Strona główna » Obyczajowe i romanse » Świat Suzie Wong

Świat Suzie Wong

4.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-7985-074-7

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Świat Suzie Wong

Urzekająca i nastrojowa historia burzliwego romansu pomiędzy młodym angielskim artystą a piękną chińską prostytutką rozkwitającego w scenerii Hongkongu lat 50 - Hongkongu, którego już nie ma.

Robert Lomax, początkujący artysta malarz zafascynowany Dalekim Wschodem, czerpie inspirację do swojej twórczości z obserwacji codziennego życia dziewcząt z hotelowego baru i zaskarbia sobie ich szacunek. Przyjaźń z jedną z nich - Suzie Wong - stopniowo przeradza się w głębokie uczucie. Ale czy ich związek ma szansę przetrwać?

Polecane książki

„Listy do Brata” to zbiór felietonów kierowanych do przebywającego na emigracji krewnego. Pierwotnie publikowane były one w ramach konkursu na „Blog Roku 2009”, uzyskując najwięcej głosów czytelników w swojej kategorii.Choć umieszczone w odległej przeszłości przygody bohaterów zapożyczonych na chwil...
  Od rozliczenia za styczeń 2018 r. każdy podatnik VAT czynny będzie miał obowiązek przesyłania do MF swojej ewidencji sprzedaży w formacie JPK_VAT. MF zachęca mikroprzedsiębiorców do próbnego przesyłania JPK_VAT jeszcze w tym roku. Dzięki temu będą mogli uzyskać zwrot VAT we wcześniejszym terminie....
Monografia "Skutki prawne separacji małżonków" stanowi obecnie pierwsze na rynku, oryginalne, pełne opracowanie tej tematyki. Instytucja separacji stanowi już w literaturze przedmiot licznych prac, jednakże koncentrują się one na innych zagadnieniach: historycznych, problematyce przesłanek i funkc...
Głęboko na dnie oceanu spoczywa bezcenny skarb, ukryty pod pokładem starego angielskiego galeonu, który zatonął tu przed wiekami w niewyjaśniony sposób. Dla Samanthy ów skarb jest przekleństwem - najpierw jej ojciec, a potem najlepszy przyjaciel, zginęli, nurkując w poszukiwaniu bogactwa i przygód. ...
Jessi i Allan są jak ogień i woda – nie lubią się od dnia, w którym się poznali. I każde z nich stara się to okazać. Pod wpływem okoliczności jednak ich uczucia ulegają zmianie. Głęboka niechęć przeistacza się w równie gwałtowne pożądanie......
Słoneczny Apartament w sercu Nowego Jorku. Cztery młode lokatorki.Wszystkie w punkcie zwrotnym swojego życia.Claire, ambitna projektantka damskich butów. Konserwatywny szef utrudnia jej karierę.Początkująca pisarka Abby szuka literackiej szansy. Jest uzależniona od starszego od niej reżysera, który ...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Richard Mason

O książce

Robert Lomax, początkujący angielski malarz, w poszukiwaniu inspiracji przybywa do Hongkongu. Już na promie spotyka młodą Chinkę, która podaje się za dziewczynę z bogatej rodziny, a nic w jej zachowaniu temu nie przeczy. Jakież jest jego zdziwienie, gdy po jakimś czasie widzi ją wśród prostytutek z hotelowego baru! Robert szybko zaskarbia sobie sympatię kobiet uprawiających najstarszy zawód świata w hotelu, który okazuje się zakamuflowanym burdelem – również sympatię poznanej na promie Suzie Wong. Tylko że ta przyjaźń wkrótce zaczyna się przekształcać w głębsze uczucie.

Czy łamiący tabu związek ma jakiekolwiek szanse wobec przepaści kulturowej dzielącej kochanków?

Wydanie elektroniczne

RICHARD MASON(1919–1997)

Brytyjski pisarz i scenarzysta. W czasie wojny jako oficer RAF-u służył w Birmie i Indiach. Później wiele podróżował – m.in. po Afryce i Dalekim Wschodzie, którym był zafascynowany. Jest autorem scenariuszy do kilku znanych filmów, np. do Miasteczka jak Alice Springs. Pod koniec lat 60. osiadł na stałe w Rzymie, wycofał się z działalności literackiej i oddał swojej pasji – rzeźbiarstwu. Dorobek Masona obejmuje dwie powieści wydane pod pseudonimem John Lakin oraz cztery opublikowane pod własnym nazwiskiem. Najbardziej znaną jest Świat Suzie Wong, która doczekała się przekładów na kilkanaście języków, milionów sprzedanych egzemplarzy, adaptacji teatralnej na Broadwayu oraz ekranizacji z Williamem Holdenem i Nancy Kwan w rolach głównych.

Tytuł oryginału:THE WORLD OF SUZIE WONG

Copyright © Richard Mason 1957All rights reserved

Polish edition copyright © Wydawnictwo Albatros Andrzej Kuryłowicz s.c. 2014

Polish translation copyright © Bożenna Manicka & Tomasz Manicki 2014

Redakcja: Barbara Syczewska-Olszewska

Zdjęcie na okładce: Ben Heys/Shutterstock

Projekt graficzny okładki: Andrzej Kuryłowicz

ISBN 978-83-7985-074-7

WydawcaWYDAWNICTWO ALBATROS ANDZRZEJ KURYŁOWICZ S.C.Hlonda 2a/25, 02-972 Warszawawww.wydawnictwoalbatros.com

Niniejszy produkt jest objęty ochroną prawa autorskiego. Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku osobę, która wykupiła prawo dostępu. Wydawca informuje, że publiczne udostępnianie osobom trzecim, nieokreślonym adresatom lub w jakikolwiek inny sposób upowszechnianie, kopiowanie oraz przetwarzanie w technikach cyfrowych lub podobnych – jest nielegalne i podlega właściwym sankcjom.

Wydanie elektroniczne: 88em

PRZEDMOWA

Od pierwszego wydania klasycznej powieści Richarda Masona Świat Suzie Wong upłynęło 37 lat1. Dziś niewiele już pozostało ze starego Hongkongu, w którym w roku 1957 żyła Suzie Wong, piękna dziewczyna z baru w dzielnicy Wanchai. Do niedawna wszystko wskazywało na to, że wraz z tamtym dawnym Hongkongiem pogrzebana zostanie i odejdzie w zapomnienie również jej historia.

Prom pomiędzy Kowloon a wyspą Hongkong nadal kursuje, ale dzisiaj podróż trwa o wiele krócej. Prowadzone nieustannie sztuczne powiększanie powierzchni wyspy przybliżyło wybrzeże Hongkongu do półwyspu.

Nowe, wydarte morzu tereny zaroiły się od kolejnych generacji drapaczy chmur, z których pierwsza wyrosła na bastionach tej dawnej brytyjskiej kolonii na początku okresu industrializacji Hongkongu w burzliwych latach sześćdziesiątych. Utrzymująca się do dzisiaj fala oportunizmu, która wezbrała w Hongkongu w początkowej fazie rewolucji kulturalnej przewodniczącego Mao, zmiotła z powierzchni ziemi uroczy, oryginalny hotel Luk Kwok.

Ten należący w swoim czasie do najwyższych na nabrzeżu Wanchai, liczący sześć pięter budynek, w którym Richard Mason umieścił swój hotel Nam Kok, miejsce pracy Suzie oraz jej koleżanek z baru, przetrwał do 1980 roku, potem zrównały go z ziemią nienasycone buldożery przedsiębiorców budowlanych.

Pozostała tylko nazwa. Dzisiaj, przy Gloucester Road, gdzie Robert Lomax zalecał się niegdyś do Suzie, stoi rozbuchana marmurowa budowla, której nie sposób odróżnić od dziesiątek jej podobnych.

Budynki zasłaniające widok, który mógłby podziwiać Lomax z okien swojego hotelowego pokoju — widok z wyspy Hongkong na port, półwysep Kowloon i rozbudowany teraz hotel Peninsula — są nie tylko symbolami, ale i namacalnymi dowodami transformacji Hongkongu w jedno z najważniejszych światowych centrów biznesu i finansów.

Przewiduje się, że na przełomie stuleci Chiny ze swoim ogromnym, niewykorzystanym potencjałem rynkowym staną się najszybciej rozwijającą się gospodarką świata. Pomimo atmosfery politycznej niepewności związanej z przypadającym na 1997 rok terminem przekazania przez Brytyjczyków terytorium Hongkongu Chinom, niektórzy komentatorzy prognozują, że pod mandatem „jeden kraj, dwa systemy” znaczenie Hongkongu nie tylko nie zmaleje, lecz wzrośnie.

A przecież jeszcze w latach pięćdziesiątych Hongkong był stosunkowo niewielkim, sennym miastem. Czerwone taksówki, wszechobecne dzisiaj na zatłoczonych, tonących w blasku neonów ulicach, nawet nie zaczynały wypierać tradycyjnych bosonogich rikszarzy.

Dzisiaj z tamtych rikszarzy pozostała już tylko garstka niedobitków. Obwożą poszukiwaczy nostalgicznych wspomnień po kwartale sąsiadującym z przystanią promową Central’s Star Ferry na wyspie Hongkong i za odpowiednią opłatą pozują turystom do pamiątkowych zdjęć.

Wanchai zmieniło się nie do poznania, ale prom Star nadal kursuje i jest teraz atrakcją turystyczną. Z czasów Suzie pozostały też hałaśliwe, ale mające swój urok tramwaje oraz liczne zadymione bary, z których jeden nazywa się nawet Suzie Wong.

W barach tych przesiadują jak dawniej kosmopolici w rodzaju Roberta Lomaxa, marynarze, turyści i miejscowi. Jednak zabawiające tę klientelę dziewczęta, w odróżnieniu od Suzie i jej sióstr nocy, nie są Chinkami. Teraz sprowadza się je z Filipin i Tajlandii.

Maksyma „nie ma pieniędzy, nie ma rozmowy”, która przyjęła się w tej branży po publikacji niniejszej powieści, nadal obowiązuje. W tym ogarniętym obsesją dolara mieście zmieniły się tylko stawki.

Powieść Masona zrobiła furorę wśród ówczesnych dziewcząt z hongkońskich barów. Były dumne, że powstała wreszcie książka o jednej z nich, próbującej zostać „porządną dziewczyną”. W czasach hipokryzji oraz uznawania seksu i prostytucji za tematy tabu powieść stała się od razu objawieniem i odniosła wielki sukces nie tylko w Hongkongu, ale i na całym świecie.

W 1958 roku na Broadwayu wystawiono na jej podstawie sztukę — z France Nuyen jako Suzie i Williamem Shatnerem w roli Roberta Lomaxa; na West Endzie Suzie zagrała Tsai Chin. W 1960 roku powstał film z Nancy Kwan, która wcieliła się w postać Suzie i Williamem Holdenem w roli Lomaxa. Suzie Wong pomogła przybliżyć Hongkong światu i szeroko spopularyzować to terytorium, wnosząc tym samym swój wkład w jego rozwój.

Dla samej powieści czas nie okazał się łaskawy. Wyszła z mody, przestano ją wznawiać i zachodziła już obawa, że podzieli los dawnego Hongkongu, który tak pięknie opisywała.

