Strona główna » Fantastyka i sci-fi » Sylwana. Brudna gra

Sylwana. Brudna gra

5.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-66192-03-4

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Sylwana. Brudna gra

Po kilkunastoletnim szkoleniu na Łowcę, Sylwana dołącza do Bractwa i wyrusza na gościńce, gdzie tępi bezlitośnie zbirów grabiących i zabijających ludzi. Zdobywa sławę i uznanie w całym królestwie i poza jego granicami.  W jej wspomnieniach jest ciągle żywa pamięć o ojcu, zabitym przez siepaczy pirata Ren zu Khana. Tak naprawdę to on jest jej celem. To jego chce za wszelką cenę dopaść. Ren zu Khan mimo poniesionej przed kilkunastu laty porażki, nie rezygnuje i nadal nastaje na jej życie, wciągając w to magów i wysoko postawione osoby w królestwie. Stawką jest dotarcie do legendarnych Szafirowych Ruin, zbudowanych przez Pradawnych. Starożytnych założycieli zaginionej cywilizacji.

 

 

 

 

Szukała źródła rosnącego zagrożenia.

– Nieważne – odpowiedział, robiąc krok w jej stronę. – Muszę ci coś powiedzieć. – Następny krok.

– Poczekaj. Coś tu…

W lot zrozumiał, o co jej chodzi.

– Uciekaj do swoich. Oni mnie oszukali…

Przytłumione uderzenie niczym grotem bełta w beczkę zabrzmiało w jej uszach jak huk gromu. Przez jedno z jego oczu wyszedł właśnie grot. Tropiciel zrobił jeszcze jeden krok, po czym upadł na ziemię. Z różnych stron dotarł do niej tupot podkutych stalą butów. Wyciągnęła broń, szykując się do obrony. Wokół niej zaroiło się od rosłych mężczyzn. Otoczyli ją ze wszystkich stron, spod długich peleryn wyciągając miecze. Zrobiła powolny obrót, szukając pomiędzy nimi lub wśród nich słabego punktu. Otaczali ją jednak na tyle szczelnie, że miała raczej marne szanse na przejście przez ten mur bez walki. Całość uzupełniali pojedynczy strzelcy z kuszami. Jeden z nich zakładał następny pocisk.

– O co chodzi? – zapytała tych stojących naprzeciw.

Nie odpowiedzieli. Powstałą ciszę przerwały pojedyncze kroki. Podniosła głowę, spoglądając pomiędzy nimi. Wolno, bez zbytniego pośpiechu wszedł w ten krąg starszy mężczyzna. Patrzył na nią łagodnie.

– Odnoszę wrażenie, że ty mi powiesz, o co chodzi? – zapytała, nie opuszczając mieczy.

– Z rozkazu króla jesteś aresztowana. Odłóż broń – poprosił.

Polecane książki

Olivia Miller zrezygnowała z kariery weterynarza i prowadzi pensjonat w Anglii. Niespodziewanie przed Bożym Narodzeniem zjawia się w jej domu szejk Saladin Al Mektala, osoba bardzo znana w świecie hodowców koni. Saladin prosi Olivię, by zajęła się jego czempionem, który uległ ciężkiemu...
Zbiór obserwacji i  przemyśleń, ujęty w najróżniejsze formy literackie: od zwięzłych myśli, poprzez wiersze i krótkie opowiadania po... haiku. Po raz kolejny będziemy przysłuchiwać się rozmowom z wujem, a także dowiemy się, co się czasami śni fizykom...
Frankie jest konkretna i rzeczowa, nie lubi wylewności, nie wierzy też w romantyczne związki. Ale choć wygląda na silną i opanowaną, kłębi się w niej mnóstwo emocji. Rozwód rodziców i złośliwość rówieśników mocno ją zraniły, dlatego Frankie ukrywa się za pozą tward...
Niniejsza książka zawiera kilka prostych sposobów jak zwiększyć przychody restauracji ze sprzedaży wody. Udowodnimy Ci, dlaczego woda w butelce jest lepsza od wody z kranu. Nauczymy Cię, w jakich sytuacjach proponować wodę. Dzięki tej książce zdobędziesz wiedzę, jak za pomocą sprzedaży sugestywnej z...
Były policjant Daniel Grot, zwolniony ze służby po załamaniu spowodowanym tragiczną śmiercią żony, otwiera prywatne biuro detektywistyczne. Tylko praca pozwala mu zapomnieć o przebytym koszmarze, zatem całą energię kieruje na dowody, ślady, billingi, liczby, fakty. Kiedy wkracza do akcji, żadna ...
Isobel opuściła swojego męża, włoskiego arystokratę Constantina De Severino, ponieważ stał się zimny i obojętny. Po dwóch latach Isobel przyjeżdża do niego z dokumentami rozwodowymi. Jednak Constantin potrzebuje stabilnej sytuacji rodzinnej, by otrzymać stanowisko prezesa sieci sklep&oacu...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Marek Tarnowicz

Marek Tarnowicz

Sylwana

Brudna gra

TOM I Brama fantazji

Redakcja: Paulina Nowaczyk

Skład DTP: Joanna Bianga

Okładka wg projektu autora: Robert Zajączkowski

Copyright © 2019 by Marek Tarnowicz

Wszelkie prawa zastrzeżone. Przedruk lub kopiowanie całości albo fragmentów książki jest możliwe tylko na podstawie pisemnej zgody autora.

WydanieI

EPUB – 978-83-66192-04-1

MOBI – 978-83-66192-05-8

Konwersja do epub i mobi 

Dziękuję Panu Bogu

za wytrwałość

Dedykuję

sympatycznej koleżance Alinie

SylwanaBrudna gra

Świst rozcinanego rzemieniem powietrza i zaraz po nim krótki okrzyk bólu zabrzmiały przeraźliwie i złowieszczo. Po nich kolejne dokładnie takie same dźwięki zagłuszyły niespokojne rżenie rumaka. Mężczyzna przywiązany do żurawia przy studni dostrzegł przez strumienie krwi zalewające mu oczy malutką dziewczynkę. Dziecko z przerażeniem patrzyło na to, co oprawcy robią z ojcem.

– Uciekaj, Sylwano – odczytała z ruchu warg katowanego rodzica.

Jeden z jeźdźców również dostrzegł dziewczynkę. Spiął konia ostrogami, ruszając w jej kierunku. Sześciolatka zawróciła i pobiegła w stronę lasu tuż za domem, z którego właśnie wyszła. Przestraszona, łapiąc z trudem powietrze, wpadła nieoczekiwanie na krzew jeżyn. Pokaleczyła sobie o ich kolce ręce i twarz. Nie zważając na to, ominęła je, trąc o nie ubraniem. W końcu wbiegła pomiędzy pierwsze drzewa. Usłyszała za sobą przytłumiony stukot końskich kopyt. Przezornie skręciła w lewo, znikając z widoku jadącemu za nią zbirowi. Nadal biegnąc przed siebie ile sił, skręciła w gęstwinę, by po paru krokach zawrócić w stronę polany, na której stał jej rodzinny dom. Kątem oka zerknęła pomiędzy drzewa. Zobaczyła, jak jeden z bandziorów zakłada na cięciwę łuku strzałę i w zasadzie bez celowania wypuszcza ją w skatowanego mężczyznę. Jej ojca. Serduszko niemalże zamarło w maleńkiej piersi dziewczynki. Złapała spazmatycznie powietrze i wbiła wzrok w twarz. Twarz, której nie zapomni już nigdy. W tym czasie jeździec zawrócił wierzchowca i ruszył wzdłuż szpaleru drzew w kierunku, w którym pobiegła. Uważnie przyglądał się gęstym zaroślom, wypatrując w nich poruszenia. Sylwana zaskoczona widokiem na polanie przystanęła.

– Kocham cię, tato – szepnęła ze łzami spływającymi po policzkach.

Chwilę później poczuła, jak jakaś silna ręka chwyta ją tuż pod ramionami. Już miała krzyknąć, gdy nagle druga dłoń zakryła jej usta. Dziewczynka uniesiona przez wysoką postać zniknęła w czeluściach lasu. Z początku sparaliżowana tym, że została pochwycona, bezwładnie zwisała napastnikowi w rękach. Kiedy jednak zaskoczenie minęło, zaczęła się szarpać i kopać nogami po czyichś udach. Nie przyniosło to żadnego rezultatu. Dobrze i z wprawą trzymana, zrezygnowała w końcu z oporu. Przed oczami mignęły jej kolejne drzewa, aż nieoczekiwanie dotarło do niej ciche parsknięcie wierzchowca. Ten ktoś postawił ją na ziemi i odwrócił w swoją stronę. Mimo szoku dziewczynka pewnie stanęła na nogach.

– Teraz jesteś bezpieczna – dotarł do niej szept.

Kiedy tylko została puszczona, odskoczyła w bok. Zadarła do góry głowę, myśląc o ucieczce. Spod wystrzępionego kaptura spoglądały na nią przenikliwe oczy. Mimo to patrzyła w nie nieufnie.

– Nie musisz się mnie bać. Grunt, że jesteś bezpieczna.

Instynkt jej podpowiadał, że powinna w to wierzyć.

– Ale… mój ojciec… – wstrząsnął nią spazm płaczu.

– On już nie cierpi… a ty musisz być twarda – usłyszała wypowiedzianą spokojnym głosem radę. – Masz jakąś rodzinę?

– Rodzinę? Nie.

– Żadnych krewnych?

– Nie.

– Trudno. Odstawię cię do sierocińca przy świątyni – podjął decyzję mężczyzna.

Dziewczynka cały czas pochlipywała. Na słowo „sierociniec” podniosła głowę.

– Kim jesteś? – zapytała nieśmiało.

– Nikim szczególnym.

– Nieprawda. Pracujesz dla jakiegoś cechu – mówiąc to, wskazała na wykutą misternie srebrną blaszkę.

Lekki uśmiech ozdobił jego surową twarz.

– Spostrzegawcza jesteś – przyznał szczerze.

– To kim jesteś? – zapytała ponownie, ale już bardziej pewnie.

– Dla ciebie nie ma to żadnego znaczenia – odpowiedział wymijająco.

– Ma! Bo nosisz miecz i mogłeś uratować mojego tatę – wypaliła bez ogródek.

„Takie małe dziecko, a wprawia mnie w zakłopotanie”, pomyślał mężczyzna.

– Mogłeś! Tak czy nie?!

– Niestety nie – przyznał z niechęcią.

– Nie?! Nie?! Dlaczego?!

– Dosyć pytań! Jedziemy. – Podszedł do wierzchowca.

– Nigdzie nie jadę. – Tupnęła nogą.

– Ale masz tupet. Jeżeli zostaniesz tu sama, to zjedzą cię wilki – postraszył ją.

– Tu nie ma wilków – powiedziała zgodnie z prawdą. – Przecież tu mieszkam.

– Masz dwa wyjścia. Jedziesz ze mną… – zawiesił głos.

Czekała spokojnie na to, co powie dalej. Zapadła cisza. Mężczyzna zaczął poprawiać pas i niepostrzeżenie wyciągnął długi sztylet. Skierował ku niej rękę, jakby chciał coś powiedzieć. Błyskawicznie uniósł trzymającą sztylet dłoń i rzucił nim tuż obok dziecka. Z oddalonych o kilkanaście kroków krzewów wypadł uzbrojony zbir z ostrzem wbitym w gardło.

– Tym razem nie masz wyjścia – powiedział do niej, kiedy ją mijał.

Wyciągnął z trupa swoją własność i pospiesznie wrócił do konia. Wsiadł na niego, po czym spojrzał na dziewczynkę.

– Jak masz na imię? – zapytał nieoczekiwanie.

– Sylwana.

– Mamy bardzo mało czasu. Zaraz zaczną go szukać.

– Jadę. – Podbiegła do niego.

Sięgnął do niej ręką i wsadził na grzbiet koński przed samym siodłem. Ruszył stępem przed siebie. Po chwili odnalazł ścieżkę, którą znała. Uderzył wierzchowca obcasami i przyspieszyli do kłusa.

*

– A ty jak masz na imię? – zapytała w końcu.

– Kers.

– Nie zostawiaj mnie w sierocińcu – poprosiła.

– A dlaczego?

– Bo nie chcę.

– To jest argument… A możesz podać inny?

– Potrafię gotować, sprzątać.

