Strona główna » Obyczajowe i romanse » Święte krowy na kółkach

Święte krowy na kółkach

5.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-8032-139-7

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Święte krowy na kółkach

Jacek Fedorowicz jest jak Forrest Gump – był wszędzie i widział wszystko. Współpracował ze Zbigniewem Cybulskim i Jerzym Gruzą, robił filmy ze Stanisławem Bareją, sam Jerzy Giedroyc zlecił kiedyś zrecenzowanie jego felietonów i to nie byle komu, bo Stefanowi Kisielewskiemu. Jeśli gdzieś kiedyś działo się coś ważnego dla polskiej kultury i historii, można być pewnym, że swój udział miał w tym Fedorowicz. Ludzi z tak bogatym życiorysem i tak ogromną wiedzą zwykle się nie lubi, bo wpędzają nas w kompleksy. W tym przypadku jest zupełnie inaczej. Fedorowicza chciałoby się jeść łyżkami.

W swoich tekstach łączy erudycję inteligenta, dowcip satyryka i refleksyjność zatroskanego o Polskę obywatela. Jest tak samo wiarygodny i przekonujący, gdy utyskuje na szpetotę Złotych Tarasów, wspomina powojenną Warszawę, pisze o kibicowaniu skoczkom narciarskim czy wstręcie do słowa „pieniążki” i wszelkich zdrobnień.

Nie narzuca się ze swoimi opowieściami. Nie szarżuje, nie zgrywa ważniaka, nie pozuje na nieomylnego. Uchyla drzwi, puszcza oczko i zaprasza do swojego świata. Jest mistrzem obserwacji i skarbnicą historii, których nie znajdzie się w Wikipedii.

Forrest Gump mówi, że zawsze jak gdzieś szedł, to biegł. Fedorowicz – wielki pasjonat biegania – mógłby powiedzieć to samo. A potem z szelmowskim uśmiechem pokazałby kolekcję ciśnieniomierzy – nagród za wszystkie trzecie miejsca w biegach w kategorii 70+.

Polecane książki

Kodeks honorowy to publikacja, która stanowiła główną podstawę teoretyczną do organizowania pojedynków między polskimi gentlemanami w okresie międzywojennym. Znajdziemy tu informacje dotyczące obraźliwego charakteru plotki oraz krótką listę honorowych broni. Przede wszystkim zaś dowiemy się, kto...
Choroba ojca zmusza Violet do powrotu do rodzinnego zamku w Irlandii. W szpitalu okazuje się, że lekarzem ojca jest Nate, syn kamerdynera, w którym była zakochana. Nie miała pojęcia, że Nate przebył pełną wyrzeczeń drogę od chłopaka z niższych sfer do cenionego kardiologa. Nie wiedziała t...
  Prozdrowotne drapanie skóry   Gua Sha to starodawna technika terapeutyczna wywodząca się z Tradycyjnej Medycyny Chińskiej. Gua w języku chińskim oznacza skrobanie, a sha to zaczerwienienie wywołane pocieraniem. Metoda pobudza krążenie krwi i limfy i pomaga w usuwaniu toksyn z organizmu. Polega na ...
Historia walki Vita Corleone o wpływy  i początków kariery mafijnej jego najstarszego syna Sonny'ego i przybranego syna Toma Hagena. Nowy Jork, rok 1933. Większość mieszkańców odczuwa skutki wielkiego kryzysu.  Są jednak tacy, którzy świetnie prosperują – dzięki prohibicji. Tylko że prohibicja wkrót...
Jeśli czujesz, że z twoim życiem jest coś nie tak. Od dłuższego czasu bezskutecznie poszukujesz klucza do szczęścia i sukcesu, to najlepszy moment na zmianę. Wioletta Wilczyńska, autorka książki "Żyć szczęśliwie, czyli jak kreować swoją przyszłość" namawia czytelników, by zmianę sposobu życi...
Cykl książek Władcy Podziemi – Maddox, Reyes i Anya to nieśmiertelni wojownicy strzegący bogów Olimpu, którzy przed wiekami popadli w ich niełaskę, zabijając Pandorę, strażniczkę puszki wszelkiego zła. Dziś żyją we współczesnym świecie, a każde z nich skazane jest na wieczne cierpienie. Piekło Maddo...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Jacek Fedorowicz

CV

Mój dziadek, Jan Fedorowicz, rzeźbiarz i architekt,
tuż po I wojnie światowej założył firmę, która po II wojnie
wzniosła na nowo kolumnę Zygmunta. Jan miał między innymi córkę
Janinę i syna Janusza, a Janusz miał syna Jacka. Złośliwi twierdzą,
że tradycja zaczynania imion od „ja” świadczy o chorobliwym
egocentryzmie Fedorowiczów. Albo o sknerstwie, bo mogło chodzić
o to, by obrusy, przechodząc z pokolenia na pokolenie, miały wciąż
właściwy monogram. To może być prawda, moja córka ma na imię Joanna,
cała rodzina zawsze myślała praktycznie, bo wciąż się dorabiała,
zaczynając od zera po kolejnych kataklizmach. Tak. Fedorowicze to
groszoroby. Tę cechę wykazują nawet ci przedstawiciele rodziny,
których losy rzuciły w zawody tak zwane artystyczne.

Jestem rocznik 1937, wykształcenie wyższe, tytuł
zawodowy: dyplomowany artysta malarz. Dokładniej: malarz sztalugowy,
olejny, niesprzedawalny. Ta ostatnia cecha jest odpowiedzią na ewentualne
pytanie o przyczynę uporczywego podejmowania prób działalności
zarobkowej we wszystkich innych dziedzinach sztuki, wyjąwszy te, których
uprawianie wymagałoby bodaj cienia talentu muzycznego. Aczkolwiek, tu
muszę się przyznać, że geny moich przodków groszorobów skłaniały
mnie do podejmowania prób także i na tym polu.