Niniejsze wydanie jest próbą przywrócenia tej klasyce literatury należnego jej miejsca, bo pomimo upływu lat powieść nie utraciła nic ze swego uroku ani ze świeżości stylu i nadal pozostaje aktualna. Na jej kartach świat Suzie Wong wciąż żyje.

GUY HAYDON

Hongkong, grudzień 1994

CZĘŚĆ IROZDZIAŁ 1

Przeszła przez kołowrotek i wmieszała się w oczekujący na prom tłum, w którym nie brakowało kobiet w bawełnianych, przypominających piżamy garniturkach, a także połyskujących złotymi zębami mężczyzn w filcowych łapciach. Włosy miała związane w koński ogon i była w dżinsach — zielonych dżinsach do kolan.

Dziwne, pomyślałem. Chinka w dżinsach. Czym to wyjaśnić?

Podała monetę siedzącemu w kucki przekupniowi w obszarpanym pilśniowym kapeluszu. Przekupień zwinął kawałek jakiejś chińskiej gazety w stożkową tutkę, nasypał do niej małą szufelką pestek melona i wymienił na dziesięciocentówkę dziewczyny. Odwróciła się i machinalnie wybierając pestki palcami o paznokciach polakierowanych na czerwono, ruszyła w moją stronę. Zatrzymała się niespełna krok ode mnie.

Pewnie córka jakiegoś bogatego tajpana, pomyślałem. Albo studentka. Niewykluczone też, że ekspedientka — Chinkę nie sposób rozszyfrować.

Odgryzła krawędź pestki, wyłuskała ze środka ziarno i włożyła je sobie do ust. Obok niej, wsparty na ebonitowej lasce, stał starzec w chińskim chałacie ze stójką i gładził w zadumie długą na stopę wstążkę siwej, rzadkiej brody. Maluch w nosidełku, wyglądając ponad ramieniem dźwigającej go na plecach matki, z bezgraniczną dziecinną ufnością mrugał czarnymi ślepkami. Młodzieniec w okularach w rogowej oprawie i wytartej, rozchełstanej pod szyją koszuli trzymał przed samym nosem książkę. Studiował jakiś wykres. „Aerodynamika” — przeczytałem na okładce.

Dziewczyna zmiażdżyła między białymi, równymi zębami kolejne ziarno i w tym momencie przechwyciła moje spojrzenie. Wydało mi się, że trochę dłużej niż to przyjęte, zatrzymała na mnie wzrok, więc zagadnąłem:

— Też bym tak chciał.

— Hm?

— Rozgryzać pestki melona, nigdy nie potrafiłem się tego nauczyć.

— Żadnego rozmawiania.

Odwróciła ostentacyjnie głowę i spojrzała ponad barierką, za którą kłębili się podróżujący za dziesięć centów pasażerowie dolnego pokładu: kulisi w niebieskich wystrzępionych portkach i porwanych koszulach, kantońscy rybacy w stożkowych słomianych kapeluszach i błyszczących różowych wdziankach. Żuła zapamiętale.

Usiłowałem przejść do porządku dziennego nad przykrym poczuciem odtrącenia. Zawsze byłem beznadziejny w zawieraniu znajomości z kobietami. Brak mi odwagi.

Naraz dziewczyna jakby… tak, miękła. Rzuciła mi spod oka ukradkowe spojrzenie. Zastanawiała się pewnie, czy aby właściwie mnie oceniła.

Szybko odwróciła wzrok. Zerknęła ponownie, a potem zapytała ostrożnie:

— Jesteś marynarzem?

— Ja marynarzem? Skądże znowu!

Odprężyła się troszkę.

— Na pewno?

— O, z całą pewnością.

— No to możemy porozmawiać, jeśli chcesz.

— Wspaniale. — Roześmiałem się. — Co masz przeciwko marynarzom?

— Nie ja, mój ojciec.

— Twój ojciec nie lubi marynarzy?

— Nie lubi. On mówi, że marynarze podrywają za dużo dziewcząt, wszczynają awantury.

— I dlatego zabronił ci z nimi rozmawiać?

— Tak. On mówi: „Jak będziesz rozmawiała z marynarzami, zbiję cię!”.

— To chyba bardzo mądry człowiek.

— O, tak, mądry.

Do nabrzeża przybił prom i tłum zafalował. Weszliśmy razem po trapie i zajęliśmy jedną z ławeczek na zadaszonym górnym pokładzie. Właścicielami promów byli Chińczycy, z Chińczyków składały się również ich załogi, bardzo sprawne załogi. Ledwie zdążyliśmy usiąść, za rufą zakotłowała się woda, ryknęły motory i statek, dygocząc konwulsyjnie, odbił od nabrzeża Kowloon. Płynęliśmy, mijając stojące na kotwicy statki handlowe oraz wielkie skupiska dżonek. Przed nami, na wyspie po drugiej stronie kanału, leżał Hongkong, ściśnięty na szerokim na jakieś kilkaset jardów i długim na wiele mil pasie wybrzeża oblepionego sampanami i dżonkami. Pośrodku i po obu krańcach tego pasa wyrastały miniaturowe drapacze chmur. Za nimi wypiętrzała się stroma skarpa Peaku, strząsającego z siebie stopniowo miasto i niższe warstwy społeczne i w swych górnych partiach ledwie pocętkowanego rozsianymi z rzadka białymi bungalowami i luksusowymi rezydencjami elity.

Opłynęliśmy cypel półwyspu Kowloon i idąc przez kanał ukośnym kursem, skierowaliśmy się na Wanchai, najgęściej zaludnioną dzielnicę wschodniej flanki Hongkongu. Spojrzałem na siedzącą obok dziewczynę. Twarz miała okrągłą i gładką, oczy w kształcie wydłużonych czarnych elips, a łuki brwi tak idealne, że wyglądały jak narysowane — choć w rzeczywistości tylko na końcach przedłużono je nieco ołówkiem. Szerokie kości policzkowe sugerowały domieszkę krwi mongolskiej.

— Nie pochodzisz czasem z północy?

— Tak, z Szanghaju.

— Ale teraz mieszkasz w Hongkongu?

— W North Point.

— To dobra dzielnica. — Wyjaśniała się więc jej obecność na tym promie, North Point leżało bowiem za Wanchai i było ekskluzywnym, oddalonym od slumsów przedmieściem, a na nabrzeżu Wanchai znajdowała się najbliższa przystań promowa.

— Dobra, ale mnie się bardziej podoba Repulse Bay. Dom tam ładniejszy.

— Chcesz przez to powiedzieć, że masz dwa domy?

— Cztery.

— Cztery?! — Wiedziałem, że chińscy tajpani, przy których najbogatsi Europejczycy wyglądają na nędzarzy, posiadają często po dwa, a nawet trzy domy, ale aż cztery stanowiły absolutny rekord. — I wszystkie w Hongkongu?

— Tak, w Hongkongu. Mój ojciec jest bardzo bogaty — dodała z dumą chwalącego się naiwnego dziecka.

— Na to wygląda. A gdzie stoją pozostałe dwa domy?

Odliczywszy na palcach dwa pierwsze, ciągnęła:

— Trzeci przy Conduit Road, czwarty na Peaku. Piąty…

— Jest jeszcze piąty!

— Tak, zapomniałam o nim. Piąty w Happy Valley. Ale ten jest mały… tylko dziesięć pokojów.

— Rzeczywiście niewielki. — Roześmiałem się. — A samochody? Ile twój ojciec ich ma? — Chińczycy kolekcjonują samochody z jeszcze większą pasją niż domy.

— Samochodów? Niech pomyślę. — Ściągnęła brwi, liczyła przez chwilę na palcach, a potem zachichotała. — Och, nie pamiętam, ile tych samochodów.

— Ty też pewnie masz swój?

— Nie, boję się prowadzić. Ale od czego są tramwaje. Lubię jeździć tramwajami. — Podsunęła mi gazetową tutkę z kupionymi za dziesięć centów pestkami melona. — Chcesz?

— Chętnie, ale naprawdę nie potrafię ich wyłuskiwać. Będziesz musiała mnie nauczyć.

— Najpierw sam spróbuj.

Spróbowałem kilka razy, ale otoczki rozłupywały mi się między zębami i wraz z nimi miażdżyłem znajdujące się w środku ziarna. Dziewczyna chichotała z początku, ubawiona moją nieporadnością; zakrywała sobie przy tym twarz dłońmi, a jej koński ogon podrygiwał i majtał się komicznie. Potem opanowała się trochę i wciąż rozbawiona, zademonstrowała mi, jak należy to robić — odgryzła zębami brzeg pestki, ściągnęła otoczkę i podała mi nienaruszone ziarno.

— Przecież dokładnie tak robiłem — powiedziałem. — Twoja pestka musiała być łatwiejsza do rozgryzienia.

— Nie, wszystkie takie same.

— To ja się poddaję. Jak masz na imię?

— Wong Mee-ling.

— Mee-ling… uroczo.

— A ty?

— Robert Lomax… albo Lomax Robert, jeśli wolisz.

— Lobert.

— Nie. Na początku „R”.

— Robert. Gdzie mieszkasz?

— No, aktualnie…

— Na Peaku?

— Eee… tak, w połowie zbocza. W pensjonacie Sunset Lodge. — Nie była to do końca prawda. Przed kilkoma dniami przeprowadziłem się z pensjonatu Sunset Lodge do Wanchai. Nie mogłem jej jednak powiedzieć o hotelu Nam Kok, przynajmniej do czasu, kiedy lepiej ją poznam.

— Pracujesz dla rządu? W banku?

— Ani jedno, ani drugie. Byłem plantatorem drzew kauczukowych, ale rzuciłem to kilka miesięcy temu, żeby zająć się malowaniem.

— Malowaniem?

— Obrazów. — Chciałem jej pokazać swój szkicownik, ale zaraz przypomniałem sobie, że wszystkie szkice zostawiłem w Nam Kok.

— Rozumiem… artysta.

— Ja jeszcze tak o sobie nie myślę — przyznałem skromnie, a ponieważ tak nam się dobrze rozmawiało, odważyłem się zapytać, czy nie wybrałaby się ze mną któregoś wieczoru na kolację. Odmówiła.

— To może na lunch? — podsunąłem.

— Nie. — Pokręciła stanowczo głową, zamiatając przy tym końskim ogonem.

— Bardzo chciałbym się z tobą znowu spotkać, Mee-ling. Może się umówimy?

— Nie.

— Ale dlaczego?

