Strona główna » Sensacja, thriller, horror » Syndykat

Syndykat

5.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-945591-4-4

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Syndykat

Jaki związek ze współczesnością mają XIX wieczne wydarzenia rozgrywające się w szlacheckim dworku? Czy zwyczajny wyjazd w góry może okazać się początkiem niesamowitej, a zarazem niebezpiecznej przygody?

Grupa przyjaciół przypadkowo odkrywa magazyn tajemniczej organizacji w jednej z rumuńskich jaskiń. W wyniku jej działań, mających na celu ochronę magazynu, ginie jeden z przyjaciół. Pozostali chcą rozwikłać zagadkę i tylko zbieg okoliczności sprawia, że odkrywają informacje o działalności firmy. Handel dziełami sztuki na nielegalnych, zamkniętych aukcjach okazuje się tylko częścią aktywności Syndykatu.

Czy chęć zemsty za śmierć przyjaciela będzie wystarczającą motywacją, aby narażać życie? Co jeszcze kryje tajemnicza organizacja?

Bohaterowie wplątują się w wir wydarzeń, nad którymi nie są w stanie zapanować. Powiązania i sieć zależności potężnej korporacji wydają się zapewniać jej wystarczającą bezkarność.

Czy informacje mozolnie odkrywane przez bohaterów będą w stanie zagrozić Syndykatowi? Czy nano-bio-technologię można wykorzystać do nielegalnego zbierania informacji od niczego nieświadomych ludzi?

Kiedy organizacja swoją bezwzględnością przechyli szalę zwycięstwa na swoją stronę i wszystko będzie wydawać się stracone, wystawiona na ciężką próbę grupa przyjaciół otrzyma pomoc  od najmniej spodziewanej osoby. Jednak czy to wystarczy do zniszczenia Syndykatu?

Piotr Adamek

Absolwent nauk politycznych, specjalizacji stosunki międzynarodowe.
Jest pracownikiem największej polskiej firmy logistycznej. W swoich książkach wplata wątki historyczne, łącząc je z sensacyjnymi przygodami bohaterów.

Polecane książki

W książce opisano przygody pewnego człowieka o imieniu Jan i jego dwóch wiernych przyjaciół. Główny bohater oraz sympatyczne Gobliny - Albin i Kuba przeżywają ciekawe przygody ucząc się zarazem wytrwałości i konsekwencji. Towarzyszą im niezwykłe, mówiące ludzkim głosem zwierzaki: stadko Kur i osioł ...
Młoda Sofia, ambitna pracownica agencji reklamowej, coraz bardziej angażuje się w wyścig szczurów. Jednak tym razem na mecie nie czekają na nią prestiż i awans... Czy uda jej się wyplątać z sieci korporacyjnych intryg, zanim straci to, na czym zależy jej najbardziej? Czy znajdzie w sobie odwagę,...
Wielu handlowców zachowuje się jak zawodnicy pewnej drużyny piłkarskiej. Popisują się dryblingami w środku pola, żonglują piłką, wykonują efektowne zwody, ale wszystko to jest psu na budę, bo nie potrafią zakończyć akcji skutecznym strzałem. A przecież mecze wygrywa się strzelaniem bramek. Strzelone...
Książka "Szkolenie psa. Jak wychować idealnego pupila" to wyczerpująca pozycja o wychowaniu i szkoleniu psów. W pierwszych rozdziałach omówione zostały teoretyczne aspekty wychowania psa, a także problemy, jakie mogą się pojawić. Rozszyfrowany został również język psów, czyli sposób w jaki domow...
Podatnik, który likwiduje działalność, musi pamiętać o licznych obowiązkach, jakie przewiduje ustawa o VAT. To nie tylko spis z natury, ale również wyrejestrowanie kasy, gdy ją użytkował, zgłoszenie do urzędu likwidacji. Problemem jest również korekta rozliczeń VAT po likwidacji działalności. W aktu...
W małym sklepiku Violet Turner każdy używany przedmiot ma swoją historię… Podobnie jak kobiety, których życie jest związane z tym sklepem. Violet uwielbia słuchać ich wspomnień związanych z przedmiotami, ale sama i samotna wciąż ucieka przed przeszłością. Dopiero wizja utraty sklepu uświadamia jej, ...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Piotr Adamek

Projekt i wykonanie okładki: Piotr Adamek

Korekta tekstu: Agnieszka Kamińska

Przygotowanie wersji elektronicznej: Piotr Adamek

Warszawa 29 Stycznia 2017 rok.

ISBN: 978-83-945591-4-4

Roku Pańskiego 1812 przyszła mroźna i sroga zima. Pobita wielka armia Napoleona rozpoczęła swój marsz powrotny spod Moskwy. Praktycznie zdziesiątkowani żołnierze wracali, ciągnąc ze sobą kosztowne łupy zrabowane w moskiewskich cerkwiach i pałacach. Marsz utrudniał wszechobecny siarczysty mróz. Droga powrotna wiodła przez ziemie Rzeczpospolitej. Mimo zajęcia Moskwy, jego cesarskiej mości nie udało się pokonać wojsk Cara. Za wojskiem ciągnięte były wozy wypełnione zdobycznymi dobrami, często nawet kosztem zapasów żywności. Dawało to łatwą możliwość odwetu wojsk carskich na poruszających się wolno żołnierzach Napoleona. Szczególnie skuteczni w atakach na wycofujące się wojska byli Kozacy. Na ziemiach Rzeczypospolitej panował spokój, mimo ostatnich wydarzeń i powracającego wojska starano się żyć normalnie. Mocarstwa Europy pogrążone były w wojnie, a na polskich ziemiach zachowywano pozory spokoju, bacznie przyglądając się toczącym wokół wydarzeniom.

Mały dworek szlachecki, stojący wśród otaczających go sporych zasp, znajdował się w Trzcińcu w okolicach Lublina. Biel budynku zlewała się z zalegającym wokół śniegiem, jedynie dach odcinał się ciemniejszymi plamami w miejscach, gdzie śnieg zdążył się zsunąć, opadając przed budynek. Do dworku prowadziła szeroka droga biegnąca do głównego wejścia. Wzdłuż alei stały strzeliste, wysokie topole rosnące równym rzędem po obu stronach. Tadeusz Giedłowicz spacerował po ośnieżonym ogrodzie, mimo iż służył już w wojsku, nie zaciągnął się do armii Napoleona razem z wieloma polskimi żołnierzami. Był to mężczyzna średniego wzrostu, przystojny, dobrze ubrany, jak przystało na herbowego szlachcica. Gęsta, czarna czupryna rozwiewana była chłodnymi podmuchami wiatru, a postawiony kołnierz płaszcza zasłaniał go prawie do połowy głowy. Od jakiegoś czasu Tadeusz toczył wewnętrzną walkę ze sobą myśląc o siostrze, o przyszłości, o wojnie. Z jednej strony trapiła go bezsilność, był tu na miejscu, podczas kiedy rodacy walczyli u boku Napoleona, z drugiej wiedział, że postąpił dokładnie tak jak musiał. Został mając świadomość obowiązku opieki nad gasnącym ojcem i siedemnastoletnią siostrą Elżbietą. Mając trzydzieści lat doskonale zdawał sobie sprawę z czyhających na młodą Pannę niebezpieczeństw i nie mógł pozostawić jej praktycznie samej. Po śmierci matki i ciężkiej chorobie ojca został głową rodziny, musząc zapewnić im bezpieczeństwo. W domu zostali już tylko sami, nie licząc sędziwego ojca Leopolda i mocno okrojonej służby. Giedłowiczowie pochodzili ze starego rodu szlacheckiego i choć ich majątek skąpy nie był, z biegiem czasu topniał coraz bardziej, dodatkowo sytuacji nie polepszała panująca wokół wojenna zawierucha.

Nazwisko jednak wciąż wiele znaczyło i choć Tadeusza irytowało, kiedy ludzie podkreślali ich wysokie urodzenie, wielu z nich pamiętało czasy świetności tego szlacheckiego rodu. Spacerując usłyszał wołanie z drogi.

