Strona główna » Obyczajowe i romanse » Świąteczne drzewko życzeń

Świąteczne drzewko życzeń

4.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-66436-77-0

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Świąteczne drzewko życzeń

Pokrzepiająca opowieść o marzeniach i drugich szansach, które pomogą ocalić niejedno skrzywdzone serce

Kiedy Jenna adoptowała Reillego, postanowiła, że zrobi wszystko, by zapewnić mu bezpieczeństwo. Małe górskie miasteczko wydaje się być idealną kryjówką przed przeszłością oraz doskonałym miejscem do spędzenia magicznych świąt. Jenna nie może jednak spełnić najważniejszego świątecznego życzenia syna, który marzy o tatusiu.

W Wigilię rezolutny chłopiec dzwoni pod numer, który jego zdaniem należy do Mikołaja. Po drugiej stronie słuchawki trafia na Devina, który szybko wczuwa się w nową rolę i zaprzyjaźnia z chłopcem. Kiedy przystojny Święty Mikołaj odkrywa tajemnicę Jenny, oferuje jej pomoc.

Czy mężczyzna może spełnić ich świąteczne życzenia?

Polecane książki

Sieć. Wspaniałe miejsce, lekarstwo na samotność, remedium na lęki. Co stałoby się, gdybyśmy mogli dzielić odczucia, emocje, wiedzę? Czy oznaczałoby to pokój i harmonię? A może rojowisko stałoby się bronią zdolną doprowadzić do zagłady ludzkości? "Black*Out" to znakomity thriller wielokrotnie nagradz...
„Czas na biznes“ to seria mini-poradników dla rozważających założenie własnej działalności w konkretnej branży. Poznaj charakterystykę rynku i konkurencję w sektorze, który najbardziej Cię interesuje. Dowiedz się jakiej kadry potrzebujesz, w co musisz wyposażyć lokal, a co najważniejsze – ile to ws...
DO HONOLULU I Z POWROTEM to opowieści do czytania w drodze – dla wakacyjnych podróżników, dla ludzi ciekawych świata, dla czytelników lubiących reportaże i literaturę faktu.Autor zabiera nas ze sobą poprzez góry, morza, lądy i jaskinie. Prowadzi i do Afryki, i na Morze Śródziemne, i przez niema...
Brooke: Miałam wygodne życie i jeszcze wygodniejsze dzieciństwo. Moi rodzice nauczyli mnie odróżniać dobro od zła i wszystkiego, co pomiędzy… Ale ja wolałam szarą strefę. Chciałam przeżyć życie na krawędzi, z groźbą upadku. Nie dbałam o konsekwencje, bo moje serce zostało roztrzaskane ...
Komentarz omawiający nowelizację przepisów ustawy Prawo zamówień publicznych, w którym Autorzy ; specjaliści i eksperci z dziedziny zamówień publicznych szczegółowo omówili wszystkie znowelizowane zapisy ustawy. Wszystkie znowelizowane przepisy ustawy Pzp w prowadzone w życie w 2013 r., obowiązując...
Minęło ponad dwadzieścia lat od nuklearnej zagłady. Śmierć zebrała obfite żniwo. Nie wszyscy, którzy przeżyli, pozostali tacy sami… Ocaleni wiodą życie w zamkniętej enklawie wrocławskiego dworca. Dla osób, które narodziły się już po Zagładzie, postapokaliptyczna rzeczywistość jest jedyną, jaką z...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Emily March

Wyrazy uznania dla Emily March, autorki bestsellerowej sagi o Eternity Springs z listy „New York Timesa”:

Emily March zabiera czytelnika w podróż pełną namiętności, romantyzmu i chwytających za serce wyznań, która prowadzi od odkupienia ku jaśniejszej przyszłości. 

– „USA Today”

Znakomita pisarka, którą pokochacie za wykreowanie świata, którego nie będziecie chcieli opuszczać. 

– Susan Mallery

autorka bestsellerów z list „New York Timesa”

Ciepła opowieść o rodzinie, lokalnej społeczności, drugich szansach i potędze miłości… Koniecznie po nią sięgnijcie! 

– Susan Wiggs

autorka bestsellerów z list „New York Timesa”

Chwytająca za serce, cudowna lektura, która zostawi czytelnika z poczuciem spełnienia. Wpadnijcie z wizytą do Eternity Springs. 

– Lisa Kleypas

autorka bestsellerów z list „New York Timesa”

Postaci, które pokochacie, świat, który zapragniecie odwiedzić, i chwytające za serce historie. Brawo, Emily March. Uwielbiam Eternity Springs. 

– Christina Dodd

autorka bestsellerów z list „New York Timesa”

Pokrzepiająca opowieść o odwadze i odkupieniu… Zachwyca. 

– „Publishers Weekly”

Część pierwszaRozdział 1

Nashville, Tennessee

W tle grały cicho kolędy, a w powietrzu unosił się zapach korzennego cydru. Klienci chrupali radośnie pierniczki i przeglądali półki w poszukiwaniu idealnego prezentu.

Doktor Jenna Stockton wyobrażała sobie, jak zrywa aureolę z głowy aniołka i go nią dusi. Zamiast tego sięgnęła po najgłębsze pokłady cierpliwości, z których wydobyła uśmiech dla przebierańca stojącego za ladą księgarni.

– Czy mogłabym rozmawiać z kierowniczką?

– Jest okropnie zajęta.

Jenna pomyślała o własnej, absurdalnie długiej liście rzeczy do zrobienia, walcząc z szyderczym uśmieszkiem, który cisnął jej się na usta.

– No cóż, jak wszyscy przed świętami. Kierowniczka?

Aniołek pokręcił nosem z wyższością.

– Proszę wyjść z kolejki – powiedział i uśmiechnął się promiennie do kobiety stojącej za Jenną. – Ogromnie przepraszam za ten przestój, proszę pani. Wrócę dosłownie za chwilkę.

Jenna nie warknęła niczym wściekły pies. O nie. Uśmiechnęła się do stojącej za nią kobiety. Słodko. Bez obnażania kłów.

Kobieta i cztery osoby ustawione w kolejce za Jenną posłały jej gniewne spojrzenia pełne irytacji. Do nich też się uśmiechnęła, po czym sięgnęła po najbliższą książkę i udawała, że czyta, aż do powrotu ekspedientki w towarzystwie pięćdziesięcioparoletniej kobiety w przebraniu elfa.

– To ta klientka, pani Thomas – powiedział aniołek, wskazując na Jennę.

– W czym mogę pomóc? – zapytał elf udręczonym głosem.

– Mam nadzieję, że w czymś. – „Zwłaszcza że nie poszłam po linii najmniejszego oporu i wsparłam lokalny biznes, zamiast zamówić online”. Jenna odłożyła książkę. – Dwa tygodnie temu złożyłam u państwa specjalne zamówienie i w zeszłym tygodniu dostałam telefon z tej księgarni, że jest do odebrania. Ale pani… anioł… nie może znaleźć go w systemie i twierdzi, że się mylę.

– Ma pani paragon?

– Nie, nie przy sobie.

– W takim razie proszę wrócić…

– Nie mam na to czasu. Zamówiłam te książki na spotkanie, które zaczyna się… – Jenna zerknęła na zegarek. – …za czterdzieści pięć minut. Chciałabym prosić o sprawdzenie w magazynie. Nazywam się Jenna Stockton.

– Szanowna pani, nie mogę…

– Zamówiłam trzydzieści egzemplarzyNowych przygód w poczekalni świątecznego aniołka.

– Och. – Kierowniczka zacisnęła usta. – Przypominam sobie to zamówienie.

– Świetnie.

Kobieta się skrzywiła. „Oj, chyba jednak nie tak znowu świetnie”. Jenna wzięła głęboki, uspokajający oddech.

– Czy mogłaby pani je przynieść? – zapytała.

– O Boże.

Jenna przymknęła oczy.

– Obawiam się, że zaszedł u nas mały błąd w komunikacji. Wyprzedaliśmy ten tytuł, a nasza pracownica niestety nie zauważyła karteczki z pani nazwiskiem na zamówionych przez panią egzemplarzach i wystawiła je na półce.

– Ile zostało?

– To popularna pozycja – wykręcała się od odpowiedzi kierowniczka.