— Wkrótce wychodzę za mąż. — Wyjaśniła, że narzeczonego wybrali jej, zgodnie z chińskim zwyczajem, rodzice, i że nie poznała jeszcze swojego przyszłego męża, ale widziała go na fotografiach i wie, że jest bardzo przystojny. Ma dużo pieniędzy. Zresztą nie umówiłaby się ze mną, nawet gdyby nie wychodziła za mąż, bo chińskie dziewczęta nie cieszą się taką swobodą jak angielskie. Wiedziała, że Angielki mogą chodzić z chłopcami — mogą nawet pozwalać swoim chłopcom na odgrywanie roli męża — nie pozbawiając się przez to szansy na zamążpójście. Słyszała nawet o takiej angielskiej dziewczynie z górnych partii Peaku, która w ciągu czterech lat miała kolejno czterech chłopców, a potem wzięła w hongkońskiej katedrze ślub z wysokiej rangi urzędnikiem państwowym. Dla chińskiej dziewczyny takie prowadzenie się jest nie do pomyślenia — czystość to niezbywalny warunek zamążpójścia — i krewni pana młodego są tradycyjnie upoważnieni do szukania w dniu ślubu dowodu. Jeśli stwierdzą, że dziewczyna jest naruszona, kontrakt zostaje anulowany; takiej dziewczynie pozostaje tylko ulica.

— Rozumiesz więc, że nigdy nie miałam chłopca — oświadczyła poważnie Mee-ling. — Nigdy się jeszcze nie kochałam.

— Nie? — bąknąłem, stropiony taką szczerością.

— Nie, ani razu.

— Cóż, masz jeszcze mnóstwo czasu. — Zastanawiało mnie, czy tego typu wynurzenia przy pierwszym spotkaniu są dla Chinek czymś zwyczajnym.

Popatrzyła na mnie niewinnie.

— Jak nazywacie takie dziewczyny po angielsku?

— Jakie konkretnie?

— No, takie, które się jeszcze nie kochały… z nikim?

— Mówimy, że są dziewicami — odparłem.

— „Dziewicami?” Tylko tyle?

— Tak.

— Tak, dziewica to ja.

Powiedziała to, pokazując na siebie palcem o czerwonym paznokciu. Wybuchnąłem śmiechem.

— Świetna jesteś, Mee-ling! Skoro wyjaśniliśmy już sobie tę kwestię, to może jednak umówisz się ze mną na kolację? Obiecuję, że nie będę próbował zszargać ci reputacji.

Znowu stanowczo pokręciła głową.

— Nie.

— Bardzo chciałbym cię namalować.

— Nie. Za chwilę się pożegnamy.

Pokład zadygotał pod wpływem wchodzących na wsteczne obroty motorów. Prom zwolnił i dobił do nabrzeża Wanchai. Opuszczono ze szczękiem trap i wmieszani w ciżbę pasażerów zeszliśmy z Mee-ling na ląd. Zatrzymaliśmy się przy grupie rikszarzy siedzących bezczynnie między opartymi o ziemię dyszlami riksz. Do hotelu Nam Kok było stąd zaledwie sto kroków i widziałem niebieski neon nad wejściem oraz narożny balkon na ostatnim piętrze, a na nim moje sztalugi z zamocowanym na nich białym blejtramem. Tego ranka zacząłem malować portret Gwenny.

Mee-ling pobiegła wzrokiem za moim spojrzeniem.

— Co to za budynek?

— Który…? — mruknąłem wymijająco i czym prędzej ściągnąłem jej uwagę z powrotem na siebie, pytając: — W którą idziesz stronę?

— Do Hennessy Road.

— Do tramwaju?

— Nie, przy Hennessy Road czeka na mnie samochód.

— Mogę cię odprowadzić do samochodu?

— Nie, szofer mógłby powiedzieć mojemu ojcu.

— I ojciec jeszcze by cię zbił?

— Tak… możliwe.

— Nie zmienisz zdania, nie umówisz się ze mną na kolację?

— Nie. Muszę już iść.

Podała mi na pożegnanie rękę, a kiedy uścisnąłem jej dłoń, zachichotała nerwowo, jakby z zażenowaniem. Potem odwróciła się i pobiegła w kierunku bocznej uliczki prowadzącej do Hennessy Road. U jej wylotu obejrzała się jeszcze, zamiatając końskim ogonem, i pomachała ręką. Potem zniknęła mi z oczu między straganami z żywnością, rikszami i tłumami przechodniów.

Odeszła, pomyślałem, odeszła. Partir c’est mourir un peu… Odwróciłem się i ruszyłem w kierunku hotelu Nam Kok; znalazłszy się na swoim balkonie, położyłem na rozpoczętym portrecie Gwenny papier rysunkowy, na zagraconym stoliku znalazłem kawałek węgla i szybko, póki miałem ją jeszcze świeżo w pamięci, naszkicowałem Mee-ling. Narysowałem ją z tym przekorno-niewinnym spojrzeniem, z tutką pestek melona w jednym ręku, pokazującą na siebie palcem drugiej; a pod spodem napisałem: „Tak, dziewica to ja”.

Szkic nie był zbyt udany, ale wprawiał mnie w dobry nastrój i go zachowałem. Patrzę teraz na niego. Jest poplamiony i swego czasu został podarty — przez samą Mee-ling, której się nie spodobał — a potem pozlepiany skoczem. Jednak wciąż wywołuje u mnie ciepłe wspomnienia; był to pierwszy jej portret, jaki naszkicowałem. Ileż to razy rysowałem ją i malowałem od tamtego czasu. Nie zliczę. Ale prawdopodobnie więcej, niż jest pestek w tej tutce — i więcej niż jest włosów w tym końskim ogonie.

ROZDZIAŁ 2

Zacząłem rysować pod wpływem George’a Wheelera.

Wheeler, zarządca plantacji kauczuku Bukit Merah Rubber Estate na Malajach, mieszkał samotnie w ogromnym, ponurym bungalowie zanurzonym w oceanie drzew kauczukowych. Był to człowiek nieszczęśliwy i sfrustrowany. W dniu, w którym przybyłem tam z Anglii, by podjąć pracę jego asystenta, zwrócił się do mnie w te słowa:

— Przekonasz się z czasem, że w zasadzie jestem dość pobłażliwym szefem. Jednego nie będę w tej posiadłości tolerował. A mianowicie mieszania się ras.

— Mieszania się ras? — zapytałem stropiony.

— Zadawania się z tubylkami.

Rozejrzałem się po mrocznej klatce z moskitiery, która była jego salonem — półki zapchane książkami o wspinaczce wysokogórskiej, ściany oblepione wyrwanymi z czasopism zdjęciami dokumentującymi wyczyny wspinaczy. Najwyraźniej Wheeler znajdował ujście dla emocji w marzeniach o zdobywaniu oblodzonych szczytów. Ciekaw byłem, jak na ten zakaz reagują inni.

Wkrótce się dowiedziałem: wpływał na asystentów w rozmaity sposób. Mojego poprzednika, Polaka, popchnął do listownego oświadczenia się znajomej z Glasgow, z którą korespondował, ale nigdy się osobiście nie spotkał; dziewczyna przyjechała, pobrali się, mieszkali teraz w Kuantan, nadal świata za sobą nie widzieli i oczekiwali trzeciego już dziecka. Mniej szczęśliwie skończył Ted Willis, jeden z moich kolegów, asystentów: będąc już introwertykiem, jeszcze bardziej zamknął się w sobie i w wieku lat dwudziestu czterech stał się prawdziwym odludkiem, a niewykluczone, że i kaleką emocjonalnym na całe życie. Jeśli chodzi o poczciwego Tubby’ego Penfolda, mojego drugiego kolegę, to ten rozbudował repertuar sprośnych historyjek i ubarwiał je coraz większą liczbą pikantnych szczegółów, choć czasami dawał upust swoim tłumionym chuciom w bardziej ekstrawagancki sposób: na przykład wpadł kiedyś do mnie z szerokim, tryumfalnym uśmiechem i opisał przygodę z jakąś przypadkowo poznaną Tamilką. „Czarna jak twój kapelusz, wyobraź sobie, i z tymi diabelnie wielkimi wisiorkami w nosie — ale napalona, że hej… Boże jedyny, nie ma to jak dobre dymanko!”.

Wiedziałem, że fantazjuje, ale udawałem, że mu wierzę, co uszczęśliwiło go tak, jakby wszystko, co plótł, rzeczywiście się wydarzyło.

Wpływ zakazu odczułem po raz pierwszy na własnej skórze jakiś miesiąc po przyjeździe, kiedy to zakochałem się w Malajce.

Nie była zatrudniona w posiadłości, ale przechodziła obok mojego bungalowu po kilka razy na dzień, i to zawsze w porze posiłków, gdy siedziałem na werandzie. Czy był to jedynie zbieg okoliczności? Podejrzewałem, że nie, bo oczy jej się śmiały i zaczynała zalotnie kołysać biodrami, ilekroć poczuła na sobie mój wzrok. Skórę miała jak ciepły miód. Dostałem obsesji na jej punkcie, całymi dniami wyczekiwałem z utęsknieniem, kiedy się znowu pojawi, i zachodziłem w głowę, jak by tu ją posiąść bez wiedzy Wheelera. Kilkanaście razy mało brakowało, a byłbym do niej podbiegł; górę brała jednak zawsze obawa przed utratą posady. W końcu przestała przychodzić. Choć nie zamieniłem z nią nawet jednego słowa, moja rozpacz nie miała granic.

Dni zaczęły mi się niemiłosiernie dłużyć, wieczory zdawały się ciągnąć w nieskończoność i nie było ich czym wypełnić. Pozostawało tylko wysłuchiwanie pieprznych opowieści Tubby’ego Penfolda. Och, ta bezdenna pustka po wczesnym w tropikach zachodzie słońca! Zacząłem więcej pić, odkryłem bowiem, że w stanie alkoholowego otępienia czas szybciej upływa. Pewnego dnia zapaliło mi się w głowie światełko ostrzegawcze. W tym tempie, pomyślałem pewnego wieczoru, rozsypiesz się w ciągu roku. Musisz się czymś zająć, chłopie — znaleźć sobie hobby. Wziąłem stary zeszyt, długopis i zacząłem rysować.

Wcześniej rysowałem i malowałem tylko w szkole, a i wówczas jedynie z musu, podczas cotygodniowych zajęć z plastyki, i bez zaangażowania. Wszelkiej maści „artystów” uważałem za wyobcowany, szczególny i żałosny ludek. W dni wolne od nauki, w ramach wypełniania kulturalnego obowiązku, zaglądałem do co słynniejszych londyńskich galerii i snułem się znudzony po salach; wynosiłem stamtąd wspomnienia nie tyle obrazów, co zwiedzających, którzy o wiele bardziej mnie interesowali. Aż kiedyś w Royal Academy zaświtało mi w głowie pewne krytyczne spostrzeżenie: dlaczego, u licha, te portrety są takie statyczne? Dlaczego przedstawiani na nich ludzie są tacy drętwi, tacy napuszeni? Dlaczego nie ma w nich życia? Więcej charakteru, wyrazu, odczuć dostrzegałem w jednej zakłopotanej twarzy zwiedzającego niż w tuzinie patrzących na mnie z ram drewnianych obliczy.