– Tadeusz! Tadeusz przyjacielu!

Odwracając się, zobaczył dawnego przyjaciela, który razem z polskimi żołnierzami postanowił walczyć u boku Napoleona i najwidoczniej wracał teraz razem z rozbitą armią z Moskwy. Już na pierwszy rzut oka spod rozpiętego, zimowego płaszcza widać było, że poszarzały mundur z wypłowiałymi lampasami zniósł wiele trudów walki. Mimo tego, wysoki mężczyzna o wyprostowanej, szczupłej sylwetce, wciąż prezentował się okazale. Był starszy od Tadeusza, nieogolona twarz i czarny wąs dodawał mu dodatkowej powagi. Silne, masywne ramiona były wynikiem wytrenowania w wieloletniej służbie w wojsku.

– Witaj Janie, zbyt długo do nas nie zaglądałeś – powiedział Tadeusz z uśmiechem.- Oj długo, długo drogi bracie – odparł Jan.- Co cię tu sprowadza przyjacielu? – zapytał.- Widzisz, mój pułk stanął tu niedaleko, więc wykorzystując okazję nie mogłem uczynić inaczej, niż odwiedzić starego druha i znajome strony, co słychać? – zapytał Jan.- U nas spokój, jak to na prowincji, ledwo przyszły wieści o odwrocie wojsk spod Moskwy, a wszyscy łudziliśmy się nadzieją, że u ciebie sprawy mają się dobrze i daj Boże ani chybi się spotkamy – powiedział Tadeusz, czując ulgę, że widzi druha. Po czym, obejmując Jana za ramię i prowadząc w stronę domu, dodał – oczywiście, najbardziej drżała o ciebie Elżbieta.- Myślałem, że afekt do mnie wywietrzeje jej z głowy, po moim wyjeździe na front.- No jakoś nie wywietrzał, przekonałeś się nie raz jaka z niej uparta pannica. Wiesz przecież, że jeślibyś tylko chciał macie moje błogosławieństwo – powiedział Tadeusz.- Na Boga! Tadeusz, wiesz ile mam lat, jestem sporo starszy od ciebie. Poza tym, zdajesz sobie sprawę z mojego zamiłowania do wojaczki. Naprawdę twoja siostra jako panna na wydaniu ma wystarczające argumenta, ale uwierz mi unieszczęśliwiłbym ją tylko. Znam ją od lat i miłuję jak młodszą siostrę – odparł Jan.- Rozumiem i szanuję twoją szczerość i rozsądek w podejściu, jednak ona jest innego zdania – dodał Jan, kiedy obaj wchodzili właśnie do domu.

Elżbieta słysząc przybycie gościa w pośpiechu zeszła na dół, a gdy zobaczyła w drzwiach Jana jej serce mocniej zabiło. Zbiegając parę ostatnich schodków, rzuciła mu się na szyję całując w policzek. Jej oczy błyszczały, rumiane policzki miejscami zlewały się z nielicznymi, drobnymi piegami. Rozszerzająca się ku dołowi suknia zakończona była delikatną falbanką, zebrana w talii gorsetem podkreślała jej zgrabną sylwetkę. Spięte w pośpiechu włosy rozsypały się na ramiona, kiedy z impetem wpadła w objęcia Jana. Gdy spojrzał w jej uśmiechnięte, zielone oczy, których odcień podkreślała pastelowa zieleń sukni, w myślach powiedział do siebie, „ależ wyrosła, zmieniając się z dziecka w piękną kobietę”. Przegnał szybko takie myśli i otrząsnął się.

– Dzięki Bogu, całyś – wyszeptała ze łzami w oczach.- Szczęściem cały i zdrów, choć chwilowo umęczony wojaczką – powiedział Jan, odsuwając delikatnie Elżbietę od siebie.

Zawsze w sytuacjach jakiegokolwiek przejawu sympatii i uczuć siostry Tadeusza czuł się niezręcznie. Naprawdę niczego jej nie brakowało, ale zdając sobie sprawę z trybu życia, w którym nie był w stanie nigdzie zagrzać miejsca na dłużej, nie chciał rozbudzać jej nadziei i uczuć. Ciągle łudził się, że pójdzie po rozum do głowy i pozna jakiegoś wartościowego mężczyznę. Doskonale wiedział, że za mąż szły już młodsze od niej i odsuwając ją od siebie próbował sprawić, aby znalazła sobie partię bliższą swojego wieku.

– Witamy panicza w naszych skromnych progach – odezwał się opiekun domu Zbigniew, witając się serdecznie z Janem.- Witam Zbigniewie, jak widzę tutaj nic się nie zmieniło – powiedział z uśmiechem Jan.- Zapraszam paniczów do środka, każę zaraz przygotować posiłek, panicz Jan musi być zdrożony.

Jan znów poczuł znajomy zapach drewnianej podłogi, zatrzymał się i patrzył jak zimowe promienie słońca wpadały przez okna, rzucając świetliste smugi na stare meble i wypolerowane deski podłogi. W chwilach ciszy słychać było tykanie dużego, stojącego zegara w dębowej oprawie. Jan aż westchnął, tak lubił klimat tego domu, z lekko przymkniętymi oczami przywoływał w wyobraźni dawne czasy, kiedy przed laty z Tadeuszem dawali upust szaleństwom młodości. Wspominał też matkę Tadeusza, która mimo wielu kłopotów związanych z niesfornymi młodzieńcami, kochała ich obu jak synów. Myśląc o dawnych czasach, w odruchu spojrzał na obrazy na ścianach przedstawiające rodziców Tadeusza i Elżbiety. Z jednego patrzył na niego ojciec obojga z nieco posępnym obliczem, które dodawało mu powagi. Obok wisiała jego stara zniszczona już kościuszkówka. Na drugim pani Giedłowiczowa przedstawiona była jak zwykle z uśmiechem na ustach, który dodawał jej uroku.

– Janku nie przywitasz się ze mną? – usłyszał nieco drżący, ale wciąż donośny głos ojca Tadeusza.- Ależ nie śmiałbym panie Leopoldzie, proszę wybaczyć, zamyśliłem się wspominając dawne dzieje i młode lata spędzone w tym domu – odezwał się Jan.

Jan skierował się do izby obok i podszedł do siedzącego przy dużym stole ojca Tadeusza, witając się serdecznie. Jako podlotki tyle razy słuchali z Tadeuszem opowieści Leopolda, widząc w nim autorytet, nie tylko jako ojca przyjaciela, ale również jako patrioty. Potrafił przekazać im idee i wartości przesycone polskością, nadzieje ludzi żyjących i trwających w niewoli zaborów. Nie zapomniał tego wszystkiego, ale teraz widział przed sobą starszego, poczciwego człowieka gasnącego u kresu swojej drogi życia.

– Niech cię uściskam Janku, jak widzę całyś i zdrów, cieszy mnie to ogromnie – powiedział, obejmując Jana.- Jakże brakowało mi pana, Elżbiety, Tadeusza i tego domu, w którym spędziłem najlepsze lata, i w którym podejmowano mnie zawsze z ochotą – wyszeptał wzruszony Jan.

Leopold traktował Jana jak syna, oboje z żoną gościli go zawsze chętnie. Dużo przeszedł w życiu i nie raz służył szablą Rzeczpospolitej. U kresu życia nie chodził już i znacznie podupadł na zdrowiu. Zdawał sobie sprawę, że jego droga dobiega końca, jednak zachowując wciąż niezmącony umysł, interesował się bieżącymi sprawami kraju i obecnie przetaczającą się przez te tereny wojną.

– Mówże Janku, jak na służbie u jego cesarskiej mości, jakie wieści z frontu przynosisz?- Panie Leopoldzie, cóż można rzec, cofamy się pobici pod Moskwą, Kozacy coraz bliżej w pościgu, tylko patrzeć nieuchronnych potyczek. Kto wie, co przyniosą najbliższe wydarzenia, teraz w szeregach większa obawa o jutro, niż zapał do walki – powiedział ze smutkiem Jan.- Trudno słuchać takich wieści, a i serce przy nich drży o kraj – odparł Leopold.- Może by tak tatko dał choć usiąść i posilić się naszemu gościowi, zaraz podamy do stołu – przerwała rozmowę Elżbieta i śmiejącymi się oczami zerkała na Jana.- Tak, tak, racja, siadaj Janku – rzucił przepraszająco Leopold.

