze­wa­li­śmy i mie­li­śmy na­dzie­ję, że to nie­praw­da), że więk­szość lu­dzi dzia­ła zwy­kle w swo­im wła­snym, cia­sno poj­mo­wa­nym in­te­re­sie. Na przy­kład John Sil­ber­man wspo­mi­na, że w ob­li­czu na­zi­stow­skich prze­śla­do­wań nie­ży­dow­scy przy­ja­cie­le jego ro­dzi­ców od­wró­ci­li się od nich. Prze­cięt­ny Nie­miec po pro­stu nie przej­mo­wał się tym, co się dzie­je. Hedy Ep­ste­in przy­po­mi­na so­bie do­świad­cze­nia ze szko­ły, za­raz po ata­ku na Ży­dów w noc krysz­ta­ło­wą w 1938 roku, kie­dy dy­rek­tor jej szko­ły wska­zał na nią i po­wie­dział: „Wy­noś się, brud­na Ży­dó­wo!”.

Przy­gnę­bia­ją­cy ob­raz ludz­kiej na­tu­ry wy­ła­nia­ją­cy się z tych świa­dectw nie ogra­ni­cza się do tak zwa­nych „bier­nych ob­ser­wa­to­rów”, obej­mu­je tak­że sa­mych prze­śla­do­wa­nych. Su­san Sinc­la­ir wspo­mi­na, jak jej oj­ciec po przy­by­ciu do Da­chau zo­ba­czył de­spe­ra­cję więź­niów, ka­żą­cą im wal­czyć o szczo­tecz­kę do zę­bów zmar­łe­go czło­wie­ka. W obo­zach, po­dob­nie jak wśród resz­ty nie­miec­kiej po­pu­la­cji, naj­waż­niej­szy był wła­sny in­te­res.

Nie wszy­scy jed­nak dzia­ła­li w ten spo­sób. Ist­nie­je wie­le świa­dectw, któ­re uka­zu­ją, że bo­ha­ter­stwo było moż­li­we, nie­za­leż­nie od nie­bez­pie­czeń­stwa. W Da­nii – to je­dy­ny taki przy­pa­dek – całe spo­łe­czeń­stwo dzia­ła­ło wspól­nie, aby ra­to­wać Ży­dów. Bar­dziej po­wszech­ne były zdu­mie­wa­ją­ce dzia­ła­nia jed­no­stek. Ha­li­na Kahn, któ­ra wy­szła na krót­ko z łódz­kie­go get­ta, oca­la­ła tyl­ko dla­te­go, że czło­nek Hi­tler­ju­gend za­uwa­żył jej gwiaz­dę Da­wi­da i nie­ocze­ki­wa­nie ją ukrył. W Au­strii John Law­ren­ce zo­stał ura­to­wa­ny przez wyż­sze­go ofi­ce­ra SS, któ­ry roz­pę­dził na­past­ni­ków, mó­wiąc, iż Niem­cy chcą „pra­wa i po­rząd­ku”, a nie „dra­ni ta­kich jak wy”.

Dla­cze­go tak nie­wie­lu lu­dzi dzia­ła­ło w spo­sób pra­wy i od­waż­ny? Nie je­ste­śmy w sta­nie po­znać od­po­wie­dzi – to jed­na z waż­niej­szych rze­czy, któ­rych mo­że­my się do­wie­dzieć dzię­ki temu świa­dec­twu. Co wię­cej, na pod­sta­wie przed­sta­wio­nych ma­te­ria­łów nie mo­że­my prze­wi­dy­wać, jak by­śmy się za­cho­wy­wa­li, gdy­by (Boże, ucho­waj) to wszyst­ko mia­ło się po­wtó­rzyć. Pa­mię­tam sło­wa Toj­wie­go Blat­ta, oca­lo­ne­go z obo­zu w So­bi­bo­rze, któ­ry po­wie­dział mi, że „nikt nie zna sie­bie sa­me­go” – to je­dy­na na­uka, jaką wy­cią­gnął z wła­snych prze­ra­ża­ją­cych do­świad­czeń. Był prze­ko­na­ny i po pro­stu wie­dział, że nie moż­na prze­wi­dzieć, jak za­cho­wa się czło­wiek w wa­run­kach eks­tre­mal­nych. Nie wie­my, jak by­śmy się za­cho­wa­li, to zna­czy nie wie­my, do­pó­ki nie zo­sta­nie­my po­sta­wie­ni w ta­kiej sy­tu­acji.

Świat, któ­ry nas ota­cza, jest bar­dzo kru­chy – to ko­lej­na rzecz, ja­kiej mo­że­my się do­wie­dzieć z tej książ­ki. W Niem­czech, na Wę­grzech, w Cze­cho­sło­wa­cji ży­dow­ska mniej­szość prze­ko­na­ła się, że jej kom­for­to­wa eg­zy­sten­cja może zo­stać znisz­czo­na w kil­ka chwil. We wszyst­kich świa­dec­twach Ży­dów, któ­rzy do­świad­czy­li na­zi­zmu jako dzie­ci, wi­dać zdu­mie­nie – jest to je­dy­na re­ak­cja na na­głe i nie­ocze­ki­wa­ne prze­śla­do­wa­nie. Na przy­kład Edith Ba­neth zo­sta­ła ob­ce­so­wo od­pra­wio­na przez na­uczy­cie­la łyż­wiar­stwa, po­nie­waż była Ży­dów­ką: „Nie mo­głam po­jąć, co ma moje ży­do­stwo do mo­jej jaz­dy na łyż­wach”. Pró­bu­jąc zna­leźć sens tych kom­plet­nie bez­sen­sow­nych prze­śla­do­wań, wie­lu lu­dzi za­czę­ło za­sta­na­wiać się nad sobą. Co zro­bi­li, żeby za­słu­żyć na ta­kie trak­to­wa­nie? Tak oto do­wia­du­je­my o sła­bo zna­nej, prze­wrot­nej kon­se­kwen­cji na­zi­stow­skich ak­cji prze­ciw Ży­dom w la­tach trzy­dzie­stych. Tra­gicz­ne było to, że część ży­dow­skich dzie­ci za­czę­ła sama sie­bie ob­wi­niać za wła­sne cier­pie­nia.

Na du­chu może pod­nieść fakt, jak wie­le po­wo­dów lu­dzie po­tra­fi­li zna­leźć, aby przejść przez tę zgro­zę. Nie­któ­rzy my­śle­li o by­ciu ra­zem i udzie­la­niu so­bie wza­jem­nej po­mo­cy w ra­mach ro­dzi­ny, inni ma­rzy­li o dniu, kie­dy wró­cą do domu, a mło­dy cze­ski Żyd Geo­r­ge (Je­rzy) Hart­man nie chciał umrzeć, za­nim nie stra­ci nie­win­no­ści.

Cały ze­bra­ny ma­te­riał bu­dzi jed­nak po­waż­ne za­strze­że­nia. Nie cho­dzi tyl­ko to, że ust­ne świa­dec­twa ze swej na­tu­ry są nie­peł­ne i frag­men­ta­rycz­ne – to dość oczy­wi­sta kon­sta­ta­cja – ale o to, że opo­wie­ści, któ­rych przede wszyst­kim po­win­ni­śmy wy­słu­chać, nie mogą być za­pre­zen­to­wa­ne w tej książ­ce, po­nie­waż mu­sia­ły­by to być hi­sto­rie lu­dzi po­mor­do­wa­nych przez na­zi­stów. Czy­ta­jąc tę książ­kę, mu­si­my pa­mię­tać, że przed­sta­wio­ne w niej świa­dec­twa to hi­sto­rie lu­dzi na­le­żą­cych do mniej­szo­ści, któ­rej z ja­kichś po­wo­dów uda­ło się prze­żyć. Nikt nie wró­cił z ko­mór ga­zo­wych Tre­blin­ki, z ma­so­wych gro­bów na fron­cie wschod­nim czy ze sto­sów ciał w get­tach na te­re­nie Pol­ski, aby opo­wie­dzieć o swo­ich do­świad­cze­niach. Do­świad­cze­niach, któ­re były nor­mą, a nie wy­jąt­kiem. Mu­si­my uru­cho­mić wy­obraź­nię – jak­kol­wiek jest nie­wy­star­cza­ją­ca – aby spró­bo­wać wy­peł­nić tę lukę.

Jesz­cze cze­goś bę­dzie­my bez­sku­tecz­nie w tej książ­ce po­szu­ki­wać – ja­kie­go­kol­wiek ja­sne­go wy­ja­śnie­nia, dla­cze­go nie­któ­rzy lu­dzie prze­trwa­li, choć inni w tych sa­mych oko­licz­no­ściach gi­nę­li. Mo­że­my się je­dy­nie do­wie­dzieć, że ży­cie bywa ka­pry­śne. W obo­zach nie­któ­rzy zo­sta­li prze­zna­cze­ni do ży­cia, a nie na śmierć, tyl­ko dla­te­go, że byli „szczę­ścia­rza­mi”. Wy­obraź­my so­bie po­wieść zbu­do­wa­ną wo­kół ta­kiej fa­bu­ły. Bo­ha­ter jest gnę­bio­ny przez los, nad któ­rym nie może za­pa­no­wać, i jego prze­ży­cie lub śmierć są kwe­stią przy­pad­ku. Brzmi jak prze­pis na be­st­sel­ler, nie­praw­daż? A prze­cież w tej książ­ce co chwi­la słu­cha­my opo­wie­ści lu­dzi, któ­rzy mu­sie­li zmie­rzyć się ze strasz­ny­mi oko­licz­no­ścia­mi, w ja­kich zna­leź­li się bez żad­ne­go po­wo­du. Ta kosz­mar­na rze­czy­wi­stość spra­wia, że ta książ­ka jest waż­niej­sza niż ja­ka­kol­wiek po­wieść. W tej książ­ce do­brzy lu­dzie – ci, któ­rzy po­win­ni zdo­być sym­pa­tię czy­tel­ni­ka – są czę­sto za­bi­ja­ni, bez­sen­sow­nie i nie­spra­wie­dli­wie. Ta­kie sy­tu­acje z re­gu­ły nie po­ja­wia­ją się w po­wie­ści, co wy­ja­śnia, dla­cze­go hi­sto­ria może być znacz­nie waż­niej­sza.