Jenna nachyliła się nad ladą.

– Te książki miały być dla małych pacjentów oddziału onkologicznego Szpitala Dziecięcego. Przyjęcie świąteczne zaczyna się o czwartej.

– O Boże – powtórzyła kierowniczka. – Mówi pani, że o czwartej?

Jenna zdawkowo skinęła głową.

– Zadzwonię do naszego dystrybutora. Gdyby mogła pani wrócić o…

– Proszę dostarczyć je bezpośrednio do szpitala. Dla doktor Jenny Stockton. – Wyjęła wizytówkę z torebki i podała ją kierowniczce. – Tu jest adres. Proszę zostawić książki w informacji w lobby. Powiem pracującym tam wolontariuszom, żeby się ich spodziewali.

– Ale my nie mamy kurier…

Jenna skrzyżowała ręce i posłała kierowniczce swoje najsroższe spojrzenie.

– Postaram się, by dotarły przed drugą, pani doktor. I przepraszam za wszelkie niedogodności. Czy mogę pomóc w czymś jeszcze? Widziałam, że przegląda pani nowy thriller Lizy Holcomb. – Podniosła książkę i podała ją Jennie. – To fenomenalna lektura. Od lat nie czytałam tak przerażającej historii z prześladowcą w tle.

Jenna pospiesznie odłożyła książkę na stolik wystawowy. „Opowieść o prześladowcy?” To ostatnie, czego było jej trzeba.

– Nie, dziękuję. Dziś wystarczy tylko to, co zamówiłam. Dziękuję za pomoc. Mają państwo mój numer telefonu. Rozumiem, że gdyby pojawiły się jakieś dalsze problemy, zostanę natychmiast powiadomiona?

– Tak, oczywiście.

– Świetnie. Wesołych świąt, pani Thomas.

– Wesołych świąt, pani doktor. – Kierowniczka posłała jej pogodny uśmiech, który jednak nie do końca zdołał zamaskować obawę w jej oczach.

Jenna ruszyła do drzwi i przed wyjściem obejrzała się jeszcze przez ramię. Elf rozmawiał przez telefon, aniołka przy kasie zastąpił renifer, a przy wazie z grzanym cydrem klęczał bałwanek Mrozik, ścierając plamę z podłogi. Jenna westchnęła. Abstrahując od bezczelnych aniołków, lubiła tę małą księgarnię. Naprawdę miała nadzieję, że nie zawiedzie jej i dzieci.

Na zewnątrz brzęczenie dzwonka kwestarza Armii Zbawienia mieszało się z krzykami i śmiechem dzieci zajętych bitwą na śnieżki w parku po drugiej stronie ulicy. W drodze do przejścia dla pieszych na rogu Jenna wyciągnęła z kieszeni płaszcza skórzane rękawiczki i założyła je. Czekając na zielone światło, wróciła spojrzeniem do wojowników na śnieżki. Na widok zdrowych, wesoło bawiących się dzieci zrobiło jej się ciepło na sercu, zwłaszcza po poranku takim jak ten.

Gdy zapaliło się zielone światło, przeszła przez ulicę i zaczęła iść przez park do swojego auta, które zostawiła na parkingu przecznicę dalej. Myślami wróciła do listy rzeczy do zrobienia. Mogłaby zaoszczędzić parę minut, gdyby kupiła ciastka w delikatesach, zamiast specjalnie zahaczać o piekarnię w drodze po Reilly’ego, którego miała odebrać z przedszkola. Ale obiecała mu piernikowego ludzika z…

„Łup!”

W policzek uderzyło ją coś zimnego i mokrego. „Co, do diaska?” Instynktownie podniosła dłoń do twarzy i resztek… śnieżki. Została trafiona śnieżką. Czyżby pole bitwy uległo przesunięciu, a ona tego nie zauważyła i została uderzona przez jakąś zabłąkaną kulę? Czy może to był celowy atak? Jeśli tak, to zaraz zmyje głowę któremuś z tych małych bezbożników.

Ale gdy kilka sekund po uderzeniu odwróciła się, by zidentyfikować sprawcę, jej spojrzenie przesunęło się po młodocianej grupce i zatrzymało na stojącym w pobliżu dorosłym. Dłonie mężczyzny były schowane w kieszeniach wełnianego czarnego płaszcza. Dzierganą czapeczkę w tym samym kolorze miał mocno nasuniętą na czoło, a twarz obwiązaną szalikiem do kompletu, tak że było widać tylko jego oczy.

Oczy, które ją obserwowały.

Ze strachu aż przeszły ją ciarki. Odwróciła się na pięcie i przyspieszyła kroku. Do auta dotarła prawie biegiem. Wcisnęła guzik w pilocie, otworzyła drzwi i gdy tylko usiadła za kierownicą, od razu je za sobą zablokowała, zziajana i z sercem walącym jak młotem. Wbiła spojrzenie w ścieżkę biegnącą przez park.

Nikt jej nie śledził. Nie ścigał. Pozwoliła się ponieść wyobraźni.

– Ale śniegu na twarzy sobie nie wymyśliłam – mruknęła.

Powinna zadzwonić na policję. Złożyć skargę.

Jasne. I być jedną z tych, którzy zajmują funkcjonariuszowi cenny czas jakimś dziecinnym kawałem. Bo to z pewnością nic więcej. Śnieżkę bez wątpienia rzuciło któreś z dzieci, a facet w czerni po prostu to widział i przyglądał jej się, żeby zobaczyć, czy zrobi z tego wielkie halo.

Wsunęła kluczyk do stacyjki i odpaliła silnik, starając się zapomnieć o całym incydencie. Czterdzieści minut później – po wizycie w pralni, delikatesach, piekarni i sklepie z ozdobami – weszła do swojego gabinetu, mając pięciominutowy zapas przed umówioną na wpół do drugiej wizytą. A to, że przez całą drogę zerkała we wsteczne lusterko częściej niż zazwyczaj i bardziej przyglądała się ludziom wokół, świadczyło jedynie o przezorności.

Przez resztę popołudnia, gdy tylko miała kilka wolnych minut, wracała myślami do niepokojących wydarzeń ostatnich miesięcy. Prześladowanie zaczęło się w październiku, ale przez parę pierwszych tygodni nie rozpoznała zagrożenia. Wszyscy przecież dostają czasami głuche telefony. Esemesy też tłumaczyła sobie jako omyłkowe.

Ale kiedy na jej progu zaczęły się pojawiać zamówienia, których nie złożyła, uświadomiła sobie, że ma problem.

Pomyślała, że padła ofiarą kradzieży tożsamości. Spędziła cały weekend na anulowaniu kart i zmienianiu kont. A gdy w zeszłym tygodniu szczególnie trudny przypadek zatrzymał ją w szpitalu do wczesnych godzin porannych, po zejściu do części parkingu przeznaczonej dla lekarzy zobaczyła, że ktoś spuścił jej powietrze ze wszystkich opon.

Policja stwierdziła, że to zwykły akt wandalizmu. Głupie kawały nastolatków. Jenna już nie była tego taka pewna, ale nie miała pojęcia, kto mógłby jej to robić ani dlaczego.

Kiedy wychodziła z gabinetu numer cztery, rejestratorka powiedziała jej, że na umówioną wizytę o czwartej nikt się nie pojawił, więc była już wolna. Jenna odgoniła od siebie ponure myśli i skupiła się na pogodniejszych i radośniejszych tematach. Teraz będzie mogła sama odebrać Reilly’ego i nie czekać, aż opiekunka podrzuci go do szpitala.

Uśmiechnęło się do niej szczęście, bo gdy tylko wjechała na przedszkolny parking, właśnie zwalniało się miejsce. Kiedy wysiadała z samochodu, zadzwonił dzwonek i drzwi przedszkola się otworzyły. Reilly był trzecim dzieckiem, które się z nich wyłoniło.

– Mamo! – zawołał jej sześcioletni syn. – Jesteś! Pora na przyjęcie świąteczne, prawda? Pora na zabawę? Będzie Mikołaj? Już przygotowałem listę życzeń.

– Cześć, mały mężczyzno. Tak, pora na przyjęcie świąteczne i tak, Mikołaj obiecał, że nas odwiedzi.