Ukończyłem szkołę, kiedy trwała już wojna, prosto stamtąd trafiłem do wojska i po roku znalazłem się w Indiach. Koniec wojny zastał mnie w północnej Birmie; pewnego dnia obserwowałem Birmankę piorącą w Irawadi. Siedziała nad brzegiem w kucki, jaskrawoczerwone longyi opinało jej ciasno uda. Od północy nadlatywała z rykiem silników transportowa dakota. Kobieta nie zwracała na maszynę najmniejszej uwagi; dopiero gdy samolot znalazł się dokładnie nad nią, uniosła głowę i tłukąc dalej kijanką pranie, posłała mu przelotne, obojętne, niemal pogardliwe spojrzenie — spojrzenie birmańskiej wieśniaczki, która przez cztery ostatnie lata napatrzyła się na wojujące ze sobą obce armie, armie przewalające się przez okolicę to w tę, to z powrotem ze swoimi hałaśliwymi maszynami zniszczenia, urządzające jedna drugiej krwawe łaźnie — i nadal prała swoje rzeczy w Irawadi, tak jak robiła to od dziecka, ani lepiej, ani gorzej niż w przeszłości. Nagle ogarnął mnie zachwyt, bo to spojrzenie, to przekrzywienie głowy przy bijących wciąż niezmiennym rytmem rękach wydały mi się nadzwyczaj piękne w swojej wymowie, prawdziwe. Gdybym tak potrafił uchwycić i utrwalić ów moment! Ileż by powiedział o Birmie, wojnie, o ludziach i życiu! Ryk silników dakoty już cichł; kobieta znowu patrzyła na swoje pranie; czar prysł.

Niedługo potem kupiłem w mesie od znajomego oficera aparat fotograficzny. Takich scenek, takich momentów było więcej i w moim odczuciu to w nich, a nie w Shwe Dagon Pagoda czy w nadgryzionych zębem czasu monumentach Pagan tkwiło piękno Birmy i prawdziwy obraz życia w tym kraju. Uparłem się, że je uchwycę. Robiłem dziesiątki fotografii, ale zaledwie kilkanaście spośród nich oddawało jako tako spojrzenie, gest, moment, który pragnąłem uwiecznić, i właśnie te ostatnie rozczarowały mnie najbardziej, bo nie znajdowałem w nich tego, o co mi chodziło. Były jakieś puste, płaskie, bez wyrazu. Ale dlaczego, dlaczego? Dlaczego same w sobie nie były poruszające, skoro stanowiły wierny zapis chwil, które mnie poruszyły?

Po jakimś czasie zacząłem to rozumieć. Chwila sama w sobie nigdy nie będzie kompletną całością, trzeba ją analizować w kontekście ruchu i nastroju i tylko w tym kontekście posiada wymowę. Co więcej, częścią tego kontekstu jest również sam obserwator interpretujący daną chwilę subiektywnie, poprzez pryzmat swojego umysłu — swojej osobowości i wiedzy. Kiedy więc obserwowałem tamtą Birmankę nad Irawadi, to w istocie poruszył mnie nie tyle wyraz jej twarzy, co skojarzenie, jakie nasunęło mi się na jego widok. Nałożyły się na nie moje doświadczenia oraz nienawiść do niszczenia i wojny. Gdyby obok mnie stał wtedy ktoś inny, tamta chwila mogłaby wywołać u niego zupełnie inne doznania.

I tak, poniewczasie — bo większość ludzi wie o tym bez wątpienia od dziecka — odkryłem największą i być może jedyną prawdę o sztuce: taką mianowicie, że jej zadaniem nie jest mówienie „Oto jak X wyglądał w danej chwili”, lecz „Oto jak X wyglądał w moich oczach”.

Jakiś czas potem nadeszły moje dokumenty mobilizacyjne i wróciłem do Anglii. Zakochany w Dalekim Wschodzie, chodziłem znowu po Londynie przygnębiony i zagubiony, dygocząc z zimna w nowym garniturze. Rodzice nie żyli; z moim wykształceniem nie miałem co marzyć o karierze; nie czułem się związany z tym miejscem, nie czułem się tu u siebie. Po jakimś czasie wuj zatrudnił mnie w swojej agencji nieruchomości przy Sloane Street, obiecując, że jeśli okażę się tego wart, weźmie mnie na wspólnika. Zacisnąłem zęby, zapisałem się do szkoły wieczorowej, wkuwałem po nocach, a w biurze z rosnącą pewnością siebie zacząłem używać takich słów, jak wynajem, czynsz, metraż, niepodpiwniczony, parkiet. Mierzi mnie takie życie, ale muszę pokazać, na co mnie stać, myślałem. Muszę pozdawać egzaminy. Nie dotrwałem jednak. Pewnego dnia rzuciłem to wszystko w diabły i wyjechałem na Malaje uprawiać drzewa kauczukowe. Chociaż mój poczciwy, rozczarowany wuj powiedział na pożegnanie: „Obawiam się, że będziesz tego żałował”, to kiedy poczułem znowu w nozdrzach nostalgiczną woń Wschodu, wiedziałem już, że się mylił. W Londynie dusiłem się; tu z miejsca odżyłem, wyostrzyły mi się wszystkie zmysły. Znowu zaczęły mnie zachwycać te ulotne chwile piękna: gesty, miny, scenki tubylczego życia. Gdybym tak był artystą, wzdychałem. W końcu, w trzecim miesiącu pracy w Bukit Merah, kiedy malajska dziewczyna zaprzestała uwodzicielskich przechadzek przed moim bungalowem, wziąłem zeszyt, długopis i zacząłem rysować.

Niemal od razu, chociaż nie miałem najmniejszych złudzeń co do wartości moich pierwszych niedojrzałych szkiców, poczułem, że mam prawdziwy talent. Było to dziwne, rzekłbym niesamowite doznanie. Zupełnie jakbym siadając po raz pierwszy do maszyny do pisania, stwierdził, że moje palce trafiają nieomylnie we właściwe klawisze — coś w rodzaju uczucia „ja tu już kiedyś byłem”. Okazało się to zarazem ogromnie ekscytujące. Uważałem się zawsze za człowieka w miarę wszechstronnego, ale nie byłem dobry w żadnej konkretnej dziedzinie i z zazdrością patrzyłem na obdarzonych jakimiś szczególnymi predyspozycjami, uzdolnieniami, dzięki którym mogli się spełniać i doskonalić. Odkryłem wreszcie coś takiego u siebie. Tak jakbym przypadkowo wysunął szufladę, o której myślałem zawsze, że jest pusta, i znalazł w niej skarb mogący całkowicie odmienić moje życie.

Rysowanie pochłonęło mnie wkrótce bez reszty: całymi dniami i nocami o niczym innym nie myślałem. Nie rozstawałem się ze szkicownikiem nawet w pracy, szukając wciąż sposobności, by zaszyć się w jakimś kącie i zarejestrować swoje wrażenia, oraz licząc godziny do przerwy na lunch albo do wieczora, kiedy to będę mógł swobodnie oddać się swej pasji. Bezcenna stała się dla mnie każda sekunda wolnego czasu. Byłem głodny wiedzy, instrukcji. Usiłowałem przypomnieć sobie wszelkie wskazówki, które wpadały mi jednym uchem, a drugim wypadały podczas zmarnowanych szkolnych zajęć z plastyki, w nadziei, że coś z tego ostało się jednak w mej pamięci. Napisałem do Singapuru i Londynu z prośbą o przysłanie mi książek o szeroko rozumianej sztuce. Pożerałem je zachłannie; poruszały mnie teraz do głębi, oczarowywały, wprawiały w zachwyt reprodukcje obrazów, których oryginały oglądałem przed dwunastu laty bez żadnych emocji w londyńskich galeriach. Interesowały mnie również zamieszczane w gazetach karykatury i ozdobne nagłówki. Studiowałem je, starając się dociec, w jaki sposób osiągnięty został ich efekt. Nie myślałem już o malajskiej dziewczynie, która przechodziła obok mojego pawilonu. Wkładałem w szkice całą energię, którą, gdyby nie zakaz George’a Wheelera, roztrwaniałbym na miłosne podboje.

Odrzucałem sukcesywnie style, które mi nie odpowiadały, i pod koniec roku wyrobiłem sobie własny. Zacząłem też rysować w kolorze, najpierw dziecięcymi kredkami kupowanymi w miejscowym chińskim sklepiku, potem pastelami, które sprowadziłem z Anglii. Teraz rozpoczynam nową przygodę w świecie oleju.

Wheeler, choć przyłapał mnie nieraz na rysowaniu w godzinach pracy, był przychylnie nastawiony do mojego hobby, uznając je za z gruntu przyzwoite; byłem zresztą jego ulubionym asystentem, bo z Tubby’ego Penfolda, przejawiającego niezdrowe zainteresowanie dziewczętami, niewiele miał pożytku. Poprosił mnie nawet, żebym mu coś namalował. Był to rok koronacji i właśnie zdobyty został Everest; chciał, żebym mu zrekonstruował na płótnie moment osiągnięcia szczytu. Hillary’ego i Tensinga miałem skopiować ze zdjęć zamieszczanych w czasopismach. Nie paliłem się do tego zlecenia ani też nie dysponowałem jeszcze odpowiednim warsztatem, żeby mu podołać, obiecałem jednak, że zrobię co w mojej mocy; i sumiennie popełniłem potworny kicz, który jednak Wheelera zachwycił. Powiesił go na ścianie w sypialni, by leżąc wygodnie w łóżku, mógł przeżywać po wielekroć himalajską epopeję.

Tydzień później, wciąż rozpływając się w zachwytach nad moim bohomazem, pokazał mi w londyńskiej gazecie pewien artykuł. Był to wywiad dziennikarza kolumny towarzyskiej z malarką, której pierwszą wystawę otwarto właśnie w prywatnej galerii Ullmana na West Endzie. Cały światek artystyczny nie mógł wyjść z podziwu, bo kobieta ta, już dobrze po trzydziestce, wzięła się do malowania dopiero przed rokiem.

— A ty parasz się tym przecież dłużej — zauważył Wheeler. — Może wysłałbyś im coś ze swoich prac?

— Nie jestem jeszcze na tyle dobry — zaprotestowałem skromnie, chociaż gdybym wierniej wyartykułował to, co sobie pomyślałem, moja odpowiedź brzmiałaby: „Uważam, że jestem wystarczająco dobry, ale nie mam pewności, czy inni będą tego samego zdania, i paraliżuje mnie strach przed poddawaniem się testowi”.

— Co ci szkodzi, nie masz nic do stracenia.

Nie dałem się długo namawiać i ogromnym kosztem wysłałem pocztą lotniczą kilka swoich pasteli oraz dwa oleje. Nawet nie potwierdzono ich odbioru. Na osiem miesięcy wszelki słuch po nich zaginął.

Mimo wszystko miałem coś do stracenia — mianowicie pewność siebie. Rumieniłem się, ilekroć pomyślałem, jaką arogancją z mej strony było wysłanie prac do Londynu — wyobrażałem sobie konsternację, jaką tam wywołały! Nie śmiałem nawet poprosić listownie o ich zwrot. Moja wiara w siebie uległa zachwianiu. Nie było więc dziełem przypadku — bo pragnący odbudować swoją samoocenę mężczyzna szuka często dowartościowania u kobiet — że w tym okresie zaręczyłem się ze Stellą.