Jest wresz­cie ostat­ni po­wód, dla któ­re­go ta książ­ka mu­sia­ła za­ist­nieć: na­dal są lu­dzie, któ­rzy uwa­ża­ją, że ta­kie wy­da­rze­nia ni­g­dy nie mia­ły miej­sca. Nie­daw­no, pod­czas dys­ku­sji na te­mat mo­jej książ­ki o Au­schwitz, zo­sta­łem skon­fron­to­wa­ny z czło­wie­kiem, któ­ry za­prze­cza Ho­lo­kau­sto­wi. Ten czło­wiek za­czął na mnie krzy­czeć. Nie chciał słu­chać ar­gu­men­tów i był prze­ko­na­ny o obłą­kań­czych kon­spi­ra­cyj­nych teo­riach. Tacy lu­dzie na­praw­dę ist­nie­ją. I za­wsze jest moż­li­wość, że kie­dy wszy­scy pa­mię­ta­ją­cy te strasz­ne cza­sy umrą, po­ja­wi się wię­cej prób za­ciem­nie­nia tego, co się sta­ło, lub za­prze­cze­nia wszyst­kim tym wy­da­rze­niom. Każ­da z osób, któ­re zgo­dzi­ły się opo­wie­dzieć o swo­ich do­świad­cze­niach w ra­mach tego pro­jek­tu, sprze­ci­wia się ta­kim kłam­stwom. Każ­da hi­sto­ria jest świa­dec­twem praw­dy, że w po­ło­wie XX wie­ku ist­niał w Eu­ro­pie re­żim tak zbrod­ni­czy, że nie­po­dob­ny do żad­ne­go in­ne­go w hi­sto­rii. Każ­da z nich oca­la na za­wsze pa­mięć o ludz­kim prze­trwa­niu.

PROLOG

Życie było bardzo dobre i żyliśmy jak inni Niemcy.

Rudi Bamber

Uczeń niemiecki pochodzenia żydowskiego, Norymberga

Moja ro­dzi­na miesz­ka­ła w Niem­czech od wie­lu po­ko­leń i uwa­ża­ła się przede wszyst­kim za Niem­ców. Ro­dzi­ce po­bra­li się w 1919 roku, po po­wro­cie ojca z I woj­ny świa­to­wej; ja uro­dzi­łem się w 1920 roku. Zwy­kle cho­dzi­li­śmy do sy­na­go­gi w Dni Po­ku­ty[1] i ro­dzi­ce pró­bo­wa­li opo­wia­dać mi o ży­dow­skich świę­tach, ale nie by­li­śmy bar­dzo re­li­gij­ną ro­dzi­ną. To było spo­koj­ne, miłe dzie­ciń­stwo na obrze­żach No­rym­ber­gi, gdzie mój wuj zbu­do­wał duży dom – my miesz­ka­li­śmy na par­te­rze, a nasi krew­ni na pię­trze. Moja sio­stra, pięć lat młod­sza ode mnie, wy­glą­da­ła bar­dzo ger­mań­sko: dłu­gie, ja­sne wło­sy, nie­bie­skie oczy i ja­sna cera. Ja tak­że by­łem nie­bie­sko­okim blon­dy­nem – mój wy­gląd był „aryj­ski”.

No­rym­ber­ga to było pięk­ne, sta­re mia­sto z wie­lo­ma za­byt­ka­mi. Na du­żym ryn­ku w okre­sie Bo­że­go Na­ro­dze­nia po­ja­wia­ły się stra­ga­ny z za­baw­ka­mi i sło­dy­cza­mi – uwiel­bia­łem tam cho­dzić i oglą­dać te wszyst­kie wspa­nia­łe rze­czy wy­sta­wio­ne na sprze­daż. To było ko­smo­po­li­tycz­ne mia­sto: wie­le skle­pów i re­stau­ra­cji, duży za­mek. No i oczy­wi­ście dom Düre­ra i me­ister­sin­ge­rów, o któ­rych Wa­gner na­pi­sał ope­rę[2]. Ba­wa­ria była sil­nie pra­wi­co­wa, z ukry­tym an­ty­se­mic­kim na­sta­wie­niem, po­pie­ra­nym głów­nie przez Ko­ściół ka­to­lic­ki. Ży­dzi od­gry­wa­li zna­czą­cą rolę w li­be­ral­nych i po­stę­po­wych ru­chach le­wi­co­wych, co nie po­do­ba­ło się spo­łecz­no­ści zło­żo­nej w więk­szo­ści z rol­ni­ków o zde­cy­do­wa­nie pra­wi­co­wych sym­pa­tiach. Za­wsze ist­niał tu pod­skór­ny prąd an­ty­se­mi­ty­zmu – nie­przy­pad­ko­wo wła­śnie w Mo­na­chium Hi­tler pró­bo­wał w la­tach dwu­dzie­stych roz­po­cząć zbroj­ne po­wsta­nie[3], któ­re zo­sta­ło na­stęp­nie stłu­mio­ne.

Trude Levi z rodzicami w ich mieszkaniu, Szombathely, Węgry, wczesne lata trzydzieste
© Trude Levi

John Fink

Uczeń niemiecki pochodzenia żydowskiego, Berlin

Po­cho­dzę z Ber­li­na. Uro­dzi­łem się 12 sierp­nia 1920 roku. Mój oj­ciec miał na przed­mie­ściu pa­sman­te­rię, ale stra­cił wszyst­ko pod­czas kry­zy­su w la­tach 1923–24, kie­dy sza­le­ją­ca in­fla­cja spra­wi­ła, że pie­nią­dze sta­ły się bez­war­to­ścio­we. Oj­ciec zna­lazł pra­cę w domu to­wa­ro­wym w Ber­li­nie… Pa­mię­tam, że w 1928 roku była strasz­na zima, a oj­ciec był bez pra­cy od kil­ku lat. Cho­dził od domu do domu i sprze­da­wał je­dze­nie – mar­ga­ry­nę i kieł­ba­ski. Wie­czo­ra­mi ro­dzi­ce pra­co­wa­li dla domu sprze­da­ży wy­sył­ko­wej, ad­re­su­jąc ko­per­ty. Bar­dzo, bar­dzo cięż­kie cza­sy.

Ruth Foster

Uczennica niemiecka pochodzenia żydowskiego, Lingen

Uro­dzi­łam się w 1923 roku w Lin­gen, pro­win­cjo­nal­nym mia­stecz­ku bli­sko gra­ni­cy ho­len­der­skiej. Ro­dzi­na mo­je­go ojca miesz­ka­ła w tej oko­li­cy od 1670 roku. Mat­ka po­cho­dzi­ła z Ho­lan­dii. Lin­gen w tym cza­sie li­czy­ło oko­ło 25 000 miesz­kań­ców, w tym oko­ło 20 ro­dzin ży­dow­skich. By­łam je­dy­nym dziec­kiem. Ro­dzi­ce mie­li dość kom­for­to­wą sy­tu­ację: oj­ciec han­dlo­wał by­dłem, jak więk­szość Ży­dów na tym te­re­nie. Nasz dom był or­to­dok­syj­nie ży­dow­ski; mama była go­spo­dy­nią do­mo­wą, uwiel­bia­ła śpie­wać i cho­dzić do te­atru w są­sied­nich mia­stach Osna­brück i Mün­ster. Nie­opo­dal mie­li­śmy bli­ską ro­dzi­nę: ciot­ki, wu­jo­wie i ku­zy­ni miesz­ka­li na pro­win­cji. La­tem jeź­dzi­li­śmy do lasu na ja­go­dy kon­nym wo­zem, któ­ry zdo­był dla nas oj­ciec. Ży­cie było wspa­nia­łe i ży­li­śmy jak inni Niem­cy, na­wet je­śli by­li­śmy Ży­da­mi w du­szy i w domu. Oj­ciec na­le­żał do miej­sco­we­go mę­skie­go chó­ru i to­wa­rzy­stwa strze­lec­kie­go, był bar­dzo to­wa­rzy­ski. Pod­czas pierw­szej woj­ny świa­to­wej słu­żył w woj­sku, z cze­go był dum­ny. Był hu­za­rem, za wa­lecz­ność zo­stał od­zna­czo­ny Krzy­żem Że­la­znym I i II kla­sy.

Naj­pierw cho­dzi­łam do przed­szko­la, a po­tem do szko­ły po­wszech­nej w Lin­gen. W wie­ku 11 lat za­czę­łam na­ukę w gim­na­zjum w Lin­gen. Mia­łam mnó­stwo zna­jo­mych, są­sia­dów, by­łam bar­dzo po­pu­lar­na. Na­le­ża­łam do chó­ru i klu­bu spor­to­we­go. By­łam jed­ną z nich.