– Nie mogę się doczekać!

– Ja też, Reilly, ja też.

Już od dwóch tygodni próbowała załatwić wizytę Mikołaja. W tych czasach dzieci tak szybko dorastają, więc wiedziała, że to mogą być ostatnie chwile, kiedy jej synek wierzy w Świętego Mikołaja. Chciała, by była to dla nich obojga wyjątkowa okazja.

Początkowo zaplanowała całą sobotę pełną świątecznych przygód, począwszy od śniadania w naleśnikarni przez zakupy prezentowe dla przyjaciół Reilly’ego i popołudniowe przedstawienie Rudolfa w teatrze dla dzieci, a skończywszy na wizycie w Krainie Świętego Mikołaja i pogawędce z najważniejszą personą we własnej osobie. Świetnie bawili się na śniadaniu, zakupach i przedstawieniu, ale gdy wychodzili z teatru, odezwał się jej pager. Spróbowała powtórki z rozrywki w następną sobotę, jednak z podobnym skutkiem w kwestii Świętego Mikołaja. Oboje z Reillym liczyli, że uda się dziś, w myśl zasady: do trzech razy sztuka.

Dojechawszy do szpitala, skorzystała z pomocy parkingowego z powodu tony rzeczy na przyjęcie, które musiała wtaszczyć do budynku. Składany wózek wyładowała podarunkami, ozdobami i pudełkami z piekarni, a Reilly pomógł jej wwieźć go do środka. Z bijącym sercem skierowała się do okienka informacji.

– Jestem doktor Stockton. Miała tu na mnie czekać paczka.

– Książki – odpowiedziała wolontariuszka. – Tak, przyszły.

„Uff!”

Dziewczyna sięgnęła za kontuar i wyciągnęła pudło. Jenna naliczyła dwa razy więcej zapakowanych na prezent egzemplarzy, niż zamówiła. Treść przyklejonej do wieka złożonej kartki brzmiała: „W środku znajdzie Pani swoje pełne zamówienie. Proszę również przyjąć w prezencie dla małych pacjentów od pracowników Hawthorne Books trzydzieści egzemplarzy pierwszego tomu W poczekalni świątecznego aniołka”.

– Jak miło – szepnęła Jenna.

– Co jest miłe, mamo?

– Duch Bożego Narodzenia.

Reilly z całą powagą skinął głową.

– Kocham ducha Bożego Narodzenia. Jak dla mnie mógłby panować cały rok.

– Dla mnie też, mały mężczyzno. Dla mnie też.

Przyjęcie świąteczne okazało się słodko-gorzkim sukcesem. Pojawili się lokalni celebryci i kilka sław większego kalibru, by obdarować pacjentów Szpitala Dziecięcego i ich rodziny uwagą, prezentami i dobrym słowem. Zawsze miło było widzieć wszystkie te uśmiechy, ale musiały się też pojawić łzy. Pytania i wątpliwości były nieuchronne. Szpitalne uroczystości zawsze sprawiały, że Jenna przytulała Reilly’ego odrobinę mocniej i spędzała więcej czasu na wieczornej modlitwie.

Książki, które rozdała, zostały przyjęte z wdzięcznością zarówno przez rodziców, jak i przez małych pacjentów. Reilly doczekał się w końcu pogawędki ze Świętym Mikołajem, a uwieczniając tę chwilę telefonem, Jenna uroniła kilka łez.

W drodze powrotnej do domu Reilly nie przestawał mówić o przyjęciu – o jedzeniu, zabawach, prezentach.

– Było mnóstwo tatusiów – zauważył. – Widziałaś, mamo? Cała masa tatusiów.

– Tak – przyznała Jenna. – Zdziwiłam się, że przyszło tylu piłkarzy – dodała, usiłując zmienić temat. – Ile autografów zebrałeś?

– Nie wiem – odparł Reilly, wzruszając ramionami, ale nie dał się tak łatwo zbyć. – Myślałem, że będzie doktor David. Czemu nie przyszedł?

„Och, Reilly”. Z doktorem Davidem Hendersonem, byłym pediatrą Reilly’ego i owdowiałym ojcem, umawiała się krótko zeszłego lata.

– Już ci mówiłam, że doktor David wrócił do Minnesoty, żeby być bliżej dziadków Belli i Jessiego. Twoim lekarzem jest teraz doktor Larimer.

Chłopiec wydał z siebie przeciągłe westchnienie.

– Udawałem, że zapomniałem. Byłby dla nas świetnym tatusiem, mamo.

– Och, Reilly.

– Naprawdę potrzebujemy tatusia.

– Reilly – powiedziała Jenna lekko ostrzegawczym tonem. – Błagam. To był bardzo długi dzień. Nie zaczynajmy znowu tego tematu.

– Ale mamusiu…

Uciszyła go surowym spojrzeniem. Gdy mu się coś ubzdurało, potrafił być jak terier, a ostatnio, kiedy tylko się do niego odwracała, skamlał o tatusia.

„A może zamówię mu go online?” Wszystko inne pojawiało się na ich progu. Taki tatuś z internetu przydałby się zdecydowanie bardziej niż jodłujący elektryczny ogórek.

Włączyła radio nastawione na odbiór stacji ze świąteczną muzyką. Słuchanie zespołu Alvin and the Chipmunks śpiewającego o nadziei, że Boże Narodzenie się nie spóźni, nie było dużo lepsze od jodłującego ogórka, ale muzyka zajęła uwagę Reilly’ego na tyle, że do końca jazdy śpiewał razem z zespołem, więc Jenna nie miała powodów do narzekań.

Synek pomógł jej rozładować samochód, a potem biegał po domu, włączając wszystkie świąteczne lampki, podczas gdy ona przeglądała pocztę. Jej uwagę przyciągnęła w szczególności jedna koperta. Spływ górski na Snake River? Aż przewróciło jej się w żołądku.

Przeraziła się, gdy zobaczyła, że jest zaadresowana: „Jenna Stockton, lek. med.”.

To na pewno zwykły zbieg okoliczności. Tylko spam reklamowy rozesłany do wszystkich z tym samym kodem pocztowym.

Rozcięła kopertę nożykiem do listów i wyjęła złożoną kartkę.

Rezerwacja na jedną osobę. Opłacona. Na dwudziestego trzeciego stycznia o godzinie dziesiątej rano.

Upuściła kartkę, jakby ta zajęła się ogniem. Dłonie jej drżały, a serce waliło jak młotem.

Jej stale szukający przygód rodzice utonęli podczas spływu górskiego siedem lat temu… dwudziestego trzeciego stycznia.

– Mamo, możemy poczytać bajkę?

Jenna zobaczyła w progu swojego syna z pluszowym Rudolfem pod pachą. Jego prośba była niczym koło ratunkowe rzucone tonącemu.

– Jak najbardziej. Mam dla nas nową książeczkę.

Ponieważ tego dnia nie dyżurowała przy telefonie i nie miała pacjentów, którzy mogliby wymagać natychmiastowej pomocy, nalała sobie kieliszek wina, buty zamieniła na kapcie i usiadła wygodnie w miękkim, głębokim fotelu w pokoju dziennym z egzemplarzem Nowych przygód w poczekalni świątecznego aniołka, który zarezerwowała dla swojej rodziny.

– Chodź na kolana, mały mężczyzno.

Reilly podbiegł do niej, cały uradowany.

Czytanie na dobranoc było dla nich obojga wyjątkowymi chwilami. Skończyła pierwszą książkę i dała się namówić na drugą i trzecią. Właśnie negocjowali czwartą, gdy nagle rozległ się dzwonek do drzwi i Jenna otworzyła dostawcy z pizzą, której nie zamówiła.

Do dziewiątej trzydzieści dzwonek brzęczał jeszcze jedenaście razy, zwiastując pojawienie się kolejnych jedenastu pizz z serem i pieczarkami, na które Jenna miała alergię.

O dziewiątej czterdzieści pięć zadzwoniła na policję.

Rozdział 2

Eternity Springs, Kolorado

Devin Murphy śnił o domu, o ciepłym słońcu grzejącym go w barki i posmaku soli w powietrzu, gdy żeglował po szafirowym Morzu Koralowym. Idealnie błękitne australijskie niebo było upstrzone pierzastymi białymi chmurkami. Zrobił zwrot na wiatr i przyspieszył do piętnastu węzłów. Tym razem to on był na urlopie, wolny od turystów, których na co dzień przewozi, by mogli zanurkować w Wielkiej Rafie Koralowej, i rybaków polujących na dużą zdobycz – ale nie był sam.