Stella Plowden miała dwadzieścia cztery lata i była umiarkowanie ładna, czyli na standardy malajskiej prowincji uderzająco piękna; tak więc, kiedy zamieszkała z matką w posiadłości sąsiadującej z Bukit Merah, zaczęli tam ściągać kawalerowie z okolic w promieniu stu mil. Dołączyłem do ich armii, a w zwycięstwie pomogła mi nie tylko mała odległość, ale i bandyci — bo kiedy jeden z zalotników, lekkomyślnie pędzący nocą do Stelli na motocyklu, wpadł w zasadzkę i został zastrzelony, zapał do żeniaczki pozostałych dojeżdżających konkurentów zauważalnie ostygł. Oświadczyłem się jej w dzień Bożego Narodzenia; w drugi dzień świąt Bożego Narodzenia moje oświadczyny zostały przyjęte; a już w Nowy Rok zaczęły mnie nachodzić poważne wątpliwości. Jednak dopiero w kwietniu zdobyłem się na odwagę, żeby zaręczyny zerwać.

Główną przyczyną tarć między nami było moje malowanie. Stellę drażniło, że nadal rysuję i maluję Malajki, a nie ją. Nie mogła tego zrozumieć. Dlaczego marnuję talent na tubylców, skoro mam teraz chętną do współpracy, nieskazitelnie białoskórą i niebrzydką modelkę? Przez jakiś czas ukrywała przede mną swoją urazę, ale trudno było nie zauważyć, że coś jest na rzeczy, bo ilekroć pokazywałem jej którąś z prac, traciła humor, wygłaszała kąśliwe uwagi i zaczynała wytykać mi moje potknięcia — wszystkie, prócz tego, które naprawdę ją denerwowało. W końcu jednak nie wytrzymała i wygarnęła mi, co myśli: wcale jej nie zależy na tym, żebym ją malował — nie wyobraża sobie niczego bardziej nudnego od pozowania — ale mój wyraźny brak zainteresowania jej osobą odbiera jako upokorzenie. Nie dalej jak tego ranka matka zapytała ją, czy maluję jej portret, i musiała jej zgodnie z prawdą powiedzieć: „Nie, maluje jakąś Malajkę”. O mało nie spaliła się przy tym ze wstydu.

Zaczęliśmy się sprzeczać na każdym spotkaniu; zawsze padały te same argumenty, te same pretensje, z tym że powtarzane z coraz większą goryczą. Do wybuchu doszło pewnego dnia na pikniku, kiedy prowokacyjnie zacząłem szkicować trzy przechodzące obok nas Malajki.

— Czego mi brakuje? — zapytała Stella. — Taka jestem szpetna czy co?

— Ależ skąd. Nic podobnego.

— To takie uwłaczające… takie nienaturalne.

— Rysowanie tubylców?

— Tak, zwłaszcza że w dziewięciu przypadkach na dziesięć wybierasz kobiety. To nieprzyzwoite.

— Są przecież takie piękne… tyle w nich wdzięku.

— Boże, zastanów się, co wygadujesz! I śmiesz mi jeszcze wmawiać, że nie ma w tym niczego zdrożnego!

— Bo nie ma. — Kłóciliśmy się tak jeszcze przez dobre dziesięć minut, usiłując dopiec jedno drugiemu do żywego, potem zamilkliśmy. Po chwili ochłonąłem i zawstydzony słowami, które wyrwały mi się w gniewie, podjąłem próbę rozładowania atmosfery.

— Może ciebie bym teraz narysował? — zaproponowałem.

— Dobrze, zaczekaj minutkę. — Sięgnęła po torebkę.

— Nie, nie ruszaj się! Zostań tak, jak jesteś… wspaniale!

— Nie wygłupiaj się!

Kiedy zaczęła się czesać, pudrować, krygować, trafił mnie szlag. „Ty głupia małpo!” — chciałem krzyknąć. „Ty głupia, próżna, zapatrzona w siebie małpo! Czy nadal nie rozumiesz, dlaczego wolę rysować Malajki? Nie widzisz różnicy? Nie dociera do ciebie, że one zachowały świeżość, którą ty utraciłaś?”.

Na koniec wygładziła spódnicę i usiadła prosto, jakby kij połknęła.

— No, już możesz.

— Wspaniale — mruknąłem i zrobiłem szkic. Następnego dnia powiedziałem jej, że nie jestem chyba takim kandydatem na męża, jakiego sobie wymarzyła, i lepiej by było, gdybyśmy ze sobą zerwali.

Bardzo się zdenerwowała.

— Co ja powiem ludziom? — powtarzała raz po raz. — Co ludzie powiedzą? — Chociaż wtedy jej troska o opinię ludzi wzbudzała we mnie pogardę, to po jakimś czasie złagodziłem trochę swój osąd, bo obawa przed utratą twarzy jest przecież czymś naturalnym, a najsilniej zaznacza się wśród ludów Orientu. Wspominając potem tamte dni, uświadomiłem sobie również, że pretensje Stelli, które z początku brałem za przejaw próżności, były jak najbardziej usprawiedliwione. Impuls twórczy ma swoje korzenie w seksualności i nie było większej różnicy między moim upodobaniem do portretowania Malajek a wewnętrzną potrzebą popychającą innych artystów do malowania aktów. (Każdy malarz, który utrzymuje, że ciało kobiety interesuje go jedynie jako „abstrakcyjna forma”, plecie bzdury — aż się prosi, żeby go zapytać, czemu w takim razie nie maluje, dajmy na to, poduszek?). Malajki budziły we mnie uczucia, które, nie mogąc się uzewnętrznić w sposób bezpośredni, szukały ujścia w innej formie i znajdowały je, manifestując się w moich pracach; takich uczuć Stella nigdy we mnie nie budziła. Zdawała sobie z tego sprawę. „Skoro nie maluje mnie, lecz Malajki, to na pewno mnie nie kocha” — taka była jej instynktowna reakcja; uważałem ten argument za mało subtelny, dowodzący tylko jej ignorancji, jeśli chodzi o wyższe motywacje leżące u podłoża sztuki. Oczywiście miała rację. Nigdy jej nie kochałem — ani przez chwilę.

Kilka tygodni po zerwaniu ze Stellą dostałem przesyłkę z Londynu. Był to list z galerii Ullmana, do której wysłałem swoje prace, i dołączono do niego czek na sześćdziesiąt trzy funty.

List był podpisany przez dyrektora galerii, Roya Ullmana, który przepraszał mnie, że czek nie opiewa na wyższą sumę, ale z honorarium musiał potrącić marże galerii i koszt oprawy. Nie wyjaśniał, dlaczego odzywa się dopiero teraz, donosił tylko, że włączył czternaście z moich obrazów do grupowej wystawy prac kilku początkujących młodych malarzy, choć, przyznawał szczerze, uczynił to z pewnym wahaniem. Jednak, jak wynika z załączonych wycinków prasowych, dynamika i siła wyrazu obrazów skompensowały błędy kompozycji oraz zauważalne niedostatki techniki. „Można bez przesady powiedzieć — pisał dalej — że obrazy pańskie przyćmiły resztę wystawianych prac i może pan sobie pogratulować sporego sukcesu. Jednak…”. Jednak zalecał mi teraz, żebym przez najbliższy rok niczego nie wystawiał i skupił się na doskonaleniu warsztatu. „Ma pan doprawdy wielki i niezwykły talent — kończył — i jestem pewien, że możemy od pana oczekiwać wspaniałych dzieł”.

Po euforii, jaka ogarnęła mnie po przeczytaniu tego listu, przyszło przeświadczenie o własnym geniuszu i niepospolitości. W tym trwającym tydzień okresie uskrzydlenia nie tylko czułem się wyższy, ale chyba rzeczywiście trochę urosłem, bo i George Wheeler, i Tubby Penfold, niezależnie od siebie i z pewnym zdziwieniem, napomknęli, że nagle zacząłem patrzeć na nich z góry. Już w następnym tygodniu obaj stwierdzili, że skurczyłem się z powrotem do poprzednich rozmiarów. Wydawało mi się, że jeszcze bardziej, bo usiłując sprostać wygórowanemu mniemaniu o sobie, stwierdzałem, że całkowicie opuściły mnie inspiracja i talent. Nic mi nie wychodziło; nie miałem się już za geniusza, lecz za miernotę; pogrążyłem się w rozpaczy. Nawet wymowa listu Ullmana, do którego wracałem raz po raz w nadziei, że podtrzyma mnie na duchu, teraz wydawała mi się pusta i nieszczera; no bo co mu szkodziło tak napisać? I czym w ogóle był mój „sukces”, jeśli nie wywołaniem chwilowego poruszenia wśród kulturalnych snobów, których wkrótce zainteresuje coś innego, jakieś inne odkrycie, następna moda? Co zaś do wypisanej na czeku sumy, która początkowo, spadając jak z nieba, wydawała mi się fortuną, teraz, kiedy myślałem o niej w kategoriach poświęconego czasu, włożonego wysiłku i złudności inspiracji, zmalała do psich pieniędzy.

Rozpacz i niemoc twórcza nie opuszczały mnie przez blisko dwa miesiące; potem wahadło emocji wróciło do mniej więcej środkowego położenia. Nie byłem ani geniuszem, ani miernotą. Miałem po prostu jakiś tam dar, do rozwinięcia którego potrzeba cierpliwości i ciężkiej pracy. Ta konstatacja podniosła mnie trochę na duchu i dała impuls twórczy.

W pewien weekend, jakiś miesiąc później, wybrałem się do Singapuru. Po raz pierwszy od roku byłem w mieście większym od Kuala Lumpur i ta ogromna metropolia osobliwie mnie podekscytowała. Buszowałem po chińskich targach ulicznych, przekąsiłem coś w chińskiej jadłodajni, obejrzałem występy kabaretów na Cathay, a potem snułem się wiele godzin po wielkich, gwarnych, tandetnych chińskich parkach rozrywki, gdzie spektakl kantońskiej opery sąsiaduje z pokazem walk bokserskich na wolnym powietrzu, chiński striptiz z elektrycznymi samochodzikami; tańczyłem z fordanserką w jednej z licznych sal tanecznych. Dwa dni później wracałem na północ pociągiem, przygnębiony myślą, że wkrótce znajdę się znowu na tych bezkresnych akrach porośniętych drzewami o szarych pniach i ponownie zajmę monotonną pracą, która zabiera mi tyle czasu i odciąga od malowania; zaczynałem nosić się z myślą o opuszczeniu Bukit Merah. Od przybycia na Malaje zdołałem odłożyć blisko czterysta funtów. Gdybym żył oszczędnie, starczyłoby mi tego na rok — rok, przez który zajmowałbym się tylko i wyłącznie malowaniem. Kiedy roztrząsałem w myślach wszystkie za i przeciw, major wojsk lądowych podróżujący w moim przedziale westchnął nagle i powiedział:

— Jak ja bym chciał wrócić jeszcze kiedyś do Hongkongu, słowo daję!

— Dlaczego? — spytałem.

— Singapur jest niczego sobie — odparł — ale takie miasto można znaleźć wszędzie. Prawdziwe Chiny to Hongkong. Minutę spacerkiem od centrum i nie uświadczysz Europejczyka. No, a jak tam pięknie, słowo daję!