– Nieźle jak na twój wiek. Jest tylko jeden problem … – Zamilkł, nasłuchując.

Zmysły podpowiadały mu o zagrożeniu. Skręcił w gęstwinę, zostawiając wyraźny trop.

– Potrafisz jeździć sama?

– Tato mnie nauczył – odpowiedziała.

– Świetnie. A jak sobie radzisz w lesie? Nie stracisz orientacji? – Szukał wzrokiem odpowiedniego do swoich celów drzewa.

– Nie stracę.

Skierował konia w bok, gdzie takie rosło. Przejechał przez niskie krzewy, stając niczym akrobata na końskim zadzie.

– Co robisz? – zapytała zaskoczona.

– Pojedziesz jeszcze trochę prosto, a później zatrzymasz wierzchowca. – Przesadził ją na siodło. – Trzymaj wodze.

Wjechali dokładnie tam, gdzie chciał. Gdy byli już pod drzewem, odbił się mocno, skacząc do góry. Złapał rękami za gałąź i wszedł wyżej. Dziewczynka – tak jak polecił – bez zatrzymywania pojechała dalej. Przyczajony wśród listowia czekał na tego, który jechał za nimi. Wreszcie usłyszał szelest krzewów i dostrzegł sylwetkę Tropiciela na koniu. Mężczyzna zamiast na ziemię patrzył uważnie przed siebie, a także na boki. Wyraźny ślad w ogóle go nie interesował, toteż wjechał prosto w pułapkę. Co prawda w ostatniej chwili spojrzał do góry, lecz na zrobienie uniku było zbyt późno. Łowca cicho niczym atakujący wąż zeskoczył mu tuż za plecami, uderzając jednocześnie w tył głowy. Tamten nie miał żadnych szans. Kers, zeskakując z konia, pociągnął za sobą nieprzytomnego. Wierzchowiec parsknął niespokojnie, po czym stanął dęba. Mężczyzna puścił więc Tropiciela, doskakując do niego. Pochwycił za wodze i szarpnął nimi lekko w dół. Potem poklepał konia uspokajająco po szyi. Zwierzę zarżało cicho, po czym obróciło ku niemu łeb. Klepnął go jeszcze raz, puszczając rzemień. Powrócił do leżącego, by lepiej mu się przyjrzeć. Coś mu zaświtało w głowie. Dotknął jego koszuli. Poczuł delikatne ciepło i wibrację. „Smoczy Kieł”, przemknęło mu przez myśl. A więc nie był to zwyczajny Tropiciel. Ren zu Khan wynajął kastę morderców, o których powszechnie było wiadomo, że zostali wytępieni kilka wieków temu. „Czyżby aż tak bardzo bał się tego człowieka…”, pomyślał. Wyjął z malej sakiewki fiolkę z fosforyzującym płynem. Rozchylił usta nieprzytomnemu i wlał do nich kilka kropli substancji. Pod wpływem śliny wszystko uległo rozpuszczeniu.

– Zanim dojdziesz do siebie, zapomnisz, co cię spotkało. – Klepnął go w policzek.

Zostawił wszystko i poszedł pośpiesznie śladami swojego konia.

– Jesteś wreszcie – zaszczebiotała dziewczynka. – Po co wchodziłeś na drzewo?

– Zobaczyć, co się dzieje w okolicy – skłamał gładko.

– Widziałeś mojego ojca?

– Nie. Twój dom pewnie już płonie – oznajmił.

– Skąd wiesz? Przecież nie widziałeś, bo za daleko…

– Dlatego powiedziałem, że pewnie. Przesiądź się przed siodło – polecił.

Zrobiła to bez słowa. Mężczyzna wsiadł na wierzchowca. Zanim ruszyli, już wiedział, co zrobi. Pojechali dokładnie w przeciwną stronę.

– Dokąd mnie wieziesz? Zrezygnowałeś z sierocińca? – Nie mogła uwierzyć.

– Chwilowo tak.

– A dokąd jedziemy? – zapytała ponownie.

– Zobaczysz. Pamiętasz swoją mamę?

– Nie.

– W ogóle?

– Tato mówił, że umarła przy porodzie.

– Aha. Gdzie mieszkałaś wcześniej?

– A dlaczego pytasz?

– Mogę cię zawieźć do krewnych – tu również skłamał.

– Pamiętam jedynie jak przez mgłę… długie korytarze. Jakieś wysokie mury.

– Rozumiem. – Skojarzył to z siedzibą Ren zu Khana.

„Czyli informacje były prawdziwe? Teraz należy jedynie… bagatela, ustalić, dlaczego uciekł stamtąd z dzieckiem. Ciekawe”, pomyślał.

*

Jechali resztę dnia, aż do późnego wieczora. Dopiero wówczas trafili na przydrożną gospodę. Postanowił zostać w niej do rana. Skoro świt ruszyli dalej. Koło południa dotarli do podnóża niewielkiego łańcucha niskich gór. Pomiędzy szczytami widać było budowlę. Ruszył wzdłuż stromej, niemal pionowej ściany w kierunku zachodnim. Odnalazł przejście – pionowe pęknięcie w skale z wąską ścieżką. Ponieważ słońce stało w zenicie, było jeszcze w miarę jasno.

– Co to za miejsce? – zapytała Sylwana.

– Coś w rodzaju świątyni i Strażnicy jednocześnie.

– A jednak chcesz…

– Nie. Tutaj… zresztą zobaczysz. – Uśmiechnął się do swoich myśli.

– A co zobaczę?

– Jeszcze trochę cierpliwości. Jak będziemy na miejscu, wszystko będzie jasne. Dobrze?

– A mam inne wyjście? Niech będzie. – Wzruszyła ramionami.

W pewnym momencie trafili na jeszcze jedno pęknięcie. Kers bez namysłu w nie skręcił. Po chwili wjechali do sporej jaskini. Stały tam dwa żłoby – jeden długi z sianem, a drugi z ziarnem. Obok cichutko szemrało źródełko, którego woda wpływała w wyżłobienie w ścianie.

– Myślałam, że pojedziemy…

– Nie. Już jesteśmy na miejscu. – Pomógł jej zsiąść.

– Ciemno trochę.

– Boisz się ciemności? – Zdjął z konia siodło.

– Nie. Ale… jest tak jakoś… nieswojo – przyznała.

– Może. Nie zwracam na to uwagi.

– Kers – zadudnił jakiś głos niczym z głębokiej studni, przerywając im rozmowę.

– Tak, to ja.

– Kogo przywiozłeś?

– Młodą damę. – Przywiązał konia do długiego sznura.

– Wchodźcie.

Głuchy odgłos stuknięcia o skałę sprawił, że dziewczynka podskoczyła.

– Daj mi rękę – poprosił ją.

Podała. Przeszli przez całą długość jaskini. Pod nogami stuknęło coś drewnianego.

– Dobra – powiedział Łowca w powietrze.

Nieoczekiwanie dla Sylwany szarpnęło nimi do góry. Dziewczynka przywarła do niego zaskoczona.

– Co to takiego? – zapytała z lękiem w głosie.

– To jest wciąg. Zabierają nas tym na górę – wyjaśnił.

Upłynęło trochę czasu, nim coś, co okazało się drewnianą klatką bez jednego boku, wyjechało na światło słoneczne. Przed sobą zobaczyli wykutą w skale poziomą platformę, zakończoną schodami prowadzącymi jeszcze wyżej. Poszli nimi, mijając olbrzymią belkę ze zwisającą z niej liną przytwierdzoną do klatki. Wyszli na plac otoczony kamiennym murem z blankami. Przez umysł dziewczynki przemknął w krótkim błysku jakiś obraz i zniknął. Przystanęła, aby go sobie przypomnieć.

– Nie bój się. – Mężczyzna pociągnął ją lekko za rękę, ponieważ tak to zinterpretował.

– Co? To nie to – powiedziała z przekonaniem.

Gdzieś z boku doleciały do nich dźwięki uderzających o siebie kling mieczy.

– A gdzie są domy? – zapytała zaciekawiona.

– Ludzie mieszkają w wykutych pod nami salach.

– Jak nietoperze – zachichotała.

– Nie do końca.

Na plac wyszły dwie osoby i zaczęły ze sobą walczyć. Melodyjny brzęk stali zalał otoczenie. Od wypolerowanych kling odbijało się od czasu do czasu światło promieni słonecznych. Rytmiczne i szybko zadawane ciosy fascynowały precyzją, a także finezją.

– Chcę tu zostać – powiedziała niespodziewanie.

– Tak? Dlaczego?

– Tato… Dlaczego nam nie pomogłeś? – Spojrzała na niego z żalem.

– Nie mogłem. Zabroniono mi się do tego mieszać – odpowiedział szczerze.

– Zrobił to jakiś okrutny człowiek. – Nie wiadomo, kogo miała na myśli.

Westchnęła smutno. Pominął zarzut milczeniem.

– To dlaczego chcesz tu zostać? – ponowił pytanie.

– Tato zaczął mnie uczyć walki na miecze… Miałam nawet odpowiedni, ale został… – Łzy napłynęły jej do oczu.

– Co jeszcze potrafisz?

– Znam się na statkach… żaglach, olinowaniu. Tato mi rysował i tłumaczył – wyjaśniła.

– Mówił, dlaczego to robi?

– Nie.

– Aha. Jeżeli chcesz zostać i popatrzeć na trening, to proszę bardzo. Ja muszę zejść do… no nieważne – zaproponował.

– Mają dziwne miecze – zwróciła uwagę.

– Nasza broń pochodzi przeważnie z Dalekiego Południa oraz innych rejonów.

*

– Czy ja wysłałem stare babcie! – wrzasnął Ren zu Khan.

Jego ludzie, a także Saravardzki Tropiciel milczeli, przyjmując połajanki.

– Wiecie, ile zabiegów kosztowało mnie jego wytropienie. Ile straciliśmy… Nie wspomnę o złocie! – Uderzył pięścią w stół.

– Ktoś jej musiał pomóc.

– Co to za tłumaczenie… Ktoś jej pomógł. – Spojrzał na Saravardczyka.

Mężczyzna rozłożył ręce w geście bezradności.

– On nic nie pamięta – odpowiedział dowódca grupy wysłanej w teren.

– Dlaczego? Co to ma znaczyć?

– Ktoś mu dał wyciąg z ciernistego ostrokrzewu.

– Co?

– Tak twierdzi.

– Interesujące. – Pirat oparł brodę na ręce. – I nic nie znaleźliście?

– Nic.

– Nie miał żadnego tatuażu?

– Nie.

– Jedźcie tam jeszcze raz. Trzeba przeszukać okolicę i to, co zostało z domu.

– Ale…

Ren zu Khan spojrzał na niego spod brwi.

– Będzie jak każesz.

– Sprawdźcie wszystkie ślady. Muszę mieć tego dzieciaka. Ona jest kluczem.

– Będziemy szukać, aż znajdziemy.

– Ciernisty ostrokrzew. – Spojrzał na nich wątpiąco.

– Powiedział, że takie ma objawy.

– Jedźcie już. Jakby mnie nie było po waszym powrocie… chociaż wątpię, to wyślij ptaka do Zridranu.

– Tak zrobię.

Obaj mężczyźni wyszli, a on założył ręce za głowę, zamierając w bezruchu. Myślał nad czymś dłuższy czas, aż w końcu wstał. Z wnęki przysłoniętej kotarą do pokoju przeszła postać ubrana w czarny, skórzany strój. Założyła ręce na piersi i skinęła w jego kierunku głową.

– Ruszamy – powiedział do niej krótko pirat.