Po chwili wszyscy siedzieli przy dużym stole czekając na obiad. W trakcie posiłku chcieli się dowiedzieć jak najwięcej o wyprawie Jana pod Moskwę.

– Mów dalej Janku, co teraz będzie, jakie wieści na froncie słyszałeś? – rzekł z pośpiechem Leopold.- No cóż, nasze wojsko powoli ciągnie na zachód, Kozacy na plecach prawie siedzą. Nim mrozy ustąpią, ani chybi idący za Francuzami Moskal Rzeczpospolitą zajmie – powiedział Jan wypowiadając słowa z rezygnacją.- Boże, dopiero Napoleon i Car Aleksander I Księstwo Warszawskie powołali, żeby teraz ziemie polskie Moskal zajął. Służąc u Napoleona osłabliśmy po przegranych bojach. Nie obronimy się, a Car z zemsty ziemie zajmie i pod swoją jurysdykcyję weźmie. Powiedz Janie, zostało w tych żołnierzach jeszcze choć trochę ducha do walki? – zapytał Leopold, podnosząc pełne nadziei oczy.- Tak, choć słabi, ducha nie zatracili, ale nadzieje płonne coraz bardziej, teraz zależni od Francuzów, zaraz pod zależność ze wschodu trafić możemy – odrzekł Jan.- Wierzę, że nadzieja nie zgaśnie, obaczycie poderwiemy się wkrótce i mimo wszelkich przeciwności sięgniemy po wolność dla Polski – odezwał się zaniepokojony słowami przyjaciela Tadeusz.- „Takie będą Rzeczypospolite, jakie ich młodzieży chowanie…” – odezwał się Leopold i spoglądając na syna dodał – wiary w sercu nie zburzysz i wciąż gorąca głowa, ale obyś miał rację synu. Nie wiem tylko, czy dane mi będzie tych wspaniałych czasów doczekać.- Jeszcze nie jedno przed tobą ojcze – rzucił Tadeusz.- Panowie, dosyć już. Smutku i goryczy coraz więcej w waszych słowach, a radować się powinniśmy, nasz przyjaciel cały i zdrowy powrócił – nagle rozmowę przerwała Elżbieta.- Masz rację moja droga – powiedział Tadeusz, po czym roześmieli się wszyscy, widząc Elżbietę podpartą teatralnie pod boki z groźną i złą miną.- Zapraszam pana dowódcę Lansjerów na szarlotkę i kawę – odezwał się Tadeusz, chcąc dodatkowo rozładować sytuację.- Chyba nigdy nie dorośniesz – rzucił Jan.- Mimo wszystko ufam, że jednak okres wojny zbliża się ku końcowi i można będzie wreszcie zacząć normalnie żyć – odezwała się Elżbieta, mając nadzieję, że Jan osiądzie w końcu tu na miejscu i będą mogli spróbować wspólnego życia.- Moja droga, nawet gdyby okazał się to już koniec walk, nasz drogi Jan gotów sam wywołać następną wojnę, aby tylko mieć okazję w niej uczestniczyć – zażartował Tadeusz, ale widząc smutną i zatroskaną minę siostry pożałował swoich słów od razu.- Nie obawiajcie się, głęboko wierzę, iż wróciłem na dobre do naszej ojczyzny i mam nadzieję na ustatkowanie się – odpowiedział Jan, Elżbieta podniosła na niego pełen nadziei wzrok.- Jednak moim obowiązkiem było zaciągnięcie się do armii, aby wspomóc walkę z Rosjanami, co dawało również nadzieję na wolność naszej ojczyzny – dodał.- Zgadzam się, ale pamiętaj, że tutaj też musiał ktoś pozostać – powiedział Tadeusz, jakby chcąc usprawiedliwić swoje pozostanie w majątku.

Siedzący w zamyśleniu Leopold nie odzywał się już więcej i wkrótce odprowadzony przez Zbigniewa, przepraszając wszystkich, położył się w swojej izbie, tłumacząc się zmęczeniem. Po chwili atmosferę rozluźniła swobodna rozmowa i żarty Jana, związane z przygodami w wojsku. Siedząc śmiali się i opowiadali sobie anegdoty, jakby wszechobecna w Polsce atmosfera wojny, która objęła część Europy ich nie dotyczyła. Długo rozmawiali nawet nie zważając, jak późno się zrobiło. Jan uprzedził, że chce porozmawiać jutro z Elżbietą, a Tadeusz zarządził, że wszyscy udadzą się na spoczynek. Służąca przygotowała pokój gościnny dla Jana i informując o tym dodała, że w izbie jest też napalone. Wkrótce wszyscy udali się do swoich pokojów wiedząc, że jutro będą mogli kontynuować rozmowę i ustalić najbliższe plany Jana.

***

Niedaleko dworku, brodząc w głębokim śniegu, dwóch francuskich żołnierzy przedzierało się przez zaspy. Udało im się zbiec po niedawno przegranej walce z Kozakami, nie wiedzieli czy uda im się gdziekolwiek dotrzeć. Nie dość, że obaj byli ranni to jeszcze postępujące odmrożenia stóp i dłoni pogarszały sytuację. Przedzierali się przez śnieg ostatkiem sił, starszy z nich upadał co chwilę i wkrótce poczuł, że zaczyna tracić przytomność.

– Druhu, nie dam już rady – wybełkotał starszy z żołnierzy.- Jacques jeszcze chwilę, musimy znaleźć jakieś miejsce na odpoczynek i nocleg.

Idący z nim przyjaciel z wysiłkiem trzymał pod pachą druha. Początkowo starszy żołnierz próbował pomagać powłócząc nogami, ale wkrótce opadł z sił i był tylko ciągnięty przez młodszego kolegę. Kiedy obaj stracili już jakąkolwiek nadzieję na ratunek, spostrzegli wyłaniający się na wzgórzu dworek.

***

Tadeusz leżąc w łóżku próbował jeszcze czytać przy świecach, ale jego myśli zaprzątnięte były relacjami łączącymi Elżbietę i Jana. Nie chciał, aby siostra cierpiała przez swój afekt do przyjaciela, więc myślał nad wyjściem z tej sytuacji. Nagle usłyszał łomotanie do którejś z szyb w oknie, na tyle głośne, że oprócz niego usłyszeli je również pozostali domownicy. Ubierając się w pośpiechu, by sprawdzić co się dzieje, rozpoznał głos Zbigniewa.

– Paniczu, proszę podejść.

Tadeusz wypadając z pokoju ujrzał stojącego w drzwiach Zbigniewa i leżących w progu dwóch żołnierzy francuskich. Podchodząc do nich rzucił do Zbigniewa i zbiegającego właśnie schodami Jana.

– Pomóżcie mi ich przenieść, tam na lewo.

We trzech przenieśli żołnierzy do drugiego pomieszczenia gościnnego, znajdującego się najbliżej drzwi. Położyli rannych mężczyzn na łóżkach przy piecu, w którym od razu napalili. Po chwili dołączyły do nich Elżbieta i służąca, chcące zająć się ranami i odmrożeniami żołnierzy. Młodszy z mężczyzn starał się coś powiedzieć, Elżbieta uspokajała go mówiąc po francusku. Język francuski był w wyższych sferach drugim po polskim językiem obowiązkowym, nie tylko na salonach. Praktycznie dla każdego, dobrze urodzonego szlachcica nieodzowna była umiejętność posługiwania się tym językiem i znajomość literatury francuskiej.

– Monsieur … – wycharczał starszy żołnierz w stronę Tadeusza, odzyskawszy nieco przytomność.