Najpierw zarabiałem jako rysownik karykaturzysta. Do
zarabiania w ogóle zostałem gwałtownie przymuszony w wieku lat
szesnastu, ponieważ groszoroby, z których się wywodzę, miały cechę,
która w roku 1953 – kiedy to szczęśliwie zostałem studentem
wydziału malarstwa – była nie do zaakceptowania: jej pieniądze
pochodziły z biznesów prywatnych. Zostały więc prawie wszystkim
Fedorowiczom wydarte z gardeł co do grosza, by sprawiedliwości
rewolucyjnej stało się zadość. Same gardła komuniści pozostawili
jednak w stanie nietkniętym, co trzeba im zapisać na plus. Jako potomek
wyzyskiwaczy nie mogłem ubiegać się o stypendium, więc żeby nie
głodować, musiałem natychmiast wziąć się za zarabianie. Wpadłem
na pomysł, by oferować gazetom dowcipy rysunkowe i już po trzech
latach byłem jednym z najlepiej zarabiających studentów na całej
uczelni.

Na początku rysowałem dowcipy bez podpisu. Potem
z podpisami. Potem podpisy zaczęły mi się wydłużać, powstawały
z nich felietony, a po rozpisaniu felietonów na głosy –
skecze.

Zacząłem sprzedawać te teksty w czasopismach,
potem w radiu z własnym wykonaniem, potem – wciąż te same –
w wydawnictwach jako książki, czyli zbiory felietonów.

Fragmenty niektórych udawało się potem dodatkowo
wklejać do filmu, też z własnym wykonaniem, a także do telewizji,
też z własnym, dzięki czemu zdarzało się, że z jednego dowcipu
wymyślonego w latach pięćdziesiątych ubiegłego wieku żyłem
jeszcze w pierwszych latach wieku bieżącego. Inkasując honorarium jako
autor, ilustrator, lektor, scenarzysta, wykonawca i w końcu wreszcie
reżyser (Dziennik Telewizyjny Jacka Fedorowicza,
1995–2006). Praca reżysera jest zwieńczeniem kariery, funkcją
najlepszą ze wszystkich, bo reżyser niczego już nie musi wymyślać,
nie musi w ogóle nic robić, na pewno nie musi nic umieć, wystarczy
tylko, że dobierze sobie odpowiednich współpracowników.

W tej chwili tak rozmyślam, że chyba dołożę
sobie kolejny sposób zarabiania – zacznę pracować jako
naukowiec. Analizujący, systematyzujący i popularyzujący własną
twórczość. Czyli tych kilka dowcipów, które udało mi się
modyfikować przez dziesięciolecia. Może w ten sposób przedłużę
ich życie o kolejną dekadę?

Na wypadek gdybym nie zdążył z monumentalnym dziełem
będącym podsumowaniem mojej twórczości, już teraz, przy okazji
niniejszego skrótu biografii, wypełnię obowiązek, który od lat na
mnie ciąży, a którego jakoś do tej pory nie zdołałem wypełnić,
podziękuję mianowicie tym, którzy pomogli mi się utrzymać w jakiej
takiej artystycznej formie aż do dziś, czyli – jak by nie było –
przez ponad sześćdziesiąt lat.

Dziękuję Bogumiłowi Kobieli i Zbigniewowi
Cybulskiemu za to, że przy pomocy naszego teatru Bim-Bom w 1954
roku zapewnili mi pierwsze w życiu brawa widowni, tak wielkie, że
potem – uzależniony – przez całe życie usiłowałem powtórzyć
ten sukces. Bezskutecznie, ale usiłowałem, i to w pewnych okresach
okazywało się niezłym sposobem na życie.

Dziękuję Jerzemu Gruzie za to, że dość
wcześnie pojął zasady postępowania dobrego reżysera i w 1963
roku zaangażował mnie do swych telewizyjnych show (Poznajmy
się, Małżeństwo doskonałe i innych)
jako współpracownika.

Dziękuję Stanisławowi Barei za to, że wymyślał
scenariusze, które wystarczyło tylko zapisywać. Zapisywałem i dziś
chodzę w glorii współscenarzysty.

Dziękuję Annie Fedorowicz, mojej żonie, za to,
że podsuwała pomysły, dzięki którym mogłem czasem odejść od
ulubionych żartów z lat 50.

Dziękuję redaktorowi Giedroyciowi za to, że zlecił
Stefanowi Kisielewskiemu napisanie dla paryskiej „Kultury” recenzji
mojego zbioru felietonów (W zasadzie tak)
wydanego w 1975 roku, a ten mnie tak nachwalił, że sam uwierzyłem
w niezwykłą wartość tej książki i postanowiłem pisać
następne.

Dziękuję wszystkim słuchaczom magazynu 60
minut na godzinę za to, że słuchali masowo, dzięki
czemu magazyn ten w 1981 roku okazał się najpopularniejszą pozycją
polskich mediów (bijąc liczbą odbiorców wszystkie programy telewizyjne
łącznie z serialami!).

Dziękuję Janowi Nowakowi-Jeziorańskiemu za
to, że w 1952 roku stworzył Radio Wolna Europa. Od początku
wiedziałem, że muszę kiedyś się tam wkręcić i udało się,
byłem współpracownikiem Wolnej przez ostatnich kilkanaście lat jej
istnienia.

