Strona główna » Fantastyka i sci-fi » Szachownica śmierci

Szachownica śmierci

5.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-7859-178-8

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Szachownica śmierci


Powieść jest formą zbliżoną do gatunku S-F, ale nie do końca. Opowiadam w niej o mrocznej tajemnicy rodzinnej.

Rodzina Brockich od lat boryka się z pewnym rodzajem obsesji - umiłowaniem do czarnego Anioła śmierci. Każdy kolejny członek rodu spisuje jego kroniki w tajemnej, pełnej magii komnacie, znajdującej się w podziemiach ich rodzinnego zamku, zbudowanego przez pradziadka głównego bohatera Jerrego, Alberta. To od niego zaczęła się owa historia. Jerry przejmuje po śmierci ojca to piętno. Jest on światłym człowiekiem, nie wierzącym w zjawiska nadprzyrodzone, ale „wciąga” go ta mroczna historia. W testamencie otrzymuje w spadku nie tylko potężne bogactwo, posiadłość i wszelkie dobra, ale i to, czego od dziecka się bał. Już nie tylko świadomość faktu, że stanie się sługą anioła, ale że będzie spisywał wszelkie okropności jakich ten w imię sprawiedliwości będzie się dopuszczał, go przerażają.

Powieści ukryty jest także wątek choroby jego brata. To owa tajemnica, bolesna i ukrywana przez jego bliskich łącznie ze służbą i wiernym majordomusem Tomaszem jest jego „solą w oku”. On i jego brat Wincent mają niebywałą zdolność porozumiewania się pozazmysłowego. Ta telepatia pomiędzy braćmi doprowadza Jerrego niemal do obłędu.

Tymczasem w miasteczku żniwa zbiera Anioł śmierci… Umiera większość mieszkańców… Kto i dla czego dopuszcza się takich  zbrodni? Płatny zabójca? Czy Wincent, a może rzeczywiście Anioł Śmierci? Kto znał historię składowania toksycznych odpadów niedaleko miasteczka? Kto mógłby cokolwiek zyskać na tym czynie? Wiele pytań.

Marta Grzebula

z d. Łukomska Pseudonim Jarzębina ur. 22 listopada 1960 roku we Wrocławiu. Tu ukończyła Szkołę Podstawową i Studium Medyczne. Pozostaje pod wpływem poezji J. Słowackiego, A. Mickiewicza czy A Asnyka., Pisze od 13 roku życia, w Jej zbiorach jest -400 wierszy. Debiut w 2010 r. Tomikiem poezji: „W cieniu Jarzębiny- Wydaw. Black Unicorn. Następny to: „ Owoce Jarzębiny” Wydaw. Radwan.. Wydane powieści to: „Pomarańczowe ogrody” „To, co mogło się zdarzyć”– Wyd. RADWAN „Epizod na dwa serca” Kobieta z okna”, „Dzień, który nie miał jutra Warszawska Firma Wydawnicza sc J. Majedcki i J. Wernik oraz „Zapomnę imię twoje” „Dotykając Nieba” Wydawnictwo „ASTRUM” z Wrocławia. Autorka tekstu do piosenki, zespołu „Wilczyca” są to połączone dwa wiersze „Wilk wilkowi i „W galopie” muzykę skomponował Tomasz Derach. Autorka w swoich powieściach i wierszach, przeprowadza Czytelnika, po świecie, zmagań wyrzeczeń, prawd, miłości, zdrad, śmierci w taki sposób, by ten zagłębiając się w kolejne strony, odczuwał nie tylko wzruszenie, sympatię, do bohaterów, ale budzi w Czytelniku jeden, z największy z darów, jaki sądzi, że posiada człowiek, empatię. Marta Grzebuła, sama mówi: „Sercem do serc, piszę” i to jest chyba najlepsze, podsumowanie, Jej twórczości.

Polecane książki

Każdy zakątek Ziemi jest inny i niepowtarzalny – to zasługa zarówno Matki Natury, jak i cywilizacji ludzkiej. Nie da się przecież porównać piękna dzikiej dżungli do czaru paryskich uliczek. Każde z tych miejsc jest wyjątkowe i piękne. Książka Niezwykłe miejsca świata prezentuje najbardziej zadziwiaj...
„Dziesięć minut od centrum” – to siedem przeplatających się historii. Ich bohaterów spotykamy codziennie, na przystanku, w osiedlowym markecie czy przed blokiem. Są tuż obok nas, zbyt zwyczajni i szarzy, byśmy zwrócili na nich uwagę. Serwisant zakochany w lepszej partii, młoda matka zamknięta w czt...
Wszystkim zależy na zdrowiu – wszyscy pragniemy, by nasze organizmy działały jak należy. Gdy jesteśmy chorzy, chwytamy się wszelkich sposobów, aby odzyskać zdrowie. Jednak ze względu na wyraźny podział medycyny na dwa obozy – konwencjonalny i alternatywny – coraz trudniej wybrać odpowiednią metodę l...
„Dorastałem, kochając i szanując opowiadania. Wydawały mi się najczystszymi i najdoskonalszymi dziełami ludzkimi: w najlepszych nie znalazło się ani jedno zbędne słowo. Jedno machnięcie ręki autora i nagle powstał świat, mieszkający w nim ludzie, idee. Początek, środek i koniec, które zabiorą was pr...
Poradnik do gry Total War: Rome II przeznaczony jest głównie dla początkujących graczy, w szczególności tych, którzy stykają się po raz pierwszy z serią gier strategicznych Total War, lecz i bardziej doświadczeni generałowie znajdą w nim kilka interesujących informacji. Poradnik został napisany w op...
Poradnik do gry Władca Pierścieni: Bitwa o Śródziemie kierowany jest do osób, które natrafiły w grze na tak zwany martwy moment. Jeśli nie masz pomysłu na przejście konkretnego etapu – zajrzyj koniecznie do tej pomocy i rozkoszuj się dalej swoją grą. Władca Pierścieni: Bitwa o Śródziemie - poradnik ...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Marta Grzebula

Szachownica śmierci

Marta Grzebula

© Copyright by Marta Grzebula & e-bookowo

Korekta

Hanna Maria Rogowski Diele

Projekt graficzny okładki

Marta Grzebuła

Michał Rybicki

Fotografia – na okładce – Michał Rybicki

© copyright by wydawnictwo e-bookowo 2013

ISBN 978-83-7859-178-8

Wszelkie prawa zastrzeżone.