Mówił szeptem, więc Tadeusz musiał się pochylić nad leżącym, aby cokolwiek usłyszeć. Wsłuchiwał się coraz bardziej zaskoczony słowami mężczyzny. W pewnym momencie powiedział coś po francusku, starając się uspokoić żołnierza i położył mu dłoń na ramieniu. Jednak mężczyzna nie dawał za wygraną i łapiąc za rękaw pochylonego nad nim Tadeusza, próbował mówić dalej. Po chwili Tadeusz potwierdził skinieniem głowy, że zrozumiał wszystko i dodał, że zajmie się wszystkim zgodnie z życzeniem żołnierza. Widząc, jak obie kobiety i Zbigniew opatrują przybyłych stwierdził, że w niczym już nie pomoże i poprosił Jana do izby obok.

– Przed chwilą usłyszałem, że obaj podróżowali jako straż Napoleona, jednak opóźniali znacznie marsz ciągnąc za sobą wozy z łupami. – Jeśli mają na myśli to, o czym słyszałem, to naprawdę może to być pokaźny skarb, wybierany osobiście przez Napoleona, a znając jego zamiłowanie do sztuki i kosztowności, musiały być tam egzemplarze na pewno znamienite – dodał Jan.- Naprawdę dajesz wiarę ich opowieści? – zapytał Tadeusz.- Przyjacielu, sam widziałem niektóre z łupów, wierz mi te opowieści to prawda, a nie bajania opowiadane dla krotochwili – rzucił Jan.- Słuchaj dalej, na rozkaz Napoleona mieli cofnąć się i dołączyć do podążającego za nimi pułku. Zdawali sobie sprawę ze zbliżających się Rosjan i chodziło o to, aby zwiększyć ochronę zrabowanych kosztowności łącząc jednostkę z siłami pułku. – Niestety, wkrótce przekonali się, że Rosjanie zbliżają się szybciej niż sądzili, więc jedynym rozwiązaniem było ukrycie transportowanych z Moskwy kosztowności dla ich zabezpieczenia.- Ciekawe, ale trudno mi doszukać się powiązania tej historii z nami – powiedział ze spokojem Jan.- Cierpliwości przyjacielu, jak widać po ranach obu żołnierzy Rosjanie ich dogonili, niestety rozbijając w puch francuski pułk. Przytomni żołnierze zdążyli zakopać wiezione kosztowności i sporządzili naprędce mapę miejsca ich ukrycia. Starszy, bardziej doświadczony w boju, doskonale zdaje sobie sprawę, że najprawdopodobniej obaj nie przeżyją do rana ze względu na odniesione rany, odmrożenia i wycieńczenie. Właśnie przed chwilą przekazał mi informację o mapie schowanej w jego torbie, wierząc, że znajdzie się w odpowiednich rękach.

Stojący obok Jan patrzył z niedowierzaniem na przyjaciela. W tym momencie, wśród zapadającej za oknem nocy, dało się słyszeć tętent zbliżającego się konia. Jeździec spieszył się bardzo, usłyszeli głośne rżenie zwierzęcia, kiedy przybyły wyhamował konia z impetem takim, że zwierzę aż przysiadło na zadzie. Jan i Tadeusz pospiesznie wyszli sprawdzić komu zawdzięczają tą nagłą wizytę. W ciemności mroku niewiele było widać, ale kiedy jeździec zsiadł z konia, blask padający z okna domu oświetlił jego twarz.

– Sieniawa! – krzyknął Jan – jakie wieści przynosisz, druhu?- Panie Pułkowniku, dopadli nas i pobili, cały pułk rozbity! – wycharczał ranny i zasapany od szybkiej jazdy Sieniawa.- Mów szybko, mów co tam się stało!- Pułkowniku, Kozacy wypadli z lasu jak duchy, nim się spostrzegliśmy zostaliśmy otoczeni, biliśmy się zacięcie starając się ich odeprzeć, ale siła ich zbyt wielka była i zaskoczeniem nas biorąc, przewagę od samego początku zdobyli – mówił szybko Sieniawa, wciąż nie mogąc złapać tchu.-  Wszyscy? – zapytał Jan.- Tak Panie Pułkowniku, nikt się nie ostał, ja jedynie zdążyłem w porę w zagajnik uskoczyć i co tchu popędziłem ostrzec pana Pułkownika – powiedział Sieniawa.- Swołocz – rzucił Jan i razem z Tadeuszem, biorąc Sieniawę pod pachy, wprowadzili go do domu.- Siadaj, odsapnij – powiedział Tadeusz, który poszedł pospiesznie do kuchni po szklanicę piwa dla druha.- Panie Pułkowniku, biada nam, mogli dostrzec jak uciekam i podążyć za mną. Jadąc patrzyłem, czy mnie kozacki pościg nie goni, ale gnając co prędzej do pana, trudno było oczy za sobą skupić – powiedział zrezygnowany Sieniawa – Pułkowniku, z ciężkim sercem odjeżdżałem, ale obowiązkiem było ostrzec Pułkownika, a i wieści trzeba innym przekazać, że nieprzyjaciel tak blisko, by się pilnowali – dodał podkomendny Jana.- Dziękuję żołnierzu, dobrześ zrobił i nie będzie ci to poczytane za zdradę – powiedział Jan, kładąc rękę na ramieniu Sieniawy, który załamany ukrył twarz w dłoniach.

Tadeusz pospiesznie wszedł do izby, gdzie wciąż opatrywano francuskich żołnierzy. Elżbieta podniosła wzrok na brata i widząc wyraz jego twarzy wiedziała, że stało się coś strasznego. W izbie obok Jan wypytywał Sieniawę o szczegóły potyczki i liczebność sił kozackich.

– Musimy ich gdzieś ukryć, Kozacy rozbili pułk Jana, zapewne przetrząsają teraz okoliczne wioski i tylko patrzeć, jak i tu przyjdą – rzucił Tadeusz.- W piwnicy – odpowiedziała Elżbieta, podnosząc oczy na brata.

Tadeusz odwrócił się i pospiesznie podszedł do Jana i Sieniawy.

– Przebierzcie się, nie możecie pozostać w mundurach – rzucił do nich, wchodząc na górę po schodach.

Wrócił po chwili niosąc ubrania, mężczyźni zaczęli przebierać się w milczeniu. Stojący obok Tadeusz informował ich o dalszych planach.

– Ukryjemy Francuzów w piwnicy razem z waszymi mundurami, jeśli Kozacy przyjdą udajemy, że więcej niż o ojczyznę chcieliśmy zadbać o majątek i pozostaliśmy nie mając zamiaru brać udziału w tej wojnie.

We trzech informując półprzytomnych Francuzów o tym co zamierzają, przenieśli rannych do piwnicy i polecili, aby nie odzywali się nawet słowem, cokolwiek by się działo. Na wszelki wypadek Sieniawa ukrył się w piwnicy razem z nimi, aby zbyt duża ilość mężczyzn nie wzbudziła podejrzeń Kozaków. Mundury ukryli razem z żołnierzami i zaczęli sprzątać w izbie, gdzie leżeli Francuzi, chcąc zatrzeć wszelkie ślady ich obecności. Palili w piecu ostatnie pokrwawione bandaże i pościel, kiedy usłyszeli jak przed domem zatrzymują się konie. Słysząc łomotanie do drzwi Tadeusz polecił Elżbiecie i Zbigniewowi, aby zostali z ojcem i nie wychodzili z izby. Po otwarciu drzwi do domu weszło dwóch żołnierzy, ubranych w dwurzędowe ciemnoniebieskie kurtki z białymi guzikami i wyłogami na kołnierzach. Na spodniach widać było białe lampasy. Było to dwóch Kozaków buskich, których pułki służyły pod rotmistrzem Aleksandrem Nikołajewiczem Czeczeńskim. Starszy, będący zapewne oficerem z młodszym podkomendnym.