Na koniec wreszcie dziękuję Wojciechowi Jaruzelskiemu
za to, że wprowadził stan wojenny. Dzięki temu przeżyłem
najrozkoszniejszy okres działalności, robiąc kasety wideo, audio,
wystawy prosolidarnościowych rysunków, karykatur i portretów
Lecha Wałęsy (któremu też dziękuję przy okazji za wszystko),
pisząc i występując całkowicie poza cenzurą, aż do odzyskania
niepodległości. Frajda pisania nielegalnego została mi w roku 1989
odebrana.

Tu dodam, że ponieważ piszę
te słowa w lecie roku 2016, nie mogę nie zauważyć, że perspektywa
ponownego odczuwania wyżej wzmiankowanej frajdy jest coraz realniejsza
i być może już niedługo będę mógł dołożyć tu jeszcze
podziękowania dla Jarosława Kaczyńskiego.

Powiślak napływowy

Po Pierwszej Światowej coś pociągnęło dwóch
warszawskich Fedorowiczów z Ochoty rodem nad nowo odzyskane morze,
którego brzeg postanowili skolonizować. Stryj Wacław znalazł
się wśród absolwentów jednego z pierwszych roczników Szkoły
Morskiej, potem w Gdyni dochrapał się współwłasności pięciu
statków, czy może raczej stateczków – kroniki rodzinne na ten
temat milczą – ściągnął z Warszawy młodszego brata Janusza,
Janusz żonę Wandę, a ona urodziła mnie. Nie tylko urodziła mnie
w Gdyni, ale i wychowała w kulcie tego miasta. „Gdzie tam Powiślu
do Gdyni!” – myślałem.

Mieszkałem już jednak na Czerniakowskiej. Gdy
w 1939 roku Tatę zmobilizowano, Mama wzięła mnie pod pachę
i niemal ostatnim pociągiem zdążyła uciec z Gdyni do Warszawy,
do Dziadków Schmidtów na Czerniakowską 202, róg Okrąg. Miałem
dwa lata. Pierwsze obrazki, które na zawsze wbiły mi się w pamięć,
pochodzą z Powiśla: żaglówki przy cyplu, cukiernia na Dobrej, fryzjer
na Szarej (po schodkach w dół), tramwaj linii 2w
przejeżdżający pod naszymi oknami ze Śródmieścia do Wilanowa,
potężna gazownia na Ludnej i setki innych. Gdynię miałem tylko
na zdjęciach.

Kolejna ucieczka była o tyle łatwiejsza, że już nie
trzeba było mnie brać pod pachę. Jako siedmiolatek poruszałem się
na własnych nogach, uciekając w panicznym strachu, znów w ostatniej
chwili, tuż przed atakiem Niemców na Powiśle, 11 września 1944
roku.

Po wojnie rodzice wrócili do kolonizowania polskiego
morza, nie na długo niestety, bo państwo ludowe po krótkim okresie
łaskawości zaczęło wyrzucać z pasa nadgranicznego elementy
niepewne, burżuazyjne, rodzice zamieszkali więc na Mokotowie, a ja
skończyłem studia jako artysta malarz, zdobywając po drodze kilka
innych zawodów, między innymi tak zwanej małpy, co sprawiło,
że już jako dwudziestoparolatek zarobiłem pieniądze na własne
mieszkanie. To nie były duże pieniądze, ale w socjalizmie wszystko
było tanie, spółdzielcze mieszkania też, tyle że nie można ich było
kupić. W każdym razie ot, tak sobie, nie było można. Na szczęście
udało nam się razem z Bogumiłem Kobielą zapisać do spółdzielni,
odczekać swoje, a następnie udać się w miejsce wskazane jako
lokalizacja przyszłego bloku z przydzielonym mieszkaniem.

Jakież było moje zdumienie, gdy los, pod postacią
spółdzielni „Energetyka”, rzucił mnie znów w to samo
miejsce. Na Powiśle. Zupełnym przypadkiem; nie miałem w tym
żadnego udziału. Wtedy trzeba było brać, co dawali. No i okazało
się, że dali mieszkanie jakieś sto czy dwieście metrów od miejsca,
w którym do Powstania stały kamienice Czerniakowska 202/204. (Dziś,
prawem kaduka, Okrąg 3, co mnie oburza do żywego). Muszę powiedzieć,
że przyjąłem ten lokalizacyjny wyrok losu z radością. Zabawnie
było chodzić po prawie dokładnie tych samych ulicach, rozpoznawać
metalowe okucia schodków na Górnośląskiej, które ze szczegółami
zapamiętałem z dzieciństwa, chodząc z Mamą na spacery do parku
Ujazdowskiego (jako okularnik pilnie patrzyłem pod nogi!) – czy też
oddawać się niechcianym wspomnieniom powstaniowym. Niechcianym, bo
Powstanie było dla mnie wstrząsem, o którym chciałem zapomnieć. Ale
przez całe dziesięciolecia, idąc na przykład w stronę Ludnej,
a potem Książęcą pod górę, nie mogłem opędzić się od myśli,
że o, tu strzelali do nas od strony YMCA i Frascati, o, tu był wykop,
którym dostaliśmy się do Szpitala ZUS-u (dziś Orłowskiego), tu był
mur wzdłuż ogrodu Szpitala św. Łazarza (dziś trawnik między giełdą
a tyłami Muzeum Narodowego), tu wreszcie była – na początku Nowego
Światu – barykada osłaniająca przed niemieckim ostrzałem z gmachu
BGK. Pokonanie trasy z rogu Czerniakowskiej i Okrąg do placu Trzech
Krzyży zajęło wtedy prawie dobę.