Kopiowanie, rozpowszechnianie części lub całości

bez zgody wydawcy zabronione

Wydanie I 2013

Konwersja do epub A3M Agencja Internetowa

Jakiekolwiek podobieństwo do kogokolwiek jest przypadkowe i niezamierzone. Postacie występujące w tej powieści i ich losy są fikcyjne. A miejsce akcji jest również w takim samym stopniu wynikiem mojej wyobraźni, jak postacie w niej występujące.

Powieść jest mojego autorstwa i nie może być wykorzystana bez mojej zgody. Z. U 1994 nr 24 poz83 

Marta Grzebuła Jarzębina.

…Pamięci Mojej Mamy, Basi Łukomskiej…

Mojemu mężowi, Henrykowi oraz synom dziękuję za ich miłość i wsparcie..

Słowo od autora

Powieść ta jest mroczną częścią mojej wyobraźni. Wędrując po jej zakamarkach, wchodząc w ten świat świadomie, często sama poznaje to, co ona skrywa, a wówczas mnie przeraża. Sądzę bowiem, że rzadko kiedy, udaje się nam w sposób spontaniczny wejść w ten mroczny świat. Powiedziałabym raczej, że celowo go omijamy i zaprzeczamy jego istnieniu. A on jednak istnieje. Ja teraz postąpiłam inaczej, wiedząc, że każdy z nas ma w swoim umyśle taki zakątek, wybrałam się tam oczami duszy…Postanowiłam przekroczyć próg lęku. Wejść tam, gdzie kończy się piękno wyobraźni, gdzie zachodzi słońce a budzi się mrok. Wejść tam, gdzie nie mam władzy nad obrazami a jedynie mogę je opisać. Moja wyobraźnia zawiedzie mnie do krainy lęku i przemocy. Wciągnie mnie w otchłań, jakiej jeszcze nie znałam, podejrzewam Czytelniku, że Ty również. Podczas czytania podążaj za mną, lecz nie lękaj się. Wiem, gdzie jest wyjście.

Śmierć, od wieków postrzegana jest w określony sposób. Schemat jej wizerunku jest nieco narzucony, a ja dostrzegam w niej coś innego. Nie jest dla mnie ani „Nią”, ani „Nim” Chcesz dowiedzieć się, kim? Zacznij czytać a dowiesz się. Zapraszam Cię raz jeszcze do mrocznej strefy mojej wyobraźni…

Weź mnie za rękę, uchwyć w dłoniach książkę i udaj się wraz ze mną do tego świata, gdzie na szachownicy życia za dnia, nocą rozgrywa się gra… Na szachownicy śmierci, właśnie rozpoczęła się rozgrywka.

I jeszcze jedno… Nie jest moim zamiarem wypełnić lukę w tej części mojej mrocznej wyobraźni. Lukę, jaka istnieje w naszych umysłach. Książka ta, opowieść ta, opowie Ci Drogi Czytelniku, wiele mrocznych historii. Czy jednak zakończą się one zgodnie z Twoimi przewidywaniami? Ja nie byłabym tego taka pewna. Mrok zawsze pozostanie mroczny.

Nullum scelus rationem habet – Żadna zbrodnia nie ma uzasadnienia

Nullum crimen sine culpa – Nie ma przestępstwa bez winy

Nullum crimen sine poena – Każde przestępstwo powinno być ukarane.

Sentencje łacińskie – autorzy nieznani.

Marta Grzebuła

PROLOG

Budynek na rogu ulic nie wyglądał zachęcająco. Kraty w oknach. Brama pod nadzorem elektronicznym. Monitoring z każdej strony. A do tego dwóch wartowników, przemierzających, co godzinę plac i przyległy do budynku teren. W jednym z zakratowanych okien na pierwszym piętrze, stał mężczyzna. W jego spojrzeniu można było dostrzec nienawiść.

– Podłe, zgniłe u podstaw miasto – wyszeptał. Para z jego lekko wysuszonych ust osadziła się na szkle. Tam tworząc obraz ulotnej mgły pozostawała parę sekund.

– Gdybym miał moc, siłę… Zniszczyłbym je – mężczyzna pochylony ku oknu wciąż szeptał, dając upust swojej pogardzie w każdym kolejnym słowie – Spaliłbym je aż po ostatnią grudę ziemi. Teraz nie wiem, jak, ale znajdę sposób…

– Z kim rozmawiasz? – Usłyszał za sobą głos. Odwrócił się, spojrzał na stojącego w blasku światła człowieka i odparł beznamiętnie.

– Z nikim. To tajemnica – odpowiedź niespójna i nie do końca logiczna padła już w innym tonie. Zabrzmiała łagodnie.

Pielęgniarz nie dał się zwieść. Czujnie i powoli podszedł do mężczyzny i w podobnym tonie dodał.

– Rozumiem. Może kiedyś zechcesz podzielić się ze mną tajemnicą, ale teraz połóż się, proszę.

Pokój, a raczej sala chorych była pełna łagodnego światła, padającego z korytarza szpitala psychiatrycznego. Mężczyzna niechętnie wykonał polecenie pielęgniarza. Położył się, a gdy ten pochylił się nad nim nazbyt mocno, aby niczym dziecko okryć go kocem, poderwał się i raptownie chwycił za gardło. Uścisk trwał i odbierał siły pielęgniarzowi. Ostatkiem przytomności umysłu, nacisnął alarm, ukryty w kieszeni fartucha. Po paru sekundach do pokoju wbiegli dwaj inni pielęgniarze…

I znów nastał spokój. Pacjent obezwładniony zastrzykiem zasnął, lecz nie na długo.