Postać ponownie kiwnęła głową, po czym opuściła pomieszczenie. Pirat wyjął z szuflady sakiewkę, następnie rozwiązał ją i potrząsnął nią lekko. Wnet zastukały o siebie drogocenne kamienie. Mężczyzna ściągnął rzemyk i schował go za szeroki pas. Po chwili zdjął ze ściany stosowny do swojego wzrostu rapier i przypiął go do pasa. Za oknem zarżały konie. Wyszedł, planując podróż. Wiedział, że czekają go trudy, a spotkanie będzie wymagać poświęcenia. Spojrzał przy tym przelotnie na swoją dłoń. Brakowało w niej dwóch palców. Stanął w drzwiach. Na placu czekało czterech wojowników Kalee z tak zakrytymi twarzami, że było widać jedynie ich oczy. Mimo drobnej postury emanowała z nich pewność i siła. Wyglądali ponuro, lecz byli wyjątkowo niebezpieczni. Jedynie Łowcy dorównywali im umiejętnościami. Niektóre plotki głosiły o ukrytych pod tymi ubraniami kobietach, ale on nigdy nie miał okazji poznać prawdy. Wsiadł na swojego wierzchowca, po czym ruszyli. Ze względu na zbyt wielu wrogów z niezbyt odległej przeszłości jechał w środku pomiędzy nimi. Po wielu godzinach jazdy przyszła pora na pierwszy postój. Zaledwie zsiedli, dwóch z eskorty zniknęło wśród drzew. Dwaj pozostali zjedli razem z nim posiłek, zanim tamci powrócili z tajemniczego wypadu. Później nastąpiła zmiana. Dwóch będących do tej pory z nim weszło w las. On zaś siedział, dumając nad nieudanym przedsięwzięciem. Wiedział, że jeden z Łowców był w pobliżu domu. Nie miał jednak na to dowodów – poza amnezją Tropiciela oraz śmiercią jednego ze swoich ludzi. „Tylko gdzie ją zabrał? Do jednej z niedostępnych świątyń, będących zarazem ich szkołami?”, zastanawiał się. Aby to sprawdzić, musiałby tam ktoś wejść, a oni na to nie pozwolą bez względu na sytuację, dobrze o tym wiedział. Poza tym nie miał pojęcia, o którą z nich może chodzić. „Może po spotkaniu coś z tego wyniknie”, pomyślał. Niespodziewanie wstał i kiwnął na jednego z wojowników. Ten podszedł do niego bezszelestnie.

– Sprawdźcie szlak za nami, jak ruszymy.

Wojownik potwierdził skinieniem głowy. Dwóch zostawiło konie i zniknęło w gęstwinie pośród drzew. Tuż obok niego, niemalże jak spod ziemi, wyłonili się pozostali. Czekali na polecenia.

– Jedziemy. Zabierzcie ich konie – przekazał samym ruchem warg.

Zrozumieli. Sprawdzili, czy coś nie zostało, po czym zdjęli pęta zwierzętom, podprowadzając mu jego wierzchowca. Wsiedli na nie i ruszyli przed siebie w dotychczasowym kierunku. Jechali dłuższy czas, aż w końcu przystanęli. Polecił im sprawdzenie otoczenia. Nie znaleźli w pobliżu nic niepokojącego. Obserwujący ich na poprzednim popasie Łowca od razu zrozumiał ich zamiary. Wszedł więc głęboko w las, zacierając za sobą ślady. Robił to dokładnie i metodycznie. Kiedy był już daleko od drogi, wyprzedził wszystkich, jadąc równolegle do szlaku. Po bardzo długim czasie wreszcie zjechał na trakt. Przywiązał wodze do gałęzi, a sam ostrożnie spenetrował obie strony drogi wraz z nią samą. Nie odnalazł niczego, co by wskazywało, że pirat tędy przejeżdżał. W drodze powrotnej zdecydował o powrocie do miasta. Nie było sensu go szukać. I tak wiedział, dokąd pojechał w tym pośpiechu.

*

Podróż Ren zu Khana trwała niemalże dwa dni. Aby jak najszybciej osiągnąć cel, jechali dzień i noc. W końcu stanęli na skraju tropikalnego lasu. Niewidocznym dla większości ludzi szlakiem podążali do jego centrum. Wycinając sobie drogę pomiędzy wiekowymi drzewami, stanęli na granicy zarośniętych roślinami ruin. Te były jeszcze starsze niż wszystko, co rosło lub leżało powalone tropikalnymi huraganami. Z głębi dotarł do nich ryk jakiegoś zwierzęcia. Świergot ptaków momentalnie ucichł. Nagle zapadła niesamowita cisza. Wojownicy położyli ręce na rękojeściach mieczy. Każdy z nich patrzył w innym kierunku. Pirat nie zwrócił na to uwagi. Zaszeleściły potrącone liście. Pomiędzy pniami przemknął jakiś kształt. Trwało to mgnienie oka. Po krótkiej chwili podobna sytuacja miała miejsce z drugiej strony. Przybysze nadal stali w bezruchu, wpatrzeni w gęstwinę. Nie wiadomo skąd pojawił się przed nimi prawie nagi człowiek. Patrzył na nich bez słowa. Ponieważ Ren zu Khan nie był tu pierwszy raz, opuścił swoje bezpieczne miejsce pomiędzy wojownikami Kalee i podszedł do niewysokiego mężczyzny. Ten z obojętnym wyrazem twarzy zrobił obrót, po czym zagłębił się w las. Pirat szedł krok w krok tuż za nim. Miał świadomość, że zboczenie ze ścieżki oznaczało nagłą śmierć. Kluczyli w ruinach dłuższy czas. W końcu natrafili na wysoki mur. Przewodnik poprowadził go wzdłuż niego, aż stanęli przed schodami. Pierwszy stopień sięgał mu do połowy uda. Pozostałe – równie wysokie, spiętrzone nad nimi – sięgały czubków drzew. Zaczął nimi mozolnie wchodzić na górę. Na szczycie spojrzał w bok. Z obu stron nie zobaczył nic poza murem. Przed sobą w dole miał gładkie ściany odwróconej piramidy. Jej boki schodziły się głęboko w czeluściach ziemi. Tuż pod nogami miał dokładnie te same schody, prowadzące tym razem w dół. Zaczął schodzić. W końcu ogarnął go cień, przechodzący stopniowo w mrok. W połowie drogi był już odrobinę zmęczony. „Ci, którzy to budowali, nie mieli takich trudności”, pomyślał, szukając po omacku krawędzi stopnia. Po długim czasie stanął zmęczony na dole budowli. Miał przed sobą szorstki kamień. Odnalazł dłońmi ozdobione ornamentami wejście. Tam znajdowały się kolejne schody. Zaczął nimi schodzić jeszcze głębiej w czeluść planety. W oddali błysnęła złota iskierka. Podążał w jej kierunku, aż stanął w kamiennym przedsionku. Tu już było jaśniej od ognia płonącego w złotych misach.

– To znowu ty – usłyszał dudniący echem głos. – Podejdź!

Wszedł pomiędzy wielkie czary z ogniem, symbolizujące żywioły. Stanął przed czarownikiem w trudnym do określenia wieku, ubranym w długą szatę.

– Uparty jesteś. Nie pomyślałeś, że to, co chcesz zdobyć, może nie być przeznaczone dla ciebie? – zapytał.

Zamiast odpowiedzi przybysz wysypał na blat bazaltowego stołu drogie kamienie.

– Twój wybór – mruknął czarownik. – Chodź ze mną.

Zostawili bez opieki ten mały majątek, wchodząc przez otwór w kształcie ust w głąb podziemnej budowli. Dotarli do miejsca, gdzie stało coś, co przypominało olbrzymi tron. Był otoczony kryształami i skąpany w wydzielanym przez nie świetle.

– Usiądź – usłyszał zaproszenie.

Zrobił to. Mężczyzna odszedł gdzieś poza obręb światła, a Ren zu Khana ogarnęło dziwne uczucie. Stracił poczucie czasu.

– Wypij – usłyszał jak przez mgłę.

Sięgnął niepewnie ręką przed siebie.

– Skup się! – usłyszał ostry głos.

Jakoś zapanował nad rozkojarzonym umysłem. Ostatecznie wziął do ręki podane naczynie.

– Pij.

Wypił.

– Weź nóż – kolejne polecenie.

Posłusznie wziął do ręki rytualny przedmiot.

– Jak będziesz gotów, to wiesz, co masz robić – stwierdził głos jak z zaświatów.

Nie odpowiedział, bowiem pod wpływem narkotycznego płynu zaczynał tracić kontakt z rzeczywistością. Zaczynał słyszeć głosy. Rozpraszały go. Zaczął skupiać umysł na jednej tylko myśli. Miał z tym spore trudności. Położył lewą rękę na płaskiej poręczy siedziska, wciąż myśląc o dziewczynce, której szukał. Zebrał się w sobie i połączył w jedno myśl oraz czarną plamę przed oczami. Pewnym ruchem przyłożył ostrze noża do jednego z pozostałych palców i z całych sił nacisnął. Potężny paroksyzm bólu poraził wszystkie jego zmysły. W umyśle zobaczył błysk silnego światła, a zaraz po nim następujące po sobie obrazy. Poszukiwaną Sylwanę, a także miejsce, w którym obecnie przebywała i jeszcze kilka innych. W jednym z nich dorosła dziewczyna trzymała ostrze miecza na jego gardle. Wszystko zniknęło równie szybko, jak się pojawiło. Spocony, na granicy paniki opadł z sił, po czym osunął się na twardą kamienną podłogę.

*

Kiedy doszedł do siebie, stał nad nim czarownik. Odrobinę przytomniejszy wstał chwiejnie na nogi.

– Pij. – Mężczyzna podał mu kubek ze złota.

Ren zu Khan wypił zawartość i odetchnął głęboko. Z zakamarków pamięci powróciły widziane wcześniej obrazy. Spojrzał na swoją zawiniętą rękę.

– Zapamiętaj to, co widziałeś, a teraz chodź. – Czarownik ruszył do wyjścia.

Podążył za nim ociężałym, chwiejnym krokiem i po chwili znalazł się na zewnątrz podziemnej budowli. Odetchnął świeżym powietrzem i spojrzał w górę. Czekała go trudna wędrówka. Wspinaczka nienaturalnie wysokimi schodami wyczerpała go jeszcze bardziej. Z olbrzymim trudem, ale jakoś sobie poradził. Przewodnik, który tu na niego czekał, podał mu kij. Podpierając się na nim, poszedł wolno tuż za mężczyzną. Dotarli do granicy zakazanego obszaru. Tu odebrali go jego ludzie.

– Wracamy – powiedział wyraźnie.

Pomogli mu wsiąść na wierzchowca.

– Ptak nie przyleciał? – zapytał przyciszonym głosem.

Jeden z Kalee pokręcił przecząco głową. Ruszyli wolno, aby on nie spadł na ziemię. Początkowo droga powrotna była dla niego koszmarem. Dopiero gdzieś koło północy, kiedy stanęli na popasie, doszedł trochę do siebie. Czuł całym sobą skutki wypitego narkotyku. Było gorzej niż poprzednim razem. „Kto wie, czy następnym razem oprócz palca nie stracę też życia…”, pomyślał gorzko. Potrząsnął głową, odganiając czarne myśli. Musiał zaplanować sposób porwania dziewczynki. Był świadomy, że graniczyło to z niemożliwością. Miejsce, do którego trafiła, było niedostępną twierdzą. Przez moment myślał, czy nie zawrócić i nie poprosić tego czarownika o udzielenie wsparcia. Jednak odrzucił to, wiedząc, że tamten nie opuści swojej siedziby. „Muszę więc znaleźć takiego, który zechce to zrobić”, zdecydował. Z tą myślą usnął. Jego ochrona czuwała na zmianę aż do świtu. Obudzili go o brzasku. Zrezygnował ze zjedzenia zaproponowanego posiłku, wypił jedynie trochę wody. Musiał poczekać, aż organizm poradzi sobie z trucizną. Nadal obolały, lecz z jaśniejszym umysłem, dosiadł konia. Jechali wolno, ale cały czas wykorzystywali osłonę lasu przed słońcem.

*

– Źle, Sylwano. Jeżeli chcesz ciąć sztychem, musisz to wykonać z większego dystansu, a nie cofać ramiona – zwrócił uwagę Łowca. – Jeszcze raz. Nie możesz się zastanawiać, lecz zrobić to wytrenowanym odruchem.

Dziewczynka trzymała w dłoniach mały miecz. Młody instruktor zrobił zwód, by zaatakować ją pchnięciem. Sparowała cios, lecz nie do końca tak, jak powinna. Znowu przerwał trening.

– Wiem. Parowanie, zasłony i tak dalej przyjmować tylko na płaz miecza – nie dopuściła go do głosu. – Tak mi tylko wyszło. – Uśmiechnęła się do niego przepraszająco.

– Musisz bardziej uważać. Kiedy trenujesz poszczególne elementy sama, przykładaj większą wagę do ich wykończenia. To daje gwarancję, że prawidłowo, a co najważniejsze sama zaatakujesz skutecznie.

– Oj, pamiętam. Ale ty mi nie dajesz wytchnienia i ciągle atakujesz, a… a do tego jesteś większy.