— Tak słyszałem. — Przypomniał mi się ogrodnik, który pracował w naszym w domu, kiedy byłem jeszcze dzieckiem. Ogrodnik ten nie bardzo znał się na ogrodnictwie, bo tak naprawdę był marynarzem. Na brązowych muskularnych ramionach, pośród spłowiałych niebieskich chińskich smoków miał wytatuowane słowo „Hongkong”. Był niekwestionowanym bohaterem mojego dzieciństwa. Pamiętałem, jak oparty o szpadel opowiadał mi o nielegalnych palarniach opium, kanonierkach, sztucznych ogniach, o rzece Pearl i chińskich pogrzebach z sześcioma dętymi orkiestrami i zawodowymi żałobnikami w białych kapturach, przypominającymi członków Ku-Klux-Klanu, którzy zawodzą, lamentują i zgrzytają zębami. Czasami, w najciekawszych momentach urywał i mówił: „Ale dość już o tym, bo będę miał przeprawę z twoim ojcem” — och, jakież tajemnicze królestwa kryły się za tymi słowami!

— Tam, do diaska — westchnął major. — Kiedy do portu wpływa flotylla dżonek pod pełnymi żaglami, dumnych jak szkunery… Nie, to trzeba samemu zobaczyć. Tak, daję słowo, powinien pan zobaczyć Hongkong.

— I zobaczę — powiedziałem; w tym momencie podjąłem decyzję.

— Pojedzie tam pan na urlop?

— Nie, na stałe.

Zaraz po powrocie zakomunikowałem George’owi Wheelerowi, co postanowiłem. Nie był zachwycony, bo płacił mi dobrze, żebym nauczył się pracy, i spodziewał się, że zostanę na dłużej; kiedy się jednak zorientował, że nie dam się przekonać, zrobił dobrą minę do złej gry i uśmiechając się smutno, powiedział:

— Cóż, podejrzewam, że pewnego dnia staniesz się sławny, a więc lepiej zrobię, jeśli nie będę ci rzucał kłód pod nogi. Napijemy się?

Rozsiadłem się ze szklaneczką whisky w fotelu, a on rozluźnił się, na ile pozwalała mu na to jego chroniczna wewnętrzna sztywność.

— Tak czy inaczej, pretensje może pan mieć tylko do siebie — powiedziałem. — Gdyby nie pan, być może nigdy nie zacząłbym malować.

— Jak mam to rozumieć?

— Chodzi o ten zakaz zadawania się z tubylkami.

Siedział przez minutę zaintrygowany, nie bardzo widząc związek, a potem zauważył:

— Oj, przesada. Ty i tak nigdy nie zadałbyś się z tubylką. Nie jesteś z tych.

— No, prawdę mówiąc… — Chciałem mu opowiedzieć o dziewczynie z roześmianymi oczami i rozkołysanymi zalotnie biodrami, która przechodziła obok mojego bungalowu, ale wpadł mi w słowo.

— Jasna sprawa, że nie jesteś, przyzwoity z ciebie chłopiec. Świadczy o tym twój Everest. Piękny obraz. Tylko przyzwoity chłopiec mógł taki namalować.

Ponieważ prawda mogła go do mnie zrazić, postanowiłem, że mu jej nie wyjawię, i odparłem tylko:

— Cieszę się, że się panu podoba.

— To dzieło sztuki.

Nowy asystent, którego zatrudnił Wheeler, był miejscowym. Nazywał się Hewitt-Begg i po rozmowie wstępnej z Wheelerem powiedział mi:

— Ta sprawa z dziewczętami mi nie przeszkadza, stary. Uprawiam jogę. — I rzeczywiście uprawiał. W samej przepasce na biodrach siadał ze skrzyżowanymi nogami na podłodze, prężył jasnoróżowy angielski tors, uciskał palcami nos i wydawał niepokojące dźwięki, wciągając powietrze jedną dziurką i wypuszczając drugą w odstępach czasu odmierzanych według zegarka, który kładł przed sobą na podłodze.

Zostałem jeszcze dwa tygodnie, żeby wprowadzić go w obowiązki, potem Wheeler odwiózł mnie swoim samochodem do Port Swettenham, gdzie wsiadłem na pokład trampa. Nazywał się Nigger Minstrel i płynął przez Malakkę, Singapur i Manilę do Hongkongu.

ROZDZIAŁ 3

1

Kiedy po raz pierwszy przekraczałem próg Nam Kok, nawet przez myśl mi nie przeszło, że z tym hotelem jest coś nie tak.

W piątym tygodniu pobytu w Hongkongu dowiedziałem się z ogłoszenia, że w domu na skarpie za Wanchai jest pokój do wynajęcia. Udałem się niezwłocznie pod ten adres. Okazało się, że ogłoszenie zamieściła pani Ma. Mieszkała na piętrze. Już w momencie, kiedy mi otworzyła i zobaczyłem za jej plecami mały pokój rodzinny, a w nim kłębowisko dzieci, dziadków, kuzynów i ciotek — w sumie chyba z tuzin dusz — wiedziałem, że to lokum nie dla mnie, że w takim tłoku nie da się malować; odetchnąłem z ulgą, kiedy pani Ma poinformowała mnie, że pokój został już odnajęty jakiemuś Chińczykowi. Bardzo przepraszała, gdyby wiedziała, że przyjdę, zatrzymałaby go dla mnie, bo wolałaby sublokatora Anglika, przy którym mogliby z mężem podciągnąć swój angielski. Jednak w ramach rekompensaty za fatygę i stracony czas zaprosiła mnie na filiżankę herbaty. Piłem ją, siedząc sztywno na twardym drewnianym krześle z prostym oparciem. Rozsiani po pokoju krewni prawie nie zwracali na mnie uwagi.

— No nic — westchnąłem — może znajdę coś na dole, w Wanchai. To jedna z niewielu dzielnic, w której jeszcze nie szukałem.

Pani Ma, kobieta bardzo schludna, przypominająca urodą ptaka, zaniosła się radosnym chichotem, zupełnie jakbym opowiedział dobry dowcip.

— Nie spodoba się panu Wanchai — orzekła.

— A to dlaczego?

— Dużo tam hałasu… Żadni Europejczycy nie mieszkają w Wanchai, sami Chińczycy.

— O to właśnie chodzi — odparłem. — Obecne lokum nie odpowiada mi, bo mieszkają tam sami Anglicy. — Opowiedziałem jej o położonym u podnóża Peaku pensjonacie Sunset Lodge, w którym Europejczyk ma zapewniony przyzwoity standard i gdzie aktualnie mieszkałem — nie dla standardu, ale dlatego, że nie udało mi się, jak dotąd, znaleźć nic tańszego. Opowiedziałem jej też o innych rezydentach: o brydżystach, którzy codziennie o jedenastej rano siadają do stolika w holu głównym i grają przy nim w karty przez cały dzień; o pogrążonych w melancholii, zamyślonych kobietach, które powtarzają „Ależ nas tu rozpieszczają”, ale tak naprawdę, to chciałyby się znaleźć z powrotem w Sutton; o wyniosłych damach w średnim wieku i o gadatliwych paniusiach, które zaczajają się, dopadają człowieka znienacka i zalewają go potokiem słów, i o tym, jak zacząłem wślizgiwać się kuchennym wejściem, żeby przemknąć do swojego pokoju niezaczepiany. W moich ustach brzmiało to naprawdę zabawnie, ale mnie wcale nie było do śmiechu. Zaczynałem się poważnie niepokoić; mijał już miesiąc z mojego roku, a ja nadal nie przystąpiłem do pracy, nic nie namalowałem. Z początku Hongkong z rojnymi, tętniącymi życiem ulicami, gorączkową atmosferą aktywności i podniecenia był dla mnie zbyt stymulujący, nazbyt chaotyczny. Bombardowany wartkim strumieniem wrażeń, nie nadążałem z ich rejestrowaniem. Muszę odczekać, aż mi się to wszystko poukłada w głowie, nabierze kształtu, myślałem. Za tydzień, dwa będę gotowy. Nic jednak nie nabierało kształtu; nie potrafiłem się na niczym skupić, znaleźć żadnego punktu zaczepienia; zaczynałem się z przerażeniem zastanawiać, czy aby dobrze postąpiłem, porzucając plantację drzew kauczukowych. Po pewnym czasie przyszło zrozumienie. W mojej pracy podstawowe znaczenie miało zawsze wczucie się, identyfikacja z ludźmi, których szkicowałem bądź rysowałem; tutaj byłem tylko biernym widzem snującym się po ulicach, przybyszem z innego świata. Od Chińczyków odgradzał mnie wielki mur — czyż mogło być inaczej, skoro mieszkałem w Sunset Lodge? Z silnym postanowieniem, że muszę zmienić klimat, przystąpiłem ponownie do poszukiwań innej kwatery — ponownie, bo raz już to robiłem i nic nie osiągnąwszy, zrezygnowany dałem za wygraną. Znowu jeździłem tramwajami od dzielnicy do dzielnicy, znowu przemierzałem piechotą ulice i wszystko wokół — to mrowie ludzkie, to pranie rozwieszone nad głową — przypominało mi, że znajduję się w najbardziej przeludnionym mieście świata. Jeszcze kilka lat temu, pod koniec wojny, liczba mieszkańców Hongkongu nie przekraczała połowy miliona. Ale od wybuchu rewolucji chińskiej, kiedy to przez granicę zaczęły napływać hordy uchodźców, wzrosła gwałtownie do dwóch i pół miliona, a niektórzy twierdzili, że sięgnęła już trzech milionów — kto to sprawdzi? Ponieważ pierwsi przybysze wypełnili szczelnie wszystkie wolne pomieszczenia — dzieląc każde na dziesięć, piętnaście, dwadzieścia „miejsc do spania” — dla następnych pozostały już tylko puste place i stoki wzgórz. Każdy klecił tam sobie szałas, z czego się dało — ze starych worków, zdeptanych na płasko puszek i cenionych najwyżej odpadów drewna. Jeśli teraz w ogóle zwalniał się jakiś pokój, to za jego wynajęcie żądano niebotycznych sum, których nie były w stanie sprowadzić do cywilizowanego poziomu żadne regulacje prawne. Niczego nie znalazłszy, zniechęcony, nie czując już nóg, po raz kolejny dałem za wygraną; dopiero ogłoszenie pani Ma ponownie wyciągnęło mnie tego popołudnia z Sunset Lodge.

Odstawiłem małą zdobioną filiżankę i powiedziałem:

— Herbata była wyśmienita. Bardzo pani uprzejma.

— Wcale nie, wcale nie. — Zachichotała skromnie. — To bardzo tania herbata.

— Nie, naprawdę była wyśmienita. — Podniosłem się z krzesła.

— Mam nadzieję, że nie myśli pan poważnie o szukaniu mieszkania w Wanchai? — spytała z niepokojem, odprowadzając mnie do drzwi. — Tam jest za dużo hałasu… za brudno. Ludzie w Wanchai są bardzo biedni, nabierze pan złego wyobrażenia o Chińczykach. Nie pójdzie pan tam?

— Zobaczę, może nie pójdę.

