Strona główna » Obyczajowe i romanse » Świt o zmierzchu

Świt o zmierzchu

4.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-7386-342-2

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Świt o zmierzchu

Opowieść o losach niegdyś oklaskiwanego artysty, potem prześladowanego opozycjonisty, wreszcie, gdy nastała wolność, przez krótki okres prominentnego działacza politycznego. Gdy go poznajemy, rozczarowany wolnością, o którą walczył, pędzi żywot bezdomnego. I pisze powieść o przedziwnych początkach pierwszego niepodległego państwa w Afryce, Liberii, kreuje bohatera tamtego zdarzenia, jak on uwikłanego w dylematy wolności. Bo też co to znaczy: wolność? Oto podstawowe pytanie, które stawia autor tej intrygującej, wartko opowiadanej historii, nie pozbawionej napięć znamionujących dobry thriller. A ponad to, jest to rzecz o miłości. O miłości tak niezwykłej i niemożliwej, jak Świt o zmierzchu.

Polecane książki

Książka adresowana jest do osób, które odczuwają, że codzienne życie nie daje im satysfakcji, odmierzają czas od poniedziałku do weekendu albo od urlopu do urlopu i trwają w przeświadczeniu, że to co najlepsze właśnie się skończyło. Żyją w sposób będący bardziej strategią przetrwania niż spełnieniem...
Na smuteczki, na chandrę, na to że liście opadają, wirują, w locie żółkną i brązowieją. Na zamęt wtorkowy, na zamęt środowy, czwartkowy i piątkowy (oj, nie, w piątek nie ma go ;-) Na melancholię, że pada, na słońce jak pomarańcza nad głowami niskie (i drzewami i blokami i domami). Na tych osza...
Zaskakująca współczesna realizacja postulatów, które głosili już moderniści. Tekst rozpada się na kilka części i planów, a każdy z nich staje się odrębną całostką w ramach tego niewielkiego objętościowo utworu. Najbłahsza scena urasta tu do rangi małego językowego arcydz...
Związek Radziecki, koniec lat 40. ubiegłego wieku. Ofiary Wielkiej Czystki, skazańcy, którzy od lat uznawani są za zmarłych, znów pojawiają się w życiu swoich bliskich. Spotkania zawsze są przelotne, a dziwne zachowanie i przerażający wygląd byłych więźniów sprawiają, że świadkowie starają się jak ...
Wszyscy znają koniec tej opowieści. Syrena, książę, pocałunek prawdziwej miłości. Lecz przedtem była trójka przyjaciół – jedna z nich wzbudzała strach, drugi pochodził z rodziny królewskiej, a trzecia nie żyła. Po tym, jak jej najlepsza przyjaciółka, Anna, utonęła,...
Emily Richardson włamuje się do biura rosyjskiego milionera Saszy Virszilasa. Chce wykraść dane, które pomogą oczyścić jej ojca z zarzutów. Przy okazji niechcący poznaje plany Saszy dotyczące ważnej transakcji. Emily postanawia zagrać vabank i szantażuje Saszę. Virszilas przyjmuje ...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Stanisław Brejdygant

STANISŁAW BREJDYGANT

ŚWIT O ZMIERZCHU

Konwersja do formatu EPUB: Virtualo Sp. z o.o.virtualo.eu

Cytat

Nie ma powodu, aby dobrze opowiedziana historia przypominała rzeczywistość. Rzeczywistość ze wszystkich sił stara się przypominać dobrze opowiedzianą historię.

IZAAK BABEL

I

Raz po raz płomyki jak błędne ognie, pojawiały się na stromej ścianie Śmieciowej Góry. Zmierzchało. On ciągnął swoją opowieść:

Hilary Teague przyprowadził stryja do portu. To tutaj jego stryj kilka miesięcy temu postawił stopę na nabrzeżu, na terytorium pierwszego wolnego państwa w Afryce. On sam nosił w sobie obraz utrwalony na pożółkłej kliszy pamięci dziecka. Było mglisto owego dnia, gdy tu przybyli, i mgła, to pamiętał, miała właśnie szarożółty kolor. Ich statek, potem dowiedział się, że nazywał się „Nautilius”, zarzucił kotwicę z dala od brzegu. Dopłynęli na ląd łodziami. Zastali tam byle jak sklecony barak i kilku czarnych jak oni, nieufnych mężczyzn; kobiety i dzieci ukryte były w buszu. Skąd mieli wiedzieć ci czarni, czy aby na pewno przybysze to bracia ze Zjednoczonych Stanów Ameryki i czy pojmują, że przybyli do Kolonii Wolnych. Mogli być przecież łowcami niewolników. No ale wyjaśniło się, że jest tak, jak biały gubernator w bostońskim porcie zapowiedział. Po roku od przybycia pierwszych, statkiem „Elizabeth” – potem będą uczyć w szkołach, że to był taki ich „Mayflower”. Tamten statek płynął ze wschodu na zachód, ze starej do Nowej Anglii, z białymi, którzy chcieli żyć w wolności w ziemi obiecanej. Tymczasem rodzice Hilarego i inni osiedleńcy przyszłego państwa o nazwie Wolność, płynęli w odwrotną stronę, z zachodu na wschód, właśnie z Nowej Anglii do swojej ziemi obiecanej, z której wcześniej ich przodków – ba, tylko, kto mógł wiedzieć, z którego miejsca – porwano jako niewolników. I teraz ci czarni, podobnie jak tamci biali, jedni i drudzy dobrzy chrześcijanie, chcieli w pokoju założyć nowe państwo i rządzić w nim zgodnie z przykazaniami bożymi. No i podobnie jak tamci biali, owi czarni dopiero na miejscu przekonali się, że nie da się państwa założyć inaczej niż siłą. Bo zawsze ktoś ziemię, do której przybywasz, zamieszkuje. I zawsze traktować cię będzie jak intruza. Tego przecież uczy Biblia, o ludzie Izraela, który krwawym podbojem zdobył krainę Kanaan. Przez całe dzieciństwo Hilary wzrastał w strachu przed napaścią wojowników plemion Ba Caia, Tamu albo Sao Boso. Później, gdy dorósł, okazał się najodważniejszy z tych, którzy przybyli. Wchodził w busz i dalej w dżunglę i rozmawiał z wojownikami a potem z wodzami, których należało traktować jak królów. Przemawiał siłą ducha. I rękami. Po jakimś czasie nauczył się języków dzikich braci, a każde plemię mówiło innym. Z pierwszej wizyty, pamięta, wrócił po wielu dniach. Już było po uroczystościach pogrzebowych, w ich kościele Baptystów modlono się za jego duszę. Wrócił nagi. Królowi Ba Caia spodobał się najpierw jego zegarek z łańcuszkiem, potem plastron z błyszczącą szpilką pod szyją, a potem cała reszta. Przez lata król Ba Caia będzie się ubierał w jego surdut. Ale pozostaną przyjaciółmi. Królowie Ba Caia i Sao Boso pierwsi postawią krzyżyki pod traktatem ustanawiającym z trzech hrabstw: Montserrado, Grand Bassa i Sinoe – to ostatnie zwane również Missisipi w Afryce – Kolonię Liberii, czyli, na co nikt nie zwrócił uwagi, smakowicie absurdalny twór: Kolonię Wolności. Nie trwała długo. Powstało jeszcze kilka hrabstw, przekonano w ten czy inny sposób, siłą albo perswazją, jeszcze kilka plemion i po paru latach, w 1839 roku Kolonia zmieniła nazwę na Wspólnotę. A teraz właśnie, za kilka dni, miała stać się ona pierwszym niepodległym, nowoczesnym państwem w Afryce, krajem wolności, Liberią. I Hilary Teague szykował się do misji powierzonej mu przez Zarząd Wspólnoty i gubernatora, który z chwilą ogłoszenia niepodległości miał ustąpić z urzędu – otóż Hilary Teague miał popłynąć do dalekiego Londynu z listami uwierzytelniającymi, które złoży królowej Wiktorii, wprowadzony przez Lorda Strażnika Pieczęci do Buckingham Palace jako pierwszy ambasador wolnego państwa w Afryce. Dwór i parlament już wydały stosowne oświadczenia. Uznają suwerenność maleńkiego państwa na kontynencie, na którym w tej części, poza sąsiednim Sierra Leone, nie było brytyjskich posiadłości. Zainteresowanie Imperium sięgało bardziej środka i wschodu kontynentu. Może to świetny pomysł – zastanawiali się pewno lordowie, chichocząc z dobrego dowcipu, który zarazem miał być zręcznym manewrem dyplomatycznym – doprawdy świetny pomysł, utrzeć nosa tym bezczelnym jankesom, którzy wymyślili, pewno na złość Brytyjczykom, wolną Liberię, a teraz sami nie kwapią się tego państwa byłych niewolników uznać za wolne i suwerenne.

Hilary Teague miał wiele do przemyślenia i bardzo chciał choć częścią swych myśli podzielić się ze stryjem. On, o którym szeptano w pokojach i na korytarzach w budynku Administracji, że kto wie, może będzie kandydować na stanowisko pierwszego prezydenta, on umęczony brzemieniem odpowiedzialności, pragnął rady, potrzebował jej jak powietrza. Przez całe lata wzrastał w kulcie stryja, który był prawdziwym bohaterem czarnych. Nie dane mu było przypłynąć wraz z nimi, na statku „Nautilius”, do brzegu Afryki. Siedział wtedy przykuty do ściany na plantacji swego pana, kongresmana z Wirginii. Prośby o łaskę nie poskutkowały. Stryj, młody silny czarnuch, pełen niepokonanej dumy, odmówił przeproszenia swego właściciela. W porze wielkiego buntu pod wodzą Nuta Turnera, to on skrzyknął powstańców z Wirginii. Karę śmierci zamieniono mu na lata spędzone w lochu, a potem na plantacji więziennej. Był już stary i bardzo zmęczony, gdy Hilaremu Teague udało się, przy użyciu wszelkich możliwych wpływów, umieścić stryja na statku, tym razem noszącym sławne imię Jeffersona, na którym dotarł wreszcie do brzegu Afryki. W przededniu ogłoszenia niepodległości.

Hilary Teague pocił się. Przywykł tu do wilgotnego upału i wydawało się, że potrafi go znosić. Zawsze nienagannie ubrany w lakierowane pantofle, wełniane sztuczkowe spodnie, koszulę z mankietami spiętymi złotymi spinkami, z głową podtrzymaną sztywnym wysokim kołnierzykiem, z plastronem zdobionym brylantową spinką, w obcisłej kamizelce i w surducie. Głowę okrytą miał tym razem modnym, przypominającym przecięte w pół jajo, kapeluszem. Przy oficjalnych okazjach i wieczorami nosił cylinder. Hebanowa laska ze srebrną rączką dopełniała godnego uniformu wyższego urzędnika administracji Wspólnoty zwanej Liberią.

– Nie uważasz stryju, że jest dziś szczególnie gorąco?

– Uważam, że jest tak samo jak wczoraj. I uważam, synu, że mówisz jakbyś czytał z gazety. Jeśli chcesz mi coś powiedzieć, a widzę, że chcesz, mów. Prosto. I zdejmij to, co nosisz na sobie. A przynajmniej się porozpinaj, będzie ci wygodniej.

– Podoba mi się ten czarny stryjo – odezwał się jeden ze słuchających. Twarz miał amarantową, pokrytą nierównym, siwym zarostem, resztki spoconych włosów przyklejały mu się do czaszki. – Kurwa, czuję, że zaraz coś mądrego zasunie. Zna życie, w pudle, i to jakim, się nasiedział. Ty, Świętyboży, bądź gospodarz, podstaw jakieś naczynia. Widzisz te połówkę? – wyciągnął butelkę przed siebie. – I okno, kurwa, otwórz, bo duszno tu jak w tej Afryce.