Gdy głęboka, czarna noc okryła grubym kocem miasto on znów stał przy oknie…Dostrzegł to, co dla innych było niewidoczne…

Już wiedział jak ma się uwolnić z rąk ludzi, którzy deklarując pomoc, odebrali mu to, co dla niego było najważniejsze, wolność. Czekał świtu, ale póki co trwał mrok. Taki sam, jaki panował od lat w jego duszy i umyśle. On miał swój świat. W nim był panem życia i śmierci. A za oknem na dobre rozciągnęła się czerń nocy… Aż nastał świt…

– Szukajcie go! – głos, niczym dzwon, wypełnił długi szpitalny korytarz. – Nie mógł, ot tak zniknąć – wciąż grzmiał. Mówiący te słowa mężczyzna zajrzał do kolejnej z sal. Nic, pustka, tu go też nie było.

– Jak i kiedy uciekł? – Ten sam człowiek mówiąc to podążał za prawie przerażonymi pielęgniarzami. Wszyscy wiedzieli, do czego był zdolny ich podopieczny, ale fakt pozostawał faktem, zniknął. Nie wiedzieli, jak udało mu się wydostać na zewnątrz. Co niektórzy liczyli jeszcze na to, iż skrył się gdzieś w ciemnych, podziemnych korytarzach starego szpitala. Zeszli tam dwójkami. A ów pielęgniarz, który był u niego wieczorem dopiero teraz zorientował się, iż zaginęła jego karta – klucz. „Musiał ją ukraść w chwili, gdy mnie dusił”, pomyślał. Miał rację. Poczuł balast winy. Mimo to szybko powiadomił lekarza dyżurnego.

Zapanował chaos…

* * *

W mrocznej mgle, pośród migoczących świateł ulicy, snuje się cień. Pochylony, pragnący zniknąć, rozpłynąć się wraz z szarą mgłą. Jednak wędruje poprzez kolejne ulice i zaułki owego miasta. Nieopodal stoi mężczyzna, słania się. Jego ciało poddaje się podmuchom wiatru. Kołysze się w nadany przez niego takt. Przód, tył, przód i znów tył, po czym zmiana rytmu. Silny podmuch popycha owego człowieka na bok. Upada, jego głowa z impetem uderza o bruk. Krew płynie miękko, jedwabiście czerwono. Wsiąka w szczeliny kostki brukowej. Mężczyzna nie rusza się, nie usiłuje się podnieść. Jego oczy wpatrzone w pulsujące światło latarni ulicznej wydają się być obojętne na ten widok. Stają się, po ułamku sekund, mętne, jedynie źrenice rozszerzają się, aby po chwili wyglądać, jak dwa odłamki węgla. Ich czerń rozmywa się pośród bieli gałki ocznej. Lecz i ją samą po kilku podmuchach coraz silniejszego wiatru, przecina linia czerwieni kresek. Powieki nieruchome, nie opadają na przekrwione oczy. Rzęsy oparte o krzaczaste brwi porusza lekki podmuch czyjegoś oddechu. To samo dzieje się z grzywką mężczyzny, lecz nią zabawia się wiatr. A on sam wciąż leży pokonany przez ogarniającą jego umysł pustkę. Ciało nieruchome, dłonie spoczywające wzdłuż niego pozostają również w bezruchu. W jednej z nich w zaciśniętej pieści spoczywa butelka. Alkohol wypływa na chodnik. Miesza się wraz ze spływającą z głowy człowieka krwią i znika w wąskich, niczym włos szczelinach kostki brukowej, aby potem rozmyć się i rozpłynąć w grubych, niczym sznur szczelinach. Cień wędrujący za owym mężczyzną zamarł w bezruchu, jedynie wiatr porusza jego szatą. Płynie ona po ścianie budynku wraz z ową czarno szarą mgłą i powoli, złowrogo, spływa na ciało mężczyzny. Zakrywa go, ale nie osłania. Pochłania jego ciało. Staje się ono po ułamkach sekundy wiotkie, w pewnej chwili targnięte nieznaną i wrogą siłą wpada w niewytłumaczalną wibrację. Głowa mężczyzny uderza ze zdwojoną siłą o chodnik, ciało w konwulsjach wije się jak wąż. A przecież leżał bez życia. A teraz…Teraz zdominował go cień, przysiadł na jego piersi. Ręką, którą można porównać jedynie do połamanych gałęzi, chude palce, niekształtne nazbyt długie otwierają usta konającego. Cień pochyla się nad nimi. Przysysa się, a po paru sekundach nieco odsuwa. Wtedy z bladych ust, za śnionych, wypływa biała, niczym welon panny młodej mgiełka. Wije się po jego brodzie potem niżej, po piersi i tuż nad linią serca zamiera w bezruchu. Wówczas ów złowrogo wyglądający cień, swoją niekształtną dłonią unosi ją ku swoim niewidocznym ustom, a tam przy ostatnim tchnieniu konającego, owe westchnienie duszy mężczyzny, znika w otchłani ust cienia. Ciałem wstrząsa pojedyncze drżenie. Głowa bezwiednie osuwa się na bok. Z ręki wypada butelka, toczy się ku ścianie budynku, tam gubi się pośród porozrzucanych odpadków. Śmiecie wchłaniają ją i ukrywają przed okiem następnego człowieka, który właśnie wyłonił się zza zakrętu. Przerażony widokiem martwego mężczyzny podbiega, kuca, usiłuje go dobudzić. Sądzi, że on po prostu zasnął. Przybliża swoją twarz do blado sinej twarzy leżącego. Dopiero wówczas dostrzega to, co stało się nieuchronne. Mimo to wciąż porusza ramionami nieszczęśnika.