Łowca westchnął głośno na taką argumentację.

– Nie możesz bać się wzrostu i siły przeciwnika. Raczej staraj się wykorzystać swoje atrybuty – skomentował.

– Możemy powtórzyć?

Błyskawicznie wykonał pchnięcie, dokładnie tak samo jak poprzednio. Tym razem zrobiła wszystko poprawnie. Zaraz potem sama zaatakowała, zmieniając wcześniej układ ciała. Cięła sztychem na wysokości jego pasa. Bez trudu zbił je płazem, robiąc od razu obrót, by na koniec uderzyć ją płazem miecza w pośladki.

– Uuaa! To zabolało! – krzyknęła.

– Bo dałaś się zaskoczyć. Dobra. Koniec na dzisiaj – zdecydował.

Pomasowała dłonią bolące miejsce.

– Mogę jeszcze trochę poćwiczyć sama?

– Nie. Odpocznij. Masz jeszcze przed sobą lekcję odczytywania śladów.

– No dobrze – odpowiedziała, krzywiąc się odrobinę.

– Za mocno uderzyłem?

– Niee… ale trochę bolało.

– Będziesz pamiętać. – Uśmiechnął się do niej.

– Może jednak mogłabym… – Machnęła kilka razy mieczem.

– Zgoda. Tylko krótko i pamiętaj o dyscyplinie – przypomniał.

– Jak słońce będzie tam, to pójdę trochę odpocząć i potem na następne zajęcia. – Pokazała jego położenie nad jednym z górskich szczytów.

– Wspaniale – pochwalił. – Tylko się nie forsuj.

Łowca zszedł na dół. Sylwana z radości zrobiła piruet. Cięła sztychem niewidocznego przeciwnika, po czym wykonała zasłonę, a po niej unik. Tuż po tym do jej uszu dotarło ciche trzeszczenie liny wciągu. Ponieważ wcześniej nikt do niego nie szedł, założyła, że ktoś przyjechał. „Może Kers”, przemknęło jej przez myśl. Postanowiła zrobić mu niespodziankę. Pobiegła do miejsca położonego wyżej od tego, na które wychodzi się z wciągu, i położyła się na brzuchu, zerkając przez krawędź. Czekała dłuższą chwilę, aż klatka ruszyła i zaczęła wjeżdżać. Dostrzegła jej górę i schowała głowę. Odczekała trochę i znowu wyjrzała. Zdumiona dostrzegła trzech mężczyzn z mieczami w rękach, wchodzących ostrożnie schodami. Dwóch miało przewieszone przez plecy kusze. Zaskoczona cofnęła głowę. Ponieważ wyglądali dokładnie jak ci, którzy zabili jej ojca, wiedziała, że wszyscy tutaj są w niebezpieczeństwie. Mimo krótkiego tu pobytu znała dziedziniec. Nim weszli wyżej, zdążyła się ukryć za pionowym szybem wentylacyjnym. Z emocji czuła, jak kołacze jej serce. Dyscypliną wymusiła na sobie regularny oddech. Wyjrzała, patrząc w miejsce, do którego powinni dojść. Byli trochę wyżej i rozchodzili się w trzech kierunkach do wejść prowadzących na dół. Jeden został przy wciągu. Uświadomiła sobie, że to mogą nie być wszyscy, a za chwilę ktoś jeszcze tu wjedzie. Tamten stał i patrzył uważnie dookoła siebie. Dziewczynka ukryła się ponownie i zaczęła myśleć nad tym, jak go unieszkodliwić i udaremnić ich plany. „Nawet jeżeli go zmylę, to co potem?”, nic nie przychodziło jej do głowy. „Odrąbać belkę mieczem? Nie dam rady. Może… przeciąć linę. Wszyscy będą niezadowoleni, ale co tam”, błysnął jej pomysł w głowie. Musiała zaryzykować. Patrzyła na to, co robi strażnik. Pewne miejsca obserwował w tym samym cyklu. Wyliczyła sobie czas, gdy dotarł do niej dźwięk wciąganej klatki wciągu. „Szybciej”, ponagliła samą siebie w duchu.

*

Wyjrzała. Właśnie patrzył tam, gdzie chciała. Wybiegła bezgłośnie zza osłony. Pobiegła sprintem przed siebie, prosto na niego. Coś musiało go zaniepokoić lub usłyszał jej niemalże bezgłośne uderzenia stóp o kamień, bowiem całym ciałem zaczął odwracać się w kierunku, z którego biegła. „Nie zdążę”, pomyślała dziewczynka, wyciągając przed siebie miecz. Jego oręż właśnie wędrował ku górze z zamiarem sparowania ciosu jej ostrza. W desperackim odruchu skoczyła przed siebie. Czuła silny opór skórzanego kubraka, ale sztych miecza mimo tego i tak wbił się w jego ciało. Natomiast ostrze jego miecza, które miało uratować mu życie, pchnęło jej klingę w bok, a ta rozorała mu brzuch, aż wyszła na zewnątrz. Wojownik błyskawicznie puścił miecz i złapał rękami za głęboką ranę. Spomiędzy palców popłynęła krew. Napastnik spojrzał na dziecko, a zaraz potem z niedowierzaniem na ranę. W tym samym momencie Sylwana ominęła go i na skróty pobiegła w kierunku belki. Z daleka dotarł do niej brzęk cięciwy kuszy. Błyskawicznie zrobiła unik jak przed atakiem mieczem. Bełt minął ją dosłownie o włos, trąc o skórzaną kamizelkę. Zeskoczyła na grube, drewniane ramię i cięła ostrzem klingi w naprężoną linę. Pękło co prawda kilka pojedynczych włókien z całego splotu, lecz odbity miecz odskoczył ku górze. Mimo niebezpieczeństwa cięła nim jeszcze raz. Efekt był dokładnie ten sam. W tym czasie ponownie zagrała dźwięcznie cięciwa. Nie mając czasu na myślenie, instynktownie skoczyła przed siebie wzdłuż belki. I tym razem znów bełt minął cel, znikając w cieniu muru. Nieoczekiwanie wpadła na pomysł. Nie zważając na nic, pobiegła na sam przód, gdzie lina obracała dużym drewnianym kołem z wyżłobionym rowkiem. Stanęła w tym miejscu i z całych sił uderzyła ostrzem. Dało to o wiele lepszy wynik, lecz nadcięte miejsce powoli przesuwało się w bok. Musiała jakoś zablokować samo koło, aby wyhamować linę. Szukała rozpaczliwie wyjścia z tej sytuacji, kiedy do głowy przyszedł jej inny pomysł. Zaczęła iść z liną i ciąć ją jak porcję mięsa na talerzu. Przy jednym z wyjść zapanowało zamieszanie. To zatrzymało tych, którzy szli, aby ją zabić. Tymczasem ona osiągnęła mały sukces. Jeden z czterech splotów został przecięty. Dopiero gdy spojrzała w bok, dotarło do niej, że nie zdąży. Była w połowie drogi do miejsca, w którym lina znikała za takim samym drewnianym kołem w podłożu. Błyskawicznie podjęła decyzję. Zostawiła to, co zaczęła, i pobiegła na początek belki. Z determinacją rozpoczęła wszystko od nowa. Nie zważając na kilkumetrową przepaść za plecami, cięła ostrzem tam i z powrotem, robiąc malutkie kroczki. Zerknęła w szyb – jeszcze nie widziała desek skrzyni, ale ujrzała zawinięty do góry, zawiązany w węzły koniec liny. Intuicja podpowiedziała jej, że zostało bardzo mało czasu. Podwoiła wysiłek. Nieprzyzwyczajone ręce zaczęły omdlewać, a pot spłynął jej z czoła na oczy. Opanowała odruch otarcia go i pośpiesznie popatrzyła ponownie w szyb. Pękł jeden splot. Cięła dalej, widząc, jak wyjeżdżają do góry. Jęknęła w duchu i rozpaczliwie spróbowała ciąć jeszcze szybciej. Zaczęły ją piec od wewnątrz dłonie. Spojrzała na linę. Kolejny ze splotów zaczął się odwijać, aż w końcu pękł. Skrzynia była już widoczna w jednej trzeciej swojej wysokości. Wewnątrz niej ktoś krzyknął polecenie do wszystkich. Usłyszała dźwięk wyciąganych mieczy. Miała coraz mniej czasu, a poza tym zaczynała tracić czucie w ramionach. Oprócz potu po policzkach zaczęły jej płynąć łzy bezradności; nie ustawała jednak w wysiłku. Nagle ogarnął ją spokój. Mięśnie przestały boleć. Jak w zwolnionym tempie pękł trzeci splot. Wolno odwróciła głowę w kierunku wciągu. Na zewnątrz wysunęła się noga. Obok niej druga. Sylwanie przemknęła przez myśl straszna prawda. Oto właśnie przegrała. Patrzyła, jak dwóch napastników niemalże jednocześnie postawiło nogi na kamiennej platformie. Mgnienie oka później dostrzegła ich hełmy. „To naprawdę koniec”, przemknęła jej przez głowę kolejna myśl. Jakaś siła pchnęła jej ręce trzymające miecz tam i z powrotem po linie. Tuż przed nią coś strzeliło. Nim spojrzała, aby sprawdzić, co to takiego, skrzynia wciągu drgnęła, po czym w równie powolnym tempie zaczęła spadać. Okrzyki strachu i złości rozciągnęły się w czasie tak bardzo, że nic z nich nie zrozumiała. Drewniana konstrukcja, przyśpieszając, runęła w przepaść szybu, łamiąc i zgniatając ciała obu wychodzących wojowników. Równie nagle Sylwana wróciła do rzeczywistości. Oniemiała wyprostowała swoje drobne ciało. Metaliczny brzęk uderzających o siebie kling sprawił, że szybko popatrzyła w tamtym kierunku. Trzech będących w fortecy Łowców wyparło pilnujących jedno z wejść wojowników. Byli o wiele lepszymi szermierzami, toteż szybko zdobyli przewagę nad napastnikami. Sylwana uniosła swój oręż, ruszając im z pomocą. Przy wskakiwaniu na poziom dziedzińca, zahaczyła czubkiem buta o kamienną krawędź. Nim zrobiła cokolwiek, aby nie stracić równowagi, upadła na brzuch. To zdarzenie uratowało jej życie. Jeden z zabójców chciał za wszelką cenę wykonać zadanie i strzelił do niej z kuszy. Bełt, kalecząc grotem skórę, przeorał jej włosy na głowie. Zaskoczona poczuła pieczenie, a po chwili krew zaczęła spływać jej na czoło. Przetarła je, po czym spojrzała na rękę. Kiedy zobaczyła, co to jest, zemdlała. Ten, który do niej strzelił, zginął zaraz potem. Nie zdążył nawet z powrotem wziąć do ręki miecza. Trener Sylwany błyskawicznie rzucił sztyletem, trafiając przeciwnika w szyję. Ostrze przebiło jedną tętnicę, potem gardło i wyszło przez drugą. Wojownik zginął z upływu krwi. Łowcy szybko poradzili sobie z napastnikami mimo ich przewagi liczebnej. Sytuacja była korzystna, ponieważ ci, którzy mieli pomóc zabójcom, nie przeżyli wjazdu na górę. Trzej Łowcy wyszli z potyczki prawie bez szwanku. Podeszli do leżącej dziewczynki. Krew koło jej głowy świadczyła o czymś niedobrym. Szybko jednak stwierdzili, że oddycha. Jeden z nich zaniósł ją na dół, a dwaj zrobili obchód, szukając zagrożenia z innej strony. Odkryli zniszczony wciąg, a na platformie fragmenty nóg i rąk.

– Zostań na straży tutaj, a ja obejdę mury – zdecydował starszy Łowca o imieniu Rand.

*

Na dole Sylwana zakasłała pod wpływem podsuniętego pod nos środka. Przez łzy dostrzegła kamienny strop. Przetarła oczy ręką i syknęła z bólu, kiedy sięgnęła nią do głowy.

– Zostaw. – Łowca przytrzymał jej dłoń.

– Strasznie boli, Horn – poskarżyła się.

– Zaraz przestanie, ale muszę ci zszyć ranę – uprzedził.

– Mam dziurę? – zapytała niepewnie.

– Nie – zaśmiał się. – To tylko rozcięta skóra. Leż spokojnie, zaraz przyjdę.

– Tam są … – Zaczęła wstawać.