We śnie Devina w łóżku czekała na niego jakaś kobieta. Leżała naga i spragniona, tuż poza zasięgiem jego wzroku, choć wiedział, że tam jest. Wiedział, że na niego czeka. Rudowłosa, co było niezwykłe, bo nigdy nie umawiał się z kobietą o tym kolorze włosów. Jej zapach pieścił mu zmysły niczym pieśń. Egzotyczny jak plaże Tahiti i słodki niczym świeżo zerwane mango. Chciał spijać tę słodycz z jej warg, chciał… „Bum!”

Na plecy wskoczyło mu coś ciężkiego.

– Obudź się, Dev! Jest Wigilia!

Sen rozmył się, a Devin dźwignął głowę z poduszki i skierował wzrok na swojego pięcioletniego brata.

– Złaź ze mnie i bierz nogi za pas albo giń – powiedział ochrypłym z rozespania głosem.

– Nie możesz zabić mnie w Wigilię. Ani nigdy. Mama by się wściekła. Kazała mi cię obudzić. Obiecałeś wyświadczyć dziś Celeste przysługę i mama mówi, że szkoda czasu.

– Won. Już. – Głowa Devina znowu opadła na poduszkę. – Albo cię wypatroszę, a wnętrznościami nakarmię rekiny.

– Uuu, ale się boję! – Michael Cameron Murphy chwycił za róg poduszki, wyciągnął mu ją spod głowy i zdzieliwszy nią swojego starszego brata, uciekł z pokoju, chichocząc.

Devin uśmiechnął się od ucha do ucha. Jedną z jego ulubionych rzeczy w odwiedzinach u rodziców w Eternity Springs były szaleństwa z Michaelem. Zasadniczo Devin nie widział wielkiego pożytku w posiadaniu dzieci. Na pewno nie chciał mieć własnych, ale ten mały ubóstwiał go niczym bohatera, co łechtało jego ego. Stwierdził, że bycie starszym bratem musi przypominać bycie dziadkiem. Bawisz się z łobuziakami, kiedy masz na to ochotę, a potem oddajesz je z powrotem mamusi i tatusiowi.

Choć pewnie nie powinien wspominać o tej teorii swoim rodzicom, Camowi i Sarah Murphym.

Z jękiem odrzucił koc i wygramolił się z cieplutkiego łóżka, drżąc z porannego zimna. Na dole matka krzątała się w kuchni, a ojciec siedział zamknięty w swoim gabinecie i pakował prezenty. Devin zjadł szybkie śniadanie, pocałował mamę w policzek, pociągnął Michaela za ucho, ubrał się ciepło i ruszył do Sanatorium i Spa Angel’s Rest, by wyświadczyć przysługę przyjaciółce.

To był idealny grudniowy dzień – bezwietrzny, niezbyt mroźny i z niebem nakrapianym pierzastymi białymi chmurkami. Dotarłszy do głównego budynku ośrodka, Cavanaugh House, dźwignął na ramię długie, cienkie pudełko i wniósł je na werandę. Tam zatrzymał się na chwilę, by nacieszyć się pięknem zimowego krajobrazu.

– Jak żywa kartka świąteczna – wymruczał pod nosem.

Siedem centymetrów świeżego śniegu, który napadał w nocy, oszronione dachy, konary drzew i krzewy nadawały Angel’s Rest i Eternity Springs idealny wygląd przyprószonej śniegiem wiktoriańskiej wioski. Sceneria tutejszych świąt zupełnie różniła się od miejsca, w którym dorastał. Wigilia w Cairns w Australii była z reguły gorąca i wilgotna, podobnie jak na wyspie Bella Vita, na której mieszkał przez ostatnie kilka lat.

Devin zszedł ze schodków werandy i ruszył w stronę kamiennej ścieżki prowadzącej do Angel Creek. Konserwatorzy zieleni zdążyli ją już odśnieżyć i po obu stronach ozdobić laskami cukrowymi z mieniącymi się złotymi kokardami. Co jak co, ale właścicielka Angel’s Rest, Celeste Blessing, lubiła błyszczeć.

A jednak laski cukrowe – nawet te z połyskliwymi złotymi kokardami – niezmiennie przywodziły mu na myśl ojca. Ileż to razy widział Cama Murphy’ego za sterami „Bliss”, z twarzą odwróconą pod wiatr i z wystającym z ust zakrzywionym końcem laski cukrowej! Początkowo ojciec po prostu zastępował cygara miętowymi laseczkami, ale szybko nowy nawyk zajął miejsce starego. Devin trzymał na jego cześć zapas lasek cukrowych na swojej łodzi „The Office”.

A w każdym razie trzymał go na niej, dopóki Danielle, przedstawicielka najwyższej kategorii złośliwych suk, nie posłała „The Office” wraz z dwoma innymi kutrami rybackimi Devina na dno zatoki portowej na Bella Vita.

Devin objął wzrokiem morze bieli rozpościerające się na terenie Angel’s Rest i oczami wyobraźni zobaczył ocean błękitu z tęczą barw pod taflą wody. Morze Koralowe i Wielka Rafa Koralowa. Tęsknił za nimi. Karaiby były piękne i był tam szczęśliwy tak jak przedtem w Eternity Springs. Ale to Australia była jego domem – tam się urodził, dorastał i nigdy nie sądził, że z niej wyjedzie, do dnia, w którym pewna amerykańska turystka z córką zarezerwowała wycieczkę łodzią jego ojca, wywracając życie Devina do góry nogami.

Na dźwięk brzęczących dzwoneczków odwrócił głowę i zobaczył idącą w jego stronę Celeste, ubraną w puchowy złoty płaszcz i botki do kompletu, z zawadiacko przekrzywioną na głowie dzierganą czapeczką o odginanym brzegu, spod której wystawały kosmyki srebrzystosiwych włosów. Brzeg szalika, obwiązanego wokół jej szyi, zdobiły złote dzwoneczki. Devin uśmiechnął się szeroko. Ludzie powiadali, że Celeste była najprawdziwszym aniołem Eternity Springs.

Nie żeby się z tym nie zgadzał. Gdyby nie ona, Cam i Sarah być może nigdy by się znowu nie zeszli, a on nie miałby skarbu, którym była dla niego rodzina, ani tej świątecznej wiktoriańskiej wioski w pakiecie z białym Bożym Narodzeniem. I laskami cukrowymi. I ciasteczkowymi aniołkami. „I naszym własnym aniołem”.

Devin naprawdę kochał Eternity Springs podczas świąt. Z radością spędzałby tu przynajmniej co drugie Boże Narodzenie. I to właśnie zamierzał powiedzieć matce, gdy po świętach złamie jej serce i wreszcie wyzna, że wraca do Cairns.

– Przyniosłam nożyk do tektury – powiedziała Celeste, podchodząc do niego.

– Dzięki. – Devin przeniósł pudło przez kładkę i położył je na dużym, płaskim ośnieżonym głazie. Wziął nożyk od Celeste i chwilę później wyjmował już części aluminiowych rur oraz pół tuzina mniejszych nieoznaczonych pudełek. W środku były sznury mrugających lampek, światełka LED-owe, opakowania baterii, zwoje winylu, rolki taśmy brokatowej i trytytki. Nie miał zielonego pojęcia, od czego zacząć.

– Celeste, a co to właściwie jest? – zapytał.

– W sumie to nie wiem. – Klasnęła w dłonie i oczy jej się zaświeciły. – To prezent od jednego z moich stałych gości. Czyż to nie cudowna niespodzianka?

– To na pewno coś. – Przykucnął i zaczął szukać instrukcji.

Właśnie w rolce winylu zauważył złożoną kartkę papieru, gdy nagle zadzwoniła mu komórka. Wyciągnął ją z kieszeni i spojrzał na ekran. Matka. Przeciągnął kciukiem po ikonce z zieloną słuchawką i przyłożył telefon do ucha.

– Cześć, mamo.