– Wstań człowieku! – krzyczy. – Rusz się! – wciąż mimo wszystko wierzy w cud. – Jest zimno! – dodaje po chwili.

Na daremnie. Na próżno. Nie widzi, jak za jego plecami wędruje cień. Już nie jest zgarbiony, niepewny, ale wyprostowany i rośnie. Pnie się po czerwono czarnej cegle, po murze, wprost ku spadzistemu dachowi. Tam jakby przykuca. Spogląda w dół, gdzie następna ofiara usiłuje wezwać pomoc dla tego, którego on już posiadł. Cień unosi się, wstaje i nagle z łopotem niewidocznych skrzydeł z rozpostartą czernią mglistej szaty błyskawicznie opada na dół. Opada niczym sęp na ofiarę. Potem równie gwałtownie wzbija się w czerń nieba i tam znika. Wchłania go mrok, lecz ku ciałom pełznie, niczym wąż, tuż przy ziemi, inny równie złowrogi cień, jego sylwetka po chwili staje się wyraźna. A zarys powstaje na budynku. Rośnie, aby po paru sekundach przybrać kształt człowieka. I on pochyla się nad ofiarami.

A noc pokryła wdowim welonem tę ulicę. To miasto, gdzie pośród rozbłysków świateł ulic mkną samochody, gdzie pośród pulsującego blaskiem lamp ulicznych toczy się nocne życie miasta. Miasta, które za jakiś czas otrzyma inną nazwę, brzmiącą złowrogo i kojarzącą się jedynie z niewyjaśnionymi zagadkami śmierci… Ale póki co, następna ofiara kona w zaułku, jednej z setek ulic miasta, kilkudziesięciu tysięcy dusz. Kilku dziesięciu tysięcy potencjalnych ofiar, miasta umarłych. Na szachownicy życia za dnia, i śmierci po nocy, ta ostatnia wykonała ruch. To była jej odpowiedź. Bo ktoś kiedyś wykonał pierwszy ruch.

Lecz póki co nastał dzień. Cień rozpłynął się wraz z szarą mgłą w jaskrawym blasku promieni słońca.

ROZDZIAŁ IPakt

Miasto zatopione w pierwszych promieniach słońca wyglądało jakby otuliła je złoto srebrna peleryna. Karl stał w oknie. Popijał kawę i usiłował nieco się zrelaksować, choćby tym widokiem. Poprawił jedną ręką włosy. Grzywka opadła na czoło, i spłynęła wprost do oczu. A te nadal spoglądały na dachy domów i hen tam dalej na wijącą się na granicy miasta rzekę. A za nią już była tylko nieokiełzana przestrzeń.

– Cześć. Przy 108 znaleziono tydzień temu, dwa ciała – młody człowiek ubrany w ciemny garnitur stanął w drzwiach jego gabinetu. Agent odwrócił się od okna, spuścił roletę i bez słowa wyszedł ze znacznie młodszym od siebie kolegą.

– Jakie są pierwsze ustalenia? Koroner zbadał ciała? – spytał, gdy wsiadali do windy.

– Niewiele wiemy. Ciała są u nas. Przywieźli je rano. Nie zawracano bym nam głowy, gdyby nie dziwny fakt.. – Winda stanęła. Przed nimi był korytarz, ciągnął się wzdłuż szeregu drzwi gabinetów biura FBI.

– Gdyby nie fakt – kontynuował młody człowiek – iż w żadnym z ciał nie ma prawie krwi. A jedną z ofiar jest nasz agent z Departamentu Obrony, niejaki Lee Brek. Ciała wyglądają jak zmumifikowane. Zwłoki Lee zostały do tego wszystkiego jeszcze zmasakrowane – agent mówiąc to pchnął szklane drzwi. Te bezgłośnie ustąpiły. Miasto wciąż tonęło w blasku słońca. A oni skierowali się do podziemnego parkingu. Tam, gdzie stał rząd wozów agentów FBI. Szli do jednego z nich.

– Policja udostępniła nam wszystko. Porucznik z wydziału zabójstw Greg Kolen ma dla nas najnowsze informacje. – Karl wsiadł do samochodu. Agent towarzyszący mu usiadł za kierownicą. Wyjeżdżali, serpentyna zjazdu skierowała ich na drugą stronę budynku agencji. Ulica, niczym wezbrana rzeka, przelewała się kolorową wstęgą pojazdów. Włączyli się do ruchu.

– Co jeszcze wiemy? Są świadkowie? – dopiero teraz odezwał się Karl. Czuł się zmęczony. Od zamknięcia ostatniej sprawy minęło dopiero kilka godzin. Planował w końcu wrócić do domu. Ale gdy zadzwonił szef z informacją, że wysyła do niego Marka wiedział, że tylko na marzeniu skończy się jego plan. Spojrzał na kolegę. Ten skoncentrowany na prowadzeniu wozu, dopiero po chwili odparł.

– Świadków nie ma. I nic ponad to, co już powiedziałem, nie wiemy. Podjedziemy teraz do naszego łącznika Grega i sądzę, że dowiemy się więcej. W ogóle to dziwna sprawa – wtrącił od siebie. – Bladym świtem, siedem dni temu wpływa zgłoszenie o dwóch ciałach. Policja na miejscu znajduje zmumifikowane zwłoki, z obciętymi głowami. Dokumentują wszystko to, co uznają za ważne… Po czym śledztwo utyka w martwym punkcie, do czasu zidentyfikowania naszego agenta. Rozumiem, że nie mieli dostępu do jego akt, dopiero gdy puścili jego fotkę w lokalnej TV wyszło na jaw, że zaginął. Była żona Krysti go rozpoznała, zgłosiła się od razu. Zidentyfikowała jego zwłoki a raczej to, co z nich zostało. Tożsamość potwierdziły badania DNA i zdjęcia uzębienia. Mimo to utknęli, dopóki Departament nie sprawdził wszystkiego i nie odtajnił jego danych. Błędne koło…Cholerna biurokracja – powiedział „Młody” jak go nazywano w agencji.