– Leż – powstrzymał ją stanowczym głosem. – Wszystko w porządku. Nikt nas na razie nie będzie niepokoił.

Wrócił po krótkiej chwili z różnymi medycznymi akcesoriami. Nalał do kubka wodę, uzupełniając kroplami jakiegoś płynu.

– Wypij. – Podał dziewczynce.

Powąchała go nieufnie.

– Fuj, ale śmierdzi.

– Ale przestanie boleć i nie będziesz czuła szycia – powiedział szczerze.

– No dobrze. – Zaczęła pić.

Na początek łyknęła odrobinę.

– Ykhymm, ykhymm – zakasłała. – Paskudztwo. – Przechyliła kubek i wypiła duszkiem do końca.

Do pomieszczenia wszedł inny Łowca.

– Uruchomiłem urządzenia obronne – zakomunikował. – Tylko ktoś nam zniszczył wciąg. Nie wiesz, kto? – Rand spojrzał na Sylwanę. – Byłaś na górze.

– Wciąg… no tak. To tak… jakby ja. Ale to nieumyślnie. Oni wjechali nim na górę, a… a później właśnie zaczęli wjeżdżać następni – zaczęła tłumaczyć.

– Taki wciąg to poważna sprawa. – Mrugnął jednym okiem do kolegi.

Dziewczynka ziewnęła szeroko. Chciała coś jeszcze powiedzieć, lecz opadła na bok i zasnęła.

– Przytrzymaj jej głowę. Muszę założyć kilka szwów.

– Od czego ta rana?

– Wygląda na rozcięcie, ale nie mam pojęcia.

Wylał na nią jakiś płyn i ostrożnie wyczyścił rozcięcie czystą ściereczką. Zakrzywioną igłą z przewleczonym końskim włosem założył ponad tuzin szwów. Obłożył całość zwiniętym kawałeczkiem tkaniny. Wszystko razem owinął pasami płótna wokół głowy, podwiązując pod brodą.

– Zrobione. Teraz sobie trochę pośpi. – Popatrzył na dziecko z troską. – Dzielna dziewczyna. Gdyby nie ona, byłoby po nas wszystkich – skomentował jej wyczyn.

– Prawda. Jakby nie było, jesteśmy jej dłużnikami. – Kiwnął głową drugi.

– Wypuściliście Szermienie?

– Tak. Niektóre jeszcze krążą po okolicy, szukając śladu. Rahner pilnuje na murach.

– Co zrobiliście z ciałami?

– To, co zawsze. Broń zabraliśmy, a ich za mur.

– I dobrze. Jeżeli na dole jeszcze ktoś jest…

– Taki widok ich raczej nie powstrzyma. Ale niech próbują. – Uśmiechnął się do swoich myśli.

– Da im do myślenia. Stracili sporo ludzi.

– Tak. Koło tuzina. Co dalej?

– Zobaczmy, jak do tego doszło. – Medyk ruszył do wyjścia.

– Raczej nie ma czego szukać. Sylwana powiedziała wszystko na ten temat. Musieli skaperować jakiegoś maga, a ten uruchomił wciąg.

– Jednak sprawdźmy. Trzeba mieć pewność, zanim zaczniemy na niego polować. Jak przyjadą wszyscy, zdecydujemy, co dalej.

*

Zaczęli od wciągu. Dekapitowane fragmenty kończyn nie pozostawiały wątpliwości. Zeszli więc do miejsca, gdzie lina za pomocą systemu kołowrotów była nawijana na sporych rozmiarów drewnianą szpulę. Dźwignia uruchamiająca przekładnię miała zmienioną pozycję na wciąganie, a sama szpula cały czas się obracała.

– Bez magii by tego nie dokonali. – Horn przełożył ją z niemałym trudem w neutralne położenie.

– Kto to mógł być?

– Surivańczycy? Hm. Nie każdego na nich stać.

– Wiadomo. Kers zabrał dziecko Ren zu Khanowi sprzed nosa. Może to on?

– Jest duże prawdopodobieństwo. No i według informacji jakiś czas temu odwiedził ruiny starożytnych.

– Jak tak dalej pójdzie, będą go musieli karmić – mówiąc to, parsknął śmiechem.

– Jego sprawa. Ale jest uparty…

– Myślisz, że może odnaleźć Szafirowe Ruiny? – Spoważniał.

– Chodźmy na górę. – Poszedł w stronę schodów. – Kluczem jest być może nasza podopieczna.

– To on tak uważa. Jej ojciec był ponoć na tej wyspie, a Sylwana nie ma matki.

– Bo umarła przy porodzie, co nie jest rzadkością.

W korytarzu mignęła im znajoma drobna postać. Przystanęli i spojrzeli na siebie z zaskoczeniem na twarzach.

– Sylwano, dokąd idziesz? – zawołał Horn.

Obróciła w ich stronę głowę. Zamrugała zdziwiona obecnością ich obu, po czym pobiegła do pomieszczenia kuchennego.

– Nie powinna przypadkiem jeszcze spać po takiej dawce? – zapytał Rand.

– Powinna. Zobacz, czego chce i każ jej iść do łóżka.

– Ty dokąd?

– Idę zmienić Rahnera.

Zaledwie Horn zdążył obejść mury, na zewnątrz niemalże wybiegł Rand. Podszedł do niego szybkim krokiem.

– Sylwana…

– Coś jej się stało? – Horn przystanął.

– Śpi.

– To w czym problem. Dobrze, że śpi. – Chciał iść dalej.

– Ale jej nie było w kuchni.

– Sama poszła do łóżka – odparł domyślnie.

– Nie.

– To nie rozumiem.

– Poszedłem za nią, lecz nie zastałem jej w kuchni.

– Nie? I co?

– Poszedłem do jej pokoju. Patrzę, śpi.

– Ee. – Horn spojrzał na niego wątpiąco.

– Przestań.

– Przecież tam szła. – Oparł się o mur.

– Otóż to.

– Ja podawałem jej środek, więc mogłem się trochę nawąchać, ale ty?

– Przestań żartować.

– To co? Przywidziało się nam? – Horn nie wyglądał na takiego, co ma przywidzenia.

– No nie.

– Zostawmy to w takim razie, aż przybędą wszyscy.

– Niech będzie. Planujesz zejść na dół? – Łowca zerknął przez ramię w przestrzeń, coś rozważając.

– Nie – odpowiedział. – Na noc zablokujemy wejścia.

– Będę ją obserwował – zdecydował Rand.

– Tylko rób to ostrożnie, jest spostrzegawcza – uprzedził Horn.

*

Usłyszeli umówiony sygnał.

– Trzymaj się z tyłu i unikaj starcia, gdyby ktoś cię zaatakował – powiedział Kers, kierując konia w stronę, gdzie las kończył się traktem, za którym były rozległe łąki.

– A dlaczego przyjechaliśmy akurat tutaj? – zapytała dziewczynka.

– Otrzymaliśmy informację, że grasuje tu zbójecka banda. Dla ciebie będzie to pierwsze spotkanie z czymś takim.

Sylwanie mignęły przed oczami obrazy, których nie potrafiła i nie chciała się pozbyć. Ojciec przywiązany do żurawia przy studni, a wokół zbiry, których nasłał jeszcze gorszy od nich zbir, Ren zu Khan.

– Sylwano – wyrwał ją z zamyślenia Horn, trzeci Łowca.

– Co? – zapytała zaskoczona.

– Nie myśl o tym… Skup się na tym, co robisz. Sprawdź miecz, sztylet. Czy można je łatwo wysunąć z pochwy. Masz gwiazdy?

– Mam. – Sięgnęła do rękojeści miecza za głową.

Był co prawda dostosowany do jej wzrostu, ale zawsze była to broń. Miecz wysunął się bez problemu. Sztylet też bez trudu można było wyjąć. Dziewczynka dotknęła czteroramiennych gwiazd przy pasie i odruchowo sięgnęła tych przy siodle. Uderzyła konia obcasami i ruszyła wolno za doświadczonymi Łowcami. Kers już dojeżdżał do ostatnich drzew. Tuż za nim jechał Horn. Sylwana dogoniła ich, kiedy już byli na drodze. Obaj patrzyli na ślady po kołach wozów. Były świeże. Błoto jeszcze nie stężało w koleinach. Trzeci Łowca nadjechał z kierunku, w którym podążały wozy.

– Dopiero co przejechali – stwierdził Kers.

– Jedziemy – powiedział Rahner. – Już wjechali tam, gdzie powinni.

Wszyscy uderzyli konie obcasami. Zwierzęta ruszyły. Sylwana zgodnie z poleceniem trzymała się z tyłu. Jechali stępa, aż dotarły do nich krzyki pomieszane z metalicznymi odgłosami zderzających się ze sobą mieczy.

– Szybciej! – ponaglił wszystkich Kers.

Uderzył konia kilka razy mocniej, aż ten przeszedł do galopu. Pozostali gnali tuż za nim. Kiedy minęli zakręt, zobaczyli wozy otoczone kilkunastoma konnymi. Woźnice i stojący obok nich wojownicy odpierali zaciekłe ataki. Któryś ze zbirów, zobaczywszy nadjeżdżających, krzyknął coś do kompanów i skierował wierzchowca w stronę nieproszonych gości. Dołączyło do niego jeszcze czterech, którzy również ruszyli prosto na Łowców. Ci dobyli mieczy. Bandyci mieli ze sobą kusze; dwóch z nich po nie sięgnęło. Były załadowane, więc tylko wycelowali i strzelili. Pociski śmignęły, ale mimo małej odległości minęły się z celem. Łowcy z wprawą odchylili się w siodłach na boki, mimo że wiedzieli, że strzał z kuszy z pędzącego konia dawał małe szanse na trafienie. Strzelcy rzucili kusze na ziemię i dobyli mieczy. Sylwana – wsłuchana we własne serce, które mimo jej prób zachowania spokoju zaczęło bić szybciej – odpięła jedną z gwiazd na siodle. Kers skierował konia prosto w środek nadjeżdżających. Odległość malała z każdym uderzeniem serca. Kiedy był niemal tuż przed pierwszym z nich, zrobił ledwie dostrzegalny ruch ręką. Wyrzucona z ogromną siłą i prędkością gwiazda trafiła właśnie tego najbliższego prosto w oko. Nim ten się spostrzegł, już był martwy. Zaraz potem Łowca wychylił się w tył, unikając spadającego na niego miecza zbira jadącego z drugiej strony. Równie błyskawicznie ponownie usiadł w siodle prosto i przyjął na płaz swojego miecza ostrze klingi kolejnego napastnika, ciągnąc jednocześnie za cugle w bok. Jego wierzchowiec zareagował od razu i skręcił. Ostra klinga jego miecza opadła na plecy okrążanego bandziora. Gruba skóra płaszcza częściowo zamortyzowała cios, ale ostrze i tak przecięło ją na wysokości łopatki, docierając przez mięśnie do kości. Ranny krzyknął krótko i uderzył konia ostrogami, usiłując zawrócić.

*

Kers również uderzył w boki swojego konia obcasami i dogonił go podczas manewru, po czym ciął mieczem, celując w bok szyi. Sztych klingi rozpłatał ścięgna oraz mięśnie wraz z tętnicą. Z rany trysnęła krew. Pozostali Łowcy usiłowali powstrzymać atak trzech zbirów. Jeden z nich ominął łukiem Horna i zaatakował Sylwanę, chociaż doskonale wiedział, że ma do czynienia z dzieckiem. Przygotowana dziewczynka mimo emocji cisnęła trzymaną gwiazdą, celując w jego twarz. Ten zrobił unik, ale niedostatecznie szybko. Jedno z ostrych ramion zahaczyło o jego skroń. Z rany zaczęła wypływać krew. Sylwana sięgnęła lewą ręką do rękojeści miecza, drugą kierując konia od jego lewej strony, aby jak najbardziej utrudnić mu użycie oręża trzymanego w prawej ręce. Sama potrafiła równie dobrze walczyć prawą i lewą ręką. Napastnik szarpnął wodzami, chcąc zawrócić wierzchowca tak, by znalazła się po jego prawej stronie. Jednakże koń Sylwany był szybszy, a ona na dodatek była lżejsza. Kiedy swój miecz miała niemal w całości wysunięty, zostało im jedno uderzenie serca do starcia. Zbir, widząc, że nie zdąży zajechać tak jak chce, usiłował spłoszyć jej konia, poganiając swojego prosto na nią. Oba wierzchowce omal się zderzyły, lecz dziewczynka szarpnęła cuglami w bok. Konie minęły się, trąc o siebie łbami. W tym momencie z impetem opuściła miecz, uchylając się jednocześnie przed ciosem przeciwnika, który śmignął niegroźnie tuż nad jej głową. Sztych miecza Sylwany dosięgnął celu. Szybkie cięcie rozpłatało mu przedramię aż do kości, a ranny głośno krzyknął. Dziewczynka szybko zawróciła konia, robiąc dokładnie ten sam manewr co wcześniej Kers i zajechała za plecy przeciwnika. On co prawda usiłował ją dosięgnąć swoim mieczem, lecz ona znów wykorzystała swój wzrost i gwałtownie uchyliła się w bok. Klinga świsnęła nad jej głową, a gdy przemknęła, Sylwana równie szybko się wyprostowała, wyprowadzając cięcie. Kolejny cios sprawił, że ostrze rozcięło rękę tuż pod pachą. To spowodowało, że tym razem broń wypadła mu z ręki, a sama ręka zwisła bezwładnie u boku.