(Sir) Hans Krebs

Biochemik niemiecki pochodzenia żydowskiego, Fryburg

Po przy­by­ciu do Fry­bur­ga roz­wi­ja­łem wła­sny kie­ru­nek ba­dań i by­łem nie­zwy­kle szczę­śli­wy, kie­dy moja pró­ba oka­za­ła się suk­ce­sem. Za­ją­łem się pro­stym pro­ble­mem: me­cha­ni­zmem prze­kształ­ca­nia koń­co­we­go pro­duk­tu me­ta­bo­li­zmu azo­tu w or­ga­ni­zmie, a wy­ni­ki oka­za­ły się wiel­kim od­kry­ciem, na­tych­miast za­uwa­żo­nym w kra­ju i na świe­cie. Za­pew­ni­ło mi to po­zy­cję nie­za­leż­ne­go i ory­gi­nal­ne­go ba­da­cza, do­ce­nia­ne­go na ca­łym świe­cie. Moje ba­da­nia zo­sta­ły po raz pierw­szy opu­bli­ko­wa­ne w 1932 roku.

Else Baker

Niemieckie dziecko z domieszką cygańskiej krwi, Hamburg

Mia­łam przy­bra­nych ro­dzi­ców. Uwa­ża­łam ich za praw­dzi­wych i miesz­ka­łam w ich wła­snym domu z wiel­kim ogro­dem. Pa­mię­tam za­ba­wy w ogro­dzie w sło­necz­ne dni, przy­ja­ciół i pre­zen­ty od świę­te­go Mi­ko­ła­ja; ocze­ki­wa­nie na Boże Na­ro­dze­nie, jaj­ka pod­kła­da­ne przez za­jącz­ka na Wiel­ka­noc. I zimę – mia­łam pięk­ne san­ki i pa­mię­tam, jak zjeż­dża­łam na nich z przy­ja­ciół­mi. Dzie­ci mo­ich przy­bra­nych ro­dzi­ców były star­sze ode mnie. Moje wcze­sne dzie­ciń­stwo na przed­mie­ściach Ham­bur­ga było idyl­licz­ne.

Magdalena Kusserow Reuter

Dziecko niemieckich świadków Jehowy, Bad Lippspringe

Po­cho­dzę z du­żej, szczę­śli­wej ro­dzi­ny – by­łam ósmym z je­de­na­ścior­ga dzie­ci. Na­sze ży­cie było bar­dzo ra­do­sne. Cho­dzi­li­śmy na wy­ciecz­ki, każ­de z nas mu­sia­ło się uczyć gry na ja­kimś in­stru­men­cie i czę­sto wspól­nie mu­zy­ko­wa­li­śmy. Oj­ciec uczył nas Bi­blii – by­li­śmy wte­dy bar­dzo szczę­śli­wi i ko­cha­li­śmy te lek­cje. Ra­zem z oj­cem cho­dzi­li­śmy pły­wać. W ogro­dzie ro­sły ja­bło­nie. Kie­dy jabł­ka doj­rze­wa­ły, sia­da­li­śmy przy sto­le, przy­go­to­wy­wa­li­śmy jabł­ka i pie­kli­śmy szar­lot­kę. Mie­li­śmy zwie­rzę­ta: kacz­ki i gęsi, cza­sem kozę, aby mieć mle­ko. W 1930 roku za­czę­łam cho­dzić do szko­ły i pierw­sze lata były wspa­nia­łe.

John Lawrence

Austriacki uczeń pochodzenia żydowskiego, Wiedeń

Uro­dzi­łem się w Wied­niu, w dzie­wią­tej dziel­ni­cy, 29 maja 1922 roku. Ro­dzi­ce byli na­ro­do­wo­ści au­striac­kiej, ale nie po­cho­dzi­li z Wied­nia – oj­ciec uro­dził się w Kra­ko­wie, w Pol­sce, a mat­ka w Oświę­ci­miu. Miesz­ka­łem w Wied­niu aż do na­sze­go wy­jaz­du 29 czerw­ca 1938 roku. Mie­li­śmy ład­ne miesz­ka­nie, cho­dzi­łem do bar­dzo do­brych szkół. By­łem za­fa­scy­no­wa­ny, jak wszy­scy w mło­do­ści, sztu­ką, mu­zy­ką i te­atrem; cho­dzi­li­śmy do naj­lep­szych te­atrów i sal kon­cer­to­wych. W szko­le Ży­dów było nie­wie­lu, my­ślę, że oko­ło sze­ściu na 1000 uczniów. Spę­dza­łem czas jak inni mło­dzi lu­dzie: cu­dow­ne wa­ka­cje, jaz­da na nar­tach i wy­jaz­dy nad Mo­rze Śród­ziem­ne. Nie bra­ko­wa­ło mi ni­cze­go. Ro­dzi­ce bar­dzo nas ko­cha­li i trosz­czy­li się o nas. Na­le­że­li­śmy do kla­sy śred­niej. Oj­ciec był skrom­ny, w tym zna­cze­niu, że nie lu­bił się po­pi­sy­wać – choć mo­gli­śmy so­bie po­zwo­lić na pry­wat­ny sa­mo­chód, ku­pił dwie tak­sów­ki i jeź­dził nimi, ma­jąc cały czas zła­ma­ną cho­rą­giew­kę. Nie chciał wzbu­dzać za­zdro­ści – jak wia­do­mo, to jed­na z głów­nych cech Au­stria­ków.

Jan Hartman

Czeski uczeń pochodzenia żydowskiego, Praga

Moje imię jest czę­ścią mo­jej hi­sto­rii: Jan jest cze­skim od­po­wied­ni­kiem Joh­na. Jako chło­piec i mło­dy czło­wiek za­wsze są­dzi­łem, że je­stem Cze­chem jak inni, wy­cho­wa­nym w cze­skiej ro­dzi­nie. Ale to nie było tak pro­ste. Mój oj­ciec był praw­ni­kiem, spor­tow­cem i tro­chę ar­ty­stą. Po­cho­dził z ży­dow­skiej ro­dzi­ny, ale nikt mi o tym nie po­wie­dział. Po­ślu­bił moją mat­kę, tak­że Ży­dów­kę, ale o tym też nie wie­dzia­łem… Wy­cho­wy­wa­li nas bar­dzo li­be­ral­nie. Gdy­by ktoś spy­tał mnie o re­li­gię mo­jej mat­ki, po­wie­dział­bym, że były nią dzie­ci, to zna­czy mój brat Je­rzy (Geo­r­ge) i ja. Po­świę­ci­ła się nam. Ma­te­rial­nie po­wo­dzi­ło się nam do­brze i żyło się nam ła­two, to­też gdy przy­szła woj­na, żad­ną mia­rą nie by­li­śmy przy­go­to­wa­ni na sta­wie­nie czo­ła trud­no­ściom, któ­re przy­nio­sła.

Bracia Hartmanowie, Praga 1931 r.: Jerzy (6) i Jan (5)
© Jan Hartman

Edith Baneth

Czeska uczennica pochodzenia żydowskiego, Opawa

Prowa­dzi­li­śmy przy­jem­ne ży­cie w bar­dzo du­żej ro­dzi­nie. Mie­li­śmy ład­ne miesz­ka­nie na przed­mie­ściach Opa­wy, na Ślą­sku, sa­mo­chód i nie­źle nam się po­wo­dzi­ło. Spo­łecz­ność ży­dow­ska była do­brze zin­te­gro­wa­na, nie było an­ty­se­mi­ty­zmu, by­li­śmy ta­ki­mi sa­my­mi oby­wa­te­la­mi jak inni. Ro­dzi­ce mie­li przy­ja­ciół ży­dow­skich i nie­ży­dow­skich, a myśl, że je­ste­śmy inni, ni­g­dy nie przy­szła mi do gło­wy. W mo­jej kla­sie było kil­ka Ży­dó­wek i w cza­sie lek­cji re­li­gii po pro­stu wy­cho­dzi­ły­śmy z sali. Mia­ły­śmy wła­sne lek­cje re­li­gii w nie­dzie­lę rano i to była je­dy­na róż­ni­ca mię­dzy Ży­da­mi i nie-Ży­da­mi w na­szym mie­ście.

Jacob Pesate

Rumuński student żydowskiego pochodzenia, Czerniowce, Bukowina

Czer­niow­ce były mia­stem wie­lo­na­ro­do­wym, li­czą­cym oko­ło 120 000 miesz­kań­ców, z któ­rych jed­ną po­ło­wę sta­no­wi­li Ży­dzi, a dru­gą Niem­cy, Ukra­iń­cy i Ru­mu­ni. Moi ro­dzi­ce ni­g­dy nie byli za­moż­ni – oj­ciec miał mały sklep z to­wa­ra­mi tek­styl­ny­mi. By­łem naj­star­szy z troj­ga dzie­ci. Ro­dzi­ce pła­ci­li za moją na­ukę w szko­le pry­wat­nej, gdzie zda­łem eg­za­min do Real Ly­cée, spon­so­ro­wa­ne­go przez Ko­ściół pra­wo­sław­ny. W tej szko­le ży­dow­scy ucznio­wie czę­sto do­świad­cza­li an­ty­se­mi­ty­zmu. Chłop­cy po­cho­dzi­li z róż­nych ro­dzin, czę­sto skła­nia­ją­cych się w kie­run­ku na­cjo­na­li­zmu, nie­któ­rzy pro­fe­so­ro­wie na­le­że­li do par­tii fa­szy­stow­skiej, ale w szko­le za­cho­wy­wa­li się bar­dzo po­praw­nie. W moim rocz­ni­ku przyj­mo­wa­no jesz­cze Ży­dów do szko­ły, ale skoń­czy­ło się to już w ko­lej­nym roku, zgod­nie z nową, za­twier­dzo­ną przez Cer­kiew za­sa­dą. To nie był ła­twy czas dla ży­dow­skich chłop­ców, dzie­ci pra­wo­sław­nych chrze­ści­jan umia­ły mniej, ale mia­ły lep­sze oce­ny. Czę­sto zwra­ca­no się do nas pe­jo­ra­tyw­nie „żydu”. Po­nie­waż było nas spo­ro, bro­ni­li­śmy się, więc by­wa­ło bar­dzo nie­przy­jem­nie.