– Ale mieli przecież drugą ofiarę? – Karl wyczekująco spojrzał na kolegę. Ten tylko kiwnął głową i odparł.

– Nie wiem dlaczego nie podjęli działań śledczych? Przecież w końcu udało im się zidentyfikować ofiary. W każdym bądź razie jedną z nich… Co prawda dzięki telefonowi komórkowemu, facet nie miał dokumentów, nie miał po prostu nic. Uważam, że skoro więc mieli dane jednej ofiary, to mogli ruszyć z miejsca… Prawda? – Mark błądził w domysłach. Zadał pytanie nie czekając tak naprawdę na odpowiedź.

– Okazało się, że był to czterdziestoletni mieszkaniec Hanny City, niejaki John Janowic. – kontynuował – przyjechał tu do brata. Obaj pochodzili z Rosji czy Polski… Nie pamiętam dokładnie – głos młodego agenta zabrzmiał dość niepewnie, lecz zaraz bardziej stanowczo dodał. – Obaj nadużywali alkoholu. Nigdzie nie pracowali. I jak brat twierdził, tego feralnego wieczoru, pokłócił się i ten wyrzucił Johna z domu. A dwie przecznice dalej, nad ranem, znaleźli jego zwłoki.

Mark zatrzymał pojazd. Zaparkowali tuż przy budynku komisariatu. Był to niski budynek, jeden z tych wybudowanych jeszcze przed 1956 rokiem. W jego murach było znacznie chłodniej. Obaj agenci weszli do korytarza i od razu odetchnęli z ulgą.

– Agenci, Mark Byron i Karl Widera. Jesteśmy umówieni z porucznikiem Gregiem Kolenem – powiedział Karl w chwili, gdy podeszli do punktu informacyjnego, gdzie za kuloodporną szybą siedział straszy funkcjonariusz. Ten od razu nacisnął zielony przycisk i bramka się otworzyła. Obaj agenci schowali swoje legitymacje i weszli na teren ogromnej sali, gdzie pośród odgłosów stukania w klawiaturę i innego typu odgłosów rozchodziły się w pełnej dysharmonii, także dźwięki rozmów.

– Ale ul! – powiedział Mark. – Jak oni mogą tu pracować? – spytał po chwili.

Karl nic nie odpowiedział, wzruszył tylko ramionami. On pamiętał te czasy, gdy jeszcze, jako młody oficer pracował w podobnym „ulu”. Uśmiechnął się mimochodem, na samo wspomnienie. Dokładnie w tym momencie podszedł do nich niewysoki, tęgi i łysiejący mężczyzna.

– Jestem Greg. Zapraszam do gabinetu. Tu… – wskazał ręką na salę, gdzie stały biurka w dwóch rzędach kilkunastu policjantów – … nie da się rozmawiać – dodał. Mówiąc to gestem dłoni wskazał agentom kierunek. Gabinet Grega był na końcu pomieszczenia. Za kolejnym rzędem biurek.

Gabinet wyglądał jak wszystko inne. Przytłaczał małością a jednocześnie ogromem rzeczy. Stały wszędzie. Pod oknem, kartony, pudła jedno na drugim, pod ścianami metalowe szafki. Cześć z nich niedomknięta. Wentylator stojący na biurku kręcił się poruszając żaluzjami w oknie. Greg usiadł, agenci również.

– Wiem tylko tyle… – powiedział porucznik – …Ofiary zostały zaatakowane nagle. Nie broniły się. Głowa waszego agenta została obcięta z chirurgiczną dokładnością. Ciała, jakby to ująć? – Greg w tej chwili wydawał się być zakłopotany – Pozbawiono krwi. Sam nie wiem, jak inaczej to określić. Jakby nie patrzeć żadnych ran na ciałach denatów nie było. Nic, co by wskazywało na wykrwawienie się na wskutek walki, czy czegokolwiek innego. Zresztą gdzie miałyby się wykrwawić? – wtrącił oficer. – Miejsce śmierci jest tym samym, co odnalezienia zwłok. Nic nie wskazuje na to, aby ktokolwiek przenosił ciała. – Greg wyjął paczkę papierosów, gestem zaproszenia, wskazał na nią gościom. Agenci odmówili. Nie mieli ochoty w tym zaduchu na palenie. Wentylator rozbił na miliony skrawków dym z papierosa porucznika. Ten machając dłonią usiłował go przegonić. Wyłączył wentylator, wstał, otworzył okno. Dopiero teraz pomieszczenie wypełnił życiodajny tlen. Wszyscy jak na komendę odetchnęli spontanicznie z ulgą.

– Na czym to stanąłem? – Porucznik podrapał się po swojej resztce włosów – Aha, miejsce śmierci, bez wątpienia, jest tym samym. Dziwi nas brak jakichkolwiek śladów krwi. Nie licząc dwóch wąskich stróżek wsiąkających w szczeliny…To tam znaleźliśmy sporo materiału do analizy. Ale cóż z tego. To zaledwie ułamek procenta tego, co płynie w żyłach człowieka. Wokół ciał powinno być morze krwi a jest zaledwie parę kropel. – Mówiąc to chodził po pokoju. Agenci przyglądali się jego nerwowym ruchom i nic nie mówili.

– Muszę wam powiedzieć jeszcze jedno. Wszyscy sądzą, że to nie ma związku ze sprawą, ale ja jestem przekonany, że ma – nabrał powietrza, pochylił się nad czernią blatu biurka i nieco konspiracyjnym głosem dodał.