– Devin, jesteś jeszcze w Angel’s Rest?

– Tak. – Wolną ręką rozłożył kartkę papieru, ale zamiast poszukiwanej instrukcji zobaczył kolorowy rysunek jakiegoś dziecka.

– To dobrze. Dzwoniłam do Celeste, ale nie odbiera. Czy mógłbyś ją znaleźć? Właśnie wychodzę z Fresh z tymi ciasteczkami, ale zapomniałam ją zapytać, czy chce dodatkowo wiatraczki, które też upiekłam rano.

Fresh była piekarnią należącą do jego matki, którą sama prowadziła, a wzmianka o jego ulubionych ciastkach wystarczyła, żeby zapomniał o poszukiwaniach instrukcji.

– Ee… mamo? Pamiętasz, że najbardziej lubię twoje truskawkowe wiatraczki?

– Naprawdę? – zapytała Sarah z ironią. – Zupełnie nie widziałam, jak zjadłeś ich z tuzin od swojego przyjazdu przedwczoraj. Nie martw się, już uzupełniłam zapasy.

– Kocham cię, mamo. A Celeste jest tuż obok. Pomagam jej przy nowej dekoracji kładki nad strumieniem. Może po prostu dam ją do telefonu?

Starsza pani uniosła wzrok znad sterty materiałów, które jako tako uporządkowała, i wzięła od niego aparat.

– Tak? Witaj, Sarah. Wesołych świąt!

Devin słuchał ich rozmowy jednym uchem, skupiając uwagę na zmontowaniu najnowszej dekoracji świątecznej Celeste, z dziecięcym rysunkiem w roli instrukcji. Miał to być oświetlony ozdobny łuk nad kładką od strony miasteczka. Zwój winylu okazał się znakiem powitalnym. Stwierdził, że to Celeste powinna czynić honory i go rozwinąć, więc zabrał się do składania przęseł.

Rozmowa Celeste z Sarah okazała się dłuższa niż zwykłe udzielenie odpowiedzi w kwestii ciasteczkowych wiatraczków. Devin zdążył złożyć cały aluminiowy szkielet, a gdy wreszcie zerknął na Celeste, ta stała na środku kładki, wychylając się przez barierkę i błądząc wzrokiem po zamarzniętym strumieniu, wciąż pogrążona w rozmowie z jego matką.

Na ten widok zdjął go lekki strach. Chciał krzyknąć do niej, żeby uważała, ale ugryzł się w język. Celeste nie była przecież dzieckiem jak Michael. Była dorosłą kobietą.

Nadstawił uszu i usłyszał, jak mówi:

– Tak, wiem. Minęło trochę czasu, ale pamiętam. Uderzenia gorąca to żadna frajda.

Devin momentalnie się wyłączył. Menopauza to ostatnie, o czym miał ochotę słuchać. Skupił uwagę na pudełku i właśnie dlatego nie zauważył, co się stało niespełna minutę później. Tylko usłyszał.

Uderzenie. Pisk. Trzask i plusk. Przerażony podniósł wzrok i zobaczył, że Celeste Blessing wpadła głową w przód do lodowatej wody Angel Creek.

– Celeste?! – Rzucił dekoracje i pobiegł nad zlodowaciały brzeg strumienia. Serce waliło mu jak młotem, a w ustach zrobiło się sucho. Upadek z wysokości trzech metrów do kamienistego potoku mógł się skończyć tragedią dla człowieka w każdym wieku. A dla starszej kobiety jak Celeste… „Boże, błagam…” Metr wody to mało, by zamortyzować upadek.

Celeste się poruszyła, a Devin odetchnął z ulgą.

– Mów do mnie, Celeste! – zawołał, wchodząc na zamarznięty strumień. Lód zaczął pękać i jego stopy zatopiły się w lodowatej wodzie. Starsza pani dźwignęła się na czworaka. „Okej, jest dobrze”. – Celeste? Nic ci się nie stało? Coś sobie zrobiłaś?

– Wszystko w porządku – odparła krzepiąco pewnym tonem. – Nic mi nie jest. Ale… brrr… woda jest strasznie zimna.

– Uwaga… – Brodząc w strumieniu, Devin stąpał szybko, ale ostrożnie po śliskich kamieniach w stronę kobiety, która próbowała złapać równowagę. – Powoli, Celeste. Pomogę ci wstać. Nie chcemy, żebyś znowu wpadła do wody.

– Racja. Mój anioł stróż już i tak nieźle się napocił. – Uśmiechnęła się drżącymi ustami do Devina, gdy stanął przy niej i pomógł jej wstać i utrzymać równowagę. – Dziękuję, Devinie. Nie mam pojęcia, jak to się stało. Zazwyczaj nie jestem taką ciamajdą.

– Masz szczęście, że nic sobie nie złamałaś. – „Na przykład karku”. – Teraz trzeba cię wyprowadzić na suchy ląd bez dalszych kąpieli. Myślę, że będzie troszkę łatwiej, jeśli odwrócisz się odrobinę w górę strumienia. Opieraj się o mnie, a ja poczekam, aż krok po kroku złapiesz przyczepność. Okej?

– Tak. Dziękuję, skarbie. Ja tylko… och, spójrz.

Devin już myślał, że Celeste zaraz znowu straci równowagę. Nie spodziewał się, że starsza pani zatrzyma się w pół kroku, schyli i wyjmie coś z Angel Creek. Poznał swój telefon. Zupełnie zapomniał, że w chwili upadku rozmawiała przez niego z Sarah.

– Zauważyłam go, bo etui jest takie urocze i kolorowe.

Rzeczone etui ze Scooby-Doo było prezentem urodzinowym od Michaela. Wspólne oglądanie tej kreskówkowej klasyki na Cartoon Network było ich ulubioną formą spędzania razem czasu. Szkoda tylko, że etui nie było wodoodporne.

– Dziękuję, że go uratowałaś, ale proszę, Celeste, wyjdźmy z tego strumienia, dopóki jeszcze mamy czucie w stopach. Ostrożnie.

Ścisnął mocniej jej łokieć. Kilka chwiejnych kroków później zdołał wreszcie wyprowadzić starszą panią na suchy ląd. Trzęsła się jak osika, gdy wciągał ją po śliskiej skarpie. Odetchnął z ulgą na dźwięk syreny zbliżającego się pojazdu.

– Albo ktoś widział, jak się skąpałaś, albo mama wezwała kawalerię.

– Ojej. To nie było konieczne, ale Sarah nie mogła tego wiedzieć, prawda? Jakich ja mam cudownych przyjaciół!

– Nie zaszkodzi pozwolić lekarzowi cię obejrzeć.

– Pewnie masz rację.

Karetka zatrzymała się i wysiadło z niej dwóch ratowników.

– Wszystko w porządku. Wesołych świąt! – zawołała Celeste, machając do nich ręką, co przyjęli z widoczną ulgą.

– Spadła z kładki do strumienia – wyjaśnił Devin. – Trzeba ją wysuszyć, ogrzać i zawieźć do lekarza.

Jeden z ratowników otwierał tylne drzwi karetki, a drugi podszedł do nich.

– Pani Celeste, cieszymy się, że jest pani cała i zdrowa. Telefon od Sarah wszystkim nam napędził niezłego strachu – powiedział.

Zbliżył się drugi z ratowników, niosąc srebrny koc termiczny, którym owinął Celeste.

– Zabierzemy panią do karetki.

– Devinie, ty też musisz wyskoczyć z tych mokrych ciuchów – stwierdziła Celeste. – Podrzućmy go po drodze do rodziców – dodała, zwracając się do ratowników.

Medycy wymienili się spojrzeniami, w których już kwitły słowa protestu, ale Devin ich ubiegł.

– Nie, Celeste. Jedźcie do szpitala. Mama albo tata na pewno zaraz przyjadą. O wilku mowa. – Wskazał na furgonetkę, która właśnie skręciła z Piątej Ulicy w Cottonwood. – Przyjechał tata.

– Znakomicie. – Celeste skinęła głową z usatysfakcjonowaniem. – W takim razie podjadę do szpitala. Okropnie zmarzłam.

W połowie drogi do karetki się odwróciła.

– Jeszcze jedno, skarbie. Co do twojego telefonu… Są pewne sposoby… Być może uda mi się go uratować i przywrócić do stanu używalności, jeśli pozwolisz mi spróbować.