– Ale tam nie śmierdziało – odezwał się drugi z gości. Ten dla odmiany blady i chudy. Jakby chorowity. A do tego albo przed chwilą ogolony, albo taki bez zarostu.

W małej izbie przypominającej wnętrze kartonu z wyciętym otworem na okno były jeszcze dwie osoby, gospodarz nazwany Świętyboży, stary nobliwy mężczyzna o głęboko osadzonych oczach, które słały uważne spojrzenie, i ten, który czytał ze zmiętych kartek, zwany Profesorem. O nim będzie cała ta historia, więc jaki jest, jaki był, jaki mógłby być – przyjdzie czas opowiedzieć. Teraz tylko wygląd. No więc na swoje sześćdziesiąt wygląda. Czuje się w nim pewne znużenie, w mówieniu, w gestykulacji, w sposobie poruszania się – ale to jeszcze nie starość. Coś jakby trwanie w zamyśleniu. Rodzaj skupienia. I czuje się w nim siłę. Ta siła da nieraz znać o sobie. On jej nie nadużywa, on ją ma. Sylwetka bez zarzutu. Ani tęgi, ani zbyt chudy. Chodzi lekko pochylony do przodu. Twarz dobrze wyrzeźbiona, rysy regularne, dość grube. Nos prosty, wyrazisty. No i oczy. Często zmrużone, przymknięte. Gdy je jednak otworzy, wydają się duże. I jakby zmieniały kolor. Chwilami zdają się przezroczyste, szarozielone, ale bywa, że gęstnieją, stają się ciemne. Czaszka dobrze sklepiona, porośnięta rzadkimi siwymi włosami. Ubrany schludnie. Spodnie sprane, wytarte, ale czyste. Dżinsowa kurtka, pod nią flanelowa koszula. Profesor ma na imię Antoni, ma też nazwisko, ale ono nieważne. Ci, z którymi głównie przebywa, z respektem wymawiają jego ksywę. Właśnie zdjął kurtkę i rozpiął koszulę. Przyjął z ręki gospodarza kubek, do którego amarantowy i nieogolony nalał sporą porcję gorzały. Wypił spokojnie jednym, powolnym łykiem, odstawił kubek na stół i powiedział:

– Dobry pomysł. Wypijesz i zaraz mniej śmierdzi.

Świętyboży otworzył właśnie niewielkie okno zgodnie z życzeniem amarantowego. Uderzyło potężną falą smrodu. Płomyki na wznoszącej się niedaleko stromej ścianie Śmieciowej Góry rozbłysły teraz jaskrawo. Było już ciemno.

– Chce się wam jeszcze wrócić do Afryki? – zapytał Antoni.

– Nawijaj Profesor. Przynajmniej jeszcze co ten czarny stryj temu wystrojonemu palantowi zasunie.

– Ano zasunie.

Antoni sięgnął po leżące na stole kartki i znalazł właściwe miejsce.

Hilary Teague rozejrzał się dookoła niepewnie, ale przynaglony spojrzeniem stryja i ledwie czytelnym uśmiechem, w którym nie sposób było nie dostrzec ironii, najpierw odpiął spinkę ściskającego mu szyję kołnierzyka, by po chwili, już z pełną determinacją, ściągnąć surdut. Po krótkim namyśle rozpiął nawet kamizelkę. Surdut Hilary Teague położył na ławce i poczekał aż stryj usiądzie. Jeszcze raz rozejrzał się dokoła i gdy z ulgą stwierdził, że w zasięgu wzroku nie ma nikogo z jego ludzi, także przysiadł.

Nieopodal nich pracowała duża grupa nagich, przyodzianych tylko w przepaski na biodrach, mężczyzn. Na twarzach mieli wymalowane białe, podłużne pasy. To byli tubylcy dozorowani przez strażnika ze swego plemienia. Ten miał przez ramię przerzucony kawałek barwionego czerwienią płótna a w ręku rodzaj dzidy zwieńczonej wypełnioną czymś wyschniętą skorupą owocu. Potrząsał dzidą rytmicznie i owoc wydawał sypkie dźwięki jak grzechotnik. Czarni tubylcy w rytmie dyktowanym przez nadzorcę dźwigali, po kilku, głazy zgromadzone na brzegu i spychali je do wody.

– Ci się nie liczą – powiedział stryj Hilarego, pochylając się i wspierając łokcie na kolanach. Powiedział to cicho, jakby do siebie, ale wiedział, że siedzący obok młody człowiek słucha go uważnie. Słucha i nie rozumie. -Czy oni są wolni? – tym razem stryj głośno wypowiedział pytanie. Głową wskazał na spychających głazy tubylców.

– Ależ stryju, w tym kraju…

– Pytam, czy są wolni?

– Nie są przecież niewolnikami. Król Tamu przysyła grupy do pracy. Taką zawarliśmy umowę.

– I płacisz królowi Tamu świecidłami i perkalem. Mam nadzieję, że nie alkoholem. A oni są własnością swojego króla.

– Ależ stryju, jak można zwyczaje głęboko zakorzenione pozmieniać ot tak, na żądanie.

– Otóż to. Są tacy, którzy twierdzą, że można.

– Ale my, chrześcijanie.

– My – to kto?

– No. my, obywatele Liberii. Ty, ja.

– Mnie zostaw. Jeszcze nie powiedziałem, czy chcę tu być obywatelem. No, kto jeszcze?

– Wszyscy z cenzusem posiadania czegokolwiek, mówiący po angielsku.

– Oni – wskazał stryj – nie mówią po angielsku i nie wiedzą, co to jest posiadanie. Sami są własnością. Ale nie są niewolnikami, powiadasz, bo nie chodzą skuci, jak ja chodziłem przez lata. – Wyciągnął przed siebie ręce, mankiety flanelowej koszuli podniosły się i Hilary zobaczył wrzeźbione głęboko w nadgarstki ślady kajdan.

– Niech Bóg wybaczy ciemiężycielom – wyszeptał wstrząśnięty.

– Boga lepiej zostaw. I dlaczego niby miałby wybaczać? Stworzył człowieka jakim jest. Z potrzebą okrucieństwa i przemocy. Także miłosierdzia, które daje dobre samopoczucie. Ci sami kongresmani każą chłostać swoich czarnuchów na plantacjach – i ci sami uchwalają akt o stworzeniu państwa wolnych czarnuchów w Afryce. Ci sami gnębią, modlą się i rozdają jałmużnę. – Stryj ściągnął mankiety koszuli. Milczał dłuższą chwilę zanim się odezwał: – Mówiłeś tym tutaj o wolności? Podobno znasz ich język.

– Nie zrozumieliby – odpowiedział po chwili Hilary Teague, jakby zawstydzony.

– Nie zrozumieliby. Masz rację. Są podobno języki, w których w ogóle nie ma słowa wolność. A czy ty wiesz, co to znaczy?

– Co?

– No – wolność.

– Stryju!… – wykrzyknął Hilary Teague i nagle zamilkł.

– Czekam. Słucham.

– Wolność to.

– No?

– To możność stanowienia o sobie. To.

– Zastanów się, czy też nie możność stanowienia o innych.

– Nie!… To znaczy.

– Zastanów się. Przez ostatnie kilka lat, jak wiesz, byłem „wolny”. Wykupił mnie miłosierny biały i zrobił wolnym służącym. To był wykształcony człowiek, nie zabraniał mi brać książek z biblioteki. Dużo przeczytałem. Platonowi ani jego mistrzowi Sokratesowi do głowy nie przyszło, żeby wolni obywatele Aten nie mieli stanowić o losie niewolnych. A nasi Ojcowie Założyciele? Nazwisko pierwszego prezydenta na zawsze będzie symbolem wolnego państwa tych, którzy się zbuntowali przeciw królowi angielskiemu, ale plantacje tego prezydenta w Wirginii uprawiały czarnuchy, niewolnicy. Podobno był tylko jeden taki zwariowany generał, miał po indiańsku brzmiące nazwisko – Kostiushko – ten wszystkie pieniądze, nagrodę od Kongresu za służbę Stanom Zjednoczonym przeznaczył na wykupienie czarnych.

– Bo wolność, prawdziwa wolność – wykrzyknął nagle Hilary Teague – to równość szans!

– Opamiętaj się chłopcze! Nie myl równości z wolnością.

– Więc kto jest wolny stryju?

– Na pewno nie oni – stryj wskazał na tubylców spychających głazy. – Ale też oni nie wiedzą co to wolność, nie mają jej wyobrażenia, a więc można powiedzieć, że są wolni od marzenia o wolności. Może to ty jesteś mniej wolny od nich – powiedział nagle, spoglądając uważnie na Hilarego Teague. Ten długo nie mógł pojąć słów, które usłyszał.

– Stryju… – wyksztusił wreszcie.

– Bluźnię, co?

– Może ja wobec tego nic nie rozumiem?

– Może. A może przywykłeś myśleć innymi myślami niż ja? Może inaczej nazywasz sprawy i rzeczy? Kto to wie? Kto z nas jaśniej widzi, kto głębiej pojmuje? Wolność się ma albo nie. To ty ją sobie nadajesz. Pojąłem to w lochu. To było jak objawienie. Jakbym odnalazł w sobie skarb. Od tej chwili wiedziałem, że nie dam się złamać. Bo utraciłbym skarb. Ten prawdziwy, bez którego życie nic nie jest warte. – Zamyślił się, podjął dopiero po długiej chwili: – Przez wiele miesięcy, może ponad rok, nie widziałem światła. Następnego dnia, po tym odkryciu, po raz pierwszy wyprowadzili mnie na dziedziniec. Oślepłem. Ale potem odzyskałem wzrok. I kiedy już pracowałem na plantacji więziennej, zaczęła do płotu przychodzić bardzo piękna, młoda kobieta. To była żona naczelnika twierdzy. Odczytałem w jej spojrzeniu cierpienie. Potem dowiedziałem się, że nie mieli, nie mogli mieć dzieci. Chciała pomóc sobie, litując się nade mną. Nie pozwoliłem. Odmówiłem przyjęcia litości. Wzrokiem. Bo nigdy nie zamieniliśmy ze sobą słowa. A poznaliśmy się dobrze, o, bardzo dobrze. Przystała na moje warunki. Wspieraliśmy się wzajemnie. Bywało, stała przy płocie kilka chwil, a bywało, że dużo dłużej. Czasami zapadała się wzrokiem w siebie, jakby szukając odpowiedzi na to, co jej wzrokiem powiedziałem. Na ogół odchodziła uśmiechnięta. Kiedy mnie wypuszczali, nie była już taka jak na początku, postarzała się. Ale uśmiech wrzeźbił się w jej twarz, stała się jeszcze piękniejsza. Strażnik przy bramie wręczył mi paczkę. Od niej. Była w niej ta koszula. I zasuszony kwiat. – Długo milczał zapatrzony przed siebie. – Jej może pomogłem zrozumieć to, co sam pojąłem. Czy tobie potrafię, nie wiem. Mój Boże, wolność. Wielka miłość może dać ci wolność. Ale też może ci ją bez reszty odebrać. Albo wiara. Poczytaj psalmy, czytaj całą Biblię. I wiara może ci dać wolność, a może też zniewolić – uśmiechnął się – ja nie powiem, synu, że masz się nagle zacząć inaczej ubierać, ale powiem ci, że nosisz swój strój jak kajdany. I los swój i urząd. A jak zrobić, żeby było inaczej, żeby to był twój wybór, a nie twój nałożony sobie przymus, tego nie wiem. To musisz w sobie sam znaleźć. No i dość na dziś – uśmiechnął się szeroko. -Masz dużo czasu przed sobą. Dużo możesz jeszcze w sobie zmienić. I wokół siebie – dodał poważnie, a po chwili pauzy: – Wiesz, że byłem przez jakiś czas kaznodzieją?

– Słyszałem. I chciałbym, żeby stryj u nas od czasu do czasu nauczał. Rozmawiałem z pastorem.