Tu dygresja. Ostatnio opętały mnie inne
wspomnienia. Zaczęło się od tego, że postanowiłem sprawdzić, czy
dobrze pamiętam to, co pamiętam z dawnego Powiśla. Dowiedziałem
się o istnieniu FOTO-PORÓWNAŃ na stronie internetowej osoby, która
przybrała pseudonim „Werttrew” (www.werttrew.fora.pl),
wszedłem na stronę i wciągnęło mnie bez reszty. Wielką frajdę mi
sprawił widok kamienic Czerniakowska 202/204, znalazłem fotografię,
rozpoznałem bez trudu nasz balkon, miałem okazję znów popatrzeć
na ten narożnik po sześćdziesięciu paru latach. Inne widoki też
były przeciekawe. Dowiedziałem się, że Ludna nie dochodziła do
Wisły, kończyła się zamknięta Solcem, za to wzdłuż budyneczku
dzisiejszego Muzeum Azji i Pacyfiku prowadziła do „nadbrzeżnej”
ulicy Wioślarskiej maleńka uliczka Karpia, po której już nie ma
ani śladu. Ponadto na stronie pana Werttrewa znalazłem liczne linki
do fascynujących map lotniczych zrobionych tuż przed Powstaniem, do
zdjęć lotniczych z 1945 roku pokazujących zniszczoną Warszawę, ale
z czytelną siatką dawnych ulic. Polecam każdemu, kto lubi Warszawę,
mapy i starocia. Koniec dygresji.

No więc w połowie lat sześćdziesiątych wróciłem
na Powiśle niechcący. Po przemieszkaniu przy ulicy Okrąg trzydziestu
paru lat, zaczęliśmy z żoną dumać nad podniesieniem standardu
mieszkaniowego. Żeby żona (też malarka) miała pracownię, żeby
od ruchu windy nie trzęsły się szyby, żeby dowolne osoby nie
mogły w dowolnym momencie wchodzić do naszego mieszkania przez
dach i wychodzić z dowolnymi przedmiotami w ręku, żeby mieć
kuchnię, w której może się zmieścić więcej osób niż jedna
i tak dalej.

Na przełomie stuleci kapitalizm oferował nam już
wszystko, czego dusza zapragnie. Jako wzięta małpa, po latach bojkotu
znów telewizyjna, mogłem nawet pomyśleć o jakimś niewielkim
domku z ogródkiem, apartamencie na Żoliborzu, lub może wrócić
śladami Dziadka Jana Fedorowicza do Konstancina, choć tam to już
w charakterze burżuja nieco zdeklasowanego (Dziadek miał przy
ulicy Potulickich piękną willę; walory posesji docenił pod koniec
życia Władysław Gomułka i był uprzejmy w niej zamieszkać,
oczywiście nie na zaproszenie Dziadka) – jednym słowem mogłem
wszędzie, oczywiście w granicach wyznaczonych wysokością stosunkowo
skromnej górki uciułanych pieniędzy. Kategorycznie jednak odmówiłem
opuszczenia Powiśla i powiedziałem żonie, że wykluczone, nigdzie się
stąd nie ruszam. I to nie dlatego, że przewiduję, że Powiśle i tak
prędzej czy później mnie do siebie ściągnie, tylko ja już sobie nie
wyobrażam nigdzie indziej. Niech mi dalej dach przecieka, a gierkowskie
kaloryfery nie dogrzewają, ja chcę na Powiślu. I znów nastawiony
propowiślowo los dał o sobie znać. Dwa razy osiadałem na Powiślu,
wcale tego nie chcąc, tym razem więc niby powinno być na odwrót,
że ja chcę, a Powiśle nie chce, tak przynajmniej być powinno według
prawideł komediowych, a tymczasem nie, proszę bardzo, żona znalazła
miejsce idealne, finansowo dostępne, znów na Czerniakowskiej. Też
niewiele metrów od mieszkania z dzieciństwa, tyle że nie na wschód,
a na południe.

Siedzę sobie na Powiślu i jestem z tego powodu
szczęśliwy.

Zwykle tak jest, że lubi się wszelkie „swoje”
miejsca prawem zasiedzenia. Szczególnie w moim wieku nie lubi się
zmian. Żeby więc moja miłość do Powiśla znalazła jakieś racjonalne
wytłumaczenie, rzucę kilka argumentów.

Po co mi ogródek, w którym musiałbym coś
pewnie zasiać, a może i trawę kosić? Wychodzę z domu i jestem
w parku. Powiśle jest zaparczone w stopniu niebywałym, a komu mało,
ma Wisłę pod nosem. Jednocześnie jest to tuż obok centrum. Nikt
oczywiście nie wie, gdzie właściwie Warszawa ma centrum, ale
jak się ma dziesięć minut spacerkiem do sejmu i jego okolic, to
trudno wzbudzić w sobie uczucie zagubienia i peryferyjności. Co
prawda liczyć się trzeba ze spotkaniem po drodze licznych posłów
nielubianych partii, ale równoważyć to może nierzadka obecność
posłów partii mniej nielubianych, bo posłowie wszystkich opcji
ulubili sobie Powiśle jako dzielnicę, w której wynajmują locum
na cztery lata; mają blisko, a jedna partia to nawet siedzibę
sobie tutaj zafundowała. Poza tym jednak sami wspaniali ludzie tu
mieszkają. I przeciętne zagęszczenie szarych komórek na kilometr
kwadratowy – ogromne. I Janem Nowakiem-Jeziorańskim jako sąsiadem
mogliśmy się cieszyć, spędził tu ostatnie lata, dziś mamy Go na
ławeczce-pomniczku w parku, siedzi między domem przy Czerniakowskiej,
który wybrał, wracając z emigracji, a domem przy Wilanowskiej,
z którego wyszedł w 1944 roku do Powstania.