– Chwała Bohu – odezwał się starszy.- Na wieki wieków – odpowiedział Tadeusz.- Eto wojennyj – powiedział, wskazując na stojącego przed domem konia Sieniawy – nikawo w domu nie skryvatie? – zapytał oficer.- Nam bliższy majątek i ziemia, nie nasza to wojna, bić się to i zginąć łatwo, a potem domy pustkami stoją. Wojsko konie zabrało, jeno jednego odzyskać się udało, przyda się szkapina, a bo to mało wolnych koni po zabitych jeźdźcach po polach się włóczy. Wzięliśmy choć jednego – odpowiedział Tadeusz.- A wy Pany, ziemla u was, dom bolszoj, dobry dla wojennych – dodał oficer.- Wojsko stoi daleko, by rankiem w marsz szybko ruszyć, może domu nie widzieli, albo czasu tracić nie chcąc, nie rozchodzili się po okolicy. Żadnego z żołnierzy tu nie było – dodał Jan, mając nadzieję, że Kozaka takie słowa uspokoją.- To gdzie to po nocy jechali, koń tiepłyj jakby kto na nim gonił? – zapytał oficer uważnie obserwując obu mężczyzn.

Tadeusz widział, jak młodszy z przybyłych, bacznie rozglądając się po izbie, z ręką na głowni szabli szukał w domu śladów wojska. Zerknął na wiszącą na ścianie kościuszkówkę ojca, upewniając się, że jest na wyciągnięcie ręki i może jej dobyć w każdej chwili. Szabla Jana stała obok zegara schowana przed wzrokiem Kozaków, ale tak, aby dostęp do niej był łatwy w razie potrzeby.

– To przyjaciel mój Jan, spać nie mogąc, konia po polach gonił – odpowiedział Tadeusz.- Uwidim – rzucił Kozak, sięgając do szabli i odwracając się do przybyłego z nim żołnierza, skinął głową, aby ten rozejrzał się po izbach.- Nie sięgaj do szabli w moim domu Kozacze, bo rękę stracisz, tu jeszcze Rzeczpospolita, a nie wasz step! – wycedził przez zaciśnięte zęby Tadeusz.- Spakojna, spakojna – powiedział oficer, widząc przewagę w stojących obok mężczyznach. Wiedział, że szabla to ostateczność.

Tadeusz zacisnął palce i chciał już sięgać po szable ojca, kiedy Jan odezwał się pojednawczo.

– Sprawdzajcie, jak nie wierzycie – rzucił.

Młody Kozak skierował się do jednej z izb i zaglądając zobaczył Elżbietę pochyloną nad Leopoldem, ocierającą mu czoło wilgotną chustą i równie wiekowego Zbigniewa podtrzymującego jego głowę.

– Wasze Błagorodie, tu eto tolka starik – powiedział szybko do oficera, przechodząc do następnej izby.

Stojący na środku izby oficer, w pomieszczeniu obok zobaczył większe szpary w deskach podłogi, zawołał żołnierza i gestem kazał mu sprawdzić miejsce, w którym, jak sądził, znajdowała się piwnica. Tadeusz stanął za żołnierzem pochylającym się i dźgającym czubkiem szabli przerwę w deskach.

– Wasze Błagorodie, podwal – rzucił do oficera, podnosząc z trudem pokryte deskami wieko piwnicy.

Oficer podszedł tak, aby widzieć podłogę pomieszczenia i jednocześnie móc obserwować Jana i Tadeusza stojących pomiędzy nim, a żołnierzem. Młody Kozak starał się zajrzeć do piwnicy, pochylając się jak najbardziej w dół. Wychylił głowę i począł rozglądać się za jakimś źródłem światła. Zrezygnowany wsparł się na rękach o krawędź i opuścił w dół.

– Francuzy – krzyknął żołnierz i od razu słychać było stłumione odgłosy walki i szczęk uderzeń szabli.

W niedużym pomieszczeniu ciężko było walczyć, mrok panujący w piwnicy nie tylko ograniczał ruchy, ale też nie pozwalał na precyzyjne ciosy. Walczący pod podłogą mężczyźni siekli szablami właściwie na oślep, tylko mniej więcej wiedząc, w którym kierunku zadawać ciosy. Jęk bólu, który dał się słyszeć z dołu świadczył o skutecznym trafieniu jednego z walczących. Na górze Tadeusz zrywając szable ze ściany, po usłyszeniu krzyku z piwnicy, zatoczył łuk pochwyconą bronią i starł się z oficerem. Tak jak sądził, walka z doświadczonym i zaprawionym w bojach żołnierzem nie była łatwa. Odwykł od szabli pozostając w domu, by zadbać o ojca i siostrę. Jan sięgnął po broń, ale najpierw podbiegł do piwnicy i pochylony nad wejściem krzyknął.

– Sieniawa!- Żyję Pułkowniku – usłyszał w odpowiedzi.

Dopiero kiedy sprawdził przebieg walki na dole, dołączył do Tadeusza i przewaga przechyliła się na ich stronę. Kozak bronił się zaciekle, co jakiś czas starając się nawet wyprowadzać ataki, ale spychany cofał się w większości, już tylko parując zadawane ciosy. Z krzyków Jana zorientował się, że jego podkomendny nie żyje, zdając sobie sprawę ze swojego beznadziejnego położenia. W pewnym momencie atak obu mężczyzn okazał się ostateczny. Oficer jęknął jeszcze, kiedy z brzękiem spadła na podłogę wytrącona mu szabla.

– Pomiłujtie – po czym kolejny cios Tadeusza sprawił, że sztych szabli zagłębił się w ciele Kozaka, który charcząc osunął się na podłogę.- Szybko mogą się zorientować, że nie wrócili i tylko patrzeć, jak wyślą kolejnych dla sprawdzenia okolicy. Tylko tym razem będzie ich więcej – powiedział Sieniawa, podchodząc do stojących nad żołnierzem.- Musimy coś zrobić z ciałami, trzeba ich zakopać, tylko trudno będzie, kiedy ziemia na kość zmarznięta – dodał Jan.- Nie ma innej rady, musimy zaryzykować, nie wiemy kiedy przybędą kolejni – powiedział Tadeusz.- Z Francuzów nic nie zostało, Kozak trafił od razu na nich, nie mogli się bronić, a kiedy skoczyłem do niego, było już za późno. Przynajmniej skrócił ich męki i tak nie dotrwaliby do rana – usłyszeli za sobą głos Sieniawy.- Sprawdźcie co z ojcem, Elżbietą i pozostałymi – rzucił Tadeusz i przypomniawszy sobie o ostatniej rozmowie z francuskim oficerem, skierował się do piwnicy i wszedł do niej.

Kiedy wyszedł na górę, trzymając w dłoni chlebaki żołnierzy, wszyscy siedzieli już zebrani przy stole. Tadeusz położył wojskowe torby przed nimi i powtarzając przebieg rozmowy z oficerem francuskim, ostrożnie sprawdzał zawartość. Patrzyli na niego zdumieni, kiedy z jednego wyjął złożony list i narysowaną naprędce mapę z oznaczeniem miejsca ukrycia kosztowności wiezionych przez francuski pułk.

***

Rok 2016.

Zbliżała się godzina osiemnasta, siedziałem pochylony nad biurkiem kończąc raporty z całego miesiąca i miałem wreszcie wyjść z pracy. Wprowadzałem ostatnie dane do arkusza Excela, kiedy zadzwonił telefon. Gdy odebrałem, w słuchawce usłyszałem głos Izy.

– Jak tam, kończysz wreszcie?- Właśnie zaraz będę się zbierał, a Ty wyszłaś już z pracy?- Tak, jeśli mógłbyś przyjedź proszę po mnie, kończę zakupy, jestem w tej galerii niedaleko.- Dobra, będę za piętnaście minut.

Całe szczęście właśnie wpisałem ostatnie dane i wysłałem maila z raportami. Wyłączając laptopa zarzuciłem na siebie kurtkę i w pośpiechu wyszedłem z biura. Zjeżdżając windą na parking podziemny, cieszyłem się z rozpoczynającego się weekendu. Wreszcie odpoczniemy i będziemy mieli z Izą trochę czasu dla siebie. Zapowiadana ładna, ciepła i słoneczna pogoda miała być dopełnieniem wolnych dni. Wsiadając do samochodu uśmiechnąłem się sam do siebie, związek z Izą nabierał tempa i było nam ze sobą naprawdę dobrze, wreszcie od dłuższego czasu byłem szczęśliwy. Wyjeżdżając z parkingu skierowałem się do galerii znajdującej się praktycznie po drugiej stronie ulicy. Gdy dojeżdżałem, zobaczyłem Izę czekającą na mnie przy wejściu do budynku. Zatrzymałem się i pomogłem spakować jej torby z zakupami do bagażnika. Kiedy wsiedliśmy, Iza uśmiechnęła się do mnie i pocałowała.