– Nie synu, nie będę nauczać w świątyni. Pastor na pewno robi to najlepiej, jak potrafi. To, że powinienem rozmawiać z pojedynczym człowiekiem, a nie przemawiać do wielu, to był kolejny mój wybór. Może z podszeptu Pana. Wracajmy. Teraz ja Ci powiem, że dziś szczególnie gorąco. Pewno dlatego to czuję, bo za dużo mówiłem. Nie krępuj się mnie i pozapinaj się jak należy, włóż ten surdut. Gdybyś przeszedł się miastem porozpinany, to nie byłby przecież twój wybór, więc po co? Twoja matka czeka z obiadem, chodźmy.

Antoni zamilkł. Przez dłuższą chwilę wpatrywał się w trzymane w ręku kartki.

– Na razie tyle – powiedział. – Nie wiem, co będzie dalej i czy będzie mi się chciało pisać.

– Ty!… Profesor! Koniecznie! Ja cię!… Potrafisz, kurwa, nawijać! A ten stary czarny, to już mi się tak podoba!… Oj, w życiu! To ci mądrala!… O rany!… – Amarantowy spojrzał na wciąż trzymaną w ręku butelkę opróżnioną do połowy. – Gorzała się chyba zagotowała. Ale to nic, polewam, ciepła będzie smakowała. Jak w Afryce.

Rozlał zawartość butelki do nadstawionych kubków i wszyscy milcząc, w skupieniu wypili.

– No, to spadamy Chudy. Mamy niezłą metę na kimanie – dodał amarantowy tonem wyjaśnienia – na budowie. Ale trzeba tam wskoczyć w sam raz, jak dozorcy się zmieniają. No to. – wyciągnął rękę, którą Antoni uścisnął – jakby co, daj cynk Profesor. Nawijaj. Będę czekał, co te murzyny wykombinują.

Gdy amarantowy z Chudym wyszli, Antoni przez dłuższą chwilę siedział jeszcze, trzymając kartki w dłoni.

– To ma sens – odezwał się Świętyboży.

– Może i ma.

– Pamiętam, jak mi pierwszy raz pomysł opowiadałeś. Ile to lat temu?… Przeczytałeś gdzieś coś o początkach Liberii i powiedziałeś, że nie odpuścisz. – Milczał chwilę. – Dobrze, że teraz dopiero to piszesz.

– Dlaczego?

– Wtedy mówiłeś o paradoksie historii, o jej „krzywym uśmiechu”. I o polityce. Teraz to jest o człowieku…-Świętyboży podniósł się ze stołka, rozejrzał po ubogim wnętrzu. – Zrobię coś. Mam. Pojemy – powiedział.

– Nie, stary. Dziękuję. Musze jechać na Centralny. Należy mi się coś od jednego, napisałem mu odwołanie. Długo nie będę u ciebie. Dwa, trzy dni i wyjadę.

– Bądź ile chcesz. Tak. – Świętyboży wciąż myślał o pisaniu Antoniego – teraz to o naturze człowieka. Czy ona przez całą historię w ogóle się zmienia?

– Trochę pewno tak. Trzymaj – Antoni podał gospodarzowi kartki – dołóż do tamtych. Może coś z tego się uzbiera. I „jakby co”, wydaj to pod byle jakim nazwiskiem.

Antoni wszedł do rozświetlonej hali dworca. Rozejrzał się i od razu rozpoznał kilka znajomych twarzy. Dwóch noclegowiczów stało blisko stolików ustawionych przed barem szybkiej obsługi. Najwyraźniej walczyli z pokusą wydania wyłudzonych groszy na bułę z hamburgerem. Zwyciężył rozsądek. Nocny niedaleko, a buła bez nadzienia mięsnego dużo tańsza. Zostanie na poranny browar. Ruszyli ku wyjściu. Przy jednym ze stolików, pośród podróżnych, Antoni rozpoznał trzech znudzonych tajniaków. W barze pod przeciwległą ścianą hali siedziała cała grupa kieszonkowców. Jedni drugich znali doskonale. Jedni i drudzy popijali kawę. Trwał taki sobie mat. Jedni i drudzy odpoczywali. Porządek panował w hali. Jak zwykle. Od dawna. Jeśli coś się działo, to w podziemiu. Tam Antoni miał zejść za chwilę. Czas wielkich widowisk, tu na górze, skończył się. Zniknęła postać fanatycznego księdza z czerwonym krzyżem na sutannie, który pomstował na „bałwochwalców złotego cielca” i błogosławił bezdomnych układających się do snu pośrodku hali. Antoni uśmiechnął się na wspomnienie podjętej kiedyś rozmowy z namiętnym kapłanem, który na jego argumenty wsparte cytatami z Biblii odpowiedział gestem egzorcysty. Odciął się znakiem krzyża od liberała, masona, mędrka i szatana a do tego jeszcze może Żyda, odwrócił się i padł na kolana naprzeciw rzędu legowisk. Wzniósł modły za leżący tu naród polski deptany przez kosmopolitycznego diabła. Teraz naród spokojnie stał w kolejkach do kas biletowych i nawet ci, którzy nierozważnie portfele wkładali do tylnych kieszeni spodni, nie mieli być tym razem okradzeni, bo Brygada Zręcznych Rąk leniwie popijała kawę obserwując dobrze sobie znanych tajnych, którzy obserwowali ją.

Zszedł schodami na dół i mijając kiosk pełen nabożnych harlekinów, książek szczególnie ukochanego przez mieszkańców kraju nad Wisłą Amerykanina Wartona a także niezliczonej ilości kaset porno, zwieziony został ruchomymi schodami na peron trzeci. Stał przez chwilę na pustym peronie, odruchowo rozejrzał się i dopiero potem ruszył w stronę podziemnego łącznika z Dworcem Śródmieście.

Nim ich zobaczył, usłyszał głosy. Męski, niski, spokojny. Mężczyzna cedził słowa. Wyczuć można było nutę rozbawienia. Drugi głos wysoki, kobiecy, przechodził w pisk. Ze strachu. Antoni przyśpieszył, minął zakręt i zobaczył ich trzech otaczających szczupłą dziewczynę. Podszedł bliżej. Dziewczyna miała najwyżej kilkanaście lat. Dziecko.

– Szprycha! – zawołał.

Byli zaskoczeni. Nie zauważyli jego nadejścia. To właśnie nazywany Szprychą łagodnie i z rozbawieniem przemawiał do dziewczyny. Młody wysoki blondyn, ubrany w dżinsowy komplet. Muskularną pierś opinała koszulka z jakimś napisem. Dwaj pozostali, krótko ostrzyżeni, ubrani byli podobnie, ale jacyś nieforemni. Obstawa.

– Zostaw ją – powiedział Antoni.

– Profesor!… Czekałem godzinę temu. Ale dobra. Mam szmal. A do tego się nie wtrącaj.

– Zostawcie ją. I szmal sobie zostaw.

– O!… Dziadku! Chcesz ja kupić? Za droga. Ty wiesz, jaką kasę może przynieść? Świeża jak bułka z rannego wypieku. Wypuścimy ją raz na jakiś czas. A i chłopcy będą mieli pociechę. Będziesz miała malutka jak w raju.

– Szprycha. – powiedział Antoni, nie podnosząc głosu, ale zabrzmiało to tak, że wszyscy trzej spojrzeli na niego z uwagą – coś jesteś winien.

– No dobra, jestem – odpowiedział tamten zupełnie innym tonem po chwili. – Zostawcie ją – ruchem głowy dał znać i leniwie ruszył w głąb tunelu. Tamtych dwóch posłusznie ruszyło za nim. Blondyn zatrzymał się i odwrócił.

– Profesor! – zawołał – kwita.

– Prawie.

– Dobra. Prawie. Acha, psy o ciebie pytały. Powiedziałem, że bywasz. I tak by wypatrzyli.

Dziewczyna stała wciśnięta w ścianę. Przytulała do siebie mały plecak. Teraz dopiero Antoni mógł jej się przyjrzeć. Szczupła, właściwie chuda, o drobnej pociągłej twarzy, w której świeciły duże, ciemne oczy. „Egipskie” – pomyślał Antoni i uśmiechnął się. Za kilka lat może być piękna jak Nefretete. Mój Boże, za kilka lat… Ubrana była w jasne obcisłe sztruksowe spodnie i płócienną białą kurtkę. Pod sweterkiem sterczały nieduże piersi.

– Jak masz na imię?

– A co to pana obchodzi?

– Właściwie nic. Chodź.

– Nigdzie nie pójdę. Najwyżej na policję.

– Jesteś na ucieczce, prawda? I wcale nie chcesz iść na policję. Daj się przynajmniej wyprowadzić stąd. Bo oni mogą wrócić, rozumiesz?

Dziewczyna ruszyła za nim. W milczeniu przebyli peron, na którym stało już teraz kilka osób, i wjechali schodami na górę.

– I po co to panu było? – zapytała dziewczyna, kiedy już byli w hali. Wciąż szła pół kroku za Antonim.

– Co, po co?

– No, ta cała afera? Zatrzymał się i odwrócił do niej.

– Wiesz, co to jest prostytucja? Taka wymuszona?

– O rany! Jasne, że wiem!

– Skąd?

– W gazetach czytałam. I ojciec mi opowiadał. i… Mój stary to ma chyba hysia, jak już ze mną gada, to tylko o tym co się może ze mną stać.

– Chodź.

Wyszli z dworca. Dziewczyna wydawała się rozluźniona, szła teraz równo, obok Antoniego. Założyła plecak na ramiona.

– Na imię mam Anka.

– Na mnie mówią Profesor. Ale możesz też mówić Antoni czy Antek, jeśli wolisz.

– Wolę Profesor.

W milczeniu doszli do przystanku.

– Jeśli ciągnie mnie pan na chatę.

– Uspokój się. Ja nie mam chaty. Jeśli masz na bilet i chcesz wracać do domu, pobędę z tobą do odjazdu pociągu. Masz?

– Parę złotych mam jeszcze, ale.

– Ale jeszcze nie chcesz wracać. I nie wiesz, czy się mnie bać. No to zastanów się.

– Właściwie to. Chyba nie. – uśmiechnęła się – fajna ksywa. Profesor. A może pan naprawdę jest nauczycielem.

– Może.

– Ale byłyby jaja, nauczyciel pomaga na ucieczce.

– Ile masz lat?

– Bo co?

– Ile?

– Szesnaście. Skończone.

– No. Za uprowadzenie nieletniej dają większy wyrok. Tylko, że ja cię wcale nie uprowadzam. Przemyślisz wszystko, może pogadamy, jak będziesz chciała – i wrócisz.

– W życiu!…

– Wrócisz.

– No dobra, kiedyś wrócę.

– Wsiadamy – Antoni wskazał nadjeżdżający autobus.

Był prawie pusty. Wsiedli. Dziewczyna wpatrywała się w rzędy rozświetlonych wystaw. Gdy wyjechali ze Śródmieścia, wciąż wpatrywała się przez okno zachłannie. Jakby chciała wzrokiem przebić mrok.

– Pierwszy raz jesteś w Warszawie?

– Drugi – odpowiedziała wciąż zapatrzona. – Raz byłam na wycieczce szkolnej. Ale co to za bycie. Z nauczycielami. Zamek, muzeum i takie tam… Pan jest stąd?

– Tak.

– I nie ma pan chaty? – Odwróciła się i spojrzała uważnie na Antoniego. – No to?…

– Gdzie teraz jedziemy? Zobaczysz. Miejsce dziwne. Ale gospodarz najlepszy człowiek. Mówią na niego Świętyboży.

– O rany! Ale ksywa!

– To tam.

Autobus minął właśnie zakręt i nagle, w oddali, zamajaczyło rozległe wzniesienie znaczone pojawiającymi się i gasnącymi ognikami.