Pełna lista nazwisk byłaby długa. Na Powiślu mamy
całe watahy przyjaciół i znajomych. Nawet potężne fragmenty rodziny
(po kądzieli) udało się tu zainstalować. Córka, zięć, wnuki, może
i prawnuk Franciszek tu osiądzie. Ma dwa lata, więc gdyby chciał
iść – instalując się na Powiślu – w ślady pradziadka,
to jest to właśnie ten moment.

Nie udało się skolonizować Gdyni, może skolonizujemy
Powiśle.

(2007)

Skarga artysty

Zostałem obdarowany przez naturę poczuciem koloru,
co utrudnia mi życie, ponieważ chodząc po ulicach Warszawy, patrzę
i cierpię. Nigdy dotąd się nie skarżyłem, bo moje skargi –
przeczuwałem to – trafiałyby w próżnię. Przez większość
mojego dorosłego życia ludzie cieszyli się, że w ogóle coś
zostało wybudowane, a jak to się ma do estetyki, było problemem
drugorzędnym. Ale nadszedł kapitalizm, buduje się szybko, obficie,
okazale, może by więc wreszcie zacząć zwracać uwagę, jaki to
wszystko ma kolor?

Umiejętność mieszania pigmentów tak, aby
otrzymywać różne barwy, a następnie zestawiać je ze sobą,
jest sztuką i wymaga zatrudnienia fachowców. To się w Warszawie
jeszcze chyba nie zdarzyło. Efekty decyzji o intensywności barw
i ich zestawieniach w pejzażu warszawskim wydają się świadczyć
raczej o tym, że fachowcy byli skutecznie odpędzani. Hotel Sobieski
na przykład. Wielkie płaszczyzny kolorów kładzione były na
przekór formie. Nawet gdyby zaakceptować koncepcję, uznać, że to
„twórcza prowokacja”, reklama czy rodzaj żartu w pejzażu, to
można było dobrać inne kolory i inaczej je zestawić. To, co jest,
to szmira, cyrk i głęboka prowincja. Pstrokate bloki peerelowskie
też często malowano wedle zasady, że jak jest dużo jaskrawych
kolorów, to jest ślicznie i wesoło. Nie jest. Nie jest to kolorowe,
a „kolorkowe” – jak mawialiśmy w ASP – i żywo przypomina
modę z lat sześćdziesiątych, kiedy to ławki w parkach czy na
peronach dworcowych malowano „w pikasy”. Nagle wyszedł taki nakaz,
że ma być „nowocześnie”, i zamiast ławki całej na biało czy
brązowo mieliśmy ławkę w kilku kolorach „prosto z puszki”,
kładzionych bez ładu i sensu.

Na biegunie przeciwnym, choć niestety
równie szkaradnym, znajduje się inny przykład, Złote Tarasy
mianowicie. Słusznie przez warszawiaków okrzyknięte – drogą
plebiscytu – największym kiczem stolicy. Pomijam już idiotyczny,
dziwaczny dach tej pretensjonalnej budowli, zwracam uwagę na zestawienia
kolorów. Też powodują, że cierpię. Wynikają z barw materiałów
użytych do pokrycia ścian zewnętrznych i choć tym razem nie
buntują się przeciwko formie i są stonowane, to dobrane zostały
fatalnie. Nie ma nic brzydszego od zestawienia barw złamanych, czyli
popularnie mówiąc „niejaskrawych”, na przemian ciepłych i zimnych,
o podobnym walorze i na płaszczyznach o podobnej wielkości (to
ostatnie zdanie napisałem, żeby pokazać, że się znam i tym samym
podkreślić ogrom moich cierpień).

Kolejne przykłady mógłbym snuć
w nieskończoność. Chyba jednak zacznę wychodzić na miasto dopiero
po zmroku.

(2008)

Wszechogarniająca zieloność

Kiedyś maj był zaliczany do wiosny jednoznacznie,
dziś jest już przez niektórych uznawany za miesiąc letni; jako
dowód pokazują oni zieleń nadrzewną, która z groszkowej przechodzi
w soczystą. Niezależnie jednak od odcienia, zieleń majowa robi
już z pejzażem miejskim to, co zawsze, to znaczy ożywia go, zdobi
i zasłania.

Mam zięcia Francuza, który – gdy przyjechał
do Warszawy po raz pierwszy w życiu – powiedział, że Warszawa
bardzo mu się podoba. Ponieważ chłopak wychował się w Paryżu
w odległości stu metrów od katedry Notre Dame, potraktowałem
tę pochwałę jako dość prymitywną próbę podlizania się
teściowi. Na pytanie kontrolne: „A dlaczego?” też był spryciarz
przygotowany, bo odpowiedział bez mrugnięcia okiem: „Bo dużo
zieleni”. Pomyślałem sobie wtedy, że rzeczywiście, jeżeli trudno
miasto za coś pochwalić, to chwali się je za to, że przynajmniej
mało je widać zza krzaków.

Ale rola zieleni jako przysłaniacza nie zawsze jest
pozytywna. Kiedy bujna zieleń pokrywa popularne wśród ludności
wysypiska śmieci nad Wisłą, to oczywiście cieszyć się z tego
należy. Ale gdy gęste listowie potężnych drzew zasłania te nieliczne
budowle, którymi możemy się pochwalić – już nie jestem taki
pewien. Zdałem sobie z tego sprawę niedawno, podczas ostatniej zimy,
wyjątkowo mało śnieżnej, kiedy to nagle moim zdumionym oczom ukazał
się szereg atrakcyjnych fragmentów architektury, których dotychczas nie
zauważałem, i pomyślałem sobie z prawdziwym żalem, że w lecie
już tego pięknego widoku nie będzie, bo przecież drzewa pokryją
się liśćmi i go zasłonią.