– Zatrzymaj konia! – krzyknęła do niego.

Nie zareagował. Spojrzała przez swoje ramię. Pozostali Łowcy uporali się z tamtymi i teraz galopem pędzili w stronę wozów. Kers zerknął w tył. Widząc, że Sylwanie nic nie jest, pojechał dalej. Dziewczynka miała moralny dylemat. Nie chciała go zabijać, lecz jednocześnie nie chciała pozwolić mu na ucieczkę. Był co prawda poważnie ranny i mocno krwawił, ale jednocześnie na tyle sprawny, że rany mógł opatrzyć sobie sam. Wpadła na to, co powinna zrobić. Zwolniła nieco, a gdy ją wyprzedził, znów popędziła konia. Bez skrupułów cięła go ponownie w zranioną rękę. Po tym ciosie wypuścił wodze. Podjechała, zachowując ostrożność, i załapała za nie, po czym przerzuciła je przez koński łeb. Klął na nią i wyzywał, ale pominęła to milczeniem. Nie był w stanie jej nic zrobić, mimo że raz usiłował ją kopnąć. Zawróciła swojego wierzchowca, prowadząc konia ze zbirem za sobą.

– Nawet jeżeli zeskoczysz na ziemię, to cię ogłuszę i nieprzytomnego zawiozę tam, gdzie twoje miejsce – uprzedziła stanowczo.

Łowcy już dojechali do wozów. Po szybkiej wymianie ciosów trzech bandytów spadło z koni. Pozostali się chyba domyślili, z kim mają do czynienia, gdyż postanowili zrezygnować z łupu. Najpierw jeden uderzył mocno konia ostrogami, usiłując uciec, lecz Rahner cisnął w niego gwiazdą. Jej ostrze trafiło go w kark w podstawę czaszki. Zbir spadł martwy na ziemię. Po nim dwóch kolejnych popędziło konie, szybko się oddalając. Kers również uderzył swojego wierzchowca obcasami i pognał za nimi. Jednego dosięgła rzucona gwiazd. Drugi liczył, że może jednak się wymknie pogoni i widać było, jak z furią wali ostrogami w boki konia. Szybko z tych ran popłynęła krew. Pogoń dzięki trenowanemu do szybkiego galopu wierzchowcowi trwała krótko i Kers ciął uciekiniera w bok. Sztych miecza rozciął kubrak i zrobił głęboką ranę tuż pod żebrami. Zbir wrzasnął przeraźliwie z bólu.

*

Starcie z Łowcami było nie do wygrania, więc pozostali z bandy również salwowali się ucieczką. Horn szybkim ruchem odpiął sakwę z przodu siodła i wyjął z niej procę. Zaraz potem wyciągnął z tego samego miejsca kulę z ołowiu wielkości kurzego jajka. Założył ją na procę i stając w strzemionach, zaczął kręcić nią nad głową. Wybrał najodleglejszy cel i gdy proca wirowała z dużą prędkością, puścił jeden z rzemieni. Ołowiana kula wyleciała jak bełt z kuszy. W mgnieniu oka doleciała do celu i z impetem uderzyła w głowę uciekiniera. On, nie patrząc na efekt, szybko założył na procę następny ołowiany pocisk. Równie szybko i mocno nią zakręcił, wypuszczając po uderzeniu serca kulę. I ta śmignęła w powietrzu, po czym trafiła w głowę następnego bandziora. Ten drugi dokładnie jak pierwszy runął na ziemię nieprzytomny. Sylwana podjechała ze swoim więźniem do wozów.

– Brawo – pochwalił ją Rahner. – Chociaż on raczej kiepsko wygląda – zauważył.

Dziewczynka popatrzyła w tył na pochwyconego zbira. Był blady na twarzy, jakby odpłynęła z niego cała krew. Nagle zachwiał się w siodle. Usiłował co prawda odzyskać równowagę, ale coś sprawiło, że przechylił się na jedną stronę, a następnie – wolno z początku, a potem coraz szybciej – spadł na ziemię. Kiedy patrzyła na niego, stwierdziła z zaskoczeniem, że nie oddycha.

– Trup – powiedział Kers, podjeżdżając bliżej. – Spisałaś się wspaniale, jak każdy Łowca. – Pokiwał głową zadowolony.

– Ale musisz jeszcze dużo ćwiczyć – wtrącił Horn. – Dużo ćwiczyć – powtórzył. – A nim się nie martw. Król zapłaci jak za żywego.

– Nie martwię się – powiedziała zgodnie z prawdą. – Chciałam jedynie, aby żył.

– I tak żyłby tylko do momentu, aż stanąłby przed katem – powiedział Kers.

*

Po nieudanej próbie zgładzenia dziecka w Akademii Bractwa siedziba Ren zu Khana była szczelnie chroniona przez Surivańczyków. Mijał dni i nic się nie działo. Napięcie opadło, chociaż pirat wiedział, że Łowcy dadzą o sobie znać. Jego ochrona chodziła za nim jak cień, nie opuszczając go ani na chwilę. Zwłaszcza w miejscach, w których było sporo ludzi. Jednego dnia dotarła do niego plotka o kupcu, którego gnany sztormem statek trafił do nieoznaczonego na mapach archipelagu. Wszystko, co niosła za sobą opowieść, odrzucił, uznając za bzdury. Dumał jedynie nad równie fantastycznym co reszta fragmencie. Kupiec chciał okrążyć wyspy, a te zniknęły mu z oczu. Nie mógł już później na nie trafić. Długo rozważał nad tą myślą. W końcu postanowił odwiedzić owego kupca. Wraz z eskortą ruszył do miasta, w którym był skład jego towarów. Zsiedli z koni na niewielkim placyku, tuż przed piętrowym budynkiem. Kalee weszli do środka razem z nim.

– Czym mogę służyć? – zapytał rosły młodzian.

– Chciałbym się zobaczyć z Zarianem. – Pirat zaczął obchodzić długą ladę z leżącymi na niej belami materiału.

– Dobrze. Proszę zaczekać, zobaczę, czy może… – Zamilkł odepchnięty na bok, prosto na stojący obok regał z innymi belami.

– Sam sprawdzę. – Nieproszony gość bezceremonialnie poszedł w głąb korytarza.

– Ale… – Pomocnik znowu zamilkł, kiedy mijało go dwóch ochroniarzy.

Kupiec siedział do niego plecami i kręcił na stole bączki złotymi monetami. Wirowało na nim już kilka takich krążków. Po tym jak Ren zu Khan wszedł do kantorka, za jego plecami coś ze świstem przecięło powietrze. Odtrącając rękę jednego z członków ochrony, uderzyło w podłogę. Dwa metaliczne zgrzyty dopełniły całości. Nieproszony gość stanął jak wryty.

– Wreszcie przyszedłeś – powiedział kupiec, podnosząc głowę i obracając się na stołku.

Pirat spoglądał w twarz Kersa, jednego z Łowców. Sięgnął do boku, aby wyciągnąć rapier.

– Nie rób tego, jeżeli chcesz jeszcze żyć – uprzedził siedzący.

Zamarł więc z zaciśniętą na rękojeści dłonią.

– Powiedz mi, Ren zu Khanie, co jest dla ciebie ważniejsze… – zawiesił na moment głos – życie twoje czy też pozbawienie życia Sylwanę?

Zapytany stał i nasłuchiwał.

– Oni ci nie pomogą. Jak przypuszczasz, nie jestem tu sam. Odpowiedz mi, proszę, na moje pytanie.

– Nie będę już jej niepokoił – odpowiedział zapytany.

– Pamiętaj, jeżeli zmienisz zdanie… zginiesz… – Kers powiedział to na pograniczu słyszalności, jakby mówił sam do siebie. – Nie będę pytał, czy zrozumiałeś. – Wstał ze stołka.

Podszedł do wystającej z podłogi dźwigni i przesunął ją do przodu. W ścianie zgrzytnęło, a po chwili metalowa płyta powędrowała ku górze.

– Idź. – Łowca spojrzał na niego obojętnie.

Pirat bez zastanowienia opuścił niewielkie pomieszczenie. Idąc do wyjścia, nie napotkał nikogo. Nawet swojej ochrony. Zastał ich dopiero za drzwiami. Stali z opuszczonymi głowami. Zaraz po tym, jak zszedł na placyk, wszyscy jak jeden przyklęknęli przed nim na jedno kolano, wyciągając jednocześnie zza pleców swoje miecze. Ich rękojeści skierowali w jego stronę. Minął ich, nawet na nich nie patrząc. Dosiadł wierzchowca.

– Nie będziecie mi już potrzebni – powiedział, tym samym wydając na nich wyrok.

Pociągnął wodze w lewo i uderzył konia piętami.

Zostawił wojowników Kalee w pozycjach do osądu, znikając w zaułku. Przed skład wyszedł Kers. Żal mu było dumnych wojowników. Ci, nie patrząc na niego, skierowali rękojeści mieczy w jego stronę. Z namysłem stanął przed nimi.

– Schowajcie je. Możecie zostać jednymi z nas.

Wiedział, że ta propozycja ratuje im życie.

*

Brzdęk, brzdęk, brzdęk – zderzały się klingi, ze świstem przecinając powietrze. Wzniecony butami kurz wirował w promieniach słońca. Średniego wzrostu postać nieźle sobie radziła z nieustającymi atakami czterech osób. Unik, obrót, zasłona. Krok w bok i przewrót w przód pomiędzy dwóch atakujących, tuż pod ostrzami ich mieczy. Momentalnie kopnęła w piszczel, nieco nad wysokim butem jednego z nich. W trakcie obrotu krótkim mieczem cięła drugiego przez mięsień uda. Następnie równie szybki przewrót w tył i błyskawiczne powstanie na nogi za plecami napastników. Tnąc sztychem, rozpłatała ścięgna pod kolanem temu, którego kopnęła. Dwóch upadło na brudny plac. Pozostali nie czekali i rozpędzeni przeskoczyli nad rannymi kompanami. Jeden z nich, będąc jeszcze w powietrzu, rzucił w Sylwanę sztyletem. Dziewczyna zrobiła krok przed siebie i sztychem własnego miecza trafiła w jelec nadlatującej broni, nadając jej inny kierunek i większą prędkość. Sztylet w tym samym momencie pomknął z powrotem w stronę tego, który nim rzucił. Zaskoczony mężczyzna nie zdążył zrobić żadnego ruchu. Ostrze przeszyło mu gardło, wbijając się pomiędzy kręgi szyjne. Kiedy dotknął nogami ziemi, już był martwy. Tymczasem niepozorna postać zaatakowała ostatniego. Był chyba najlepszym z nich wszystkich szermierzem. W prawej ręce trzymał rapier, a w lewej długi sztylet. Z początku Sylwana uznała, że jest to broń gorsza od jej mieczy, ale po wykonaniu ostrza o długości ponad trzech stóp i osłonach na dłoń poznała robotę Ramtleków, ludu mieszkającego na odległych wyspach. „Ciekawe, kogo okradł lub zabił, aby go zdobyć”, przemknęło jej przez myśl. Rzuciła okiem na rannych, czy aby czegoś nie kombinują, jednak chwilowo byli zajęci swoimi problemami. Zrobiła zasłonę przed spadającą na głowę klingą. Robiąc obrót całym ciałem, drugą ręką zbiła uderzający z boku sztylet. Opuściła rękę z mieczem, jednocześnie kopiąc z tej pozycji lewą nogą w kierunku brzucha tamtego. Zdążył zrobić unik, toteż cios nie dotarł do celu. Bandzior posłał jej uśmiech. Zignorowała to, wypatrując możliwości skutecznego ataku. Chwyciła rękojeść miecza oburącz, opuszczając klingę sztychem całkowicie ku ziemi. Nie zareagował. Zrobiła krok w lewą stronę. Pozycję zmieniły jedynie jego oczy, nadal uważnie wpatrzone w nią. Na obrzeżu placu zaczęli przystawać gapie. Trochę przestraszeni, ale patrzący na nią z nadzieją. Szybko zrobiła następny krok i jeszcze jeden. Tym razem zmusiła go do obrotu. Stał jednak spokojnie, jakby na coś czekał albo chciał uśpić jej czujność. Mimo że poharatała jego kompanów chyba jeszcze nie wiedział, z kim ma do czynienia. Wreszcie skoczył ku niej, tnąc oszczędnym łukiem rapierem w kierunku jej lewego barku. Dobrze wyszkolona nie dała się oszukać. Zrobiła zasłonę, przyjmując cios na płaz, puszczając jednocześnie prawą ręką rękojeść, by zablokować nią zadany z rozmachem cios sztyletem. Brzęknęła dźwięcznie stal, a zaraz potem on stęknął, gdy jej kopnięcie trafiło go w klatkę piersiową. Odrzucony zrobił chaotycznie trzy kroki w tył. Dziewczyna spojrzała w jego zaskoczone oczy i dostrzegła w nich jakiś ruch. Zaraz potem wyczuła za plecami zagrożenie. Instynktownie, wyuczonym odruchem zaczęła schodzić do przysiadu, kiedy usłyszała wykrzyknięte ostrzeżenie.