– Fajnie! – powiedziała dziewczyna, wpatrując się w coraz wyraźniej rysującą się Śmieciową Górę.

– Czy ja wiem? Śmierdzi. Ale można przywyknąć. Wysiadamy.

Autobus hamował, podskakując na wybojach.

– Śmierdzi, fakt – powiedziała dziewczyna, gdy wysiedli. W jej głosie pojawiła się nuta lęku. Autobus znikał za zakrętem ulicy, która tu przypominała raczej wiejską drogę. Stali na pustkowiu, wydobyci z mroku wątłym światłem latarni.

– Trochę się boję. – Powiedziała to spontanicznie jak dziecko, które ma wkroczyć do ciemnego pokoju.

– Dziwnie tu, ale bezpiecznie. Świętyboży nic nie ma, dlatego krzywdy mu nie robią. I bywa, że pomaga, nawet najgorszym.

– I panu.

– Znamy się wiele lat. Pamięta mnie z innego życia. Już wtedy, bywało, pomagał.

Dziewczyna chwyciła nagle Antoniego za ramię.

– Coś przeleciało! Tam!…

– Możliwe. Bezdomne koty, psy.

– A szczury?

– Nie widziałem. Ale może są i szczury.

– Boję się – powtórzyła dziewczyna.

– To już wiem. Trzymaj się mnie. Zaraz skręcamy.

Objął ich nagle strumień światła. Dziewczyna kurczowo wpiła się dłońmi w ramię Antoniego. Minął ich policyjny radiowóz, wznosząc się i opadając na wertepach.

– Bezpiecznie. – wyszeptała dziewczyna.

– Nigdy ich tu nie widziałem – bardziej do siebie niż do niej powiedział Antoni.

Świętyboży siedział na stołku przed swoją z dykty, desek i tektury skleconą pakamerą. Przed nim piętrzyła się z jednej strony sterta puszek, z drugiej butelki. Wrzucał puszki do worka. Twarz jego pogrążona była w mroku, nie widać więc było żadnej reakcji na przybycie tych dwojga.

– Wejdźcie – powiedział krótko.

I oni weszli do świętybożego pomieszczenia. Na stole, na talerzu, leżał chleb i nóż, obok stał otwarty pojemnik z margaryną i szklanka z niedopitą herbatą o słomkowym kolorze.

– Nazywa się Anka – powiedział Antoni do Świętybożego, który wszedł za nimi. – Na ucieczce. Zanim namyśli się i wróci za parę dni do domu, powinna gdzieś się przespać. Na Centralnym nie było bezpiecznie. Acha i jeśli. Zjadłaby coś.

– Nie jestem głodna! – wykrzyknęła Anka.

– Oboje jesteście. Zaparzę herbatę. Siadaj – wskazał Ance krzesło – a ty. – uczynił gest czytelny dla Antoniego. Wyszli na zewnątrz. – Byli tu. Policja. Namierzyli cię i chcą z tobą pilnie pogadać. Nic nie mów.

– Bo też nie mam nic do gadania. – Antoni wskazał głową za siebie. – Chcieli ją skurwić. Nie mogłem zostawić. No to jakby policja, pewno w nocy już nie przyjadą, może wcześnie rano, wyprowadź ją, niech się ukryje. A potem niech czeka. Długo mnie nie potrzymają.

Wrócili do pomieszczenia. Świętyboży nastawił wodę na herbatę. Zamknął niewielkie okienko.

– Będzie trochę duszno, ale w nocy straszny fetor. Nad ranem robi się chłodniej. I lżej. Otworzę.

Antoni i dziewczyna w milczeniu jedli chleb popijając herbatą. Świętyboży opuścił ich, dokończył swoją robotę na zewnątrz. Potem wrócił, wskazał Ance coś w rodzaju kozetki, za przepierzeniem. Sobie i Antoniemu urządził legowisko na podłodze, w pierwszym pomieszczeniu. Przed zaśnięciem, odwrócony do ściany, powiedział:

– Myślałem o tym twoimWyzwoleniu.

– Wymyśliłeś tytuł.

– To samo się o taki prosi. Pisz. Nie z musu, ale pisz. Czekało na ciebie. Pisanie to wolność.

Nic więcej nie powiedział. Milczał. Może zasnął.

– Ciekawe. Może – powiedział Antoni po bardzo długiej pauzie.

Obudził go przeraźliwy krzyk dziewczyny. Potem było słychać charkot, jakby się dusiła i powtarzające się nieustanne: „Nie, nie, nie!…” Wstał i zajrzał za przepierzenie. Leżała z szeroko otwartymi oczami. Chyba wciąż była tam, we śnie. Oddech powoli się uspokajał. Powieki opadły. Antoni przysiadł na brzegu kozetki, wpatrywał się w jej twarz. Rysy, przed chwilą napięte, łagodniały. Znów była to twarz dziecka. Pogładził ją delikatnie po głowie. Otworzyła oczy, pojawił się w nich na mgnienie lęk, ale zniknął. Trwała w półśnie.

– To nie byłeś ty – wymamrotała. – Jak to dobrze, że to nie byłeś ty. – Zamknęła oczy. Wydawało się, że powróciła w sen. Ale ona po chwili się odezwała: – Chyba to będzie do mnie wracać. Boję się. Tak cuchnął i tak strasznie. – Nagle szeroko otworzyła oczy i zerwała się. Siedziała sztywno na kozetce. – Co ja powiedziałam?

– Nic konkretnego. I teraz śpij. Będziesz chciała kiedyś powiedzieć, to powiesz. Opowiedzenie czasem pomaga.

Opadła na wznak i znów zamknęła oczy.

– Dziwny z ciebie gość, Profesor.

– Każdy jest na swój sposób dziwny. Ty też. I to jest w ludziach ciekawe. A teraz uważaj. Zapamiętaj, co mówię, nim zaśniesz. Nie wiem, czego chce ode mnie policja, ale coś chce.

– Na pewno nie wiesz?

– Na pewno. Ale jak szukają, to nie odpuszczą. Może tu pogadają, a może mnie wezmą. Za parę godzin wrócę. I proszę cię, nie odchodź. Jak przyjdą, Świętyboży cię wyprowadzi. Albo sama znikaj. O tu – wskazał narożnik pomieszczenia – tu jest taka klapa. Ukryj się i jak odjadą wracaj. I czekaj. A teraz śpij.

Raz jeszcze, bardzo delikatnie pogładził ją po głowie i wyszedł.

Przyjechali nad ranem, jak przewidywał. Radiowóz i jeep. W sumie było ich siedmiu. Wyglądało na obławę. Do świętybożej pakamery wpadło ich dwóch. Szarpnęli drzwi i weszli, bez pukania. Przypominało to mierną inscenizację kryminalnego filmu klasy B. Byli różni – jakby zgodnie z życzeniem miernego reżysera – chudy ubezpieczał drzwi a tęgi, stojąc nad dwoma leżącymi, wykrzykiwał:

– Który tu nazywa się Antoni?! – po czym wymienił nazwisko, przekręcając je zresztą.

Antoni wstał spokojnie z posłania, podciągnął spodnie i sięgnął po kurtkę.

– Który pyta? Nazwisko, numer i stopień służbowy.

– Co?! – Tęgi stał przez chwilę zbaraniały, po czym zamierzył się trzymanym w ręku pistoletem maszynowym i kto wie, czyby nie uderzył, gdyby w drzwiach nie ukazał się wyższy rangą funkcjonariusz znaczony dwoma gwiazdkami.

– Spokojnie Walczak! – rozkazał.

– Tak jest. – Gruby sierżant opuścił pistolet.

– Pańscy ludzie, zdaje się, nie znają regulaminu, poruczniku.

– Podinspektor Nowicki.

– Podinspektorze. Pan, mam nadzieję, pokaże mi nakaz aresztowania, a przynajmniej wyjaśni o co chodzi. A swoją drogą, nie sądzi pan, że to jakby zbyt wczesna pora na składanie wizyt?

– Panie inspektorze, co ten?!… – wykrztusił z siebie oniemiały sierżant.

– Walczak!

– Tak jest.

– Wyjść. Ty też – zwrócił się podinspektor do chudego. Tamci zniknęli.

– Przepraszam za najście. Powiedziano mi, że pilnie jest pan potrzebny, stąd ta pora.

– Mój gospodarz, pan Strumiłło – przedstawił Antoni Świętybożego, który wstał właśnie z posłania i poprawiał na sobie ubranie. – Mam wiec rozumieć, że nie jestem aresztowany.

– Absolutnie nie. Jest pan jedynie zaproszony na komendę.

– A jeśli nie przyjmę zaproszenia?

Podinspektor, młody człowiek o pociągłej twarzy i bystrym spojrzeniu, wydawał się zakłopotany.

– To. przepraszam, ale nie brałem pod uwagę takiej okoliczności.

– Dobrze, zwolnię pana z dylematu duńskiego księcia. Tym razem pytanie brzmiałoby: „bić czy też nie bić”, czyli: „brać go siłą czy nie”. Pańscy poprzednicy w stalowych mundurach nie mieli takich dylematów. Bili. Walczak też by się nie zastanawiał. Pojadę z panem.

– Dziękuję. Acha, to taka formalność, czy mogę zobaczyć pański dowód?

Antoni podał mu dokument. Tamten go przejrzał.

– Nigdzie nie zameldowany – powiedział.

– Bo też nigdzie nie jest powiedziane, że obywatel wolnego kraju musi być gdzieś zameldowany.

– Oczywiście, oczywiście. – Oddał dokument Antoniemu. – Mogę się rozejrzeć? Zaznaczam, że nie mam nakazu rewizji.

– Niewiele tu do patrzenia, ale proszę bardzo. Myślę, że gospodarz nie ma nic przeciwko.

Podinspektor przejrzał kilka książek stojących na półce. Jedna z nich zwróciła jego baczniejszą uwagę. Przeczytał tytuł prawidłowo, znał widać trochę język:

– Civil DisobedienceJohn Philip Thorow. Disobedience to, zdaje się, nieposłuszeństwo?

– Dokładnie. A civil, w tym wypadku: obywatelskie. Obywatelskie nieposłuszeństwo.

– Anarchista?

– Thorow? Nie. Idealista. Żył sto pięćdziesiąt lat temu w Ameryce. I dobrze swemu młodemu państwu życzył. Dlatego nauczał, że trzeba mu, to znaczy państwu, jakby to powiedzieć, bez przerwy patrzeć na ręce. Sprawdzać, kontrolować. Być twórczo nieposłusznym. Trochę to może razić ucho policjanta, ale ma sens. On cenił swoje państwo. Dlatego mądrze o nie dbał.

– A czy pan ceni swoje państwo?

– A czy mogę na to pytanie nie odpowiadać?

– Oczywiście, oczywiście. Byłbym wdzięczny gdyby pożyczył mi pan tę książkę. Zwrócę.

– Proszę – powiedział Antoni po chwili wahania.

– Angielski średnio mi idzie. Ale staram się. Mam szansę przejść do Interpolu.

– Życzę powodzenia. Chyba pora na nas – powiedział Antoni, mijając podinspektora. Wyszedł na zewnątrz i spojrzał na samochody otoczone uzbrojonymi policjantami. – W tym towarzystwie mogę czuć się bezpiecznie. W którym z pojazdów zarezerwował pan dla mnie miejsce?

– Proszę ze mną – podinspektor wskazał na radiowóz.