To pewnie zabrzmiało jak czysta herezja, ponieważ
nauczyliśmy się traktować zieleń miejską jak świętość. Tymczasem
w mieście, nawet w Warszawie, można spotkać budynki znacznie
piękniejsze od drzew. W Warszawie takiej architektury jest mniej niż
w innych miastach, więc tym bardziej nie powinniśmy się poddawać
nabytemu w ostatnich latach stereotypowi, że w mieście zieleń jest
najważniejsza i drzewom wszystko wolno. Mogą stać wszędzie, gdzie
wyrosły, i wara nam od nich.

Oczywiście zieleń w mieście jest potrzebna, mamy
w Warszawie parki – i bardzo dobrze, może jest ich za mało, ale
chyba nie, mamy zieleń nieuregulowanej Wisły i nadprodukcję ogródków
działkowych. Za to miasta mamy za mało i to nie tylko w okolicach
Pałacu Kultury. Bardzo rzadko ktoś ośmiela się powiedzieć publicznie,
że zieleń – wszędzie, gdzie nie jest parkiem – powinna istnieć
w rozsądnych proporcjach. Walka o każdy krzaczek w mieście jest
całkowicie pozbawiona sensu, a tak niestety podchodzą do sprawy
szlachetni zapaleńcy, ochoczo wspierani przez stołeczne dodatki
ogólnopolskich gazet, dla których ideałem pejzażu miejskiego jest
Puszcza Białowieska. Tak się niestety składa, że wciąż jeszcze
znaczna część warszawskiej zieleni to zieleń, która zaanektowała
miejsca po zburzonych budynkach. Wprowadziła się w charakterze dzikiego
lokatora i prędzej czy później będzie musiała się z tych miejsc
wyprowadzić, bo miasto jest miastem i coś murowanego czasem w nim
postawić trzeba. I to nawet za cenę wywiezienia jakiegoś drzewka. Wraz
z ekologiem, który się przykuł.

(2008)

Unieważnić!

Pałacu Kultury nie pokocham nigdy, ale przestałem
marzyć o jego rozebraniu.

Zdanie powyższe to zwięzłe streszczenie kompromisu,
do którego dochodziłem całymi latami. Tak się składa, że pamiętam
ten kawałek Warszawy jeszcze sprzed Powstania. Na Marszałkowską,
niedaleko rogu Świętokrzyskiej chodziłem do przedszkola Pani
Chełmońskiej, które potem było tajną pierwszą klasą. Po wojnie
chodziłem jeszcze w prawie to samo miejsce do ocalałego kina Stylowy,
jedynego kina z aż dwoma balkonami. Do dziś pamiętam, jakie to na
mnie robiło wrażenie.

Potem władza ludowa przyjęła prezent od towarzyszy
radzieckich. Przygotowując miejsce pod prezent, zmiażdżyła wszystko,
co spokojnie nadawałoby się do odbudowy, zniszczyła wszystko, co się
z wojny ostało, i powiedziała towarzyszom: „Pażausta, niszczcie
dalej, budując po swojemu”.

Jeździłem do gimnazjum na Mokotów tramwajem
i codziennie oglądałem powstający prezent. Początkowo mi się –
o dziwo! – podobał. Mimo tęsknoty za starą Warszawą i mimo
całej odrazy do wszystkiego co radzieckie (odebrałem prawidłowe
wychowanie, a ponadto miałem już jednak własny rozum). Niestety,
wkrótce potem goła, prosta konstrukcja wypełniona została ścianami,
całość ozdobiona wszystkim, co tylko mogło przypominać budowle
moskiewskie i wyszło, co wyszło. Tutaj bardzo proszę, żeby mi
nikt nie tłumaczył, że takie same wieżowce można znaleźć na
Manhattanie. Pałac Kultury miał być moskiewską pieczęcią –
i był. Miał stanowić dowód i symbol całkowitej podległości
PRL-u wobec ZSRR – i stanowił. Miał nas porażać bezczelną
obcością swojej architektury – i to zadanie spełniał. Działał na
podświadomość każdego obserwatora, sącząc mu do mózgu przekonanie
o absolutnej władzy nowego okupanta.

Minęło ponad pół wieku. Pałac już zmalał dzięki
otoczeniu, a także dzięki zegarowi (świetny pomysł!), obrósł
nową tradycją, nowymi znaczeniami, jest czymś już mniej obcym,
czymś w rodzaju zdobycznego czołgu albo niemieckiego hełmu, na
którym polski powstaniec wymalowywał biało-czerwoną wstążkę. Ale
wciąż dezorganizuje miejsce, które powinno być wizytówką miasta
i wydatnie przyczynia się do jego ogólnej szpetoty.

W kolejnych projektach, od pierwszego – moim
zdaniem – skandalicznego, który przewidywał bulwar dookoła Pałacu,
poprzez wszystkie kolejne, wciąż pokutuje nadmierny szacunek do tej
budowli. I dlatego wciąż nie ma nadziei na – cieszące oko –
centrum Warszawy.

Zgadzam się z Wami, Rodacy, przywiązaliście
się do Pałacu – okej, nie należy go rozbierać ani
przebudowywać. Ale trzeba go zdetronizować! Budując obok coś
lepszego. Piękniejszego. Może większego, choć niekoniecznie; zdolni
architekci mają sposoby, by coś unieważnić optycznie. Pałac trzeba
pozbawić dominacji. Nie ze względów ideologicznych; nie, z pobudek
czysto praktycznych: tylko zerwanie z brnięciem w ślepą uliczkę,
jakim są wszelkie próby podporządkowania zabudowy całej okolicy
Pałacowi Kultury, i przyjęcie koncepcji, że Pałac unieważniamy,
pozwoli wreszcie na zagospodarowanie środka miasta zgodnie z potrzebami
Warszawy, desperacko łaknącej centrum, którego przynajmniej nie
musiałaby się wstydzić.