– Cztery miesiące temu, na miejskim cmentarzu, jakaś grupa młodych ludzi, totalnie zdewastowała jeden z pomników. Przedstawiał on anioła śmierci. Był to stary grób, opętanego myślą szaleńca, że śmierć to istota, która pojawia się tylko wówczas, gdy się ją wzywa. Czy coś takiego – był wyraźnie zakłopotany. – Ten człowiek wierzył w jej boskość i ją czcił. Rodzina tego mężczyzny stanowczo domagała się ujęcia sprawców tego uczynku. Ale uznano, iż była to mała szkodliwość czynu, a sprawcy okazali się być nieletnimi gówniarzami i sprawa utknęła. Dopiero miesiąc temu wydano wyrok. Kara grzywny i prace na rzecz społeczeństwa. Tylko tyle. – Porucznik usiadł i po chwili kontynuował.

– Ale nie sadźcie, że to koniec opowieści. Owi młodzi ludzie, jeden po drugim, ulegali drobnym wypadkom. Aż do czasu, gdy ojciec jednego z nich nie zginął. Podczas jego pogrzebu doszło do niecodziennego wydarzenia. Okazało się, że miejsce pochówku biedaka jest dokładnie obok już naprawionej figury, i gdy ci trzej młodzieńcy stali nieopodal, ta runęła z hukiem, tuż za ich plecami. Jej odłamki znacząco poraniły wszystkich a zwłaszcza chłopaków. Przerażeni i zdziwieni żałobnicy zaczęli udzielać sobie nawzajem pomocy a wówczas kamienna cześć przedstawiająca kosę, opadła i wbiła się w trumnę nieboszczyka. Jego żona doznała szoku, a jego syn… Zaczął przeklinać i wyzywać anioła śmierci. Kopiąc pomnik złamał sobie nogę. – Greg mówiąc to sam ponownie analizował, czy owe wydarzenia mogą mieć rzeczywiście związek z tymi zabójstwami. Teraz miał wątpliwości, gdyby nie jeden fakt, o którym po chwili powiedział obu agentom.

– Najdziwniejsze jest to, iż ten wasz agent był wujkiem owego chłopaka Toma. Lee Brek i Elen to rodzeństwo. Ten drugi z kolei jest, a raczej był ojczymem trzeciego sprawcy zdewastowania pomnika anioła śmierci, niejakiego Krystiana Lorenca. Janovic nie utrzymywał specjalnie kontaktu z rodziną, ale fakt pozostaje faktem. Teraz chłopcy są pod opieką matek i dalszej rodziny. Popadli w dziwną psychozę, wszyscy zgodnie twierdzą, że to, co im się przytrafiło jest winą anioła śmierci i rodziny Brockich. A sam fakt śmierci ojca Toma, też wydaje się być mało zrozumiały. Zginął w dziwnych okolicznościach. Ale sądzę, że o tym doczytacie już sami w aktach, które wam przekażę. Póki co, tylko jeden z chłopaków, oprócz kilku szwów na plecach, nie poniósł więcej szkód. Odpukać, nikt z jego rodziny nie zginął. Niemniej jednak te trzy rodziny są przekonane, iż istnieje związek pomiędzy owymi faktami a tym, że ci trzej młodzieńcy zdewastowali grób, liczącego się za życia w naszym mieście, majętnego człowieka, który przez ponad 55 lat, jak twierdzi jego syn, poświęcał się badaniom nad… No właśnie… Jak to nazwać? – Greg był wyraźnie zakłopotany. Wzruszył ramionami drapiąc się po brodzie, dodał.

– Olaf Brocki, bo to o nim mowa, jak już wiecie, badał zjawisko śmierci. Robił to samo, co jego ojciec i dziad…Wszyscy badali i usiłowali pojąć to „ zjawisko” cytując Jerrego Brockiego. Jego przodkowie, jak wynika z jego słów, czcili ją i uważali, że jest ona bogiem. Panem ludzi. Ale inni nie podzielają mojej teorii. Teorii wspólnej z tymi trzema rodzinami. One z kolei uważają, że Broccy mają tyle szmalu, że wynajęli kogoś, aby się zemścił. I tu mi coś nie pasuje. Znam tę rodzinę. Nie są z tych, co pałają żądza zemsty. I jeszcze jednego nie mogę zrozumieć. – Porucznik znów się zawahał – wydaje mi się to wszystko i tak wyjątkowo dziwnym zbiegiem okoliczności. Wiecie ja tam nie wierzę w jakieś bzdury z dziedziny parapsychologii czy czegoś podobnego. Jestem realistą, ale to wszystko… – urwał w połowie myśli i zdania, i zamilkł. Po chwili zaczęła go krępować cisza, jaka zapadła po jego słowach. Nie wiedział, czy agenci poważnie, jak on, podejdą do tematu. Choć patrząc teraz na ich twarze, zwątpił. „A może się mylę? Może przesadzam?” Pomyślał zaciągając się kolejnym papierosem. Mimo to czekał na ich słowa. A te wkrótce padły.

– Rzeczywiście jest to dziwne. Zbadamy i ten wątek – powiedział Karl. Wstał podał rękę porucznikowi i przywołując na swoją zmęczoną twarz uśmiech dodał. – Po dwudziestu latach pracy w FBI i pięciu w policji nauczyłem się jednego… Niczego nie odrzucać tylko dlatego, iż wydaje się być mało prawdopodobne. Poruczniku proszę o przefaksowanie nam pozostałych raportów. – Uścisk jego dłoni trwał aż do ostatniego słowa. Mark poszedł w jego ślady. On również niczego nie odrzucał. Pokiwał z aprobatą głową, uśmiechnął się i sięgając ręką na biurko Grega wziął przygotowane dla nich akta. Były to trzy granatowe teczki. I o dziwo, już dość sporych rozmiarów, a przecież sprawa dopiero, co zaczynała nabierać tempa.

Ulica przywitała ich gwarem i szumem. A do tego silny wiatr i unoszące się z chodników pyłki kurzu wciskały się niemiłosiernie w oczy i usta. Szybko wsiedli do samochodu.