– Kochanie, jakie mamy plany na weekend? – zapytała z figlarnym uśmiechem.- Odpoczynek, dużo wina i seksu – odpowiedziałem, odwzajemniając uśmiech.- No to na co czekasz, ruszaj, szkoda każdej chwili – roześmiała się.

W drodze do domu, na wyświetlaczu deski rozdzielczej samochodu, pojawiła się informacja o przychodzącym połączeniu. Dzwonił Marek, którego znaliśmy oboje, odebrałem włączając automatycznie połączenie przez bluetooth.

– Cześć Marek, uprzedzam jesteś na głośnomówiącym, jedziemy z Izą samochodem, więc proszę żadnych tekstów o naszych wypadach na panienki – poczułem mocne szturchnięcie łokciem od siedzącej obok Izy.- Głupek – skomentowała, w głośnikach samochodu było słychać parsknięcie śmiechu Marka.- Matko, Iza jak Ty z nim wytrzymujesz, weź go oddaj, niech się inni męczą.- No niestety zakochałam się nieszczęśliwie, co u Ciebie?- Wszystko w porządku. Słuchajcie, nie chcielibyście się oderwać od tej nudnej rzeczywistości i pojechać ze mną i Magdą połazić trochę po górach?- Kuszące – rzuciła Iza.- Gdzie, kiedy i jaki macie plan? – zapytałem.- Myśleliśmy o Rumunii, po pierwsze tam Karpaty są podobno fantastyczne, poza tym chcielibyśmy wejść do największej jaskini mającej długość prawie pięciu kilometrów. Wiecie, ogólnie raczej aktywny wypoczynek, a wieczorem biesiady z dużą ilością wina. Chcemy jechać za trzy dni, znaleźliśmy lot do Bukaresztu w rozsądnej cenie, zarezerwowaliśmy już nocleg i mamy też zaklepany transport z lotniska. We czwórkę byłoby nam raźniej i weselej, dacie się skusić?- Mało czasu dajesz na decyzję, ale ja z chęcią, nie wiem co sądzi Iza. Poza tym musiałbyś nam dać czas do jutra, spróbowalibyśmy do poniedziałku zorganizować urlopy. Na ile dni chcecie jechać?- Na tydzień, w piątek planujemy powrót. Dobra zastanówcie się i dajcie mi jutro znać, w razie czego szybko się zorganizujemy – powiedział Marek.- Ja również chętnie, przecież nie mogę go puścić samego, jeszcze sobie coś zrobi, wiesz jaki jest zdolny – powiedziała Iza, chichocząc.- Dobra, w takim razie czekam na waszą decyzję i mam nadzieję, do zobaczenia na lotnisku.- Trzymaj się, damy znać jak najszybciej – odpowiedziałem, kończąc połączenie.- I jak, chcesz jechać? Ja tam z chęcią oderwę się od roboty – zapytałem Izę.- No pewnie, może być naprawdę fajnie.- Dobra, to zostało nam tylko załatwić sobie wolne w pracy.

Po ostatniej przygodzie z odnalezieniem królewskich regaliów i pochówku Mieszka oboje cierpieliśmy na niedosyt wrażeń. Mimo, że chwilami przygoda była naprawdę niebezpieczna, stanowiła fantastyczne oderwanie od rzeczywistości. Poza tym brakowało nam trochę tej adrenaliny i zaskakujących nas ciągle wydarzeń. Wiedzieliśmy, że taki wypad dobrze nam zrobi, w końcu od ostatniej przygody minął prawie rok. Nie czekając, jeszcze w drodze do domu, skontaktowaliśmy się ze swoimi przełożonymi w sprawie urlopów. Tak jak ja dostałem tydzień urlopu właściwie bez problemu, tak urlop Izy, z uwagi na obecnie prowadzone zadania, był uzależniony od dokumentacji, którą musiała skończyć chcąc go dostać. Niestety, część pracy musiała zrobić jutro w domu. Piątkowy wieczór minął nam szybko, tym bardziej, że Iza siedziała na górze pracując, a ja starałem się dowiedzieć czegoś więcej o rumuńskich szlakach Karpat i tej największej jaskini. Iza, chcąc zdążyć, pracowała prawie całą noc i w sobotę koło południa otrzymała akceptację materiałów, które wysłała i tym samym zgodę na tygodniowy urlop. Oczywiście od razu zadzwoniliśmy do Marka, który ucieszony wiadomością o naszym wyjeździe, szybko zarezerwował dodatkowe miejsca dla nas, zarówno na lot jak i nocleg. Po ustaleniach dotyczących kwestii co ze sobą zabrać i jak się ubrać, rozpoczęliśmy pakowanie. Przygotowując się, z ekscytacją myśleliśmy o poniedziałkowym wyjeździe. W niedzielę przy śniadaniu rozmawialiśmy o informacjach przeczytanych w przewodniku. Poprzedniego dnia udało nam się jeszcze wymienić pieniądze przeznaczone na wyjazd na rumuńskie leje i teraz spakowani byliśmy gotowi do wyjazdu. Pamiętając, że lot do Bukaresztu mamy z samego rana położyliśmy się spać wcześniej niż zwykle.

W poniedziałek koło godziny 7:00 samolot podchodził do lądowania na lotnisku imienia Henri Coanda. Kiedy zatrzymał się na płycie lotniska, wysiadając skierowaliśmy się do podstawionego dla pasażerów autobusu. Jadąc patrzyliśmy na nowoczesną bryłę budynku, mieszczącą halę odlotów i przylotów. Podekscytowani, wychodząc z lotniska, podeszliśmy do dużego vana z wytartym nieco z boku napisem „Romania travel” i ledwo widocznym szkicem Draculi. Dwóch mężczyzn, stojących przy samochodzie, przywitało się z nami płynną angielszczyzną i po potwierdzeniu naszych tożsamości spakowali bagaże do vana. Jak się szybko dowiedzieliśmy, czekało nas około ośmiu godzin jazdy z lotniska pod Bukaresztem do miejscowości Meziad położonej niedaleko jaskini, którą chcieliśmy odwiedzić. Samochód okazał się na tyle komfortowy i wygodny, że wkrótce po rozpoczęciu jazdy co jakiś czas zapadaliśmy w drzemkę, nadrabiając niedobory snu po porannej podróży. Koło godziny 15:00 dojeżdżaliśmy do celu.