(2008)

Wielka płachta na wielką płytę

W Warszawie trwa akcja przeciwko gigantycznym reklamom
zasłaniającym fasady budynków. W prasie można przeczytać teksty
przeciwko reklamom. Że szpecą. Tymczasem ja codziennie mijam całe
szeregi budynków, o których sobie myślę, że zasłonięcie ich
najbrzydszą nawet reklamą poprawiłoby urodę miasta w sposób
radykalny. Przeróżne biurowce z lat sześćdziesiątych
i siedemdziesiątych, bieda-plomby powtykane między cudem ocalałe
przedwojenne kamienice, jakieś pawilony handlowe – to wszystko
mogłoby spokojnie zniknąć pod reklamami. Są w Warszawie nawet
całe przestrzenie, gdzie już nie poszczególne budynki, ale
całość zabudowy jest tak brzydka, że w takiej okolicy miasto
powinno zachęcać reklamodawców, oferując taryfę ulgową, a może
nawet przyjąć zasadę, że im większa reklama, tym mniej się za
nią płaci. Pamiętać też warto, że ekonomiczne myślenie ma swoje
nieodparte racje i jeżeli coś chce się na przykład wyremontować,
to trzeba mieć na to pieniądze. Gdy zgłasza się firma z propozycją,
że wspomoże remont finansowo, to naprawdę można przeboleć reklamy na
fasadzie. W wielu przypadkach mamy alternatywę: albo fasada przykryta
reklamą, albo chałupa się rozleci. Jak będziemy kiedyś bardzo
bogaci, to będziemy remontować za własne pieniądze i wszelkie
propozycje cynicznych reklamodawców, którzy chcieliby nas podstępnie
dofinansować, odrzucimy ze wzgardą. Na razie jednak bym się z tym
nie wychylał.

Nie jestem miłośnikiem reklam, dwa lata temu nawet
miałem zamiar podjąć akcję przeciwko gigantycznej reklamie, która
wisiała na największej chyba w Śródmieściu powierzchni reklamowej
zasłaniającej budynek, nad rotundą PKO. Reklama przedstawiała
dziewczynę, z zachwytem wpatrującą się w telefon komórkowy
swego chłopaka, przy czym namalowane to było tak, że w pierwszej
chwili każdemu się wydawało, że chłopak zachwycił dziewczynę nie
telefonem, ale pewnym szczegółem swej anatomii. Z akcji zrezygnowałem
z powodu braku czasu i ogólnej niechęci, ale do dziś pamiętam tę
reklamę i uważam ją za skandal.

Nie jestem więc entuzjastą reklam, chciałbym tylko
zaproponować traktowanie ich ze zrozumieniem, pewnym pobłażaniem,
czasem jako zło konieczne, a czasem jako elementu dającego trochę
koloru i optymizmu.

Na koniec pociecha dla warszawiaków cierpiących
z powodu reklam. Byłem niedawno – tak mi się szczęśliwie
ułożyło – w Wenecji. Idę ja sobie na plac św. Marka i co
widzę? Potężny kawał fasady Pałacu Dożów przykryty od góry do
dołu olbrzymią reklamą nowych modeli samochodu Lancia. Pod spodem
remont. Słynny Most Westchnień ledwo wyziera spod płacht. A po drugiej
stronie, na jakimż to tle setki turystów mogą oglądać kolumnę ze
wspaniałym, dumnym, skrzydlatym weneckim lwem? Na tle ohydnego faceta
reklamującego zegarki marki Swatch. No i trudno. Trzeba się z tym
pogodzić, tłumacząc sobie, że może dzięki temu to wszystko jeszcze
jakiś czas postoi.

(2008)

Warszawa odkrywana składakiem

W tym roku przypada osiemdziesiąta rocznica urodzin
Stanisława Barei. Staszek (przyjaźniliśmy się i współpracowaliśmy
przy kilku filmach) urodził się w Warszawie przy ulicy
Sieleckiej. Rodzina była solidna, mieszczańska, Staszek odebrał więc
staranne patriotyczne i zdecydowanie antysocjalistyczne wychowanie,
co niewątpliwie daje się odczuć w jego filmach. Maturę robił
w Jeleniej Górze, studiował w Łodzi, a filmy kręcił na ogół
w Warszawie. Prowokacyjnie twierdził, że najchętniej na Mokotowie,
blisko domu, żeby móc wpaść w przerwie na obiad własnej roboty. Był
smakoszem i kucharzem natchnionym. Gdyby go wylali z reżyserii
(raz rzeczywiście o mało co nie usunęli go jako wroga klasowego),
na mur-beton zostałby restauratorem. Ale to były tylko żarty z tym
obiadem. Naprawdę pieczołowicie dobierał plenery, tak zwane obiekty
istniejące, wnętrza, i zawsze robił to osobiście.