– Uważaj! – dotarło do niej gdzieś spomiędzy grupki ludzi.

Dokończyła gwałtownie przysiad. Tuż nad jej głową zafurczała strzała. Pocisk wystrzelony w jej plecy trafił bandziora w mostek, pod samymi żebrami. Momentalnie przestała zwracać na niego uwagę i mimo niezbyt wygodnej pozycji zrobiła obrót w tył. Zza stojącej nieopodal chaty wyszedł kolejny zbir, nakładając na cięciwę łuku następną strzałę.

– Rzuć pieprzony miecz – powiedział chrapliwym głosem, napinając cięciwę.

Nie przeszło jej to nawet przez myśl. Nim go naciągnął, aby skutecznie strzelić, dziewczyna była już w pionie. Patrząc mu w oczy, zrobiła pierwszy krok na lekko ugiętych nogach. Po ułożeniu i kącie strzały wiedziała, w które miejsce celuje. Uniosła swój oręż odrobinę wyżej, by maksymalnie skrócić czas reakcji. Zrobiła drugi krok. Mężczyzna stanął w miejscu na szeroko rozstawionych nogach. Usiłując ją zmylić, zaczął wodzić łukiem po całej sylwetce. Zrobiła ostrożnie następny krok, nie spuszczając z jego oczu swojego wzroku. Czekała na reakcję źrenic. Gdy uniosła nogę do kolejnego kroku, zatrzymał na ułamek sekundy łuk, strzelając jednocześnie prosto w jej serce. Strzała zafurkotała krótko w trakcie lotu i została przez nią odbita w bok. W następnym momencie Sylwana już biegła w jego kierunku. Przeciwnik rzucił w pośpiechu łuk, sięgając po miecz. Zdążył go wyjąć i zablokować pierwszy cios. Jego prawa noga powędrowała szybkim ruchem do przodu, celując w jej kolano. Dziewczyna zaczęła robić obrót po kroku w przód, kopiąc w nią swoją prawą nogą, wymierzając jednocześnie w żebra napastnika cios łokciem lewej ręki. Coś trzasnęło głucho, jakby jedno z żeber pękło pod wpływem uderzenia. Zbir zrobił grymas, ale nie wydał z siebie żadnego dźwięku. Odskakując odrobinę od niego, dokończyła obrót z jednoczesnym cięciem sztychem po mięśniu przez cholewkę wysokiego buta. Ostrze przecięło jedno i drugie, a on krzyknął z bólu, usiłując utrzymać równowagę. Na zdrowej nodze zdołał lekko się ku niej obrócić.

– Powinnam cię zabić – powiedziała spokojnie.

Nie odpowiedział, usiłując zadać cios. Mimo woli grymas powodowany bólem wykrzywił mu twarz. Odtrąciła płazem ostrze. Mimo to spróbował ponownie. Znów je odtrąciła. Zerknęła na placyk, gdzie leżeli martwi i ranni kompani. Z tej strony nadal nic jej nie groziło.

– Dlaczego na mnie napadliście? – zadała pytanie.

Chciał je zignorować i wzruszył ramionami, ale jednak odpowiedział.

– Z sąsiedniej wioski posłali po Łowcę – mruknął.

– Tak? Skąd wiesz? Jeżeli nawet, to nie po mnie. Jedynie tędy przejeżdżałam.

– Łżesz – syknął.

– Nie kłamie – usłyszeli donośny głos.

*

Na placyk wjechał na koniu mężczyzna w średnim wieku. Zbir spojrzał w tamtą stronę. Twarz dziewczyny ozdobił uśmiech. Zaraz po tym i ona spojrzała na przybysza. Bandzior usiłował wykorzystać sytuację i zaatakował ją ponownie. Przyjęła na płaz miecza zadany cios. Błyskawicznie zeszła do przysiadu, podcinając mu zdrową nogę. Nim zdążył zareagować, runął na ziemię. Przewrotem przetoczyła się w jego stronę, po czym z całej siły zdzieliła go głowicą miecza w skroń.

– Byłeś tu cały czas, Kers? – zapytała, wstając.

– Nie, Sylwano. Słyszałem jedynie ostatni fragment waszej rozmowy, że tak powiem.

– Aa. To zmienia postać rzeczy. Czyli przyjechałeś po nich – stwierdziła domyślnie.

– Tak. Widzę jednak, że sama sobie poradziłaś. – Zsiadł z wierzchowca.

– Nie miałam wyjścia. – Schowała miecz do pochwy na plecach. – Napadli na mnie.

– No to pewnie teraz tego żałują. Przynajmniej ci, którzy jeszcze żyją.

– Albo się cieszą, że jeszcze żyją.

– Wątpię. W najlepszym razie czeka ich loch… o ile nie kat. – Podszedł do tych na placu. – Nieźle. Strzelałaś z łuku?

– To nie ja. Ta strzała była przeznaczona dla mnie – odpowiedziała. – Powiązać ci ich?

– Nie. Zaraz pewnie przyjedzie sędzia.

– Jakiś nowy obyczaj?

– Skądże. Po prostu będzie tędy przejeżdżał. Zabierzcie od nich broń. – Kiwnął ręką do stojących gapiów.

Spojrzeli na niego zaskoczeni i pośpiesznie odeszli.

– Jak wszędzie. Każdy oczekuje pomocy, ale jak trzeba… – zaczęła dziewczyna.

– Normalne. Musisz się przyzwyczaić. – Podniósł rapier. – Piękna broń – powiedział z uznaniem. – Ciekawe, skąd ją miał?

– Ej, ty! Zostaw to! – krzyknął do jednego z rannych, który sięgnął po miecz.

Bandyta nie usłuchał. Mimo że ból wykrzywiał mu twarz i tak usiłował wstać.

– To ci nie pomoże. – Kers powstrzymał Sylwanę ruchem ręki.

Mimo ponownego ostrzeżenia ranny zrobił pierwszy krok. Z tylko sobie znanego powodu kolejny zrobił już w stronę dziewczyny. Podpierając się mieczem, krok za krokiem szedł wolno ku niej.

– A niech to. – Pokręciła głową, zakładając bojową rękawicę.

Wreszcie ruszyła w jego stronę. Stanęli naprzeciw siebie. Nawet nie sięgnęła po broń. On zaś, usiłując utrzymać równowagę na jednej nodze, zadał cios. Dziewczyna bez trudu chwyciła klingę w pokrytą stalowymi łuskami od wewnątrz rękawicę. Silne kopnięcie w brzuch mocno nim zachwiało. Mężczyzną rzuciło w tył, a że trzymał swój oręż, pociągnął ją odrobinę za sobą. Przygotowana na coś takiego, zrobiła szybki krok ku niemu, po czym wolną ręką uderzyła go w przegub dłoni dzierżącej miecz. Puścił go, upadając na ziemię.

– Co chciałeś osiągnąć? Myślałeś, że cię zabiję? – Spojrzała mu w oczy. – Nic z tego! Poczekasz na kata!

Odwiązała jeden z rzemieni od swojego pasa.

– Twarzą do ziemi! – powiedziała ostrym tonem.

Pokręcił przecząco głową. W następnym momencie zdzieliła go rękojeścią miecza w skroń. Oczy uciekły mu źrenicami w głąb głowy, aż zobaczyła jego białkówki. Odrzuciła broń i obróciła go plecami do góry. Związała ręce i zostawiła tak jak leżał.

*

– Chyba czas na mnie. – Spojrzała na Kersa.

– Nie zostaniesz do przyjazdu sędziego?

– Jestem w drodze do stolicy.

Uniósł brwi do góry.

– Dostałam zaproszenie od nijakiego Pronteco. Słyszałeś o nim?

– Znam go. Ten gość para się magią.

– Czyli mag.

– Nie. Jest za słaby na maga. Był kiedyś Tropicielem.

– Saravardczyk? Ciekawe.

– Jest niebezpieczny. Dobrze się zastanów.

– Jeszcze nie wiem, o co chodzi. Przysłał mi jedynie pieniądze na zachętę.

– Aa, właśnie. Pieniądze. – Sięgnął do pasa.

Wyjął sakiewkę.

– Zostaw.

– Znasz zasady – przypomniał jej, rzucając sakiewkę.

– Jechałeś szmat drogi. – Złapała.

– Robotę wykonałaś ty. Są twoje.

– Sporo tego. Starczy dla nas dwojga – mówiąc to, odsypała sobie na rękę część srebrnych monet.

Ściągnęła rzemień, wiążąc go następnie wokół skórzanego woreczka. Odrzuciła mu sakiewkę, idąc jednocześnie w jego stronę.

– Niech będzie. Traktuję to jako depozyt – oświadczył z powagą.

– Miło było cię widzieć, Kers. – Przytuliła się do niego.

– Mnie ciebie również.

Trwali chwilę przytuleni do siebie.

– Sylwana, puść mnie – powiedział ze śmiechem.

– Aa. Przepraszam. Zamyśliłam się – odpowiedziała zaskoczona i zaczerwieniła się.

– O co chodzi?

– O… nic. O nic nie chodzi. – Nie spojrzała mu w oczy.

– Sylwano…

– Co? – Uśmiechnęła się niepewnie.

– Zakochałaś się – stwierdził domyślnie, widząc to w jej oczach.

– Nie – zaprzeczyła z początku. – A jeżeli… to co? – dodała po namyśle.

– Wiesz, ile mam lat?

– I co z tego? – Wzruszyła ramionami. – Przeszkadza ci to?

Milczał, nad czymś myśląc.

– Miłość jest… jest ślepa – mówiąc to, posmutniała.

– Tak – powiedział to zmienionym nagle głosem. – My jednak mamy oczy. Stawiasz mnie w trudnej sytuacji. Wiesz… Wyobraź sobie, że ja zakochałbym się w kobiecie, nawet starszej od ciebie o… dziesięć, może dwadzieścia wiosen. Co ona by powiedziała? Mógłbym już mieć kilkuletniego wnuka.

– Mnie to nie przeszkadza.

– Zauroczona jesteś. No. Głowa do góry. – Przytulił ją jeszcze raz przyjacielsko.

– Jeżeli się zakochasz w młodszej o dziesięć… piętnaście wiosen kobiecie… to… to jej to powiedz – wypowiedziała ostatnie słowa z widocznym trudem.

– Żeby się wygłupić?! Raczej nie. – Zamyślił się nad czymś. – A jeżeli ma męża… albo i jeszcze kogoś innego… Nie – powiedział zdecydowanie. – Nie mam prawa!

– Kers?

– Co?

– Ty?