W drodze milczeli. Podinspektor przerzucał strony książki, ale widać było, że nie ona go w tej chwili interesowała, tylko ten od którego ją pożyczył, człowiek siedzący obok. Znał jego „status społeczny i materialny”, znał miejsca, w których bywa, gdy bywa w Warszawie – bo wiedział też, że Profesor znika, gdzieś podróżuje, ale gdzie? I po co? – znał opinię, jak najlepszą zresztą, tak zwanego marginesu na temat zatrzymanego. Tylko w żaden sposób nie mógł dojść, dlaczego jemu, jego komendzie kazano tego zagadkowego człowieka zatrzymać. Komu wadził? Czy też komu był potrzebny? Podinspektor był człowiekiem inteligentnym, umiał prawidłowo wnioskować i bardzo, ale to bardzo mu zależało na przejściu do tego cholernego Interpolu, to znaczy, że bardzo mu się nie chciało zrobić teraz właśnie jakiegoś głupstwa. Rzucał więc raz po raz krótkie spojrzenia na nieporuszony profil siedzącego obok tajemniczego mężczyzny w połatanej kurtce.

– Myślę, że długo pan u nas nie zabawi – powiedział wreszcie, bo czuł, że coś powinien powiedzieć, kiedy już podjeżdżali pod budynek komendy. Antoni milczał. Podinspektor z ulgą otworzył drzwi auta, gdy zatrzymało się ono przed wejściem.

Gdy znaleźli się w budynku, nikt nie kwapił się Antoniemu cokolwiek wyjaśnić. Trwał tam remont, wszystkie pokoje, poza dyżurką, stały otworem, we wnętrzach widać było meble i sprzęty okryte papierami. Podinspektor stał po środku niewielkiego hallu obok Antoniego i wściekły na siebie wmanewrowanego w niezrozumiałą sytuację, zastanawiał się, co zrobić. Wtedy akurat wszedł Walczak z tym drugim i od razu odczytał myśli przełożonego.

– Cela na dołku już odszykowana, panie inspektorze. Wrzuciliśmy tam wieczorem jednego pijaczka. Będzie im dwom w sam raz.

– Walczak! – warknął podinspektor. Tamten już tylko bąknął „tak jest” i zniknął z oczu dowódcy.

– Pozwoli pan – powiedział podinspektor, z trudem wciskając uśmiech na twarz – o, może do tego pokoju.

Weszli do świeżo odmalowanego wnętrza. Podinspektor ściągnął papier z krzesła stojącego przy okrytym biurku.

– Może tu, proszę – wskazał na krzesło – każę przyrządzić kawę.

– Dziękuję. O tej porze nie pijam.

– Tak. Wobec tego. – podinspektor skierował się ku wyjściu. Zatrzymał się w progu. – Drzwi zostawiam otwarte – powiedział i wcisnął jeszcze głębiej na twarz maskę niechcianego uśmiechu. – Żeby nie odniósł pan wrażenia zamknięcia.

– Odnoszę wrażenie, że jest pan zakłopotany – powiedział Antoni – Proszę się nie przejmować. Wszystko się wyjaśni.

– Oczywiście, oczywiście – odparł tamten, gubiąc uśmiech z twarzy i wychodząc pośpiesznie.

Ledwie zniknął, Antoni usłyszał jego podniesiony głos.

– A wy, co?…

– Panie inspektorze – Walczak zmuszał się prawie do szeptu, ale wokół panowała cisza, wiec nie sposób było nie słyszeć – no to jak to jest? Znaczy, co jest grane? Przecież wygarniamy takich, porządek ma być, mówione jest na odprawach i bezpieczeństwo.

– A w czym ten człowiek wydaje się wam niebezpieczny?

– Jak to?! – Walczak nie wytrzymał i podniósł głos – Menel taki!…

– Widać słabo u was z myśleniem. I nie słuchacie starszych. Nie opowiadali wam, jak to tacy prosto z celi ministrami zostawali?

– Mini. Nie, no to było dawno. Ale. Zaraz?… Taki miałby ministrem?!…

Podinspektorowi ta rozmowa wyraźnie pomogła, rozluźnił się, już teraz bawił się kosztem Walczaka.

– No, powiedzmy wiceministrem. I to, powiedzmy, w naszym resorcie. Co byście wtedy zrobili? No?

– Zesrałbym się rzadkim gównem, panie inspektorze. I odszedł ze służby.

– Walczak! Nie wiecie, że wyrazów obscenicznych na służbie używać nie wolno?!

– Że jakich wyrazów?

– Nie ważne. Odmaszerować. Spadajcie na patrol.

– Tak jest.

Antoni przeniósł krzesło w pobliże okna. Usiadł wsparty o ścianę, odwrócony od światła. Nie było silne, blady przedświt nabierał dopiero rumieńców. Przymknął oczy, ale wciąż miał pod powiekami biel – i gdy zapadł w półsen, a potem jeszcze głębiej – zobaczył ślady na śnieżnej przestrzeni. Prowadziły w górę, pod skalną ścianę, w którą, w różnych miejscach, wchodziło kilka „dwójek”, partnerzy powiązani linami. Prowadzący, najwyżej w ścianie, wyróżniał się od reszty jaskrawym, pomarańczowym skafandrem. Pozostali byli ubrani jednakowo, jak wojsko. Bo też byli czymś w rodzaju wojska. Elitarna jednostka zdolna do każdego wyczynu. A do czego naprawdę zdolna, o tym Łukasz, ten w jaskrawym skafandrze, chciał się przekonać. Namówił dowództwo, właściwie zwabił ten oddział specjalny tu, w samo serce gór, do doliny ze wszystkich stron otoczonej szczytami, w śnieżną pułapkę. Zwabił na wymyślony przez siebie egzamin. Widocznie dostrzegł w tej chwili, w dole żlebu, wpatrzonego we wspinających się, Antoniego. Rozległ się okrzyk, dwie rozciągnięte sylaby odbite parokrotnie echem:

– Aaan-teeek!… teeek!… teeek!…

Zapadła cisza. Po chwili znów usłyszał swoje imię:

– Antek!

Powtórzył je inny znajomy głos, tuż nad uchem, z bliska. Nim otworzył oczy, wiedział już, że to Jerzy. Tylko on wymawiał jego imię w tak charakterystyczny sposób, z mocnym przyciskiem na en. I to był on. Stał przed nim w rozświetlonym już teraz słońcem pokoju. Wiele się nie zmienił. Trochę przytył i trochę wyłysiał. Uśmiechał się jak dawniej, szelmowsko. Za nim, przy drzwiach, stał wyprostowany na baczność, podinspektor.

– Dosypiasz? – zapytał Jerzy. – Chłopcy radarowcy ściągnęli cię z wyra przed świtem.

– „O świcie”.

– Czuję, że lecisz cytatem. „Których zdradzono o świcie”. Komendantowi już się dostało.

– Panie redaktorze – sumitował się, stojąc wciąż na baczność podinspektor – takie dostałem polecenie. Bez ścisłych wskazówek.

– Dobra. Opieprzę tego bałwana w ministerstwie. A poznał pan chociaż, kogo pan zwinął?

– Ja. Przepraszam.

– Ten zasłużony gość odsiedział czterdziestki ósemki we wszystkich chyba komisariatach w mieście. I to po parę razy. Ot, młodzież! Nic was wczoraj nie obchodzi! Zbieraj się, jedziemy – zwrócił się do Antoniego. – Jak cię traktowano?

– Pan podinspektor nienagannie. Personel trochę gorzej. Nieuświadomiony. Ale wszyscy mieli dobre chęci.

Jerzy ruszył ku wyjściu. Antoni podniósł się z krzesła.

– Powiedziałem, żeby się pan nie przejmował – podchodząc do drzwi, podał rękę podinspektorowi. – Nie mogłem nie słyszeć pańskiej gawędy z Walczakiem – dodał ciszej – otóż nie mylił się pan. Krótko, bo krótko, ale wstyd się przyznać, byłem wiceministrem. Co prawda nie w pańskim resorcie. Oczywiście Walczak nie musi o tym wiedzieć.

– Tak jest. Było mi bardzo miło – wybąkał podinspektor – a książkę.

– Jak pan przeczyta, proszę odwieźć pod znany adres – rzucił Antoni, mijając hall. Podinspektor kroczył za nim. Gdy oni dwaj wyszli przed budynek, Jerzy zdążył już zbiec do samochodu. Stał przed długim srebrzystym pojazdem i zgrywnym gestem usłużnego szofera otworzył drzwi, zapraszając Antoniego do środka.

– Jaką książkę ma ci zwrócić ten gliniarz? – zapytał, gdy wsiedli do samochodu. – Zapnij pas, może być niebezpiecznie.

– Uczy się angielskiego i zainteresowała go lektura Thorowa,Civil Disobedience– odpowiedział Antoni, rozglądając się gdzie ma wetknąć końcówkę pasa.

W tym momencie auto gwałtownie skoczyło do przodu i równie gwałtownie stanęło w miejscu. Jerzy pokładał się ze śmiechu.

– Obywatelskie nieposłuszeństwo!… To powinna być obowiązkowa lektura policjantów – i napotykając spojrzenie Antoniego, dodał – nie przejmuj się, Magda też uważa, że zupełnie nie potrafię prowadzić.

– Nie pamiętam, żebyś potrafił.

– Gdzie tam nam w głowach były auta? I to własne, co? No a teraz, widzisz, naszła mnie taka chęć. Prawie zawsze coś popsuję, albo uszkodzę. Na szczęście rzadko się w to bawię.

– Masz kierowcę.

– Dwóch. W redakcji służbowego i w domu prywatnego. Zakładamy się, że bez wypadku dowiozę cię do siebie?

– Zawsze lubiłeś hazard.

Wjechali na jedną z głównych ulic, wplątując się w gęstwę samochodów. Trwała poranna godzina szczytu. Jerzy gwałtownie zahamował, zatrzymując auto centymetr przed poprzednim.

– Widzisz, pogoda nam sprzyja. Piękny dzień. Sucho. Na mokrym pewno bym w niego wjechał.

– Nie możemy dokończyć podróży taksówką?

– Nie. Mam kłopoty z parkowaniem.

Jechali przez jakiś czas w milczeniu. Antoni miał prawo czuć się jak gracz w rosyjską ruletkę. Postanowił mieć oczy szeroko otwarte, choć wymagało to samozaparcia. Odezwał się dopiero, gdy skręcili w zadrzewioną aleję, w willowej dzielnicy. Tu już prawie ruchu nie było.

– Ta cała akcja policji to miał być wstęp do twojego zaproszenia? Właściwie po co ja do ciebie jadę?

– Żeby zjeść z nami śniadanie – odpowiedział Jerzy i natychmiast się zmitygował – no dobrze, żeby pogadać przy śniadaniu. Przecież nie tu. Na trwałym gruncie. Dopóki to się toczy o niczym innym nie potrafię myśleć. Taką, widzisz, mam pasję do samochodu.

Magda czekała na nich przed wejściem do niewielkiego, ale bardzo foremnego domu, u końca alejki. Szedł, a ona powiększała się w jego oczach. Ta sama. Może nieco pełniejsza, nie aż tak szczupła – krucha dodał w myślach – jak kiedyś. Uśmiechała się przyjaźnie, jakby nigdy nic, jakby spotkali się nie po latach, a po tygodniu niewidzenia. Ale gdy stanęli naprzeciw siebie i ucałował ją w oba policzki, chwyciła jego ręce w swoje dłonie i mocno uścisnęła, a potem natychmiast zwolniła uścisk. Poczuł jak bardzo jest napięta. Opanowała drżenie. Umknęła wzrokiem przed jego spojrzeniem i powiedziała:

– Przygotowałam wam śniadanie. Kawa, herbata, wszystko na stole. Zrób tosty – rzuciła w stronę Jerzego – i dawaj kluczyki.

– Spytaj Antka, byłem fantastyczny, nikogo nie przejechałem.

Odebrała kluczyki i już odchodząc w stronę furtki, rzuciła za siebie:

– Do zobaczenia. Nie wiem, kiedy wrócę.

Jerzy patrzył przez chwilę za nią, oddalającą się. Zamyślił się.

– Ma trudny okres – powiedział wolno. I nagle zmieniając ton i rytm objął Antoniego ramieniem i po swojemu, rubasznie zaprosił:

– Pora coś zjeść, nie uważasz?