Jeździł po całej Warszawie na rowerku typu
składak (małe kółka, potwornie ciężki, bez przerzutek)
i wyszukiwał. Nie lubił budowanych dekoracji. Uważał,
że nic nie zastąpi autentyku. W Nie ma róży bez
ognia wszystko kręciliśmy w prawdziwych obiektach i nędza
socjalistycznego budownictwa wyłazi tam z każdego kadru. A kiedy
zależało mu na radosnym nastroju (bohater dochrapał się prawdziwego
mieszkania), to czekał długo, aż zakwitną magnolie na placu Trzech
Krzyży. Prawdziwe oczywiście, choć ówcześni reżyserzy potrafili
zamawiać sobie wszystko u scenografów, łącznie ze słoneczną
plażą w styczniu. Pokazał to Staszek w Misiu
na przykładzie kota przebranego za zająca. Staszek był swego rodzaju
odkrywcą: w Mężu swojej żony chyba jako
pierwszy efektownie sfilmował szerokie schody prowadzące od dawnego
pałacu Branickich do parku przy Rozbrat i zapoczątkował ich wielką
karierę. Schody grały potem w niezliczonej liczbie filmów, a nawet
w reklamach – w takiej reklamówce na przykład wbiegał na nie Piotr
Fronczewski; i na tym się na pewno nie skończy się ich kariera.

Kiedyś Bareja chciał nakręcić film całkowicie
poświęcony Warszawie. Coś w rodzaju komediowej wersji
Robinsona warszawskiego (tytuł pierwotny,
zmieniony potem na Miasto nieujarzmione, bardziej
odpowiadający zawartości filmu po propagandowych poprawkach) –
był to film z Janem Kurnakowiczem, który ukrywa się w ruinach
Warszawy po kapitulacji Powstania. Tym razem Robinsonem w bezludnej
resztce miasta miałem być ja. Miałem wątpliwości, czy taki temat
można łączyć z komedią gagów; Staszek przekonywał, że można
i że nawet łatwiej będzie przemycić to, co obaj myślimy o Armii
Czerwonej i jej roli w wykańczaniu miasta. Któregoś dnia przyszedł
do mnie rozemocjonowany, bo odkrył, że na Książęcej są świetnie
zachowane stare szyny tramwajowe (przed Powstaniem Warszawskim kursowała
nimi „dwójka”) biegnące od Nowego Światu w dół aż do Ludnej,
a ponieważ – przekonywał – wciąż są na chodzie stare tramwaje,
to musimy wstawić do scenariusza scenę, w której wagon przypadkiem
się uruchamia na szczycie i w szaleńczym pędzie zjeżdża
w dół ze mną (usiłującym go zatrzymać) na pokładzie. Obaj
uwielbialiśmy Bustera Keatona i Harolda Lloyda i dużo sobie po tej
scenie obiecywaliśmy. Nie dali nam tego nakręcić. I wielu innych
scenariuszy. Niestety. Staszek nie doczekał lepszych czasów.

(2009)

Od wspomnień opędzić się nie sposób…

Pierwszy obrazek w życiu, który zapamiętałem,
pochodzi z września 1939 roku. Nie wiem, czy dziecko niewiele
ponaddwuletnie mogło w ogóle coś zapamiętać. Wciąż mi się jednak
wydaje, że tak, pamiętam wnętrze wiejskiej chaty, rodzinę dającą
znaki, żebym nie podchodził do okna, i sznur niemieckich motocyklistów
na szosie. Nasze chwilowe schronienie znajdowało się na prawym brzegu
Wisły – w Cegłowie. Rodzina usiłowała oddalić się od Niemców,
którzy, owszem, byli spodziewani (przez chwilę!) w zachodniej części
kraju, no ale żeby mieli sforsować Wisłę? W to nikt w rodzinie
nie wierzył.

Pytałem ojca po wojnie, co czuł i co czuli jego
koledzy, oficerowie rezerwy, kiedy – broniąc Gdyni – zaczęli
przegrywać. Odpowiedź była krótka: bezbrzeżne zdumienie. Przecież
Polska tak wspaniale się rozwijała! Rodzice przed wojną jeździli na
plażę w Copotach (tak zawsze nazywali Sopot) i z pewną wyższością
patrzyli na podobnych im młodych Niemców, którym powodziło się
wtedy gorzej.

No cóż. Niemcy, zamiast dobrze zarabiać, pod
presją hitlerowskiego totalitaryzmu oddawali wszystko na zbrojenia,
dzięki czemu we wrześniu 1939 roku mogli przedefilować przede mną
na motocyklach.

Potem dziadkowie i mama ze mną wrócili
na lewy brzeg, na Czerniakowską i – nie tracąc optymizmu –
pogrążyli się w czekaniu na inwazję sojuszników zachodnich. Uczciwie
powiem, że to już nie z moich wspomnień osobistych; baaardzo dobrze
myślę o mojej pamięci, ale wszystko ma swoje granice.

O wrześniu 1939 roku opowiadała mama. Ale starała
się omijać wszystko, co tragiczne. Najlepiej zapamiętała pewnego
warszawiaka, który podczas jednego z pierwszych bombardowań gnał
ulicą, w panice ściskając to, co porwał z domu jako rzecz
najpotrzebniejszą: telefon. (Młodzieży współczesnej dopowiadam,
że nic był on komórkowy).

Dopiero niedawno, oglądając archiwalne
zdjęcia Warszawy z lat 1939–1944, zobaczyłem, jak wielkie były
zniszczenia w pierwszej fazie wojny, ile było gruzów, rumowisk
i szczerbatych ulic, co zupełnie nie zgadzało mi się z mocno
utrwalonym w głowie obrazem Warszawy przedpowstaniowej, miasta pięknego
i przede wszystkim niezniszczonego. Mógł ten obrazek powstać już
potem, pod wpływem przejmującego kontrastu między Warszawą przed
i po Powstaniu, ale mógł też być wynikiem odpowiedniego doboru tras;
mama, prowadzając mnie do parku Ujazdowskiego czy do przedszkola na
Marszałkowską, zapewne starannie omijała gruzy.

Co