Jadąc niemal przyklejeni do szyb samochodu, podziwialiśmy otaczający nas krajobraz. Jechaliśmy doliną otoczoną wspinającymi się niemal pionowo zboczami gór, które porastał gęsty las iglasty. W ich wyższych partiach biel wapiennych skał poprzecinana była soczystą zielenią, jakby pnących się po nich roślin. Mimo dość wysokiej temperatury, w okolicach niektórych szczytów, skały oblepione były połaciami leżącego śniegu. Poniżej wznoszącej się stopniowo w górę drogi, którą jechaliśmy, ciągnęła się z szumem wąska wstążka płynącej rzeki. Niewielkie ścieżki, odbijające co jakiś czas w bok od głównej drogi, ciągnęły się wznosząc w górę i niknąc wśród drzew. Kręta droga, którą od przepaści oddzielała niewysoka barierka, była dopełnieniem górskiego krajobrazu. Po paru minutach dalszej jazdy skręciliśmy w boczną dróżkę i wspinając się w górę dotarliśmy na polanę, przy końcu której znajdował się nieduży pensjonat, w którym mieliśmy nocować. Wciąż nieco oszołomieni pięknem otaczających nas widoków, wysiadając z samochodu łapczywie chłonęliśmy krajobraz wokół. Po wypakowaniu bagaży z samochodu, skierowaliśmy się ku wejściu do uroczego drewnianego domu, na schodach którego czekał już na nas właściciel. Był to starszy pan o imieniu Liviu i o rozbrajającym uśmiechu, biegnącym od ucha do ucha. Po krótkim powitaniu wskazał nam nasze pokoje, oba były równie obszerne z zapierającym dech w piersiach widokiem na okoliczne szczyty. Pozostawiliśmy bagaże w pokojach i schodząc na dół rozliczyliśmy się z właścicielem za tygodniowy pobyt. Pytając go o przewodniki, otrzymaliśmy dosyć dokładne mapy turystyczne najbliższych terenów z oddzielnie opisaną pobliską jaskinią, do której mieliśmy się jutro udać. Zanim wyszliśmy właściciel przedstawił nam swoją żonę, z którą prowadził pensjonat. Po krótkiej rozmowie poszliśmy przejść się po okolicy. Wokół wzgórza rozdzielone były zielonymi polanami, na których co jakiś czas stały nieduże domki, rozrzucone w nieładzie na płaszczyznach łączących szczyty. Ciepły i słoneczny dzień sprawiał, że promienie słońca, przecinając wzgórza, oświetlały jakby punktowo ich ściany i położone między nimi polany. Płynące leniwie chmury wydawały się być prawie na wyciągnięcie ręki, zahaczając o co wyższe szczyty. Wkrótce postanowiliśmy wrócić do pensjonatu i rozpakować potrzebne rzeczy, aby przygotować się do jutrzejszego zwiedzania jaskini Pestera Meziad. Kiedy wróciliśmy do domu i szykowaliśmy się do wyprawy, przyszedł właściciel i zaprosił nas na dół do siebie. Po przygotowaniu wszystkiego, sprawdziliśmy drogę do oddalonej od pensjonatu o jedenaście kilometrów groty. Mimo, iż zbliżał się wieczór, na zewnątrz dzięki świecącemu wciąż słońcu nie było tego widać, zeszliśmy na dół do gospodarza i jego żony. Na dole czekał na nas duży stół z rozstawionymi talerzami i jedzeniem. Kiedy weszliśmy, Liviu powiedział nam, że chcą nas ugościć czymś w rodzaju wczesnej kolacji na dobry początek pobytu.

Zajmując miejsca przy stole usiedliśmy na długiej ławie. Przed nami stała potrawa nazywana Mici. Było to grillowane mięso, uformowane w kształt kiełbaski podane z kaszą kukurydzianą o zwartej konsystencji. Posiłek dopełniały stojące przy talerzach kufle piwa. Kiedy zajęliśmy już wszyscy miejsca, gospodarz powiedział po rumuńsku „Pofta buna”, co oznaczało smacznego i gestem zachęcił nas do jedzenia, a po chwili zapytał o cel wizyty. Kiedy odpowiedzieliśmy, że przyjechaliśmy pochodzić po górach i zobaczyć największą jaskinię w Rumunii, przetłumaczył nasze słowa żonie, która nie mówiła po angielsku. Kończąc smaczną kolację popijaliśmy piwo i rozmawialiśmy z właścicielem. Kiedy powiedzieliśmy mu o jutrzejszej wyprawie, poinformował nas, że mimo całego piękna wnętrza jaskini warto trzymać się turystycznego szlaku. Każde przejście w inne jej części jest niesamowicie niebezpieczne i skończy się brakiem możliwości wyjścia i śmiercią. Większość, poza wytyczonym szlakiem, jest zalana głębokimi wodami podziemnymi. W pewnym momencie dalszej rozmowy zamyślił się na chwilę, i jakby szukając wydarzeń w pamięci, zaczął opowiadać nam o dawnej historii, w której jego brat mimo ostrzeżeń próbował dostać się do jednego z korytarzy, ale już nie wyszedł z jaskini nigdy. Niestety większość tuneli była niedostępna i mimo poszukiwań nie udało się odnaleźć ciała. Po chwili dodał, że w czasach średniowiecza obok jaskini znajdowała się mała wioska. Podobno któregoś lata przybyło tam wojsko pochodzące z dalekiej Azji, ciągnące ze sobą duży wóz z przykrytym i zabezpieczonym ładunkiem. Nikomu nie pozwolono się do niego nawet zbliżyć. Rozbili obóz niedaleko i po dwóch dniach odjechali. Zgodnie z opowiadaniami zawartość wozu została ukryta w jaskini, a droga, którą szli żołnierze, zasypana i zalana. Już od tamtych czasów, w wyniku spowodowania zawału jednego z korytarzy przez wojska, duży ciek wodny stopniowo wymywał kruszące się skały, które obsypując się zamykały kolejne korytarze. Liviu trwał w zamyśleniu patrząc w okno, nagle odwrócił się z uśmiechem mówiąc, że cieszy go tak duże zainteresowanie turystów jego pięknym krajem. Po rozładowaniu sytuacji, rozmawialiśmy jeszcze chwilę o pogodzie i jej prognozach, mając na względzie jutrzejszą wyprawę, po czym podziękowaliśmy za posiłek i skierowaliśmy się do swoich pokoi. Odchodząc, ustaliliśmy jeszcze poranną możliwość skorzystania z kuchni i przygotowania sobie prowiantu na wycieczkę. Postanowiliśmy nie tracić czasu na śniadanie, zabierając ze sobą przygotowane rano kanapki.

– Mam nadzieję, że oprócz wizyty w jaskini znajdziemy czas na spacery po okolicy – powiedziała Iza, patrząc przez okno na zachodzące słońce, znikające powoli za szczytami.- Przy takich widokach nie możemy zmarnować tej okazji – odpowiedziałem podchodząc do Izy i obejmując jej ramiona pocałowałem ją w kark.- Musimy wykorzystać taką noc – rzuciła odwracając się i wpijając się w moje usta.

Wsuwając dłonie pod kolana i obejmując, podniosłem ją i położyłem na łóżku. Patrząc na Izę przesuwałem powoli palcami po jej szyi i dekolcie, jej ciało błyszczało delikatnie od wpadających przez okno promieni zachodzącego słońca. Cieszyliśmy się sobą, kiedy za oknem powoli zapadał zmrok.

Następnego dnia dźwięk alarmu budzika obudził nas oboje. Wciąż zaspany sięgnąłem po telefon i napisałem SMSa do Marka i Magdy śpiących w pokoju obok. „Pobudka, szykujemy się, zbieramy i widzimy za 30 minut na dole”, po chwili na ekranie wyświetliła się odpowiedź Marka, „Tyran! A tak się przyjemnie spało ”. Słysząc, że Iza bierze prysznic, sprawdziłem jeszcze zawartość plecaków. Po chwili zawinięta w ręcznik i jeszcze mokra wyszła z łazienki, mijając mnie w korytarzu, puściła do mnie oczko i zrywając z siebie ręcznik uderzyła mnie jego końcem w pośladek. Odwracając się złapałem ją wpół i rzuciłem nagą na łóżko.

– Nie kuś, bo zaraz nigdzie nie pojedziemy, zamkniemy się w pokoju i z łóżka cię nie wypuszczę – rzuciłem, pochylając się nad nią.- Lepiej śmigaj się myć, jeszcze zdążysz się mną znudzić – rzuciła z uśmiechem.- Chyba, że się roztyjesz – zażartowałem, wstając z łóżka i mierząc wzrokiem jej ciało.

Schodząc na dół spotkaliśmy czekających na nas Magdę i Marka, który stojąc oparty nonszalancko o barierkę prowadzących na piętro schodów, rzucił spojrzenie na zegarek i powiedział.