Roman Halter

Polski uczeń pochodzenia żydowskiego, Chodecz

Uro­dzi­łem się w Chod­czu, ma­łym mie­ście na­zy­wa­nym w ji­dysz sztetl. Osiem­set­o­so­bo­wa spo­łecz­ność ży­dow­ska skła­da­ła się z lu­dzi bied­nych i bar­dzo bied­nych. Uwa­ża­łem, że je­ste­śmy bar­dzo za­moż­ni, bo na­le­że­li­śmy do trzech czy czte­rech ro­dzin uwa­ża­nych za bo­ga­te. Oj­ciec han­dlo­wał drew­nem, wę­glem i ma­te­ria­ła­mi bu­dow­la­ny­mi.

Na­sza sy­na­go­ga skła­da­ła się z ze­wnętrz­nych ścian i drew­nia­ne­go po­miesz­cze­nia we­wnętrz­ne­go. Na oknach były me­ta­lo­we kra­ty – ro­dzaj za­bez­pie­cze­nia. Były tak pięk­ne, że spo­łecz­ność ży­dow­ska zde­cy­do­wa­ła, żeby umie­ścić je we­wnątrz, a nie na ze­wnątrz. Wśród nas był szklarz, któ­ry pod­jął się oszkle­nia okien, kie­dy zo­sta­ły po­wy­bi­ja­ne z pro­cy. Dla nas, dzie­ci, sy­na­go­ga była pięk­na. Była jak wnę­trze in­stru­men­tu mu­zycz­ne­go, jak­by­śmy sie­dzie­li w środ­ku skrzy­piec i się mo­dli­li. Zbu­do­wa­no ją tak, że bima (pod­nie­sio­ne miej­sce ze sto­łem do od­czy­ty­wa­nia Tory) znaj­do­wa­ła się w środ­ku, a arka była nie­co pod­nie­sio­na i oto­czo­na przez ko­ha­nim (ka­pła­nów).

Ra­bin sie­dział po pra­wej stro­nie ze star­szy­zną. Oj­ciec na­le­żał do Rady Ra­bi­nów i rady miej­skiej, więc za­sia­dał bli­sko ra­bi­na. Mu­sia­łem sie­dzieć koło ojca i dziad­ka i nie wier­cić się, po­nie­waż znaj­do­wa­łem się w waż­nym miej­scu. Sie­dząc na­prze­ciw ga­le­rii, mia­łem świet­ny wi­dok na mat­kę i ko­bie­ty na gó­rze; no­si­ły cu­dow­ne we­lo­ny i wy­glą­da­ły jak Hisz­pan­ki z ob­ra­zów Goi. Ubra­nie się i na­ło­że­nie we­lo­nu było bar­dzo waż­ne, więc wszy­scy po­ma­ga­li so­bie w sza­bat. Uwiel­bia­łem sie­dzieć w sy­na­go­dze i pa­trzyć na ko­bie­ty, oglą­dać kra­ty i wspa­nia­łą bimę z rzeź­bio­ne­go drew­na. Da­wa­ło mi to po­czu­cie bez­pie­czeń­stwa, czu­łem bło­go­stan, mo­głem słu­chać pięk­ne­go śpie­wu i my­śleć: może w przy­szłym roku mój głos bę­dzie już miał od­po­wied­nie brzmie­nie i będę mógł w tym uczest­ni­czyć.

Lu­dzie, któ­rzy nie mie­li ła­zie­nek lub go­rą­cej wody, cho­dzi­li do ry­tu­al­nych łaź­ni otwie­ra­nych w czwar­tek lub w pią­tek rano – jed­na se­sja dla ko­biet, dru­ga dla męż­czyzn. Łaź­nia była ob­słu­gi­wa­na przez tego sa­me­go męż­czy­znę, któ­ry czy­tał Torę w so­bo­tę. Kie­dy przy­cho­dzi­łem z oj­cem i dziad­kiem na ry­tu­al­ną ką­piel od­by­wa­ją­cą się w my­kwie, sza­mes (po­moc­nik) do­sta­wał mo­ne­tę, coś jak­by na­pi­wek, przed wej­ściem, po czym roz­bie­ra­li­śmy się i szo­ro­wał nas. Nie­któ­rzy męż­czyź­ni byli chło­sta­ni ró­zga­mi, za co sza­mes do­sta­wał nie­co wię­cej pie­nię­dzy. Na­stęp­nie, po po­now­nym my­ciu z gło­wą włącz­nie, mo­gli­śmy zejść i za­nu­rzyć się w ry­tu­al­nej ką­pie­li. Mu­sia­ła być czy­sta, więc ni­ko­mu nie było wol­no za­nu­rzyć się bez wcze­śniej­sze­go umy­cia się lub by­cia umy­tym przez sza­me­sa. Każ­dy, kto zszedł na dół, za­nu­rzał się trzy­krot­nie w pa­ru­ją­cej wo­dzie i wy­cho­dził. Po­tem nie­któ­rzy opłu­ki­wa­li się zim­ną wodą i za­czy­na­li śpie­wać. Z po­wo­du me­ta­lo­wej becz­ki, w któ­rej trzy­ma­no wodę na ką­piel na dole, aku­sty­ka była zna­ko­mi­ta, po­dob­nie jak w stud­ni. A męż­czyź­ni śpie­wa­li i opo­wia­da­li dow­ci­py. By­łem wy­sy­ła­ny na ze­wnątrz i ża­ło­wa­łem, że nie mogę słu­chać tych wier­szo­wa­nych i nie­przy­zwo­itych żar­tów. Sły­sza­łem je­dy­nie stłu­mio­ne od­gło­sy śmie­chu i dźwię­ki do­cho­dzą­ce zza ścian – to wszyst­ko. Cze­ka­łem, aż wyj­dą i pój­dzie­my do domu. Waż­ne było, aby umyć się przed sza­ba­tem, więc przy­naj­mniej raz w ty­go­dniu każ­dy był czy­sty.

W każ­dy pią­tek ktoś za­no­sił czu­lent do pie­ka­rza. Był to duży gar­nek, za­mknię­ty jak szyb­ko­war z po­kryw­ką owi­nię­tą róż­ny­mi szmat­ka­mi. Za­wie­rał ziem­nia­ki, ka­szę jęcz­mien­ną, fa­so­lę i mię­so – zwy­kle mo­stek, uwa­ża­ny za naj­lep­szy. We­wnątrz znaj­do­wa­ły się inne garn­ki z mar­chew­ką, ro­dzyn­ka­mi i nie­kie­dy jabł­ka­mi, co sta­no­wi­ło de­ser. Ca­łość była za­mknię­ta, a gar­nek był opa­trzo­ny in­for­ma­cją, gdzie ma być po­sta­wio­ny: w środ­ku, po pra­wej lub po le­wej stro­nie. Każ­da ko­bie­ta wie­dzia­ła, gdzie znaj­du­je się go­rą­ca część pie­kar­skie­go pie­ca.

Zwy­kle za­no­si­ło go naj­młod­sze dziec­ko i zimą moje san­ki były wy­po­sa­żo­ne w za­bez­pie­cze­nie z boku, że­bym mógł za­wieźć czu­lent do pie­ka­rza. Mia­łem tak­że szturch­nąć pie­ka­rza i po­wie­dzieć: „Pa­mię­taj, że ma stać po le­wej stro­nie i nie za da­le­ko od koń­ca”, po­nie­waż po­sta­wio­ny po­środ­ku na­grze­wał się za bar­dzo. Od­bie­ra­li­śmy go w so­bo­tę, gdy koń­czył się sza­bat. To był so­lid­ny po­si­łek, po zje­dze­niu któ­re­go wszy­scy uda­wa­li się na od­po­czy­nek. Każ­dy szu­kał spo­koj­ne­go kąta, by móc drze­mać przez kil­ka go­dzin. Uwa­ża­li­śmy, że czu­lent jest prze­pysz­ny, a po­nie­waż zimy były mroź­ne, ten ro­dzaj po­sił­ku był zna­ko­mi­ty.

Wła­ści­wie nie da się po­rów­nać tam­te­go ży­cia z dzi­siej­szym, bo tam­to było bar­dzo cięż­kie. Tak na­praw­dę je­dli­śmy je­den po­si­łek dzien­nie. Ale to nie prze­szka­dza­ło – chu­dość i ko­ści na wierz­chu były w po­rząd­ku. Dziś wszy­scy je­ste­śmy za gru­bi. Po­wie­trze było świe­że, bez za­nie­czysz­czeń, a ży­cie w ma­łym mia­stecz­ku, ta­kim jak Cho­decz, wspa­nia­łe: były lasy, je­zio­ro. Po cięż­kim sza­ba­to­wym je­dze­niu i drzem­ce moż­na było pójść na spa­cer do je­zio­ra i wró­cić do domu, po­nie­waż w sza­bat nie wol­no było nic ro­bić. Mie­li­śmy szczę­ście – w na­szym domu znaj­do­wał się piec i miesz­ka­nie zimą było cie­płe. Mia­łem mu­zy­kal­ną ciot­kę, któ­ra gry­wa­ła na man­do­li­nie, oraz wuja – dy­ry­gen­ta or­kie­stry stra­żac­kiej, gra­ją­ce­go na fle­cie, więc była mu­zy­ka, śpiew, gra w sza­chy i roz­mo­wy. Ko­cha­łem to.