„Pewnie chodzi o starą sztuczkę z torebką ryżu” – pomyślał Devin. Nie pokładał w niej wielkich nadziei, ale to w końcu Celeste Blessing.

– Jasne. – Podszedł do niej, oddał jej telefon i nachylił się, by pocałować ją w policzek. – Dzięki, Celeste. Ale nie martw się tym. Zdrowie najważniejsze.

– Tak.

W chwili, gdy Cam Murphy zatrzymywał się za karetką, ratownicy pomagali już starszej pani wsiąść do środka. Ojciec Devina wyskoczył z szoferki i tuż przed zatrzaśnięciem się drzwi usłyszał jeszcze, jak Celeste woła:

– Wesołych świąt, Cam!

Pomachał jej na pożegnanie i pobieżnie zlustrował syna.

– Wyglądasz jak zmokła kura. Co tu się stało? Matka jest na śmierć przestraszona.

Devin streścił mu całą historię, którą po powrocie do domu powtórzył zmartwionej mamie. Wziął długi gorący prysznic, przebrał się i zszedł na dół, gdzie czekały już na niego talerz gorącej zupy pomidorowej i kanapka z grillowanym serem. Ku pokrzepieniu serc.

– Mamo, jesteś najlepsza.

Sarah się uśmiechnęła.

– A ty jesteś bohaterem dnia. Dzięki Bogu, że tam byłeś! Już dawno tak się nie bałam. Celeste wspomniała, że stoi na kładce, i rozmawiałyśmy o wieczornych drzwiach otwartych. Powiedziała coś o odbiciu w wodzie, a sekundę później usłyszałam jej krzyk i przerwało rozmowę.

– Szczęście, że ucierpiał tylko telefon – rzucił Cam, wchodząc do kuchni z karteczkami do prezentów. – Niech spoczywa w pokoju. Choć zachodzę w głowę, jak zniosą to te wszystkie młode kobiety. – Zaczął szukać długopisu.

– Bardzo zabawne, tato.

– Lepiej kup sobie nowy telefon, zanim pozamykają sklepy na święta – wtrącił Michael, skupiony na imieniu, które ojciec wypisywał właśnie na jednej z karteczek.

Usta Devina zadrgały. Całe Eternity Springs. Wczoraj zamknięto już wszystkie sklepy.

– Devinowi przyda się przerwa od doglądania haremu – stwierdziła Sarah.

– Co to jest harem? – zapytał Michael.

– Nic, co nadaje się do wigilijnej dyskusji – odparł Devin i zręcznie zmienił temat. – Wiecie, co z Celeste? Badania w porządku?

– Tak, wraca właśnie do Angel’s Rest w suchym ubraniu i zdrowa jak ryba. Powiedziała mi, że jest gotowa znowu rzucić się w wir przygotowań do przyjęcia.

– Byle to był jedyny wir, w jaki się rzuci – podsumował Cam. – Co napisać na karteczkach do upominków dla seniorów z ośrodka?

– „Dla Pana” albo „Dla Pani” z dopiskiem „Od Murphych” – odparła Sarah.

– Tak jest.

– Całe Eternity Springs miałoby zepsute święta, gdyby pani Celeste coś się stało – zauważył Michael, wykazując się mądrością ponad swój wiek.

Dorośli zgodnie przytaknęli skinięciem głowy, a potem Devin zapytał matkę, jaki jest dalszy plan dnia. Sarah mu go streściła: radosne połączenie świątecznych tradycji i nowych zajęć, które odzwierciedlały zmiany w ich powiększonej rodzinie.

– Muszę zawieźć upominki dla seniorów – zwrócił się Cam do Devina. – Podrzucić cię po samochód do Angel’s Rest?

– Tak, dzięki. Przy okazji skończę tę dekorację na kładkę, którą stawiałem, zanim Celeste wpadła do wody. Powinienem uwinąć się w kilka minut.

– Celeste na pewno to doceni – powiedziała Sarah. – Wiesz, jaka jest w kwestii swoich świątecznych ozdób.

– To największa amatorka dekoracji, jaką w życiu spotkałem – oznajmił Cam.

Devin zjadł zupę i kanapkę, pożyczył palto od ojca i zabrał się z nim do Angel’s Rest. Dokończył montaż łuku powitalnego, sprawdził lampki i pokręcił z uśmiechem głową na widok mrugających latających aniołków. „Największa amatorka dekoracji” – powtórzył w duchu. Ojciec trafił z tym w dziesiątkę.

Po skończonej pracy zabrał się do sprzątania śmieci. Właśnie wrzucił kartonowe pudło na pakę furgonetki, gdy nagle usłyszał, jak Celeste go woła. Odwrócił się i zobaczył, że truchta w jego stronę. Ruszył jej naprzeciw, modląc się w duchu, by zdążył do niej dotrzeć, zanim kobieta się poślizgnie i upadnie, psując całemu Eternity Springs święta, jak ujął to Michael.

– Zwolnij, Celeste! – zawołał do niej.

– Jest Wigilia! Nie ma czasu na zwalnianie.

Devin obrzucił ją badawczym spojrzeniem.

– Jak się czujesz?

– Zdrowa jak ryba. Zobaczyłam znak powitalny. Ogromnie ci dziękuję, Devinie. Jesteś dziś moim prawdziwym bohaterem.

– Cieszę się, że mogłem pomóc.

– Mam coś dla ciebie.

Gdy sięgnęła do kieszeni, Devin cofnął się o krok.

– Nie musisz… – zaczął.

– A właśnie, że muszę. – Podała mu telefon na kartę. – Trzymam kilka na wszelki wypadek. Obawiam się, że nie ma Messengera ani internetu, ale będziesz miał kontakt ze światem, dopóki nie okaże się, czy moje próby uratowania twojego telefonu zakończyły się sukcesem.

Devin spojrzał z uśmiechem na prezent.

– Telefon na kartę? Trzymasz w domu telefony na kartę?

– Zawsze staram się być przygotowana na każdą ewentualność.

– Celeste, jesteś niesamowita – oznajmił, chowając telefon do kieszeni. W odpowiedzi posłała mu tak promienny uśmiech, że aż zrobiło mu się ciepło w środku.

– W tym roku mam dla ciebie specjalne świąteczne przesłanie.

Ujęła jego dłonie, wbijając w niego hipnotyzujące spojrzenie swoich błyszczących niebieskich oczu, które sprawiło, że aż wstrzymał oddech.

– Boże Narodzenie to obietnica. Boże Narodzenie to podarunek. Nie bądź więźniem przeszłości. Jeśli za pierwszym razem się nie powiedzie, nie rezygnuj z pogoni za marzeniem. Otwórz oczy, serce i wyobraźnię na możliwości, które na ciebie czekają. Musisz wierzyć. Życzenia naprawdę się spełniają. A kiedy zadzwoni świąteczny dzwonek, Devinie Murphy, nie zapomnij odebrać – powiedziała.

Odparł w jedyny sposób, w jaki potrafił:

– Tak, proszę pani.

Przypomniał sobie jej słowa później tego popołudnia, kiedy szukał w pracowni matki taśmy do pakowania prezentów i nagle w jego kieszeni rozległa się melodyjka Kolędy dzwonków.

Nie chciał odbierać. Znał Eternity Springs i Celeste Blessing na tyle długo, by wiedzieć, że gdy starsza pani zaczyna mówić zagadkami, wokół dzieją się dziwne rzeczy.

Dotknął jednak zielonego guzika i przyłożył telefon do ucha.

– Halo?

– Czy to Święty Mikołaj? – zapytał jakiś cienki głosik.

Devin zatrzymał wzrok na rolce papieru do pakowania prezentów z białymi sylwetkami Mikołajów na czerwonym tle. „Okej, geniuszu, jak z tego wybrnąć?”

Odchrząknął.

– A kto pyta?

– Reilly z Nashville. W zeszłym tygodniu w szpitalu dałem ci listę prezentów. Na przyjęciu dla chorych dzieci.

Przyjęcie dla chorych dzieci. Devin aż usiadł.

– Witaj, Reilly z Nashville.

– Czyli mnie pamiętasz?