– Nie uważam – powiedział Antoni, wchodząc do wnętrza. Minęli niewielki hall i znaleźli się w rozległej przestrzeni, doskonale zaprojektowanej. Był to podzielony niskimi półściankami ogromny pokój, można by go nazwać recepcyjnym, gdyby nie, mimo skali – zajmował cały parter domu – wrażenie intymności, jakie stwarzał. W samym końcu widać było, przesłoniętą bufetem, kuchnię.

Antoni przez chwilę rozglądał się po wnętrzu. Jeden obraz, wyeksponowany na dużej płaszczyźnie białej ściany, przykuł jego uwagę. Podszedł do niego. Wpatrywał się.

– A teraz mów – powiedział, nie odrywając wzroku od obrazu. Odwrócił się i dokończył kategorycznie: -Teraz, zaraz. Czekam. Co to wszystko znaczy? Wszystko łącznie z wyręczeniem się policją.

– Stary, zaraz, chwileczkę, usiądź.

– Może i usiądę. Jak mnie nogi zabolą. Może nawet kawę u ciebie wypiję. Ale to potem. Mów.

– Wiem, głupio wyszło z tą policją.

– Powiedzmy, że poleciłeś mnie odszukać. Nie mogłeś sam mi wizyty złożyć?

– Spieprzyli wszystko.

– Wiem, ile to ty masz na głowie. Czasem wpada mi w ręce kawałek twojej gazety.

– Była nasza.

– Była. Po co szukać kogoś, kogo „nie ma” od tylu lat? Po co sobie o nim nagle przypominać? Nie powiesz mi, że w nagłym przypływie tęsknoty opanowała cię nieprzeparta chęć zjedzenia ze mną śniadania.

– Nie powiem. Dobrze. Mary jest w Warszawie.

– Jaka Mary?

– No wiesz stary!… Mary Downson.

– No więc jest w Warszawie. I co z tego?

– Są oboje. On pozwolił nam opublikować w iluś tam numerach jego odtajnione raporty ze stanu wojennego. Genialne. Wyszła z tego książka. Przyleciał na promocję i odczyty.

– I co z tego?

– … i Mary zapowiedziała, że musi się z tobą zobaczyć.

– Mogliście powiedzieć, że umarłem.

– No wiesz!…

– Zaginąłem bez wieści.

– Tak mniej więcej mówiłem. A ona nie wierzy. Nie wierzy, że możemy nic o tobie nie wiedzieć – dodał po pauzie.

– Powinna uwierzyć.

– Wysłałem moich ludzi, takich dwóch, pistolety od reportażu, żeby cię namierzyli. Nie udało się.

– Brawa dla policji.

– No co miałem, kurwa, zrobić? Zwierzyłem się takiemu jednemu z MSW, a ten niby załatwił, ale spaprał sprawę. – Jerzy milczał przez chwilę. – Ty jesteś dla niej bardzo ważny. Zawsze z tobą więcej gadała – znów umilkł. – A teraz pisze książkę. Może już ją napisała. O nas. Pewno wyjdzie w Rondom. Cholera.

– Boisz się?

– Głupio nic nie wiedzieć.

– I ja mam się dowiedzieć. Czy dobrze o was. o nas pisze.

– Ty niczego nie musisz się dowiadywać. Chyba, że sama ci powie. Masz tylko być dalej jej przyjacielem.

– Jestem jej przyjacielem. Może kiedyś coś do niej napiszę, załatw mi adres.

– Stary!… – wybuchnął Jerzy – ona powiedziała, że musi cię widzieć!… że bez tego spotkania nikogo innego nie przyjmie.

– Można powiedzieć, że jestem ci potrzebny.

– No jesteś, cholera!

– Nalej kawy.

Jerzy rzucił się do stołu. Nalał kawę, odsunął krzesło. Usiedli. Pili w milczeniu.

– Zrobię tosty. Antoni nie odmówił.

– Umówiony jesteś na popołudnie. Na piątą. Zatelefonuję i potwierdzę. Jest tylko problem.

– Jeszcze?

– Sam wiesz, jak nie lubię tych wszystkich przebieranek. Najlepiej wciąż się czuję w tej zamszówie i bez krawata. Ale musiałem nasprawiać ileś tam garniturów, pokażę ci.

Antoni roześmiał się serdecznie.

– Chcesz mnie przebrać?

– Stary, nie wpuszczą cię tam!…

– W tych łachach.

– No i po co nam skandal? Załatwiliśmy im Bristol, rozumiesz? No, masz grzanki, tu są dżemy, miód, jakiś tam najzdrowszy ser. Magda ma teraz fioła: zdrową żywność. Potem pójdziesz na górę, masz pokój przygotowany, odeśpisz to, co ci radarowcy zabrali. Łazienki masz do wyboru, dwie. Posiedź w jaccuzi. Potem mały lunch i przebiórka. Taksówkę zamówię na pół do piątej.

– Zamów godzinę wcześniej.

Jerzy z trudem hamował swój entuzjazm. Gotów był uściskać Antoniego i już rozchylił ramiona, ale w porę się opanował.

– Odnalazłam cię.

Usłyszał jej głos zanim ją zobaczył. Stała u końca korytarza w smudze światła padającego przez otwarte drzwi. Drobna, opięta czarną suknią. Był coraz bliżej, widział już rysy jej twarzy – nic przez te lata się nie zmieniła – wyraźnie zarysowane usta, prosty nos i niewielkie oczy, których spojrzenie było tak przenikliwe, że przykuwało uwagę. Twarz okalały, piętrzyły się nad nią, stanowiły ramę i zwieńczenie, siwe włosy. Mary uśmiechała się. Wyciągnęła rękę, więc i on już miał wyciągnąć swoją, ale ona sięgnęła ku jego twarzy, dotknęła jej dłonią i nadstawiła policzek. Pochylił się i pocałował, także ten drugi.

– A jednak cię odnalazłam – powiedziała, wchodząc w głąb i przepuszczając go przed sobą. Zamknęła drzwi. Wtedy on zobaczył swoje odbicie w ogromnym lustrze obramowanym ciężką, złotą ramą. Od lat nie widział się w całości, jedynie twarz, zazwyczaj w lustrach publicznych toalet. Nie poznawał siebie. W niedopasowanym garniturze – Jerzy uznał, że ten najlepiej na nim leży – z głową wspartą kołnierzykiem, z supłem krawata pod brodą. Przebieraniec – pomyślał o sobie i natychmiast zobaczył w lustrze swoją postać w renesansowym kostiumie Marcellusa. To było wiele lat temu. Też tak na siebie patrzył, powtarzając jedyne zdanie roli: „Na Boga, Książę!” Na premierę jego Hamleta nie przyszedł statysta, który grywał też małe epizody i nie było wyjścia, musiał się przebrać.

– Tak bardzo się nie zmieniłeś – usłyszał ciepły, matowy głos Mary. – Zeszczuplałeś. I jesteś przez to chyba bardziej męski.

Gdyby mnie zobaczyła bez tego przebrania może wydałbym się jej jeszcze bardziej męski. Tylko, że pewno wtedy by mnie nie rozpoznała, pomyślał, ale nic nie powiedział. Uśmiechnął się, patrząc na jej, otwartą ku niemu, twarz. Widać było, że naprawdę chciała tego spotkania. A i on w tej chwili przestał mieć wątpliwości.

– To dobrze, że cię widzę, Mary.

– Ten sam głos. Pamiętasz jak ci mówiłam kiedyś, że cały jesteś w swoim głosie?

– Mało go używam. Dużo mniej niż dawniej.

Ona nagle jakby przypomniała sobie o roli gospodyni.

– Ale co my tutaj robimy?!

Ruszyła przodem. Minęli hall i znaleźli się w wielkim salonie urządzonym, można by powiedzieć, z umiarkowanym przepychem. Meble: stół, krzesła, sofa, sekretera – biedermeierowskie. Uwagę przykuwał fortepian, stary, umiejętnie przez konserwatora doprowadzony do lśnienia. Na ścianach kilka obrazów. Żadnych reprodukcji: dwie martwe natury, pejzaż – ukwiecona łąka i umiarkowana abstrakcja kojąca wzrok. Ktoś – Antoni starał się dojść kto, ale nie udało mu się – najwyraźniej zapatrzył się na Kleego.

– Napijesz się? – spojrzała na niego niepewnie – Bo może.

– Oczywiście, że się napiję.

Dopiero teraz zauważył rozległy barek na kółkach szczelnie zastawiony butelkami. Na dolnej półce stały szklanki, kieliszki i dzban z wodą.

– Wobec tego nie pytam już, czego się napijesz – sięgnęła po butelkę burbona i nalała do szklanki. – Bez lodu?

Potrząsnął głową.

– To Ezra Brooks. Tego w hotelu nie mają na pewno. Z myślą o tobie przywiozłam. Piłeś kiedyś?

Posmakował.

– Może tak – powiedział po chwili wahania – raz. W barze walijskim w St. Louis.

– Ale masz wyczucie! I pamięć – wykrzyknęła.

– Nie piłem burbona, w ogóle żadnej whisky nie piłem od wielu lat.

Nagle zapadła cisza. Mary nalewała sobie koniaku na dno ogromnego kielicha. On rozglądał się po salonie.

– Apartament Paderewskiego.

– Tak nam powiedziano.

– Ciekawe, czy palce mistrza dotykały tego instrumentu czy…? – Uchylił wieko i uderzył w klawisz. – O!… Nastrojony. Pytanie, czy autentyczny.

– Pewno nie. Toni.

– Kiedyś, dawno temu, często tu bywałem. Nawet pod koniec mojej głupiej prosperity, można powiedzieć, że trzymano dla mnie tu stolik w barze. W takim niedużym, dziennym barku, koło recepcji. Wtedy słyszałem opowieści o apartamencie Paderewskiego. Dyrektor chciał mi nawet pokazać. Była tu rupieciarnia. – Odwrócił się w stronę jednego z czterech wielkich okien umieszczonych na owalnej ścianie, podszedł do jednego z nich i spojrzał w dół na Krakowskie Przedmieście i wylot Karowej. – Teraz to podobno rezydencja dla byłych prezydentów, monarchów incognito i supergwiazd.

– No i czasem dla emerytowanego ambasadora z małżonką. Domyślam się, że twoi przyjaciele nam to miejsce załatwili. Toni! – powiedziała tym razem głośniej.

– Tak – odwrócił się natychmiast.

– Mogę chyba tak, po staremu do ciebie mówić. Po polsku mówią zdaje się.

– Antek. Ale Toni jest OK.

– Dlaczego nie odpowiadałeś na moje listy? Pisałam do ciebie parę razy.

– Pewno listy mnie nie znalazły.

– Pewno nie. Wróciły do mnie. Pytałam kilka osób. Przykro powiedzieć.

– Więc nie mów. – Spojrzał na nią. – Przepraszam. Wiem. Albo odpowiedzi były wymijające, albo w ogóle pytanie zignorowano. Mnie nie ma, Mary – dodał po pauzie. – Mogę się jeszcze napić?

– Oczywiście, nalewaj sobie. Powiedziałam, że to butelka specjalnie dla ciebie.

Antoni podszedł do baru i nalał sobie dużą porcję. Wypił.

– Wolałbym nie mówić o sobie.

– A o kim?

– Na przykład o Johnie Philipie Thorow.

Mary podeszła do sekretery, opuściła klapę i sięgnęła na jedną z półek. Wyjęła stamtąd dwie niewielkie książki. Uniosła je w dłoniach. Antoni zbliżył się i przeczytał tytuł pierwszejWallden or the Life In the Foresti drugiej,Civil Disobedience.Mary odwróciła się i wręczyła mu obie.

– Dla ciebie.

– Dziś właśnie pożyczyłemNieposłuszeństwopewnemu policjantowi. Powiem, żeby nie zwracał. Niech studiuje.