Ra­bin zde­cy­do­wał, że po­win­ni­śmy mieć bi­blio­te­kę, więc była też bi­blio­te­ka peł­na ży­dow­skich ksią­żek, wśród któ­rych znaj­do­wa­ło się wie­le opo­wia­dań na­gra­dza­nych ży­dow­skich au­to­rów. Oj­ciec w pią­tek po po­sił­ku brał ga­ze­tę i czy­tał cie­ka­we ar­ty­ku­ły w ji­dysz, a my sie­dzie­li­śmy wo­kół. Da­wa­ło to wspa­nia­łe po­czu­cie bo­gac­twa in­te­lek­tu­al­ne­go. Był tak­że zwy­czaj, że je­śli do mia­sta przy­by­wa­li po­dróż­ni, to po piąt­ko­wych za­ję­ciach sta­wa­li obok ra­bi­na, a pew­ne ro­dzi­ny były zo­bo­wią­za­ne do za­pro­sze­nia ich na noc­leg i po­si­łek. Trze­ba było się z nimi przy­wi­tać, oj­ciec mó­wił: „Chodź z nami”, a oni przy­cho­dzi­li i przy­no­si­li wia­do­mo­ści z in­nych miejsc. Było to od­wza­jem­nia­ne, kie­dy po­dró­żo­wa­no do in­nych miejsc. W ten spo­sób po­zna­wa­li­śmy świat poza Chod­czem.

Roman Halter dorastający w Chodczu, Polska
© Roman Halter

Lili Stern-Pohlmann

Polskie dziecko pochodzenia żydowskiego, Kraków

Uro­dzi­łam się we Lwo­wie, któ­ry wte­dy był pol­ski – obec­nie na­le­ży do Ukra­iny – ale mło­dość do wy­bu­chu woj­ny spę­dzi­łam w Kra­ko­wie, nie li­cząc co­rocz­nych wy­jaz­dów do dziad­ków we Lwo­wie. Kra­ków był małą Flo­ren­cją, cu­dow­nym śre­dnio­wiecz­nym mia­stem, o bar­dzo sta­rej, nie­tknię­tej ar­chi­tek­tu­rze. Miesz­ka­li­śmy naj­pierw w dziel­ni­cy ży­dow­skiej, na Ka­zi­mie­rzu, po­tem prze­nie­śli­śmy się na Pi­jar­ską, na­prze­ciw­ko Bra­my Flo­riań­skiej, w hi­sto­rycz­nej czę­ści mia­sta. Na­sze miesz­ka­nie mie­ści­ło się na trze­cim pię­trze, dzię­ki cze­mu oglą­da­li­śmy z góry Bar­ba­kan. A tam dzia­ło się na­praw­dę mnó­stwo: barw­ne ob­cho­dy róż­nych rocz­nic hi­sto­rycz­nych, wi­do­wi­ska i wie­le in­nych wy­da­rzeń. By­łam ży­wym dziec­kiem o nie­za­leż­nym du­chu, bar­dzo po­dob­nym do ojca, któ­ry czę­sto za­bie­rał mnie w po­dró­że. Wspa­nia­le spę­dza­li­śmy ra­zem czas, cho­dząc na spa­ce­ry, do ka­wiarń, a że obo­je ko­cha­li­śmy mu­zy­kę, za­bie­rał mnie na po­po­łu­dnio­we wie­czor­ki ta­necz­ne, gdzie tań­czył ze mną, sto­ją­cą na jego bu­tach. Świet­nie się ba­wi­li­śmy. Moja ro­dzi­na była za­sy­mi­lo­wa­na i nie mie­li­śmy po­ję­cia, jak żyją lu­dzie w dziel­ni­cy ży­dow­skiej. Oj­ciec był bar­dzo in­te­li­gent­nym, przy­stoj­nym męż­czy­zną, wy­spor­to­wa­nym i mó­wią­cym pięk­ną pol­sz­czy­zną.

Stanley Faull

Polski uczeń pochodzenia żydowskiego, Warszawa

Moja ro­dzi­na miesz­ka­ła w War­sza­wie przy uli­cy Twar­dej. Mia­łem mat­kę, ojca, star­szych bra­ta i sio­strę. La­tem było bar­dzo go­rą­co, więc zwy­kle ro­dzi­na wy­jeż­dża­ła do ja­kie­goś zie­lo­ne­go miej­sca nad wodą, gdzie dzie­ci mo­gły się ba­wić. Było nas dwa­na­ścio­ro, w tym moje ciot­ki i wuj­ko­wie. To były świet­ne cza­sy. Oj­ciec po­cho­dził z re­li­gij­nej ro­dzi­ny, ale był no­wo­cze­snym Ży­dem i nie no­sił bro­dy; mat­ka tak­że była Ży­dów­ką, ale nie­orto­dok­syj­ną. Na­le­że­li­śmy do kla­sy śred­niej, mie­li­śmy duże miesz­ka­nie i słu­żą­cą na sta­łe. Oj­ciec odzie­dzi­czył fa­bry­kę i od­lew­nię. By­łem za­fa­scy­no­wa­ny wi­do­kiem ro­bot­ni­ków bio­rą­cych szta­by me­ta­lu, roz­ta­pia­ją­cych je, wle­wa­ją­cych do form i ro­bią­cych coś pięk­ne­go i uży­tecz­ne­go. Mó­wi­li­śmy głów­nie po pol­sku, ale na­szym dru­gim ję­zy­kiem oj­czy­stym był ji­dysz. Bar­dzo lu­bi­łem szko­łę, po­nie­waż lu­bi­łem na­uczy­cie­li i inne oso­by.

Maria Ossowska

Polska uczennica, Warszawa

Mu­szę bar­dzo moc­no pod­kre­ślić, że mie­li­śmy przy­ja­ciół wśród Ży­dów, nikt nie wi­dział żad­nej róż­ni­cy mię­dzy nami. Oso­by in­ne­go wy­zna­nia po pro­stu nie wcho­dzi­ły do kla­sy na mo­dli­twy, to była cała róż­ni­ca. Ba­wi­li­śmy się ra­zem i od­wie­dza­li­śmy się wza­jem­nie.

Kitty Hart-Moxon

Polska uczennica pochodzenia żydowskiego, obecnie Bielsko-Biała

Miesz­ka­łam w Biel­sku-Bia­łej, mie­ście po­ło­żo­nym bar­dzo bli­sko gra­ni­cy nie­miec­ko-cze­skiej. Z tego po­wo­du miesz­ka­ją­cy tu lu­dzie po­słu­gi­wa­li się trze­ma ję­zy­ka­mi: nie­miec­kim, pol­skim i cze­skim[4]. Moje wspo­mnie­nia z dzie­ciń­stwa? Bar­dzo, bar­dzo szczę­śli­wy czas. W moim mie­ście waż­ny był sport. Nie wie­dzia­łam kom­plet­nie nic o po­li­ty­ce, woj­nie czy an­ty­se­mi­ty­zmie. In­te­re­so­wa­łam się spor­tem. Mie­li­śmy klu­by lek­ko­atle­tycz­ne, pły­wac­kie i gim­na­stycz­ne. Po­nie­waż w oko­li­cy były góry, zimą jeź­dzi­li­śmy na nar­tach, na łyż­wach na lo­do­wi­skach, cho­dzi­li­śmy na wy­ciecz­ki. Moje pierw­sze wspo­mnie­nie z dzie­ciń­stwa: sie­dzę na ple­cach ojca i idzie­my w góry. Wy­sła­no mnie do bar­dzo su­ro­wej ka­to­lic­kiej szko­ły. Było to dla mnie ogrom­nie trud­ne, ale uzna­łam, że się przy­da. Dużo na­uczy­łam się od za­kon­nic, nie tyl­ko dys­cy­pli­ny, ale tak­że tego, jak się sprze­ci­wiać jej i pró­bom jej prze­strze­ga­nia.

Kitty Hart-Moxon (w środku) podczas imprezy sportowej przed wojną
© Mrs Kitty Hart-Moxon

Marsha Segall

Litewska uczennica pochodzenia żydowskiego, Szawle (Šiauliai)

Urodzi­łam się 16 stycz­nia 1922 roku w za­moż­nej ży­dow­skiej ro­dzi­nie, tra­dy­cyj­nej, ale nie­re­li­gij­nej, w Szaw­lach na Li­twie. Tam­tej­sza spo­łecz­ność ży­dow­ska li­czy­ła oko­ło sied­miu pro­cent wszyst­kich miesz­kań­ców – mało, bo kraj był mały. Mój dom i dzie­ciń­stwo były bar­dzo szczę­śli­we. Mia­łam dwie sio­stry, jed­ną star­szą ode mnie o dwa i pół roku, dru­gą o pięć lat młod­szą. Oj­ciec był prze­my­słow­cem, przed­sta­wi­cie­lem Ame­ri­can Oil na Li­twie. Mama była bar­dzo szczę­śli­wą ko­bie­tą, lu­bią­cą roz­ryw­ki, lu­dzi, śpie­wa­ją­cą. Ota­cza­ła nas aura szczę­ścia, mie­li­śmy wszyst­ko, cze­go za­pra­gnę­li­śmy.