– No tak, obudzić innych to łatwo, a sami to już się nie spieszyliście.- Co się czepiasz, nie marudź, lepiej chodźmy do kuchni przygotować kanapki – powiedziałem.- Ech, zakochani – westchnęła Magda, kiedy weszliśmy do kuchni.- Dobra, wszystko mamy? Nigdy nie chodziłam po jaskiniach, ale chyba poza paroma rzeczami zabranymi na wszelki wypadek, takimi jak latarki i bluzy nie potrzebujemy niczego oprócz prowiantu i butelek wody? – zapytała Iza.- Z tego co czytałem szlak turystyczny jest całkowicie bezpieczny, więc niczego więcej nie potrzebujemy – rzucił Marek, zawijając kanapki w folie.- Może, jak już zobaczymy jaskinię, przejdziemy się trochę w góry, wieczorem przeglądałam mapy i znalazłam parę ciekawych szlaków – odezwała się Magda.- My wieczorem mieliśmy ciekawsze zajęcia niż sprawdzanie map – rzuciłem i uśmiechnęliśmy się wszyscy.- Ja tam chętnie zerknąłbym na te korytarze poza szlakiem, jest ich sporo i można by było zobaczyć całe ich piękno – powiedział Marek.- Na razie zobaczmy, jak będzie w środku. Wszyscy wiemy, że lubisz adrenalinę, ale lepiej nie kombinuj, słyszałeś Liviu. Po pierwsze to niebezpieczne, a po drugie jesteśmy amatorami, nie mamy przygotowania, ani wiedzy jak się poruszać po takich korytarzach – powiedziała zdecydowanym głosem Magda.

Po przygotowaniu i spakowaniu prowiantu do plecaków wyszliśmy na zewnątrz. Tak jak wcześniej uzgadnialiśmy mailowo z właścicielem, przed domem stało zaparkowane nieduże terenowe Suzuki, które było do dyspozycji gości i można było je wypożyczyć. Wsiedliśmy do samochodu i z włączoną nawigacją ruszyliśmy w kierunku jaskini. Jaskinia okazała się być bliżej niż sądziliśmy, zatrzymaliśmy Suzuki na ogólnodostępnym parkingu. Przy dosyć dużym zainteresowaniu zwiedzanie odbywało się w cyklach co dwie godziny. W zebranej kilkunastoosobowej grupie czekaliśmy przy wejściu, prowadzący nas przewodnik instruował o podstawowych zasadach bezpieczeństwa i na wszelki wypadek rozdali nam miniaturowe nadajniki. W środku było dosyć chłodno, ale widok zapierał dech w piersiach. Po wejściu do jaskini otaczające skały rozchodziły się na obie strony, ukazując obszerne wnętrze. Strop usiany był wiszącymi stalaktytami, odwrócone stożki były jakby do niego przyklejone. Oświetlone dla turystów dodatkowo lampami LED robiły niesamowite wrażenie. Wiszące sople wyglądały jak zęby gęstych grzebieni, poukładanych przy stropie w nieładzie. Dodatkowo, miejscami lśniły i iskrzyły się znajdującymi się w naciekach minerałami. Szlak prowadził szerokimi przejściami, co chwilę przemieszczaliśmy się z jednej części jaskini do drugiej, które połączone były wąskimi i krótkimi korytarzami. Wyglądało to tak, jakbyśmy przechodzili z jednej dużej sali majestatycznego zamku do drugiej. W niektórych szerszych fragmentach jaskini, z dala od szlaku, czerniły się kolejne przejścia do zamkniętych korytarzy.

Wokół czuć było wszechobecną wilgoć i chłód skał. Niektóre części jaskini były wyższe niż inne, wiszące nacieki sopli stalaktytów wyglądały jak zdobione żyrandole mieniące się kryształkami. Prowadzący nas przewodnik zatrzymywał się co jakiś czas, podając garść informacji dotyczących wielkości i głębokości jaskini, okraszonych co ciekawszymi opowiadaniami i legendami związanymi z jaskinią. Posuwaliśmy się powoli, cały czas schodząc niżej, zagłębiając się w skalną grotę biegnącą pod ziemią w dół. Podczas zwiedzania Marek zaczął zerkać na ciemne otchłanie zamkniętych korytarzy, z coraz większym zainteresowaniem. Mijając kolejny zbliżył się do Izy i do mnie.

– Co wy na to, żebyśmy odłączyli się na trochę od grupy i weszli w któryś z nich – szepcząc, wskazał na szeroką odnogę skalnego korytarza biegnącą w ciemność.- Zgłupiałeś do reszty, pomijając to, że moglibyśmy z niej nie wyjść, przewodnik zauważyłby naszą nieobecność – rzuciła Iza.- Oj nie bądźcie tacy sztywni, jak przygoda, to przygoda – powiedział Marek, ściszając głos.- Przecież weszlibyśmy niedaleko, właściwie tylko zerknąć co jest dalej. Nie wiem czy widzieliście, ale w niektórych korytarzach lekko odbijają się refleksy wody. Wyobraźcie sobie te mieniące się sople wiszące od góry, a pod nimi tafle niezmąconej krystalicznie czystej wody, to musiałby być widok – zachęcał dalej Marek.

Po minie Magdy widać było, że zaczyna się łamać mając w głowie wizje Marka, Iza również zamyśliła się przez chwilę.

– Dobra, wybieramy jeden najbardziej obiecujący i wejdziemy, ale nie zagłębiając się daleko, przygotujcie latarki – powiedziałem, odwracając głowę do pozostałych.- Świry – powiedziała Magda, wciąż nie będąc pewna czy to dobry pomysł.

Po chwili odłączyliśmy się od grupy i sprawdzając czy ktoś zwraca na nas uwagę, skierowaliśmy się do jednego z korytarzy, na stropie którego faktycznie widać było lekko poruszające się refleksy światła. Po przejściu paru metrów w świetle latarek, zobaczyliśmy rozszerzające się wejście. Mijając je, naszym oczom ukazała się obszerna część jaskini z dużym, podziemnym zbiornikiem wodnym. Światło latarek odbijało się w płaskiej tafli wody, która była tak przejrzysta, że snopy światła z łatwością docierały na dużą głębokość. Bajeczny krajobraz dopełniały mieniące się kryształkami minerałów skały i wiszące sople stalaktytów.

– I co, nie było warto? – zapytał z triumfem Marek.

Po czym pochylił się i poruszył wodę, zanurzając w niej dłoń. Okręgi wzbudzonej tafli zaczęły biec od dłoni Marka coraz dalej. Woda, przez swoją niesamowitą czystość, wyglądała jak poruszający się kryształ, refleksy światełek zatańczyły na ścianach biegnąc od spodu aż po sklepienie. Tysiące drobnych kryształków w skałach zaczęło mienić się jak sypnięty brokat. Światło tańczące w wodzie i na całej wysokości skał wyglądało tak, jakby ktoś potoczył kule disco. Staliśmy jak zahipnotyzowani, wpatrzeni w pokaz piękna natury.

– Nie wiem jak wy, ale ja mam zamiar się wykąpać – rzuciłem, szybko zsuwając z siebie spodnie i buty.- Dziewczyny, jedyna okazja, rozbierać się! – rzucił Marek, który stał obok mnie już tylko w koszulce i bokserkach.

Iza i Magda spojrzały na siebie z niedowierzaniem, ale po chwili stały przy brzegu w bieliźnie. Wszyscy zanurzyliśmy się powoli w chłodnej wodzie tak czystej, że widać było dokładnie skaliste dno zbiornika. Obaj z Markiem co jakiś czas nabieraliśmy powietrza i kładąc się na brzuchu, staraliśmy się obserwować dno. Poniżej widać było dywan gęsto rozsypanych odłamków skalnych i kamieni. Przed nami, dalej i głębiej, można było dostrzec leżące na dnie jakby kryształki kwarców. Niestety, kiedy próbowaliśmy zanurkować, chłód otaczającej nas wody i głębokość nie pozwalały nawet zbliżyć się do dna.

– Cholera, nie wiedziałem, że tu jest tak głęboko – powiedział zaskoczony Marek, wynurzając się na powierzchnię.- A co ty myślałeś, przy takiej przejrzystości wody nie zdajemy sobie sprawy z głębokości, dodatkowo woda jak soczewka zbliża obraz dna, zmieniając ocenę odległości – odpowiedziałem, kiedy wypłynąłem obok niego.- Tu jest cudownie – szepnęła Iza, kładąc się na wodzie.

Zdawaliśmy sobie