Poszedłem jednak — zstępując długimi, stromymi schodami prowadzącymi ze zbocza prosto do najstarszej części Wanchai: w jej tętniące życiem zaułki z pełnymi śmieci rynsztokami, przekupniami, ulicznymi kramami, krzątaniną i tłokiem. Słońce zachodziło, rzucając na to wszystko silnie kontrastową mozaikę światłocienia i barwiąc rozwieszone między budynkami pranie na podobieństwo flag. Zobaczyłem urząd pocztowy i pomyślawszy sobie, że urzędnik będzie może mówił po angielsku, wszedłem do środka. Kiedy jednak zapytałem go o pokoje do wynajęcia, pokręcił głową i powiedział:

— Nie, przeprasza. Nie sprzedaje.

— Ja nie chcę niczego kupić — powiedziałem. — Szukam tylko pokoju do wynajęcia.

— Przeprasza. Tylko znaczki sprzedaje.

Przeciąłem Hennessy Road, po której kursują hałaśliwe tramwaje i przy której znajdują się dwa ogromne modernistyczne kina wyświetlające amerykańskie filmy, i wyszedłem na nabrzeże przy Misji dla Ludzi Morza. Z budynkiem misji sąsiadował duży hotel o nazwie Luk Kwok, słynący z organizowania chińskich przyjęć weselnych i z pewnością zbyt drogi jak na moje możliwości finansowe. Na nabrzeżu nadzy do pasa, bosi kulisi rozładowywali dżonki, kursując gęsiego tam i z powrotem po trapach niczym armia pracowitych mrówek. Przycumowane między dżonkami sampany kołysały się na falach wywołanych przez przepływające łodzie. Po drugiej stronie ulicy, równolegle do nabrzeża, ciągnęły się wąskie sklepiki z otwartymi frontami, mroczne schody między nimi prowadziły na górę do ciasnych izb mieszkalnych; dzieci grały na chodniku w klasy, pchając sobie raz po raz do ust garść ryżu zaczerpniętego z miseczki, bo wszystkie chińskie dzieci jedzą w ruchu.

Przysiadłem na szczycie schodków prowadzących do wody. Minął miesiąc, pomyślałem. Minął cały miesiąc, a ja nic jeszcze nie zrobiłem. Muszę wziąć się w garść. Muszę się zmobilizować.

Nie, to na nic, myślałem dalej. Mobilizowałem się już i co? Do malowania nie sposób się zmusić. To tak, jakbyś się zmuszał do zamknięcia uszu na tykanie zegara. Im bardziej się starasz, tym głośniej to tykanie rozbrzmiewa ci w uszach.

Czasami siła woli staje się twoim wrogiem, myślałem. Siłą woli nie można malować.

Tak, rozluźnij się. Tylko kiedy jesteś rozluźniony, gdy nie próbujesz robić niczego na siłę, znajdujesz w sobie nagle to coś…

Oparłem się o nagrzany w słońcu kamień. Minęła mnie riksza; szerokie, brudne stopy ciągnącego ją rikszarza kląskały rytmicznie o jezdnię. Naraz mój wzrok padł na oświetlony szyld między sklepikami. Niebieskie rurki neonu powykręcane były w skomplikowane, zdobne kształty chińskich znaków. Ostatnie dwa rozpoznałem. Oznaczały hotel.

Tak, to może być coś na moją kieszeń, pomyślałem. Nad samą wodą. Idealnie. Tak idealnie, że na pewno jest w tym jakiś haczyk. Ale spróbować nie zaszkodzi.

Wstałem, przeszedłem na drugą stronę ulicy i skręciłem do wejścia pod niebieskim neonem. Nadal nie zamajaczył mi w głowie nawet cień podejrzenia. Zobaczyłem hol emanujący dostojnością i powagą, recepcjonistę w średnim wieku za kontuarem recepcji, zabytkową windę linową, palmy w donicach u stóp schodów… Wszystko to przywodziło na myśl jakiś rodzinny hotelik w Bloomsbury i onieśmielało. Nie pasowało zupełnie do nabrzeża Wanchai — i mimo wszystko nie było chyba jednak na moją kieszeń.

Podszedłem do kontuaru i zagadnąłem recepcjonistę.

— Ile by kosztowało wynajęcie pokoju na miesiąc?

— Na miesiąc?

Dłoń recepcjonisty zastygła nad paciorkami liczydła; sumował właśnie liczby zapisane w księdze, a wyglądało to tak, jakby grał z nut na jakimś instrumencie. Chiński chałat podobny do szarego habitu mnicha nadawał mu staroświecki wygląd harmonizujący z palmami w donicach i antyczną windą. Miał ogoloną głowę i kilka srebrnych zębów.

— Na miesiąc? — powtórzył.

— Tak, macie coś na miesiąc?

— Na jak długo chce się pan u nas zatrzymać?

— No, mówię… co najmniej przez miesiąc…

Spojrzał na mnie dziwnie i znowu zaczął liczyć. Paciorki klikały dźwięcznie pod jego zręcznymi palcami.

— Dwieście siedemdziesiąt dolarów — oświadczył w końcu.

— Za miesiąc?

— Tak, za miesiąc.

Hongkoński dolar był wart jednego szylinga i trzy pensy. Policzyłem szybko w pamięci. Wyszło mi około siedemnastu funtów — trochę drożej niż w Sunset Lodge, ale oszczędzając na posiłkach, mógłbym sobie na taki wydatek pozwolić. Spytałem, czy mogę obejrzeć pokój. Recepcjonista podniósł słuchawkę telefonu, żeby powiadomić jednego z piętrowych, a ja tymczasem podszedłem do windy. W kabinie na ławeczce pod lustrem siedział windziarz i czytał chińską gazetę. Na mój widok bez słowa złożył ją, zasunął z trzaskiem kratę, szarpnął za linę i unieśliśmy się z hurkotem w górę. Fakt mijania każdego kolejnego piętra obwieszczał głośny, metaliczny szczęk. Na trzeciej, najwyższej kondygnacji, gdzie wysiadłem, przywitał mnie skrzekliwy falset śpiewaka kantońskiej opery, wydobywający się z miniaturowego radia, które stało na biurku piętrowego. Piętrowy — uśmiechnięty, gładkolicy młodzian około dwudziestki, ubrany w białą marynarkę, szerokie bawełniane spodnie i filcowe łapcie — poprowadził mnie korytarzem do samego końca i otworzył ostatnie drzwi.

— Bardzo ładny pokój — powiedział z uśmiechem, przepuszczając mnie przodem do środka.

Pokój wcale nie był ładny, ale schludny i funkcjonalny, z szerokim, twardym łóżkiem, tanią komodą, ścienną szafą i, a jakże, obowiązkową emaliowaną spluwaczką na podłodze. Znajdował się tam również telefon i wyściełany koszyk na dzbanek z herbatą: obiło mi się o uszy, że w chińskich hotelach zielona herbata jest serwowana w nieograniczonych ilościach i za darmo. Mógłbym praktycznie żyć na samej herbacie; sporo bym w ten sposób zaoszczędził.

— I widok bardzo ładny.

Otworzył drzwi zadaszonego, ale jasnego balkonu: idealne studio. Widok rzeczywiście był wspaniały, bo balkon obejmował narożnik budynku i roztaczała się z niego szeroka panorama. Z części zachodzącej za węgieł mogłem podziwiać dachy Wanchai i wyrastające zza nich drapacze chmur Hongkongu oraz masyw Peaku, z części frontowej zaś widać było port rojący się od jednostek pływających wszelkiej maści i kalibru; barek, statków pasażerskich, okrętów wojennych, promów, trampów, dżonek, sampanów i nieprzeliczonej sfory komicznych, szpetnych, przerdzewiałych łajb. Jedne kołysały się na kotwicy, inne sunęły majestatycznie, jeszcze inne uwijały się jak w ukropie, tnąc kilwaterami powierzchnię basenu portowego. Po drugiej stronie portu, tak blisko, że mogłem policzyć okna hotelu Peninsula, rysowało się wybrzeże półwyspu Kowloon, a za nim pasmo wysokich, łysych wzgórz ciągnących się ku granicy z Chinami.

— Może być — mruknąłem.

— Nazywam się Tong Kwok-tai. — Piętrowy uśmiechnął się przymilnie. — Będzie pan łaskaw poprawiać mój zły angielski?

— Nie ma w nim czego poprawiać, Ah Tong.

— Jest pan bardzo uprzejmy. — Piętrowy znowu się uśmiechnął, a kiedy wróciliśmy do pokoju, zapytał: — Ma pan tu dziewczynę?

— Dziewczynę? Nie, nie mam.

Założyłem, że mówiąc „tu”, ma na myśli Hongkong, i nadal tkwiłem w błogiej nieświadomości. Zjechałem na dół hurkoczącą windą i zapłaciłem recepcjoniście kaucję za pokój. Wypisał mi kwit po chińsku. Zza wahadłowych drzwi w holu dolatywały przytłumione dźwięki muzyki tanecznej.

— Co tam jest? — spytałem recepcjonistę, wskazując na te drzwi głową.

— Bar.

— Wstąpię na piwo.

Miałem już ruszyć w stronę drzwi, kiedy te otworzyły się z impetem i z baru wyszedł angielski marynarz. Był niski, żylasty i spalony przez słońce na brąz. Na głowie miał czapkę z napisem „HMS Pallas” wyszytym złotymi literkami na otoku.

Pozdrowił mnie nonszalanckim kiwnięciem głowy.

— A to ci dopiero, Królewska Marynarka Wojenna! — Roześmiałem się. — Takiego spotkania nigdy bym się tu nie spodziewał.

Marynarz spojrzał na mnie dziwnie, tak jak wcześniej recepcjonista.

— W Nam Kok nikogo innego raczej nie uświadczysz, bracie — powiedział.

— Nie? To znaczy, że tu nie ma Chińczyków?

— Są, ale tylko dziewczynki — odparł marynarz. — Bez wyjątku same Chinki.

W tym momencie drzwi znowu się otworzyły i wybiegła przez nie roześmiana Chinka w szpilkach. Miała na sobie cheongsam ze stójką i sięgającymi wysoko rozcięciami po bokach.

— Hej, zostawiłeś mnie! — zawołała do marynarza. Była bardzo ładna.

— Poczciwa z nich czeredka, jeśli odpowiednio je traktować — powiedział marynarz. — Nie, Nelly? Dobrze mówię?

— Tak, jesteśmy bardzo miłe — przytaknęła pogodnie dziewczyna, pociągając go za rękę. — No, chodź, za dużo mówisz. Miałeś mi zrobić dobrze.

— Mówię ci, bracie, lepiej nie mogłeś trafić — rzucił na odchodnym marynarz i zataczając się z lekka, ruszył ku windzie za balansującą na wysokich obcasach dziewczyną.

Odprowadzałem ich wzrokiem, uśmiechając się w duchu. Ależ ze mnie kretyn, myślałem. Że też nic mnie nie tknęło na widok miny, jaką zrobił recepcjonista, kiedy pytałem o pokój. Pokój na miesiąc! Pewnie nie zwykł wynajmować pokoina dłużej niż godzinę. Odwróciłem się i wszedłem przez wahadłowe drzwi do baru.