Leon Greenman

Angielski biznesmen pochodzenia żydowskiego, Rotterdam

Moja ro­dzi­na prze­nio­sła się z An­glii do Ho­lan­dii w dwa mie­sią­ce po moim uro­dze­niu w 1910 roku. W ten spo­sób za­czę­ło się moje ży­cie w Rot­ter­da­mie. Oj­ciec pra­co­wał w bran­ży ty­to­nio­wej, na­stęp­nie w ju­bi­ler­skiej (dia­men­ty), po­tem za­jął się sprze­da­żą ubrań dla że­gla­rzy. Jako na­sto­la­tek cho­dzi­łem do he­braj­skiej szko­ły aż do ukoń­cze­nia trzy­na­ste­go roku ży­cia. Dzia­dek był bar­dzo or­to­dok­syj­nym Ży­dem. Pa­mię­tam tak­że, że oj­ciec od­ma­wiał he­braj­skie mo­dli­twy przed je­dze­niem i po nim, a dzie­ciom nie wol­no było odejść od sto­łu przed za­koń­cze­niem mo­dli­twy – dla nas to była bar­dzo dłu­ga mo­dli­twa. Póź­niej wró­ci­łem do Lon­dy­nu, na East End, gdzie pra­co­wa­łem jako fry­zjer, ale po ślu­bie z Else van Dam w 1935 roku znów zna­la­złem się w Ho­lan­dii. Zaj­mo­wa­łem się książ­ka­mi an­ty­kwa­rycz­ny­mi i czę­sto jeź­dzi­łem do Lon­dy­nu w ce­lach han­dlo­wych. W ten spo­sób roz­wi­ja­łem fir­mę.

Leon Greenman z żoną i synem, Rotterdam, 1940 r.
© Leon Greenman

Steven Frank

Holenderski uczeń pochodzenia żydowskiego, Amsterdam

Miesz­ka­li­śmy w cu­dow­nej, po­łu­dnio­wej czę­ści Am­ster­da­mu. Nasz dom był duży, o trzech kon­dy­gna­cjach. Miał czte­ry czy pięć sy­pial­ni i ga­raż oraz strych z huś­taw­ką, więc mo­gli­śmy się tam ba­wić. Na­prze­ciw domu znaj­do­wa­ła się szko­ła, a przed nią stał po­mnik, na któ­ry się wspi­na­li­śmy. Przed­sta­wiał Era­zma z Rot­ter­da­mu, XVI-wiecz­ne­go my­śli­cie­la ho­len­der­skie­go, wspi­na­li­śmy się na nie­go. To było przy­jem­ne są­siedz­two, ba­wi­li­śmy się na uli­cy z ko­le­ga­mi i nie my­śle­li­śmy o re­li­gii. Na no­wym osie­dlu znaj­do­wał się nowy park roz­ryw­ki. Na­uczy­łem się jeź­dzić na łyż­wach chy­ba jesz­cze za­nim na­uczy­łem się cho­dzić: pa­mię­tam, że zimą za­bie­ra­li mnie na lód z łyż­wa­mi przy­krę­co­ny­mi do bu­tów i ma­łym krze­seł­kiem, któ­re po­py­cha­łem przed sobą. Cza­sem na śli­zgaw­ce były go­rą­ce na­po­je – to były na­praw­dę cu­dow­ne, szczę­śli­we lata. Nie by­li­śmy re­li­gij­ni, w ogó­le. Na Boże Na­ro­dze­nie mie­li­śmy cho­in­kę; moja mat­ka, uro­dzo­na w An­glii, za­wsze mia­ła ją u sie­bie w domu i prze­nio­sła ten zwy­czaj do nas. Nie mia­łem po­ję­cia o ju­da­izmie, o by­ciu Ży­dem. My, trzej chłop­cy, zo­sta­li­śmy ob­rze­za­ni przez mo­he­la (spe­cja­li­sta od ob­rze­za­nia), ale to było wszyst­ko. Nie ob­cho­dzi­li­śmy żad­nych ży­dow­skich świąt, w domu nie mó­wi­ło się o ży­dow­skiej ide­olo­gii, nie było me­no­ry (sied­mio­ra­mien­ny świecz­nik) i nic nie wska­zy­wa­ło, że je­ste­śmy Ży­da­mi. Oj­ciec od­niósł w Ho­lan­dii suk­ces jako praw­nik, ce­cho­wał go wiel­ki hu­ma­ni­ta­ryzm i za­an­ga­żo­wa­nie w dzia­ła­nie wie­lu or­ga­ni­za­cji zaj­mu­ją­cych się zdro­wiem psy­chicz­nym.

Steven Frank (z lewej) z braćmi: Carelem (w środku) i Nickiem (z prawej) przed domem rodzinnym w Amsterdamie, 1938 r.
© Steven Frank

Janine Ingram

Grecka uczennica pochodzenia żydowskiego, Saloniki

Uro­dzi­łam się w 1923 roku, jako cór­ka ży­dow­skich ro­dzi­ców o hisz­pań­skich ko­rze­niach – ro­dzi­ny oboj­ga mo­ich ro­dzi­ców opu­ści­ły Hisz­pa­nię w cza­sach in­kwi­zy­cji 500 lat temu i osia­dły w Gre­cji. By­li­śmy za­mknię­tą spo­łecz­no­ścią w ma­łym mie­ście li­czą­cym oko­ło 200 000 lu­dzi, z któ­rych 60 000 było Ży­da­mi. Ni­g­dy nie czu­łam, że jako Ży­dów­ka by­łam kimś in­nym. Za­wsze czu­łam się Gre­czyn­ką. Ode­bra­łam fran­cu­ską edu­ka­cję w ly­cée, spo­ty­ka­łam się z przy­ja­ciół­mi w klu­bie jach­to­wym i te­ni­so­wym i czu­łam, że je­ste­śmy tacy sami. Ni­g­dy nie uświa­da­mia­łam so­bie an­ty­se­mi­ty­zmu. Nie cho­dzi­łam do sy­na­go­gi z wy­jąt­kiem ślu­bów, a moi ro­dzi­ce nie byli re­li­gij­ni, choć co za­ska­ku­ją­ce, świę­to­wa­li Pe­sach (Świę­to Prza­śni­ków). W tym cza­sie spo­łecz­ność ży­dow­ska była bar­dzo zróż­ni­co­wa­na – na­le­że­li do niej lu­dzie po­dob­ni do nas, czy­li za­moż­ni (mie­li­śmy duży, pe­łen za­ka­mar­ków dom i wszyst­ko, cze­go chcie­li­śmy), ale tak­że nie­zwy­kle bied­ni Ży­dzi miesz­ka­ją­cy na przed­mie­ściach, zu­peł­nie po­zba­wie­ni wy­kształ­ce­nia i mó­wią­cy tyl­ko po hisz­pań­sku.

John Dobai

Węgierski uczeń pochodzenia żydowsko-katolickiego, Budapeszt

Ży­cie, ja­kie pro­wa­dzi­li­śmy, było – uży­wa­jąc bry­tyj­skich okre­śleń – kom­for­to­wą eg­zy­sten­cją kla­sy śred­niej. Miesz­ka­li­śmy w trze­ciej dziel­ni­cy Bu­da­pesz­tu, bar­dzo do­brej, po pół­noc­no-za­chod­niej stro­nie. Oj­ciec pra­co­wał w ban­ku o bry­tyj­skich po­wią­za­niach, a mat­ka była zna­ko­mi­tą tkacz­ką – ro­bi­ła tka­ni­ny i do­glą­da­ła dzie­ci. Na­sze ży­cie było pod­po­rząd­ko­wa­ne po­rom roku: je­sie­nią cho­dzi­li­śmy na wy­ciecz­ki do lasu i dużo spa­ce­ro­wa­li­śmy; zimą, kie­dy spadł śnieg, jeź­dzi­li­śmy na nar­tach – jeź­dzi­łem już jako czte­ro­la­tek. Wio­sna była porą spa­ce­rów, a kie­dy w czerw­cu koń­czy­ła się szko­ła, za­czy­na­ły się dłu­gie wa­ka­cje, któ­re spę­dza­li­śmy nad Ba­la­to­nem. Po­zo­sta­wa­li­śmy tam oko­ło mie­sią­ca, a oj­ciec przy­jeż­dżał do nas na ty­dzień lub dwa.

Uro­dzi­łem się w 1934 roku, a moi ro­dzi­ce prze­szli na ka­to­li­cyzm w 1931 roku. Nie­co wcze­śniej zmie­ni­li na­zwi­sko z Kup­fer­ste­in na brzmią­ce bar­dziej po wę­gier­sku Do­bai. W 1931 roku bar­dziej wni­kli­we oso­by mo­gły do­strzec, że wy­da­rze­nia, do któ­rych do­szło w Niem­czech, od­bi­ły się echem w Au­strii i w pew­nym stop­niu na Wę­grzech, co źle wró­ży­ło Ży­dom. Ro­dzi­ce i wie­lu in­nych lu­dzi są­dzi­ło, że przej­ście na ka­to­li­cyzm może się przy­dać w przy­szło­ści. Nie­ste­ty tak się nie sta­ło.

Przypisy

[1] (Hebr. Ja­mim No­ra­im, jid. Jo­mim Noj­ro­jim „Strasz­ne [Groź­ne] Dni”). Dzie­sięć dni po­mię­dzy świę­ta­mi Rosz ha-Sza­na (świę­to No­we­go Roku, w Pol­sce zwa­ne tak­że świę­tem Trą­bek) a Jom Ki­pur (Dniem Po­jed­na­nia), uwa­ża­ne za naj­święt­sze dni re­li­gii ży­dow­skiej (przyp. red.).

[2]Die Me­ister­sin­ger von Nürn­berg, Śpie­wa­cy no­rym­ber­scy (przyp. tłum.).

[3] Cho­dzi pró­bę prze­ję­cia wła­dzy w nocy z 8 na 9 li­sto­pa­da, tzw. pucz mo­na­chij­ski (przyp. tłum.).