– Ty masz pomysły!

– To jedna z dwóch książek, które prawie zawsze mam przy sobie.

– Ta druga, niech zgadnę, Biblia?

– Jest ciężka, zajmuje w torbie dużo miejsca. Teraz będę miał trzy książki. ZWalldenzrobiłem kiedyś wypisy w Bibliotece Narodowej. Dziękuję.

– Odwiedziłam Wallden. Pamiętałam nasze rozmowy.

Nagle jedne z dwu zamkniętych drzwi – te do hallu pozostały uchylone – otworzyły się i ukazał się w nich starszy pan o nobliwej twarzy i przerzedzonych siwych włosach, ubrany w nienagannie skrojony ciemny garnitur. Rozchylił ramiona.

– Jak się masz Toni. Miło cię widzieć. – Uścisnął dłoń Antoniego.

– Dzień dobry panie ambasadorze.

– Daj spokój. Nic się nie zmieniło. Chyba tylko to, że Mary ostatnio więcej zaczęła o tobie mówić niż dawniej. Jakbyś stracił konkurentów. Uważaj, bo będę zazdrosny. Pamiętasz, jak mam na imię.

– Oczywiście, George.

– No to dobrze. Zostawiam was. Lubię bywać w Warszawie, ale lubiłbym jeszcze bardziej, gdyby nie ta ilość oficjalnych spotkań. Wolałbym odwiedzić Kazimierz. No i Kraków. A tu już drugi wykład dzisiaj, w Instytucie Spraw Międzynarodowych. Ale cóż, sam sobie biedy napytałem, pozwalając na wydanie w książce moich starych raportów.

– Wiem. Mówi się o tym i pisze, że hit. Nie czytałem.

– Zrób to. Wspominam tam gdzieś o tobie po nazwisku. I to bodaj dwa razy. I daj mi znać, jak to dzisiaj widzisz. Zobaczymy się jeszcze chyba. Do zobaczenia kochanie. – Pocałował Mary w policzek i wyszedł.

– Więc jak to dzisiaj widzisz, Toni? – zapytała Mary po pauzie, cytując męża.

– Źle. To znaczy tamto, dobrze, ale potem.

– Coś cię chyba bardzo zabolało – powiedziała po namyśle Mary.

– Można by to tak nazwać, chociaż. – Zamyślił się. – Nie wiem, czy ból jest najlepszym określeniem. Nie, to nie ból. Powiedzmy, że obrzydzenie. Choć może za mocno to nazywam. Chciałbym nie popaść w mizantropię.

– To niemożliwe! – wykrzyknęła Mary – Ty?… Zapamiętałam, tak, to przede wszystkim zapamiętałam, jakąś niegasnącą żarliwość w tobie.

Uśmiechnął się.

– Miałem głęboką potrzebę wiary. W słuszność sprawy.

– No bo też sprawa była słuszna.

– Była.

– „Bohaterowie są zmęczeni”?

– I „niepotrzebni mogą odejść”. Powinni odejść. Ja to zrozumiałem prawie natychmiast. Przez ileś lat wierzyłem w twórczość, potem w słuszną sprawę.

– A teraz?

– Czy ja wiem? Chciałbym w Boga uwierzyć. I kto wie, może jestem na dobrej drodze.

– Tam gdzie jesteś. A nie dopytuję się, gdzie jesteś.

– Mogę być wszędzie.

– Więc jesteś wolny!

Roześmiał się.

– Coraz mniej wiem o wolności.

– A twój pomysł? Miałeś wspaniały pomysł na powieść o „paradoksie wolności”, tak to nazwałeś, o początkach Liberii. Nawet zapamiętałam imię twojego bohatera: Hilary jakoś tam. I wiesz co, w Bibliotece Kongresu wyszukałam kiedyś trochę informacji o tym profesorze z Harvardu, zaraz, moment, John Kimon Greenleaf, widzisz, zapamiętałam nazwisko. To on ułożył „amerykańską” konstytucję dla niepodległej Liberii. Był, jakbyśmy dziś powiedzieli, profesorem rzeczywistym w Szkole Prawa. Zapisałam jaką dostawał pensję i jakie miał przywileje. Otóż jak każdemu profesorowi wolno mu było wypasać swoją krowę na polu przed budynkami uczelni Harvarda. Próbowałam dojść, czy podróżował. Można przypuszczać, że był w Europie. Raz. Afrykę znał pewno tylko z atlasu – większość kontynentu to była wtedy jeszcze biała plama – także z paru książek i opisów podróżników, często łgarzy, publikowanych w gazetach.

– Dziękuję ci, Mary. To niezwykłe, że zapamiętałaś. Ja o tym pomyśle zapomniałem na lata. Ale wrócił do mnie. Niedawno. Coś tam już napisałem.

Mary klasnęła w dłonie.

– Cudownie!… Ty chyba wracasz z tej twojej długiej wędrówki dokądś. Jak to brzmi u O’Neilla? „Długa podróż do kresu nocy”?

– Ze mną nie jest tak, Mary. Ja nie zszedłem „w noc”. Możnaby powiedzieć, że zanurzyłem się w życie.

– Nazywaj to, jak chcesz. Ważne, że piszesz.

– Ale wciąż jeszcze nie wiem, czy to napiszę.

– Zrobisz to. To jest ci potrzebne. I nam. Przetłumacz to, co napisałeś – i przyślij mi. Poprawię, gdzie będzie trzeba i dam komuś z wydawnictwa do czytania. Albo nie!… – wykrzyknęła nagle olśniona myślą – przywieź mi to! Przyleć do Stanów. Sam pogrzebiesz w archiwach. I zobaczysz parę miejsc. Na południu. Ważnych dla twojej historii. Przecież nie wszędzie byłeś w Stanach.

Antoni śmiał się.

– Nie wszędzie. Oj, Mary, Mary. Wciąż ta sama! Tyle w tobie jasności. I życia.

– No to posłuchaj. Teraz powiem coś bardzo serio. Nim wyjadę, jutro, najpóźniej pojutrze zostawię w recepcji, w kopercie, na twoje nazwisko bilet lotniczy. Powrotny, otwarty, na rok. I zapowiem, że ma leżeć, aż odbierzesz. Choćby przez rok. I jeszcze jedno. Uprzedzę konsula, poproszę go, żeby dał ci wizę bez zbędnych rozmów, kiedy tylko do niego przyjdziesz. Toni!… Spójrz na mnie. Bardzo chcę cię spotkać w Stanach. Spróbuję załatwić ci jakiś grant, jak tylko przylecisz. Znasz ten kraj i wiem, że jest ci bliski.

– Dawno nie podróżowałem nigdzie daleko.

– Wiesz, że dziś jest wszędzie blisko. A więc powtarzam, bardzo bym chciała cię widzieć u nas, w Wirginii. Ale to nie jest żaden warunek. Może będziesz tam chciał być sam. Ale odbądź tę podróż. Tam będziesz „w drodze”. Kiedyś bardzo tego chciałeś.

– Kiedyś czytałem Kerouaca.

– Pamiętam, jak marzyła ci się samotna jazda wielką lorą od oceanu do oceanu.

– I przejechałem lorą od oceanu do oceanu.

– A może teraz chciałbyś znaleźć się na pustyni?… Mówiłeś, że czytasz Biblię.

– Mówiłem, że się z nią nie rozstaję. Czytam rzadko. Ale czytam. A z pustynią, kto wie, może to dobry pomysł. Pozwolisz, że się jeszcze napiję?

Mary tylko się uśmiechnęła. On nalał sobie dużą porcję. Milczeli czas jakiś obydwoje. On sączył burbona, kątem oka obserwując Mary. Była jakby nieobecna ze swoimi myślami. Nagle powróciła, przeniosła wzrok na Antoniego.

– Coś w tobie jest, mój drogi, właśnie zastanawiałam się jak to nazwać, coś wciąż niespełnionego. I to się nigdy do końca nie spełni. Ale będziesz do końca szukał. Taki już jesteś. Więc szukaj, nie ustawaj, szukaj.

Gdy po godzinie, może dwóch – czas tak szybko zleciał – zjeżdżał windą do hallu, nie bardzo mógł sobie przypomnieć o czym rozmawiali z Mary. Zapamiętał tamte jej słowa: „szukaj, nie ustawaj, szukaj”, a potem już żadnych słów nie pamiętał, raczej atmosferę, zamyślenia, zapatrzenia, uśmiechy. Pytanie, dlaczego tak bardzo chciała go spotkać przestało mieć sens. Wróciło tamto i przybyło nowe. Tamto, to jej skupiona uwaga na nich, na całej kilkuosobowej grupce, która demonstracyjnie odwiedzała rezydencję ambasadora – a czego niby mieli się bać, byli tak doskonale namierzeni i tak uparcie śledzeni, że ukrywanie czegokolwiek byłoby nonsensem, zresztą nieukrywanie się było ich programem. Ale ta uwaga Mary poświęcona im kilkorgu, w przypadku Antoniego miała dodatkową barwę. On ją – co wszyscy widzieli – szczególnie ciekawił. Długo nie mogła pojąć, jak można było sztukę zamienić na politykę. A miał za sobą sukcesy i miał już, jak to się mówi, nazwisko. Gdy pojęła, powiedziała mu to kiedyś. Otóż odkryła, że to nie była zmiana, to wciąż była ta sama, żarliwie wykonywana twórczość. A co było nowe w ich relacji, co się objawiło dzisiaj? Jakaś nuta tęsknoty, żal, że tamto nie wróci. Nie wybuchnie na nowo nadzieja. A to ona czyniła ich, umęczone często, twarze młodymi. Przetrzymywania, areszty, rozprawy sądowe, nawet długie miesiące, czasem lata, w celi – wszystko w tamtym życiu było unisono. Przecież Jerzy napisał swoje książki, natchnione pasją i myślą jak lancetem przecinające wrzody zatęchłych schematów myślenia, właśnie w więziennych celach. Oczekiwanie czyniło ich kruchych, poniżanych – gigantami. Spełnienie unicestwiło nadzieję. Giganci wrócili do wymiarów ludzkich. Niektórzy przemienili się w karły. Mąż Mary był wybitnym dyplomatą, ale ona ani trochę nie przypominała małżonki ambasadora, czyli osoby towarzyszącej. Miała głęboką wiedzę połączoną z kobiecą, a więc życiową nie abstrakcyjną, mądrością. Miała rzadki dar słuchania. Nie wszystkich. Tych, którzy ją interesowali. Zdaje się, że dyskretnie przeprowadziła wywód o goryczy spełnienia. O tym, że rewolucja pożera swoje dzieci powszechnie wiadomo, ale o tym, że ci, którzy poświęcili się w walce o wyzwolenie, są prawie zawsze wraz z nadejściem wolności przegrani, chyba mniej wiadomo. Mary przywołała przykład Risorgimento i włoskich „ojców ojczyzny”. Garibaldi ma pomnik w każdym mieście a plac czy ulicę swego imienia w najmniejszej nawet mieścinie. A przecież nie smakował owoców wolności. Podobnie Mazzini. Antoni odparował przykładem przeciwnym, wymienił Ataturka, Ojca Turków, ale zrobił to bez przekonania. Nie chodziło o spór, o czyjeś racje. Zapadały dłuższe chwile milczenia, a przecież wiedział, że to nie brak tematów i wiedział, że nie musi zbierać się do wyjścia. Oboje związani trudną do zrozumienia przyjaźnią, wyrośli w tak bardzo różnych warunkach i w tak innych środowiskach, byli sobie szczególnie bliscy. Spotkali się przed laty w ważnym dla obojga okresie życia. Dojrzali, zdolni do refleksji. Ona obserwowała z bliska „stawanie się historii” w tym kącie Europy. On w tym stawaniu się brał udział. Pod koniec rozmowy Mary zapytała o Annę. Czekał na to pytanie. Mary lubiła Annę. Lubiła ich razem. Z uznaniem obserwowała Anny „oddanie z dystansem” swemu mężczyźnie. Tak to kiedyś nazwała. Stanowili dobraną pod każdym względem parę. Taka panowała opinia. Nie wiedział, co odpowiedzieć Mary. Po długim namyśle powiedział: „W końcu nie wiem kto, od kogo odszedł. Widocznie tak miało być. Dostąpiłem daru zupełnej samotności, Mary”. Gdy mówił to, patrzył na nią. I ona nie ustąpiła. Odpowiedziała spojrzeniem, że rozumie ironię i smutek, i przekonanie o słuszności wyboru – w tym co powiedział.