– Nie wiem, Sylwano… Naprawdę nie wiem. Często myślę, że tak… jednak ma rodzinę… Nie… Nie odważę się na to uczucie – powiedział to z wyraźnym smutkiem w głosie.

– Będziesz cierpiał. – Zrobiło się jej go żal. – Powiedz jej to, może zrozumie – nalegała.

– Chyba wyolbrzymiasz. Chociaż… To właśnie jest życie – powiedział w zadumie. – Niewiele jest na tym świecie osób szczęśliwych – dodał. – Może jeszcze z nią kiedyś zatańczę… Pora na mnie – zakończył pośpiesznie.

– Pora – powtórzyła odruchowo.

– I uważaj z tym Pronteco.

– Będę bardzo ostrożna. Do miłego. – Klepnęła go w ramię.

– Aha. Uważaj na siebie – przypomniał, całując ją we włosy niczym ojciec.

*

Zostawiła go na tym pobojowisku, kierując się w stronę chałupy, gdzie nocowała. Gospodarz właśnie wyprowadzał konia ze stajni. „Pewnie gapił się na walkę”, pomyślała. „A może nawet liczył, że będzie go miał dla siebie”, przemknęła jej druga myśl.

– Jeszcze nieosiodłany? – zapytała od niechcenia.

– Już, już, panienko – odpowiedział zmieszany.

– Idę po sakwy i wracam – uprzedziła.

– Dobrze. Będzie…

Minęła go bez spojrzenia, a po dłuższej chwili wróciła. Wierzchowiec był gotowy do drogi. Sprawdziła popręg, następnie założyła sakwy i przywiązała do siodła. Odwiązała wodze od poprzecznej tyczki, po czym wskoczyła na siodło. Kiedy wyszedł do niej gospodarz, rzuciła mu srebrną monetę. Chciał coś powiedzieć, lecz ona uniosła rękę w geście pożegnania i odjechała. Wkrótce dotarła na szlak prowadzący do największego miasta w królestwie. Okolica była spokojna. Mijane osady i wsie tętniły życiem. Dzień drogi od miasta nikt nie ośmielił się grasować na drogach i napadać. Zrezygnowała więc z noclegu w gospodzie. Postanowiła kontynuować podróż przez całą noc, a odpocząć na miejscu. Wsłuchana w odgłosy nocnych łowców jechała przez las. Koń od czasu do czasu parskał niespokojnie, ale po klepnięciu w szyję uspokajał się na jakiś czas. Dojechała do rozwidlenia, po czym minęła je, jadąc lewą odnogą szlaku. Zostało jej kilka godzin do celu, kiedy w poświacie księżyca dostrzegła przed sobą jakąś postać. Zwolniła odrobinę, sięgając ręką do miecza na plecach. Sprawdziła, czy może go swobodnie wyjąć z pochwy. Zadowolona jechała dalej. Uniosła lekko do góry głowę, wypatrując czegoś niepokojącego – chociażby sieci rozpostartej pod konarami – jednak nic takiego nie zauważyła. Przestrzeń szlaku była przed nią bezpieczna. Przynajmniej wizualnie. Zmysły również nie podpowiadały jej zagrożenia.

– Pani – usłyszała, kiedy mijała gęste zarośla.

Błyskawicznie sięgnęła do rękojeści broni.

– Bez obaw. Nic ci nie grozi – zdążył jeszcze powiedzieć, kiedy go mijała.

Ściągnęła wodze, zatrzymując wierzchowca. Spojrzała nieufnie w gęstwinę. Nadal nie dostrzegła żadnego ruchu. Nic.

– Czego chcesz? – zapytała ostrym tonem.

– Czekam na ciebie z polecenia Pronteco.

Cały czas była bardzo podejrzliwa.

– Tutaj. Ciekawe – powiedziała oszczędnie.

– Spodziewał się tego.

– Czego?

– Że będziesz nieufna. To dla ciebie. – Wyciągnął w jej kierunku rękę z zawiniątkiem.

– Rzuć – poleciła.

Zrobił to. Złapała je i ścisnęła lekko palcami. Sięgnęła za pas, wyjmując z ukrytej kieszonki połowę monety. Następnie rozwinęła kawałek wyprawionej skóry trzymanej w drugiej ręce i przyłożyła swoją część do otrzymanej. Zetknięte brzegi pokryła słaba poświata. Chwilę później pieniądz był cały. O niczym to jeszcze nie świadczyło.

– No dobra. Załóżmy, że jesteś od niego. Co dalej? – zapytała, nadal podejrzliwie świdrując spojrzeniem zalegający pomiędzy drzewami mrok.

– Pronteco prosi, abyś nie przychodziła bezpośrednio do niego, tylko pojechała za mną.

– Za tobą?

– Jest tu niedaleko. Jeżeli pozwolisz…

– Tu… to znaczy gdzie?

– Wskażę ci miejsce. Jedź za mną. – Ruszył przodem.

– W takim razie jedziemy. – Schowała monetę w kieszonce.

Przejechał obok niej, nawet na nią nie spoglądając. Jakimś zmysłem poczuła lekką jak muśnięcie letniego wiatru wibrację. Zaskoczona spojrzała na przewodnika. „Jeszcze jeden”, przemknęło jej przez myśl. Tropiciel uderzył mocniej konia obcasami w boki i przyśpieszył do truchtu. Zrobiła to samo, zdając się na wyszkolenie i intuicję. Obserwowała jego zachowanie, gdyż jedynie raz miała okazję być w pobliżu kogoś takiego.

*

Miało to miejsce parę lat temu, kiedy Kers w ramach szkolenia zabrał ją ze sobą na dwór jakiegoś arystokraty. Tam poznała tę ulotną emanację, jaką promieniuje Smoczy Kieł. Przerwała rozmyślania, bowiem przewodnik, a w zasadzie Tropiciel, skręcił w las. Zwolniła, oglądając miejsce, w które wjechał. Na pierwszy rzut oka nie wyróżniało się niczym szczególnym. Dopiero jadąc za nim, dostrzegła nieliczne ślady świadczące o tym, że ktoś podążał tą ledwie widoczną ścieżką. Mimo że prowadził ją w miejscu, gdzie gałęzie rosnących naprzeciw siebie drzew stykały się ze sobą, i tak niemalże leżała na końskim karku. Przyzwyczajona do trudnego życia skupiła uwagę na swoich zmysłach. Skoncentrowana jak podczas walki straciła rachubę czasu. Z tego letargu wyrwało ją wyszeptane słowo. Błyskawicznie wróciła do rzeczywistości. Spojrzała przytomnie dookoła. Nikogo nie zobaczyła. Tylko plecy Tropiciela majaczyły przed nią. Usiłowała przypomnieć sobie usłyszane słowo, lecz jej wysiłek spełzł na niczym. Była jedynie pewna, że nie pochodziło z żadnego znanego jej języka. W końcu zbagatelizowała to. Przez gęste gałęzie błysnęły pierwsze gwiazdy. Znak, że las zaczyna rzednąć. Wreszcie wyjechali na polanę z ruinami. Ktoś siedział na wysokim murze obok schodów nieprzystosowanych dla ludzi. Podjechali bliżej. Postać zeskoczyła na pierwszy od góry stopień. Po zejściu o jeden niżej została na pierwszym. Tym sposobem mogli sobie spojrzeć w oczy.

– Jestem Pronteco – przedstawił się.

Kiwnęła głową, przyjmując to do wiadomości.

– Za moimi plecami są ruiny starożytnych. – Wskazał kciukiem.

Ponownie kiwnęła głową.

– Chcę tam wejść, ale mam problem.

– Mów.

– Podjedź bliżej, bo chcę ci coś powiedzieć – poprosił.

– Pokaż ręce.

Wyciągnął przed siebie dłonie.

– Na plecy.

Założył je za plecami.

– Obróć się – instruowała go dalej.

– Proszę bardzo, tylko nie mam pojęcia, po co te środki ostrożności…

Zignorowała go, wyjmując rzemień. Podjechała i pochylając się, związała mu mocno ręce. Następnie zeskoczyła z konia i obróciła go twarzą do siebie.

– Mów, ale nie bezpośrednio do ucha.

– Chcę, abyś odnalazła mój Smoczy Kieł.

– Czyli…

– Tak. Ktoś mi go ukradł, ale o tym sza.

– Znasz go?

– Nie. Domyślam się jedynie i mogę go opisać.

– Zaczekaj.

Dziewczyna zrobiła krok ku wierzchowcowi. Wyjęła z sakwy jakieś zawiniątko i rozłożyła na kamieniu dobrze wyprawiony kawałek skóry oraz różnokolorowe kawałki kredy.

– Masz światło? – zapytała.

Pronteco skinął głową w stronę Tropiciela. Tamten skrzesał ogień i zapalił pochodnię.

– Wbij ją tutaj i odejdź – poprosiła Sylwana.

Zrobił to.

– Opisz mi go i poprawiaj, jeżeli coś źle narysuję – powiedziała do niego.

*

Minęło trochę czasu, nim powstała podobizna złodzieja.

– Jakieś domysły na ten temat? – zapytała.

– Niestety. Na pewno działał na zlecenie. Jest wielu, którzy by go chcieli mieć.

– Czym w zasadzie jest Smoczy Kieł, bo chyba nie…

– Oczywiście, że nie. To jest rodzaj kamienia. Pochodzi z żołądka Smoczygłowa. Wyglądem przypomina może bardziej wydłużoną kroplę wody.

– Czyli dlatego jest taki cenny. – Pokiwała głową do swoich myśli. – Teraz przynajmniej wiem, czego szukać. A jak to działa? No wiesz? – Mężczyzna uśmiechnął się zagadkowo. – W porządku. Każdy ma swoje tajemnice. Gdzie można go zacząć szukać? Może coś mi podpowiesz?

– W stolicy go nie ma.

– Na całym kontynencie jest nie do wytropienia. Chyba raczej zrezygnuję…

– Popytaj o dziwne zdarzenia w ostatnim czasie w pobliżu takich właśnie ruin.

– Czyli?

– W naszym królestwie są jeszcze koło Terezu i Rallate.

– Wiem jeszcze o…

– Tam nie musisz jechać.

– To już coś. A jakiego typu to mają być zdarzenia?

– Różnie. Zaginięcia, stany lękowe ludzi w ich okolicy.

– Spróbuję – odpowiedziała szczerze.

– Dasz radę. Dużo o tobie słyszałem. – Wyciągnął do niej ręce, stając bokiem.

– W takim razie jadę. On cię rozwiąże – odgadła jego gest.

Wzruszył ramionami. Minęła Tropiciela, a drogę powrotną do traktu przejechała trochę szybciej. Na nim skręciła w stronę stolicy. Na miejscu wynajęła pokój w noclegowni. Wypoczęta poszła przed posiłkiem do cechu kupców. Odnalazłszy starszego, poprosiła go o dostęp do map. Popatrzył z uwagą na jej wykuty ze srebra znak Łowcy. Pokiwał głową do swoich myśli.

– Nieczęsto tu zaglądacie – zagadnął ją.

– A jest jakiś problem?

– Jak zawsze. Czasem coś się wydarzy.

– Tak to już jest. Nigdy nie będzie dostatecznie bezpiecznie. Zgłaszali może kupcy jakieś dziwne zjawiska na swojej drodze? – Chciała wykorzystać swoją obecność tutaj, by usłyszeć jakieś pogłoski.

– Nie. Wieczorem ma być następna karawana z południa. – Zaprowadził ją przed mapę rozpiętą na ścianie.

Oglądała ją, porównując z tym, co zapamiętała z niejednokrotnie widzianej na tej w ich siedzibie. Większych różnic nie było, a nawet te ich posiadały więcej szczegółów. Odświeżyła sobie trasę do obu miast, o których rozmawiała wcześniej.

– A skąd dokładnie jadą? – zapytała, spoglądając na Rallate, leżące dokładnie na trasie z portu nad morzem Mgieł.

– Z Balaros – wymienił nazwę portu.

– Daleko.

– Szukasz może zajęcia? Możesz…

– Nie szukam – odpowiedziała. – Ale zaczekam na nich. Będę wieczorem. Dziękuję za pomoc. – Ruszyła w stronę drzwi.

– Zapraszam. Będą mieli również trochę różnorodnej broni.

– Na razie wystarczy mi to, co mam, ale… no zobaczymy. Do zobaczenia. – Skinęła mu głową.

On również jej skinął.

*

Sylwana