[4] Do 1951 r. Biel­sko i Bia­ła były od­ręb­ny­mi mia­sta­mi. Bia­ła przed 1939 r. mia­ła cha­rak­ter pol­ski, Biel­sko – nie­miec­ki. Ży­dzi z Bia­łej na ogół asy­mi­lo­wa­li się do spo­łecz­no­oeci pol­skiej, Ży­dzi z Biel­ska – do nie­miec­kiej (przyp. red.).

1933–1936
PRZE­ŚLA­DO­WA­NIA

Po roku 1933 po­wszech­nie za­ak­cep­to­wa­no fakt, że ży­dow­skie dzie­ci mogą być bite, za­stra­sza­ne i nę­ka­ne w do­wol­ny spo­sób. Zwra­ca­nie się o po­moc do po­li­cjan­ta lub na­uczy­cie­li nie mia­ło sen­su, po­nie­waż nie tyl­ko nie za­mie­rza­li in­ter­we­nio­wać, ale na­wet nie pró­bo­wa­li po­móc w ża­den spo­sób – Żyd był po­strze­ga­ny jako wróg pań­stwa.

Hi­tle­row­ski ra­sizm i nie­chęć do Ży­dów i in­nych grup były wi­docz­ne przed 30 stycz­nia 1933 roku, dniem doj­ścia do wła­dzy Na­ro­do­wo-So­cja­li­stycz­nej Nie­miec­kiej Par­tii Ro­bot­ni­ków (NSDAP), par­tii na­zi­stow­skiej. Ide­olo­gia na­zi­stow­ska eks­po­nu­ją­ca świa­to­wy kon­flikt mię­dzy Aryj­czy­ka­mi i Ży­da­mi była głów­nym te­ma­tem książ­ki Mein Kampf Hi­tle­ra (opu­bli­ko­wa­nej w dwóch to­mach w 1925 i 1926 roku). Ży­dzi oraz bli­scy im, we­dług na­zi­stów, ko­mu­ni­ści zo­sta­li w niej przed­sta­wie­ni jako za­gro­że­nie dla kul­tu­ry Ger­ma­nów i Aryj­czy­ków (bia­łych o nie­ży­dow­skich przod­kach), a Hi­tler uznał za swo­ją mi­sję ostrzec świat i Niem­cy przed tym za­gro­że­niem i je znisz­czyć.

Choć pierw­sze ży­dow­skie ofia­ry ery na­zi­stow­skiej po­ja­wi­ły się już 1 stycz­nia 1930 roku, kie­dy ośmiu Ży­dów zo­sta­ło za­bi­tych przez bo­jów­ka­rzy na­zi­stow­skich (Stur­mab­te­ilun­gen, SA), to aż do Mach­ter­gre­ifung (prze­ję­cia wła­dzy przez Hi­tle­ra) w stycz­niu 1933 roku wpływ dzia­łań an­ty­ży­dow­skich nie był od­czu­wa­ny. Głów­ny­mi ofia­ra­mi w la­tach 1933–36 byli Ży­dzi nie­miec­cy, w co­raz więk­szym stop­niu izo­lo­wa­ni przez na­zi­stów i pro­pa­gan­dę an­ty­se­mic­ką i pod­da­wa­ni se­gre­ga­cji za po­mo­cą róż­nych ustaw. An­ty­se­mi­tyzm roz­sze­rzał się jed­nak na są­sied­nie kra­je.

W tym okre­sie na­ra­sta­ją­ca prze­moc prze­ciw nie­miec­kim Ży­dom ob­ja­wia­ła się względ­nie rzad­ko, w po­rów­na­niu z ma­so­wy­mi kam­pa­nia­mi, któ­re na­de­szły póź­niej, choć pew­ne wy­da­rze­nia mogą być trak­to­wa­ne jako za­po­wiedź nad­cho­dzą­cych cza­sów. Na przy­kład w so­bo­tę 1 kwiet­nia 1933 roku do­szło do jed­no­dnio­we­go boj­ko­tu ży­dow­skich skle­pów, któ­rych okna za­ma­lo­wa­no an­ty­ży­dow­ski­mi slo­ga­na­mi, a uzbro­jo­ne bo­jów­ki SA unie­moż­li­wia­ły „aryj­skim” klien­tom wej­ście do środ­ka. Kul­mi­na­cją pro­ce­su oczysz­cze­nia Nie­miec z ży­dow­skich, ko­mu­ni­stycz­nych i in­nych ksią­żek uzna­nych za „de­struk­cyj­ne” była ma­so­wa ak­cja pa­le­nia ksią­żek 10 maja 1933 roku. Oba te wy­da­rze­nia or­ga­ni­zo­wał Jo­seph Go­eb­bels wspo­ma­ga­ny przez le­gio­ny na­zi­stów.

Palenie książek uznanych za zawierające „antyniemieckie” treści, Berlin, 10 maja 1933 r.
© IWM NYP 68048

Jednym z pierw­szych za­dań, ja­kie par­tia na­zi­stow­ska wy­zna­czy­ła so­bie po zdo­by­ciu wła­dzy, było za­ło­że­nie sys­te­mu obo­zów kon­cen­tra­cyj­nych. Obóz kon­cen­tra­cyj­ny w Da­chau otwar­to w mar­cu 1933 roku. Pierw­szy­mi więź­nia­mi byli głów­nie ko­mu­ni­ści, so­cjal­de­mo­kra­ci i inni po­li­tycz­ni wro­go­wie na­zi­stów. W 1934 roku do­wód­ca od­dzia­łów Schutz­staf­fel (SS) He­in­rich Him­m­ler usta­no­wił In­spek­to­rat Obo­zów Kon­cen­tra­cyj­nych, na któ­re­go cze­le sta­nął The­odor Eic­ke, ko­men­dant (SS La­ger­fürer) Da­chau. Ce­lem była prze­bu­do­wa sys­te­mu obo­zów. Od­tąd wszyst­kie obo­zy za­rzą­dza­ne cen­tral­nie dzia­ła­ły w jed­na­ko­wy spo­sób, wy­ko­rzy­stu­jąc bez­względ­nych, wy­szko­lo­nych straż­ni­ków zgru­po­wa­nych w To­ten­kop­fver­bän­de – jed­no­st­ce SS. Straż­ni­cy mie­li cał­ko­wi­ty nad­zór nad ży­ciem więź­niów, obo­wią­zy­wał tak­że sys­tem bru­tal­nych kar – to wy­zna­cza­ło zwy­kły po­rzą­dek dnia.

W tym okre­sie zo­sta­ły usta­no­wio­ne i wpro­wa­dzo­ne w ży­cie pra­wa na­kła­da­ją­ce ogra­ni­cze­nia na dzia­łal­ność go­spo­dar­czą i za­wo­do­wą, a tak­że na to­wa­rzy­skie kon­tak­ty z „Aryj­czy­ka­mi”. 11 kwiet­nia 1933 roku ogło­szo­no usta­wę o urzęd­ni­kach (Be­ru­fs­be­am­ten­ge­setz) oraz za­sa­dę nu­me­rus clau­sus, ma­ją­ce za­sto­so­wa­nie do Ży­dów pra­cu­ją­cych w urzę­dach pań­stwo­wych. Do wrze­śnia 1935 roku uchwa­lo­no po­nad pięć­dzie­siąt róż­nych de­kre­tów do­ty­czą­cych róż­nych za­wo­dów. 15 wrze­śnia 1935 roku na po­sie­dze­niu Re­ich­sta­gu, któ­re­mu to­wa­rzy­szył od­by­wa­ją­cy się w mie­ście ma­so­wy zlot człon­ków par­tii na­zi­stow­skiej, prze­gło­so­wa­no tak zwa­ne usta­wy no­rym­ber­skie, któ­re były szo­kiem dla nie­miec­kich i eu­ro­pej­skich Ży­dów. Usta­wy no­rym­ber­skie okre­śla­ły, kto jest Ży­dem, i unie­waż­nia­ły resz­tę praw, któ­re Ży­dzi jesz­cze za­cho­wa­li. Dzia­ła­niom tym to­wa­rzy­szy­ła na­ra­sta­ją­ca na­chal­na pro­pa­gan­da an­ty­ży­dow­ska i ra­si­stow­ska, do któ­rej wy­ko­rzy­sty­wa­no kon­tro­lo­wa­ne przez na­zi­stów środ­ki ma­so­we­go prze­ka­zu. Prze­wo­dzi­ła im wy­da­wa­na przez Ju­liu­sa Stre­iche­ra (gau­le­ite­ra Fran­ko­nii) fa­na­tycz­nie an­ty­se­mic­ka ga­ze­ta, „Der Stür­mer”. Ży­dów na­kła­nia­no do emi­gra­cji i mimo wszel­kich pro­ble­mów ze zna­le­zie­niem bez­piecz­ne­go schro­nie­nia, po­nad 35 000 osób wy­je­cha­ło w 1935 roku do Pa­le­sty­ny, Eu­ro­py Za­chod­niej, Wiel­kiej Bry­ta­nii i Sta­nów Zjed­no­czo­nych.