– Mikołaj ma świetną pamięć.

– To super. Przepraszam, jeśli to zabrzmiało niegrzecznie. To niechcący. Bałem się do ciebie zadzwonić.

– Nie ma się czego bać, kolego. Rozmawiaj ze mną jak ze zwykłym facetem.

– Okej, nie ma problemu.

Devin czekał na dalszy ciąg, ale Reilly’emu ewidentnie nigdzie się nie spieszyło. Po trzydziestu sekundach milczenia chłopca postanowił pociągnąć go za język.

– Pewnie dzwonisz do Świętego Mikołaja z jakiegoś ważnego powodu?

– Tak – odparł mały, ciężko wzdychając. – Mieliśmy pójść do hotelu na Gwiazdkę Charliego Browna, na sanki i porzucać się śnieżkami. Mieliśmy już bilety i tak dalej. Ale mamę wezwano do pracy, bo zawsze ją wzywają do pracy, i nie będzie na to czasu. Więc pomyślałem sobie, że może… Chciałem cię poprosić… Czy mogę dodać coś jeszcze do swojej listy życzeń, Mikołaju?

„Choroba”.

– No cóż, dziś Wigilia.

– Wiem. Czyli już za późno, tak?

Chłopiec miał tak przygnębiony głos, że Devin nagle zapragnął wybawić go z kłopotu. Zakręcił tacą obrotową na stole warsztatowym matki, układając w myślach odpowiedź.

– Ciężka sprawa, sanie są już załadowane i tak dalej. Pozwól, że zadam ci kilka pytań, i zobaczymy, co da się zrobić. Przede wszystkim: skąd masz ten numer telefonu?

– Dał mi go anioł.

Devin zatrzymał tacę w pół obrotu. „Czemu mnie to nie dziwi?”

– Nie taki prawdziwy – doprecyzował Reilly. – W centrum handlowym jest taki sklepik, gdzie dzieci mogą kupować prezenty, a pani, która zapakowała perfumy dla mojej mamy, była przebrana za anioła. To ona powiedziała mi, że twój numer to: biegun północny jeden.

Anioł. „Boże Narodzenie to obietnica. Boże Narodzenie to podarunek… Otwórz oczy, serce i wyobraźnię na możliwości, które na ciebie czekają”. Tyle że tamten anioł pracował w sklepie w Nashville. Devin zastanawiał się, czy Celeste ma siostrę. Albo kuzynkę. Pochodziła z Południa, zgadza się?

– Dzwonisz ze swojego telefonu, Reilly?

– Nie. Nie mam własnego. Mama pozwoli mi go mieć, gdy skończę przynajmniej osiem lat, a to dopiero za dwa lata. To telefon mamy. Pozwala mi na nim grać w gry, kiedy czekam na nią w pracy.

Okej, dobra wiadomość. To znaczyło, że Devin miał numer telefonu matki chłopca. Będzie mógł zadzwonić do niej później i poinformować ją o tej rozmowie.

– W porządku. Wracając do twojej listy życzeń, mam nadzieję, że zrozumiesz, że nic nie mogę obiecać. Moje sanie są po brzegi załadowane, a większość elfów już wzięła urlop.

– To nie cała lista, Mikołaju. To jedno życzenie.

– Spełnianie życzeń to chyba bardziej sprawa dla wróżek.

– Ale nie gwiazdkowych. To życzenie gwiazdkowe.

Życzenie gwiazdkowe, tak? Chłopca, który spotkał się ze Świętym Mikołajem na szpitalnym przyjęciu dla chorych dzieci. „Murphy, to dla ciebie za duży kaliber”. Devin odchrząknął, przymknął oczy i przygotował się psychicznie.

– A więc, Reilly, jakie jest twoje życzenie gwiazdkowe?

– Tatuś. Chciałbym dostać tatusia.

Devin wypuścił powietrze. Próbował znaleźć właściwe słowa, by odpowiedzieć, ale chłopiec mówił dalej:

– Gdybyśmy mieli z mamą tatusia, byłoby nam dużo lepiej. Nie musiałaby tyle pracować, a ja nie musiałbym tak często zostawać z panią White.

– Z panią White?

– Moją opiekunką. I gdybym miał tatę, gralibyśmy w piłkę i jeździlibyśmy razem na ryby i na biwak, i na wakacje. A kiedy mielibyśmy bilety na rewię na lodzie i mamę wezwaliby do pracy, mógłbym pójść z tatą.

– Rozmawiałeś ze swoją mamą o tym życzeniu?

– Tak – odparł posępnie chłopiec. – Powiedziała, że tatusiowie nie rosną na drzewach, nawet na choinkach.

Cwana mamusia.

– To jak będzie, Mikołaju? Dasz radę spełnić moje gwiazdkowe życzenie?

Uwagę Devina zwrócił hałas za domem, więc wyjrzał przez okno i zobaczył swojego młodszego brata rzucającego zaczepnie śnieżkami w ojca. „Reilly z Nashville nie ma w swoim życiu Cama Murphy’ego”.

Ale miał w nim szpital.

Devin potarł się po karku.

– No cóż, ciężka sprawa. Nawet gdyby to nie była Wigilia i nie miałbym załadowanych po brzegi sań, trudno by mi było zapakować tatusia i zostawić ci go pod choinką, prawda?

– No tak. Chyba że włożyłbyś go do takiej dużej torby, w jakiej zapakowany jest nowy rower.

– Ale wtedy nie mógłby oddychać – zauważył Devin. – A tak na marginesie, nigdy nie zakładaj sobie foliowej torby na głowę, kolego. To niebezpieczne.

– Tak jest.

– Wracając do twojego życzenia, ktoś przypomniał mi dziś, że Boże Narodzenie to podarunek. Obietnica. Oto odpowiedź na twoje gwiazdkowe życzenie.

– Nie rozumiem.

– Musisz wierzyć w obietnicę, Reilly. Nie wolno ci tracić nadziei, nawet jeśli dwudziestego piątego grudnia nie znajdziesz pod choinką upragnionego prezentu. Bo Boże Narodzenie to nie jeden dzień. Ani czas w roku. To miłość, którą nosisz w sercu.

– Wciąż nie rozumiem – powtórzył chłopiec po chwili milczenia.

Devin zamknął oczy. „Bo mówię trochę od rzeczy. Za dużo przebywam z Celeste”.

– To dobre życzenie. Nie porzucaj go. Nie trać wiary w jego spełnienie.

– I wtedy się spełni? – zapytał Reilly pełnym nadziei głosem.

– Wierzyłeś w to tak mocno, że zadzwoniłeś w Wigilię do Świętego Mikołaja. Jak sądzisz?

– Sądzę, że wierzę!

– Zuch chłopak. A teraz wybacz, ale jeden z elfów krzywo na mnie patrzy. Pora zapędzić do roboty Rudolfa i jego kolegów. Do zobaczenia, Reilly z Nashville. Wesołych świąt!

– Wesołych świąt, Mikołaju.

Devin rozłączył się i cicho gwizdnął z ulgi w tej samej chwili, gdy za domem jego młodszy brat wydał z siebie radosny pisk przerażenia. Devin wyjrzał przez okno i zobaczył, że Cam trzyma go w kleszczach i naciera mu twarz śniegiem.

Nagle przypomniała mu się rada Celeste: „Nie bądź więźniem przeszłości. Jeśli za pierwszym razem się nie powiedzie, nie rezygnuj z pogoni za marzeniem. Otwórz oczy, serce i wyobraźnię na możliwości, które na ciebie czekają. Musisz wierzyć. Życzenia naprawdę się spełniają”.

– Piękna idea, Celeste – mruknął. Ale jak mówi przysłowie, gdyby życzenia były końmi, żebracy by ich dosiadali. A mali chłopcy nie chodziliby na szpitalne przyjęcia świąteczne.

I gdzieś w innej części świata inny mały chłopiec budowałby zamki z piasku na plaży. Z tatusiem, który nie był Devinem.

Rozdział 3

Jeszcze jeden – mruknęła Jenna, przykładając pudełko do rolki ozdobnego papieru, by wymierzyć, gdzie powinna uciąć. Co roku, gdy łapała się na tym, że pakuje prezenty w Wigilię, obiecywała sobie, że następnym razem zrobi to wcześniej. Naturalnie nie byłoby takiego problemu, gdyby nie kupowała prezentów w tym dniu.