Panował tu półmrok. Okna były szczelnie zasłonięte, a wnętrze, jak w nocnym klubie, zalewała rozproszona różowa poświata. W miarę jak wzrok dostosowywał się do warunków oświetlenia, otoczenie zaczynało nabierać kształtów: barowy kontuar w rogu; ogromna orzechowo-chromowa szafa grająca, z której leciał popularny przebój Seven Lonely Days; chińscy kelnerzy lawirujący między stolikami z tacami zastawionymi butelkami piwa; marynarze przy stolikach; dziewczęta.

Tak, marynarz miał rację, pomyślałem. Lepiej nie mogłem trafić.

Tak, tego właśnie szukałem. Oto mój punkt kontaktowy. Tutaj będę mógł wreszcie zacząć.

Usiadłem przy wolnym stoliku i zamówiłem piwo.

2

— Prawdę mówiąc, to nie mam wielkiego wzięcia u marynarzy — powiedziała Gwenny Lee. — Jestem za chuda. Za koścista.

— Ależ jesteś bardzo ładna, Gwenny.

— Nie, jestem za koścista. Nie mam seksapilu. A seksapil najbardziej się liczy.

Przebierając wprawnie drutami, powiększała oczko po oczku robótkę. Z szafy grającej dobiegał przebój You Can’t Tell a Waltz from a Tango, najpopularniejszy tutaj po puszczonym przed chwilą trzy razy pod rząd kawałku Seven Lonely Days. Siwy marynarz w średnim wieku, siedzący przy sąsiednim stoliku, ssał z upodobaniem ustnik fajki. Miał ukontentowaną minę człowieka relaksującego się przed własnym kominkiem; obejmował ramieniem łaszącą się do niego po kociemu dziewczynę. W powietrzu snuł się tytoniowy dym, cuchnęło rozlanym piwem. Było jeszcze wcześnie i gości rozproszonych po sali dało się policzyć na palcach jednej ręki: sami Anglicy, nie licząc trzech Amerykanów, zdaniem Gwenny, z załogi amerykańskiego okrętu bazy — obecnie w porcie nie stał żaden inny amerykański okręt. Dziewczęta miały sporą liczebną przewagę nad marynarzami. Przy jednym ze stolików siedziało ze znudzonymi minami pięć takich bez pary.

Gwenny Lee przerwała robótkę i wsunęła rękę do stojącej obok torby, żeby odwinąć więcej wełny ze spoczywającego tam kłębka. Przysiadła się do mnie, ledwie zdążyłem zająć miejsce przy stoliku, i gawędziliśmy już od godziny. Była szczupłą, dwudziestosześcioletnią dziewczyną o bladej, trójkątnej twarzy i łagodnych oczach. Zamiast cheongsamu, noszonego przez większość dziewcząt, miała na sobie bawełnianą sukienkę w zachodnim stylu, a na szyi krzyżyk na cieniutkim złotym łańcuszku: była katoliczką, skończyła w Chinach szkołę prowadzoną przez misjonarzy. Mieszkała teraz w Wanchai, dzieląc jeden pokoik z matką i siostrą, którym pomagała finansowo. Postanowiła sobie, że dopilnuje, by siostra pozostała porządną dziewczyną i dobrze wyszła za mąż, a kiedy już się to stanie, ona będzie mogła wreszcie zrezygnować z pracy w Nam Kok.

— Tak, najbardziej liczy się seksapil — ciągnęła filozoficznym tonem. — Niektóre dziewczyny, chociaż wcale nie są ładne, zarabiają więcej ode mnie. Na przykład tamta — Tajfun. — Wskazała ruchem głowy na dziewczynę po drugiej stronie sali. — Nie jest ładna, ale ma seksapil. No i, jak widać, nie jest taka koścista.

— Wcale nie jest z tobą tak źle, Gwenny.

— Jest, jest, popatrz tylko. — Odłożyła robótkę. Był to żółty sweter, który robiła dla siostry, i podciągnęła rękaw wełnianej kamizelki. Rękę miała cienką jak patyczek i bezkształtną. — Zawsze muszę nosić coś z rękawami, żeby zakryć ręce. To bardzo niewygodne latem, kiedy jest gorąco.

— Na pewno są mężczyźni, u których masz duże powodzenie, Gwenny — powiedziałem.

— Czasami. Miałam kiedyś przyjaciela. Nazywał się Chuck. Był Amerykaninem. Jego statek stał w Hongkongu pięć dni i bardzo go polubiłam. Zabrałam go do Tiger Balm Pagoda i na Peak. Był bardzo miły. Kiedyś pokażę ci list, który do mnie napisał. — Sięgnęła po stojącą na stoliku butelkę piwa i przelała mi jej zawartość do szklanki. — Zamówić ci jeszcze jedno piwo, San Mig?

— Tak, a ty się czegoś ze mną nie napijesz?

— Nie, Chinki nie piją dużo. Żadna z dziewcząt, które tu siedzą, nie pije. — Skinęła na kelnera, zamówiła butelkę San Mig, a potem powiedziała: — Wiesz co, pójdę po ten list. Chcę, żebyś go zobaczył.

— Nie za wiele fatygi, Gwenny?

— Nie, mieszkam niedaleko, a to bardzo ładny list. Myślę, że z przyjemnością go przeczytasz.

Zostawiła robótkę na stoliku i wyszła z baru drzwiami od ulicy. Szafa grająca umilkła i Tajfun — dziewczyna, którą pokazywała mi Gwenny — podniosła się od stolika. Podstawiwszy swojemu marynarzowi dłoń pod nos, zaczęła niecierpliwie przebierać palcami, domagając się monety. Była brzydka jak mała małpka, ale miała wspaniałą figurę i nogi. Rozcięcie jej cheongsamu wznosiło się do nieskromnej wysokości, odsłaniając długi, biały wycinek uda. Marynarz wręczył jej monetę. Odwracając się od stolika, ściągnęła mu czapkę z głowy i włożywszy ją, uśmiechnęła się do niego przez ramię. Podeszła do szafy grającej, wsunęła monetę w szczelinę, wybrała przyciskiem płytę, wsparła się pod boki dłońmi o polakierowanych na czerwono paznokciach, stanęła w rozkroku, tak że cheongsam rozszedł się szeroko na rozcięciu, pochyliła nad maszyną głowę z nasadzoną na bakier marynarską czapką i oczami jak dwie czarne jeżyny patrzące bystro z małej małpiej twarzyczki śledziła pracę zabytkowego mechanizmu przenoszącego płytę na talerz gramofonu.

No i proszę, pomyślałem. Ta twarz, ta poza. Chińska dziewczyna w czapce angielskiego marynarza, zaglądająca do wnętrza amerykańskiej szafy grającej. To jest to.

Wzrok marynarza siedzącego przy pobliskim stoliku przyciągnęło rozchodzące się rozcięcie jej cheongsamu. Trącił łokciem kolegę, puścił do niego oko i umoczył palec w piwie. Wychylił się z krzesełka i przesunął mokrym paluchem po odsłoniętym udzie dziewczyny. Tajfun naskoczyła na niego z furią.

— Hej, za kogo ty mnie masz? Za ulicznicę?

W tym momencie z grającej szafy ryknęła muzyka i zagłuszyła resztę jej pomstowania. Gestykulowała jeszcze przez chwilę, a potem wydęła pogardliwie usta i odeszła z wysoko uniesioną głową. Usiadła przy stoliku i zaczęła opowiadać swojemu marynarzowi, co jej się przytrafiło. Jej mina sugerowała, że mówi urażona: „Jeden z twoich kolegów zrobił mi afront. Ja też mam swoją godność! Za kogo oni mnie mają?”.

Siedziałem, paląc papierosa i popijając chłodne piwo. Wróciła Gwenny i wyjęła z torebki poplamioną, wystrzępioną kopertę. Podała mi ją nad stolikiem ze słowami:

— Sam zobaczysz, to bardzo ładny list. To był bardzo miły chłopiec.

Na kopercie widniał adres: Panna Gwenny Lee, hotel Nam Kok (bar), Wanchai, Hongkong, Chiny. Data na stemplu pochodziła sprzed roku, a znajdujący się w środku list rozlatywał się na zgięciach.

Czując na sobie wyczekujący wzrok Gwenny, zacząłem czytać.

Droga Gwenny!

Nie umrzyj tylko z wrażenia, nareszcie będziesz miała swój list. Może już myślałaś, że zapomniałem, co ci obiecałem, ale na dotrzymywanie obietnic nigdy nie jest za późno, no więc piszę.

Gwenny, miałem wielkie szczęście, że poznałem dziewczynę taką jak ty, i to zaraz po tym, jak dostałem list od mojej stałej dziewczyny i chodziłem jak struty. To nie była dobra dziewczyna, Gwenny. Szkoda, że nie zna ciebie. Ona pewnie myśli, że Chinki noszą wciąż spódnice z trawy albo coś w tym rodzaju. Ale by się zdziwiła, gdyby zobaczyła, jaka jesteś fajna.

Kiedy wypłynęliśmy z Hongkongu, musiałem się schować w dziobówce, żeby koledzy nie widzieli, że płaczę (Poważnie!). Zawijaliśmy potem chyba do każdego portu na Wschodzie i nie powiem, że nie szukałem sobie innej dziewczyny, bo wiem, że i tak byś mi nie uwierzyła, ale nie znalazłem takiej, która by ci do pięt dorastała, przysięgam na Boga.

Teraz dobra wiadomość. Właśnie się dowiedzieliśmy, że w przyszłym miesiącu wracamy do Stanów. Bardzo się z tego cieszę, ale tak bym chciał wpaść jeszcze po drodze do Hongkongu.

Do widzenia, Gwenny, jesteś naprawdę fajna dziewczyna, i jeszcze raz ci dziękuję.

Chuck

Gwenny uśmiechnęła się do mnie znad swojej robótki.

— No i co? — spytała. — Ładny list, prawda?

— Bardzo ładny, Gwenny. Musiałaś być dla niego bardzo miła.

— Oczywiście niektóre dziewczyny dostają dużo listów. Suzie, moja najlepsza przyjaciółka, ma pięć. Jeden przyszedł do niej nie dalej jak w zeszłym tygodniu. Był bardzo gorący. Przysłał go jakiś Joe. Ale ona nie pamięta który to, bo mnóstwo marynarzy ma na imię Joe… — Urwała i spojrzała na mnie. — Co się stało?

Wskazałem ruchem głowy na drzwi od strony nabrzeża, które właśnie się otworzyły i na salę wkroczył patrol składający się z czterech żandarmów marynarki wojennej — dwóch Brytyjczyków i dwóch Amerykanów — wszyscy w butach z getrami, opaskami na rękawach i z pałkami u pasa. Wparowali do baru butnie i agresywnie.

— Co, u licha? — spytałem z niepokojem. — Nalot?

Gwenny posłała przybyszom obojętne spojrzenie.

— Oj, to tylko żandarmi — mruknęła i wróciła do przerwanej robótki.

— Tylko?!

— Są bardzo mili. Zaglądają tu, żeby sprawdzić, czy nikt się nie bije.

Patrol, w którego skład wchodziło po jednym oficerze i po jednym sierżancie z każdej marynarki, rozdzielił się na narodowe pary. Para amerykańska przeszła obok naszego stolika.