Transparent z napisem „Żydzi są tu niepożądani” wiszący nad wjazdem do wsi Rosenheim w Bawarii, miejsca urodzenia Göringa
© IWM MHI 13348

Ludwig Baruch

Uczeń niemiecki pochodzenia żydowskiego mieszkający w Londynie

Mój oj­ciec przy­je­chał do An­glii w 1928 roku, aby za­rzą­dzać w Li­ver­po­olu nie­miec­ką fir­mą; ja opu­ści­łem Ham­burg we wrze­śniu 1930 roku i do­łą­czy­łem do ro­dzi­ców. Doj­ście na­zi­stów do wła­dzy w 1933 roku było dla mo­jej ro­dzi­ny trau­ma­tycz­nym do­świad­cze­niem i cał­ko­wi­cie za­ła­ma­ło moją mat­kę. Pła­ka­ła ca­ły­mi dnia­mi, bo­jąc się woj­ny i tego, co sta­nie się z Ży­da­mi, a tak­że z Niem­ca­mi. Była nie­miec­ką in­te­lek­tu­alist­ką i prze­ję­cie wła­dzy przez Hi­tle­ra cał­ko­wi­cie ją zdru­zgo­ta­ło. W tym cza­sie ośrod­kiem opo­ru prze­ciw na­zi­stom w Niem­czech i w Eu­ro­pie byli ko­mu­ni­ści. By­łem pod ich wra­że­niem, szcze­gól­nie jako Żyd – czu­łem, że tyl­ko ko­mu­ni­ści są w sta­nie na­praw­dę oprzeć się na­zi­stom i ich po­wstrzy­mać.

John Fink

Młody Niemiec pochodzenia żydowskiego, uczeń u elektryka, Berlin

Kie­dy Hi­tler do­szedł do wła­dzy, mu­sia­łem opu­ścić szko­łę. Po­sze­dłem na rok do szko­ły ży­dow­skiej, a po­tem ro­dzi­ce zde­cy­do­wa­li, że moja dal­sza edu­ka­cja nie ma sen­su i po­wi­nie­nem na­uczyć się han­dlu. Od­da­li mnie na na­ukę do ma­łe­go ży­dow­skie­go za­kła­du, w któ­rym pra­co­wa­łem tyl­ko ja i wła­ści­ciel. Mia­łem czter­na­ście lat. Mie­li­śmy mo­to­cykl z przy­cze­pą i mon­to­wa­li­śmy in­sta­la­cje ga­zo­we, wod­ne i elek­trycz­ne. W 1936 roku szef, żo­na­ty z Aryj­ką mu­siał ucie­kać z Nie­miec. Wy­je­chał do Po­łu­dnio­wej Afry­ki, a ja stra­ci­łem pra­cę. Mia­łem szczę­ście, bo zna­la­złem inną, w Ber­li­nie, nie­da­le­ko Kur­für­sten­damm. Znów był to mały za­kład elek­trycz­ny, gdzie uda­ło mi się ukoń­czyć czte­ro­let­nią prak­ty­kę.

Ruth Foster

Uczennica niemiecka żydowskiego pochodzenia, Lingen

Kie­dy Hi­tler do­szedł do wła­dzy, sy­tu­acja zmie­ni­ła się. W szko­le byli na­uczy­cie­le po­pie­ra­ją­cy na­zi­stów, jeż­dżą­cy co­rocz­nie na zjaz­dy do No­rym­ber­gi, a ja by­łam je­dy­ną uczen­ni­cą ży­dow­skie­go po­cho­dze­nia. Je­den z na­uczy­cie­li zmie­nił moje ży­cie w udrę­kę – za­bro­nił dziew­czyn­kom roz­ma­wiać ze mną i ko­le­żan­ki, z któ­ry­mi cho­dzi­łam rano do szko­ły i spo­ty­ka­łam się po lek­cjach, za­czę­ły ze stra­chu mnie igno­ro­wać. Na­ka­zał też, abym sie­dzia­ła z tyłu kla­sy, za dwo­ma pu­sty­mi rzę­da­mi, twa­rzą do ścia­ny. Po­tem wpro­wa­dzo­no pra­wo, mniej wię­cej w tym sa­mym cza­sie co usta­wy no­rym­ber­skie, zgod­nie z któ­rym wszyst­kie ży­dow­skie dzie­ci mu­sia­ły opu­ścić nie­miec­kie szko­ły i uni­wer­sy­te­ty.

Pew­ne­go razu, pod­czas boj­ko­tu, SA wy­stą­pi­ła z gło­śnym slo­ga­nem „Deut­sche, kauft nichtvon Ju­den, die Ju­den sind unser Unglück!” (Niem­cy, nie ku­puj­cie u Ży­dów, Ży­dzi są na­szym nie­szczę­ściem). To było nie­dłu­go po doj­ściu Hi­tle­ra do wła­dzy. Wy­bi­ja­li okna i plą­dro­wa­li skle­py. Rol­ni­cy nie chcie­li ro­bić in­te­re­sów z Ży­da­mi, choć im współ­czu­li, i ro­bi­ło się cięż­ko. Moja mat­ka mia­ła tro­chę bi­żu­te­rii, któ­rą mu­sia­ła sprze­dać, żeby tro­chę za­ro­bić. To były… cięż­kie cza­sy.

Antysemicki podręcznik szkolny Trujące grzyby© IWM HU 6334

Gudrun Kübler

Niemka, Berlin

Trze­ba było być nie­zwy­kle ostroż­nym. Ja za­wsze by­łam, ze wzglę­du na pra­cę mo­je­go męża (sztab ge­ne­ral­ny Luft­waf­fe). Gdy­bym coś ku­pi­ła w ży­dow­skim skle­pie, mo­gło­by to mieć ka­ta­stro­fal­ne skut­ki.

Magdalena Kusserow Reuter

Uczennica niemiecka, świadek Jehowy, Bad Lippspringe

Kie­dy na­sta­ły cza­sy Hi­tle­ra, za­uwa­żo­no, że nie mó­wi­my „Heil Hi­tler”, i z tego po­wo­du z każ­dym ro­kiem było nam trud­niej. Oj­ciec chciał sam uczyć nas re­li­gii i dla­te­go nie cho­dzi­li­śmy na te lek­cje. Któ­re­goś dnia je­den z na­uczy­cie­li po­wie­dział: „Dzie­ci z ro­dzi­ny Kus­se­row nie po­pie­ra­ją Hi­tle­ra, mu­szą wy­je­chać do Mo­skwy, bo są ko­mu­ni­sta­mi”. Inne dzie­ci wy­śmie­wa­ły się z nas i mó­wi­ły: „Jedź do Mo­skwy, nie je­steś z nami, nie po­pie­rasz Hi­tle­ra”. Oj­ciec uczył nas, że sło­wa „Heil Hi­tler” ozna­cza­ją, że Hi­tler przy­nie­sie nam zba­wie­nie, pod­czas gdy Bi­blia gło­si, że Zba­wi­cie­lem jest Je­zus. Po­wie­dział, że mu­si­my wy­brać, że praw­dzi­wi chrze­ści­ja­nie będą prze­śla­do­wa­ni i któ­re­goś dnia te prze­śla­do­wa­nia do­się­gną i nas, jako że Bi­blia gło­si, że nie­któ­rzy lu­dzie zo­sta­ną za­bi­ci z po­wo­du wia­ry w Chry­stu­sa. Ni­g­dy nie my­śla­łam, że te sło­wa będą do­ty­czyć na­szej ro­dzi­ny, do­pó­ki się to nie sta­ło.

Dr Edith Bulbring

Niemiecka lekarka, częściowo Żydówka (mischling), Berlin

Uprawnie­nia le­kar­skie zdo­by­łam w 1928 roku. Do­sta­łam pra­cę w szpi­ta­lu Vir­cho­wa w Ber­li­nie w cza­sie, kie­dy Hi­tler do­szedł do wła­dzy. Pra­co­wał tam wów­czas zna­ny pro­fe­sor po­cho­dze­nia ży­dow­skie­go, dr Fried­mann. Był eks­per­tem w za­kre­sie cho­rób za­kaź­nych. Po roku 1933 dr Fried­mann i jego ży­dow­ski per­so­nel zo­sta­li zwol­nie­ni. Ja zo­sta­łam, po­nie­waż by­łam tyl­ko w czę­ści Ży­dów­ką. Od­po­wia­da­łam za 300 łó­żek i oko­ło 30 przy­jęć i wy­pi­sów dzien­nie. Wa­run­ki w szpi­ta­lu były więc nie­wy­obra­żal­nie trud­ne.

W tym cza­sie pa­no­wa­ła epi­de­mia dy­fte­ry­tu. U jed­ne­go z dzie­ci do­szło do nie­droż­no­ści gar­dła na sku­tek za­tka­nia na­lo­ta­mi i na­le­ża­ło wy­ko­nać tra­che­oto­mię. Po­wie­dzia­no nam, że nie ma żad­ne­go le­ka­rza, któ­ry mógł­by to zro­bić, więc pie­lę­gniar­ka spy­ta­ła, czy kie­dy­kol­wiek ro­bi­łam taki za­bieg. Za­prze­czy­łam, ale spy­ta­łam ją, czy asy­sto­wa­ła przy tra­che­oto­mii. Oka­za­ło się, że wie­lo­krot­nie, więc zde­cy­do­wa­łam, że prze­pro­wa­dzi­my ope­ra­cję. Zro­bi­ły­śmy to i chło­piec po­czuł się le­piej. By­łam bar­dzo za­do­wo­lo­na. Kie­dy jed­nak we­szłam do swo­je­go ga­bi­ne­tu, za­dzwo­nił te­le­fon; wzy­wa­no mnie do ad­mi­ni­stra­cji. Ad­mi­ni­stra­tor po­wie­dział: „Pan­no Bul­bring, z pani kwe­stio­na­riu­sza wy­ni­ka, że jest Pani czę­ścio­wo po­cho­dze­nia ży­dow­skie­go. Dla­te­go nie bę­dzie­my dłu­żej ko­rzy­stać z Pani usług”. W ten spo­sób w szpi­ta­lu nie po­zo­stał ża­den le­karz.

(Sir) Hans Krebs

Biochemik niemiecki pochodzenia żydowskiego, Fryburg