Winda zatrzymała się i chudy jegomość przebrany w kostium w stylu sześciogwiazdkowych hoteli – jakby skrzyżowanie stangreta z lokajem, a także oficerem nigdy nieistniejącej dziewiętnastowiecznej armii, otworzył ciężkie drzwi. Antoni znalazł się w obszernym hallu, gdzie inni, skromniej przebrani pracownicy, odróżniali się od wytwornej klienteli. Rozejrzał się po bogatym, ale ze smakiem, trzeba przyznać, urządzonym wnętrzu. Przy pulpicie recepcji dostrzegł Jerzego i wiedziony odruchem skrył się za filarem. Jerzy, gestykulując, coś tłumaczył recepcjoniście ubranemu zaledwie w skromny smoking, potem przebiegł jeszcze wzrokiem po hallu, wypatrując Antoniego i wyszedł. Wtedy Antoni wynurzył się z za filaru i wolno przeszedł przez hall. Dostrzegł daleko, w perspektywie, odbitą w lustrze postać i po raz kolejny tego dnia z niedowierzaniem przyjął, że tak oto wygląda. Zrobił nawet ledwie dostrzegalny gest ręką, aby się upewnić. Potem wrócił w pobliże recepcji i zapadł się w głębokim, skórzanym fotelu. Rychło zorientował się, że jest dyskretnie obserwowany. I trudno było się temu dziwić, garnitur na nim nie zaczął raptem być dopasowany. Postanowił sprowokować jednego z ochroniarzy, wybrał go sobie i łapiąc spojrzenie tamtego rozejrzał się dokoła niepewnie. Wiedział, jaki będzie skutek. Ochroniarz ruszył w jego stronę. Gdy był już blisko, gotów za moment pochylić się i zadać pytanie, Antoni zmienił spojrzenie na przezroczyste, jakby roztopił tamtego w powietrzu. Poskutkowało. Ochroniarz zatrzymał się w pół kroku i udając chrząknięcie, któremu towarzyszy grzeczne zasłonięcie ust dłonią, zmienił kierunek, zniknął z pola widzenia. A Antoni zobaczył w miejscu, gdzie był przed chwilą stróż w garniturze, wąskie przejście i głębiej niewielkie pomieszczenie, dzienny barek. Tam właśnie, na linii jego wzroku, stał kiedyś jeden z trzech stolików, „jego” stolik. Tam spędzał poniedziałkowe przedpołudnia, kiedy w teatrze nie było próby i większość późnych popołudni. To tam, w szczycie powodzenia, gdy już wróble na dachach ćwierkały, że lada dzień będzie miał film skierowany do produkcji, wszyscy obecni odwracali ku niemu głowy, ba, zsuwali się ze stołków barowych, by się przywitać i zapytać: „No jak?”. Wiedzieli, że wracał z nieodległego narożnika Krakowskiego i Trębackiej, z Naczelnego Zarządu Kinematografii. Mój Boże, kto dziś pamięta te „naczelne” urzędy? Odpowiadał lekko znudzony, z łagodnym uśmiechem, że „w porządku”, chociaż tak naprawdę nie było w porządku, było dosyć obrzydliwie. Przy każdej wizycie u dyrektora urzędu, który mienił się zresztą jego kolegą, z czegoś tam musiał w scenariuszu rezygnować, coś zmieniać. To znaczy nie musiał, mógł powiedzieć, żeby go w dupę pocałowali i czekać na reakcję. Wiedział przecież, że takie pokerowe zagranie potrafi przynieść zwycięstwo. Ale on wtedy był niewolnikiem marzenia o swoim własnym, autorskim filmie. I zdradzał siebie. Krok po kroku, dzień po dniu. Przyjaciel jego zbuntowanego bohatera już nie miał być księdzem, tylko, w domyśle, wyznawcą zen, miłośnikiem filozofii Wschodu, dziewczyna bohatera nie miała być pobita przez milicję, tylko nieuprzejmie potraktowana a sam bohater coraz mniej miał powodów do buntu. I tak film autorski – wciąż go chciał tak nazywać – miał zaakceptowanego przez niego diabelskiego współautora, co tam, autora, on tylko żyrował swym nazwiskiem wyczyny tamtego. W końcu zrobił ten film, „ukręcił gówno” – jak sam samokrytycznie przyznawał. Choć pojawiło się po premierze parę litościwych recenzji, pamiętano mu jego głośne spektakle. Był wielkim grzesznikiem, choć tylko raz, ale jednak, oddał duszę diabłu. Pycha go zgubiła. Chciał mieć swoje kino!… By odzyskać szacunek do siebie, postanowił zmienić całe swoje życie. Nim jednak przestał bywać w Bristolu, wtedy gdy jeszcze antyszambrował u dyrektora Kinematografii, wmawiając sobie i podtrzymując tu w barze, że prowadzi tam koleżeńskie rozmowy, nim wiec ostatecznie dokonał zdrady siebie, doznać miał jeszcze największego w życiu upokorzenia. To było gdzieś na początku lat siedemdziesiątych. Narodowi towarzysze, herosi z sześćdziesiątego ósmego wciąż jeszcze mieli dużo do powiedzenia. I oto dyrektor zaczął nie mieć czasu na rozmowy i przestał mu udzielać rad i wskazówek. Sekretarki odpowiadały półsłówkami. Temat jego filmu jakby przestał istnieć. Trwało to przez kilka, może kilkanaście tygodni. Również w barze już nie zsuwano się ze stołków na powitanie i zmniejszyło się zainteresowanie miejscem przy jego stoliku. Aż raptem dostał wezwanie do Zarządu, gdzie przywitał go radosnym uśmiechem dyrektor i powiedział, że „jakby ci tu powiedzieć stary, wszystko się zmieniło. Masz skierowanie”. Co się zmieniło, dowiedzieć się miał po kilku dniach – a tymczasem znów zaczęto lgnąć do niego w barze – usłużny urzędnik wyznał mu sekret powszechnie znany. Przez ostatnich kilkanaście tygodni uchodził za Żyda. Sprawdzony – gdzie? jak? przez kogo? – jego aryjski rodowód pozwolił mu wrócić do kariery. Zabrakło mu siły pogardy, by zapytać, jacy to rosenbergowscy funkcjonariusze sprawdzili mu przodków i nie czekając na odpowiedź dyrektora, wyjść z jego gabinetu i porzucić myśl o skłamanym filmie. Nie zrobił tego. I nie usunie już nigdy blizny z pamięci i sumienia.

Przebieraniec w długim płaszczu i wysokim cylindrze uchylił przed nim wielkie wrota i natychmiast ruszył ku lśniącemu bordowemu jaguarowi, który zatrzymał się w zatoce przed hotelem. Otworzył drzwi auta, z którego wysiadł bliźniak Lee Marvina w luźnym, jasnym garniturze od Armaniego i leniwym gestem podał rękę istocie, która wynurzyła się z wnętrza. Antoni przez chwilę zatrzymał wzrok na kobiecie. Szła ku niemu. Jej nieruchome oczy mówiły: „Masz rację, jestem nierzeczywista. Gdybyś wiedział, ile wysiłku kosztuje takie nieistnienie”. Zniknęła. Zniknął też garnitur od Armaniego i słupiasty odźwierny w cylindrze. Zawsze intrygował go fenomen kobiet ozdób, doskonale wykreowanych przez naturę, a także przez wizażystów, masażystów, dietetyków i innych speców. Wszystko w nich było nienaturalnie doskonałe. Przejmujący brak mankamentu, który być może uczyniłby niejedną z nich, fascynującą. Tym mankamentem mogłoby być jakieś światło w spojrzeniu i choć odrobina asymetrii.

Szedł wolno Krakowskim wzdłuż muru hotelu. Zmierzch czynił ulgę oczom. Oddychał głęboko. Zatrzymał się pomiędzy dwoma lwami, naprzeciw monumentu Księcia Józefa. W pałacu, za koniem i jeźdźcem, zapaliło się światło w jednym z okien. Czyżby głowa państwa? Uśmiechnął się do tak sformułowanej myśli. Wyobraził sobie ową głowę. Na postumencie. Wciąż rozbawiony, przypomniał sobie uczucie ulgi, gdy ten młody bystrzak pokonał w wyborach „historyczną postać”. Nie poszedł wtedy głosować, nie miał swego faworyta – zresztą nie przyjęliby jego głosu, już wtedy był niezameldowany – ale z prawdziwa ulga, pamiętał, odebrał wynik.

Minął narożnik pałacu, masywny kościół prokatedralny i obok miejsce, gdzie przez lata była winiarnia. Tu wydawał w swoim czasie wszystkie tak zwane nadwyżki, a także pożyczki, tu uciekał z ciasnego, dusznego pokoju, gdzie w czasie studiów koczowali we czwórkę w bliskim domu akademickim, w „Dziekance”. Tu odkrywał z innymi wartość północnoafrykańskich winnic, pili modne, bo tanie, wino Gelala, pili je do oporu, a potem szli sikać pod pomnik wieszcza, powtarzając chórem: „Przechodniu nie szcz. Tu stoi wieszcz”. Wciąż stał, wciąż ten sam. Antoni zapatrzył się na Adama sięgającego prawą dłonią zdawało się, że do lewej, wewnętrznej kieszeni po portfel. I oto był już dobrze zapowiadającym się reżyserem, gdy znalazł się z młodszymi od siebie, z nowym pokoleniem biesiadników z „Dziekanki” pod tym pomnikiem. Był marzec. Tamten marzec. Przyszli tu po ostatnim przedstawieniu zakazanychDziadóww Narodowym. Na cokole stał ON, nagle żywy i bliski. Nikt nie pomyślał o portfelu w kieszeni surduta. On dotykał serca, ich serc dotykał. Nagle, pamięta, ktoś zaintonował i wszyscy podjęli śpiew, jak tamci, ich rówieśnicy, w celi Bazylianów:

„Nie dbam, jaka spadnie kara,

Mina, Sybir czy kajdany;

Zawsze ja wierny poddany

Pracować będę dla cara.” I to potężne szydercze powtórzenie wykrzyczane przez tłum:

„Pracować będę dla cara!”

Odwrócił się i skierował z powrotem w stronę hotelu. Gotów był już na spotkanie z Jerzym. Tak się umówili, że gdzieś przed hotelem się spotkają. Mijając narożnik Trębackiej i Krakowskiego rzucił okiem na witrynowe okna kina Kultura, na rozpięte w nich wielkie plakaty filmowe. Marzył mu się kiedyś taki plakat. Ale teraz mijał witryny bez wrażenia. Budynek ten, dawna siedziba Zarządu Kinematografii, już nie spowodował przypływu wspomnień.

Podobnie brama sąsiadującego z kinem pałacu i tablica z pretensjonalną nazwą ministerstwo „kultury i dziedzictwa”, w którym, na szczęście krótko, był Bardzo Ważną Osobą. I oto nagle, mijając Kordegardę pałacu, stanął jak wryty. Za szybą zobaczył wizje proroka. Wszedł do środka i zapatrzył się na znane mu pracowni paryskiej Janka Lebensteina, a także z albumów, postaciApokalipsy. Jeźdźcy, Baranek, Anioły, Nierządnica.Świat nieokiełznanej wyobraźni mistrza