To był zły nawyk. Niezmiennie wraz z końcowym odliczaniem do świąt – i bez względu na to, ile prezentów znajdowało się pod choinką – zaczynała panikować. Bała się, że kupiła ich za mało albo nie trafiła z zakupem. W tym roku wyrzuty sumienia potęgował fakt, że musiała zabrać Reilly’ego ze sobą do szpitala, bo nagle wezwano ją na zastępstwo za doktora Bentona. W drodze powrotnej wstąpiła do księgarni, by cichaczem kupić jeszcze trzy książki.

– Książek nigdy dosyć – przekonywała samą siebie, starannie rozcinając papier nożyczkami. A w każdym razie tak zawsze powtarzała jej matka. Na wspomnienie o niej Jennę zalała fala smutku. Codziennie tęskniła za rodzicami, ale w święta zawsze dotkliwiej odczuwała ich brak. A ohydny prezent, który w zeszłym tygodniu znalazła w poczcie, jeszcze bardziej rozdrapał tę ranę.

Gdyby teraz była tu jej mama, powiedziałaby Jennie, żeby się nie gryzła zakupami w ostatniej chwili, ale dodałaby też: „Następnym razem poproś o zapakowanie prezentu”.

Właśnie obwiązywała zieloną włóczką jedną z oklejonych papierem książek, gdy nagle usłyszała dochodzący z torebki stłumiony dzwonek telefonu. Spojrzała na nią z niepokojem. To nie wróżyło nic dobrego. Kto mógłby dzwonić do niej w Wigilię o czwartej po południu? Tylko garstka ludzi znała ten numer i wszyscy byli dziś zajęci swoimi rodzinami. Telefon w takiej chwili mógł oznaczać, że ktoś z jej bliskich zachorował albo coś mu się stało.

Wygrzebała komórkę z torebki i zerknęła, kto dzwoni. Nieznany numer. Kierunkowego też nie rozpoznawała.

Ścisnęło ją w żołądku. Kiedy na jesieni padła ofiarą prześladowcy, od razu zmieniła numer telefonu. Tym razem był zastrzeżony. Wszyscy, którzy go znali i kontaktowali się z nią z nieznanego numeru, wiedzieli, żeby w nagłym wypadku dzwonić na jej szpitalną linię. Jeśli to był ktoś z jej przyjaciół, lada chwila odezwie się jej pager. Wszyscy oni wiedzieli, co dokładnie powiedzieć, żeby ich przełączono.

Tym razem to nie był żaden z nich.

Może to zwykła pomyłka. I tyle. Nie wszystko musiało być sprawką jej prześladowcy.

Kimkolwiek był ten palant, na pewno miał lepsze rzeczy do roboty w Wigilię niż wydzwanianie do niej.

– Nawet socjopaci mają rodziny – mruknęła pod nosem i wrzuciła telefon z powrotem do torebki. Nie będzie odbierać. Musiała położyć prezenty pod choinką i zawieźć sześcioletniego synka na nabożeństwo dla dzieci.

Nie usłyszała dzwonka telefonu, gdy ten dziesięć minut później znowu się rozdzwonił, bo zaglądała na czworakach pod łóżko Reilly’ego w poszukiwaniu zagubionego buta.

Kiedy zadzwonił po raz trzeci, był wyciszony na czas nabożeństwa, a ponieważ Jenna zapomniała włączyć z powrotem dźwięk, za czwartym i piątym razem też go nie usłyszała.

Dopiero wieczorem w Boże Narodzenie wyjęła telefon z torebki i zerknęła na wyświetlacz. Pięć nieodebranych połączeń od tego samego numeru. Zalała ją fala napięcia i cała zesztywniała.

– Udało mi się, mamo! Sam złożyłem tory. Działa! – zawołał radośnie Reilly z bawialni.

– To wspaniale. Już do ciebie idę, synku.

Jenna wrzuciła komórkę z powrotem do torebki. Nie zamierzała pozwolić, by te połączenia zepsuły jej humor. Spędzali z Reillym cudowne Boże Narodzenie i nie pozwoli, aby świąteczny nastrój prysł przez zamartwianie się czymś, co pewnie było zwykłą pomyłką – ktoś chciał złożyć świąteczne życzenia komuś, do kogo najwyraźniej rzadko dzwonił. A ponieważ nie ustawiła poczty głosowej, ten ktoś nie dowie się, że ma zły numer. Jeśli zadzwoni jeszcze w przyszłym tygodniu, wtedy będzie się martwić.

Poszła do pokoju, by pobawić się z synem kolejką.

Następnego dnia nie usłyszała ani jednego dzwonka komórki. Reilly miał wolne, więc wyczyściła sobie grafik. Była tak zajęta chłopcem, że zupełnie zapomniała o niepokojących telefonach – dopóki trzy dni po świętach nie zadzwoniła jej przyjaciółka, dopiero wtedy przyjrzała się dobrze historii połączeń.

Po świętach okazało się, że Reilly z Nashville miał Mikołajowi dużo do powiedzenia. Devin nie bardzo wiedział, co z tym fantem zrobić.

W Wigilię próbował się dodzwonić do matki chłopca, żeby powiedzieć jej o życzeniu syna, ale nie odbierała. Wraz z końcem świąt stwierdził, że jego obowiązek powiadomienia jej o telefonie Reilly’ego umarł śmiercią naturalną.

Ale dwudziestego siódmego grudnia, kiedy Devin był na letnim obozowisku Rocking L, żeby pomóc szwagrowi w naprawie szkód wyrządzonych w jednym z domków przez psotne szopy, chłopiec zadzwonił znowu.

– Cześć, Mikołaju, tu Reilly z Nashville. Dziękuję za piękne prezenty. Wszystkie bardzo mi się podobają, zwłaszcza książka o Parku Narodowym Yellowstone. To była superniespodzianka. Chciałbym tam kiedyś pojechać. Chcę odwiedzić wszystkie parki narodowe. Wiedziałeś, że jest ich w sumie pięćdziesiąt dziewięć?

– Nie miałem pojęcia – odparł Devin. Oparł się biodrem o kozła do piłowania drewna i odłożył młotek.

– Musisz przeczytać tę książkę, którą mi podarowałeś. Miałeś fajne święta, Mikołaju?

– Miałem wspaniałe święta.

– To dobrze. Założę się, że byłeś zmęczony. Byłeś zmęczony?

– Tak, byłem zmęczony.

– Bo rozwoziłeś prezenty po świecie. Pewnie odwiedzasz całe mnóstwo różnych miejsc. Gdzie najbardziej ci się podoba? Może w Orlando, bo jest tam Magiczne Królestwo?

– Nie. – Devin skrzywił usta. Nie był fanem parków tematycznych. Jego konikiem były prawdziwe parki. – Najchętniej odwiedzam miasteczko Eternity Springs w Kolorado. To dla mnie najbardziej magiczne miejsce na całym świecie.

– Bo ma magów i czarodziejów, i superbohaterów?

Devin pomyślał o Celeste i uśmiechnął się.

– Nie do końca. Eternity Springs ma magię rodzinną. Ludzie, którzy tu przyjeżdżają, uważają je za wyjątkowe miejsce.

W miarę przebiegu rozmowy Devin próbował delikatnie wyciągnąć od chłopca informacje o stanie jego zdrowia.

Czy był pacjentem oddziału onkologicznego? A jeśli tak, to jak poważnie jest chory? Devin po prostu musiał to wiedzieć.

Jednak nic, co mówił Reilly, nie rzucało ani odrobiny światła na tę kwestię, ale gdy tylko chłopiec wspomniał o matce, Devin od razu wykorzystał okazję.

– A właśnie, przypomniałeś mi. Chciałbym porozmawiać z twoją mamą. Czy mógłbyś dać ją do telefonu?

– Ale nie powiesz jej, że byłem niegrzeczny? – odpowiedział pytaniem chłopiec po krótkiej pauzie.

– Nie, to nie dlatego chcę z nią porozmawiać. – Przerwał. – A byłeś niegrzeczny, Reilly?

Tym razem po drugiej stronie słuchawki nastąpiło dłuższe milczenie.