* * *

Rezydencja rodziny Brockich znajdowała się na pograniczu miasta tuż za łukiem okalającej je rzeki. Otoczona lasem z jednej, a linią brzegową rzeki z drugiej strony, nie była łatwo dostępna. Zresztą mówiąc dosadnie, nikt, kto cenił sobie spokój nie pragnął kontaktu z członkami tej rodziny. Żyli w odizolowaniu i byli odizolowani. Wszystko na własne życzenie. Syn Olafa, Jerry wraz z żoną i dwójką małych chłopców zamieszkał w rodzinnej rezydencji dopiero po śmierci „ojca dziwaka” jak sam miał zwyczaj mawiać o ojcu. Matka zaś była osobą na tyle spokojną i oddaną mężowi, że jego z nią relacje można było określić mianem „poprawnych” Jednak ku olbrzymiemu zaskoczeniu syna była pierwszą osobą, która w pół roku po śmierci Olafa wyjechała z tej, jak sama określiła” złotej klatki”. Jej wyjazd początkowo dziwił nie tylko syna, czy synową, ale zaprzyjaźnionego od lat z rodziną prawnika, jedynego doradcy finansowego niejakiego Alana Tanera. Ten bez mała siedemdziesięcioletni człowiek wypełnił skrupulatnie wolę zmarłego, co do ostatniego słowa w testamencie, po czym udał się na zasłużoną emeryturę przekazując piecze nad majątkiem rodziny swojemu zięciowi. Równie, co on biegłemu prawnikowi z dużym doświadczeniem. Natomiast Jerry powrócił oficjalnie po latach wędrówek i poszukiwań do rodzinnego zamku, i to dopiero na tydzień przed śmiercią ojca. Wcześniej, kierując się nieodpartym przymusem pobytu w Brand Valley przyjeżdżał w tajemnicy, nie tylko przed ojcem czy żoną, ale w tajemnicy przed wszystkimi. Jedną osobą, która wiedziała o jego comiesięcznym pobycie w okolicach miasteczka była Tess, matka. Ona wiedziała, co i kto sprowadza go do Brand Valley, ale milczała. Teraz Jerry przybywszy na stałe i oficjalnie, mógł swobodnie udawać się do tego miejsca, które ściągało go myślami przez tyle lat, wszelkimi pozazmysłowymi sytuacjami. Do tego, jedynego „Zakazanego miejsca”, jak miał w zwyczaju określać je Olaf. I gdy Jerry, w chwili śmierci ojca, stał przy jego łóżku, ten nie był w stanie nawiązać z synem kontaktu. Nie padło żadne słowo. Jedynie nieco mętne spojrzenie człowieka schorowanego, i wciąż mimo choroby owładniętego myślą a raczej obsesją, wyrażało obojętność. Jery przywykł już do tego spojrzenia ojca…. I niestety na wszystko było za późno, za późno na słowa czy gesty. Olaf był coraz głębiej wciągany już nie tylko przez swój świat, ale i przez śmierć. Rozległy udar spowodował, że pogrążył się bez reszty w takim samym stopniu w chorobie, co w swoich wizjach…. Zresztą Jerry uważał, że ojciec od lat tkwił w tym „ świecie” Mimo to, gdy zmarł, zapłakał. Tygodniami chodził po pokojach, czy po olbrzymim ogrodzie i rozmawiał z ojcem, zadając mu bezustannie tylko jedno pytanie:” Czy było warto?” On sam sadził, że nie. Pasja ojca oddalała go od bliskich. Nawet pojawienie się wnuków niewiele zmieniło w ich relacjach. Stąd ta jego ciągła wędrówka z rodziną. Jerry poszukiwał swojego miejsca na ziemi. I to zajęło mu bez mała dwadzieścia pięć lat. Dopiero poznanie Anny a potem pojawienie się synów, Adama i Patryka zmieniło jego priorytety. Zamieszkali w NY, lecz gdy dotarła do niego wieść o chorobie ojca postanowił wrócić, aby spędzić z nim, choć te ostatnie dni. Nie udało się. Zamknięcie dwóch gabinetów, znalezienie dla stałych pacjentów innych lekarzy oraz sprzedaż domu i niemal jak powiedziała Anna „wywrócenie ich świata do góry nogami” zajęło sporo czasu. Na szczęście zdążył, choć na te ostatnie chwile. Zdążył pożegnać się z ojcem. Jednak decyzja mamy Tess bardzo go zaskoczyła. Ta, jakby dopiero teraz odetchnęła z ulgą. Zostawiała wszystko za sobą, wspomnienia, ból i pamięć o mężu dziwaku, któremu poświęciła ponad czterdzieści lat. Dziś odbywała kolejną podróż życia. Tym razem zamieszkała na jakiś czas w Paryżu.

Jerry był sam w olbrzymim pustym domu. Domu? Trudno nazwać 15 pokoi 6 łazienek i trzy piętra, tylko w jednym skrzydle, nie licząc długiego, serpentynowego korytarza „domem”. Pomieszczenia te znajdowały się tylko w jednej części, części południowo zachodniej, skrzydła zamku, ale Jerry nazywał go mimo wszystko „domem”, nie potrafił inaczej. To był jego dom. Tu się urodził, wychował a czasem i bał. Bał się ojca dziwactw. Tego, że zamykał się w podziemiach, w odosobnieniu, w ogromnej sali, gdzie w rzędach od dołu ku sufitowi widniały tysiące książek, jak głosiła wieść. Wszystkie książki, lub prawie wszystkie, dotyczyły śmierci. Tylko tyle wiedział. Często siedział na krętych schodach, w ciemnym korytarzu, stromo prowadzącym do owej „komnaty spotkań” ojca z aniołem śmierci… I nasłuchiwał. Jak wtedy, gdy nastał upalny dzień lipca…Był piękny poranek, wesoły w swoich rozrzucanych po ogrodzie, basenie i pobliskim lesie promieniach. On miał dwanaście lat. Stał na schodach, lecz nie tych prowadzących w podziemia. Właśnie wstał, obudziło go radosne szczekanie psa. Wiernego towarzysza zabaw. Maks szczekał gotowy do psot a on uradowany, wybiegł ze swojego pokoju. Miał właśnie poprosić Leonię, ich służącą, o jakiś chłodny napój, gdy w salonie ojciec, nie po raz pierwszy zresztą, kłócił się z mamą. Schował się za filar. Nie pozostało mu nic innego, jak wrócić do swojego pokoju, ale nie uczynił tego. Został i słuchał. To wtedy dowiedział się, czego dotyczą dziwactwa ojca. I wtedy zrozumiał słowa mamy, która niemal krzyczała:

– „Twoja obsesja niszczy naszą rodzinę! Masz syna!. Pamiętasz jeszcze o tym?!…Już jednego straciliśmy a ty…Ty wciąż brniesz w te szaleństwa i wciągasz nasze dziecko…syna… One już zabiły duszę pierwszego… proszę cię zaprzestań tych praktyk!”.

Głos jego matki niemal rozdzierał powietrze. Te i wiele innych, podobnych słów tego dnia padło pomiędzy rodzicami, a potem, na lata, obyło się bez krzyków. Jerry miał wrażenie już wówczas, że mama poddała się. Zrozumiała ona i zrozumiał on, że dla ojca liczy się tylko jego bóg, ów anioł śmierci „Black Angel of Death” To Czarny Anioł stał się jego panem, zarówno za dnia, jak i nocy. Olaf był jego sługą. Jerry mocno wierzył w to, że ojciec w owej komnacie, sali spotyka się ze swoim bogiem. Że te odgłosy, które niejednokrotnie docierały do niego, siedzącego skulonego na schodach, były rozmową ojca z aniołem śmierci. Dziś, po niemal dwudziestu kilku latach, miał się przekonać czy wówczas sądził słusznie. List, który otrzymał od prawnika, w dniu odczytywania testamentu był dwukrotnie zapieczętowany. Mógł go dopiero otworzyć podczas pełni. Dziś był ten dzień. Świadomie wysłał żonę i synów, nie tylko na zakupy, ale i zasugerował, aby odwiedziła swoich rodziców. Ta, chętnie na to przystała. W krótkiej rozmowie telefonicznej, pół godziny temu, potwierdziła, że już dotarła do ich posiadłości. Miał, więc dwa dni na poznanie prawdy. Bał się.

Siedział znów na tych samych schodach. Przed nim, kilka stopni dalej, były ogromne stalowe drzwi. Z wielką klamką w kształcie czarnej róży. Jej stalowe płatki skierowane były ku górze. Jerry wstał, szedł wolno, wciąż trzymając w ręce list. Nie zdobył się na odwagę, aby go otworzyć. Wiedział, że musi, ale nie był teraz na to gotowy. Obrazy z dzieciństwa, ów nękający go wówczas strach, zdominowały jego odwagę. Czuł się przez niego pokonany. Stanął na ostatnim stopniu. Znów przysiadł. Słabe światła migotały. Korytarz tonął w chaosie rozbłysków. Mimo to zdecydował się, jednym ruchem przełamał pierwszą pieczęć. Zaraz potem drugą. Jego oczy, przyzwyczajone do tego światła, zaczęły brnąć po rządach liter, słów, które przyprawiały go o gęsią skórkę. Poczuł zimny, wręcz lodowaty chłód na plecach. Kark spływał kolejnymi kroplami potu, lecz wbrew pozorom było mu zimno, coraz zimniej. Mroziły go słowa i fakty. Lecz nie mógł przestać czytać. To było przerażająco fascynujące.

* * *

– Poruczniku mamy zgłoszenie. Znaleziono zwłoki. Ekipa techników i koroner już tam ruszyła – powiedział szczupły, młody oficer wchodząc do biura Grega Kolena. Ten podniósł wzrok zza akt i z niedowierzaniem spytał.

– Zwłoki? Gdzie? – mówiąc to wstał. Wziął do ręki telefon, spojrzał na wyświetlacz i dodał. – Mój partner jest u szefa. Więc to ty pojedziesz ze mną. – Greg nie pytał, lecz wydał polecenie.

Na twarzy młodego oficera pojawiło się zadowolenie. „Wreszcie praca w terenie” – pomyślał. I stojąc w drzwiach cofnął się nieco, porucznik minął go i po chwili obaj wyszli na zewnątrz. Droga na miejsce odnalezienia zwłok zajęła im około pół godziny. Bar „U Roba” znajdował się na rozwidleniu dwóch ulic. Z tyłu baru, pośród kontenerów z odpadkami, leżały zwłoki.

– Cześć Ben – Greg pochylił się nad lekarzem medycyny sadowej, który właśnie oglądał ciało mężczyzny. – Co możesz mi powiedzieć? – dopytywał się porucznik.

– Niewiele, póki nie przeprowadzę sekcji zwłok, ale bez wątpienia…Schemat jest ten sam. Krwi nie ma, głowa odcięta. Cholera, co za psychol… – Koroner podniósł się. Wyprostował i po chwili rzucił w stronę techników. – Zabezpieczcie ten ślad! Tu, pod tym kontenerem! To chyba skalpel? – dodał ciszej. Powiedział te słowa, bardziej do siebie niż do kogokolwiek innego, jednak Greg usłyszał. Kucnął, przyjrzał się i twierdząco kiwnął głową. Młody oficer stojący nieopodal nich uczynił podobnie. Jego młode oczy dostrzegły coś jeszcze.

– Poruczniku tam dalej…Proszę spojrzeć…To jest chyba ucho? – mówiąc to miał wątpliwości. Wątpliwości, które niemal natychmiast rozwiał lekarz.

– Masz rację, ucho. Bo głowa denata go nie ma.

Greg wolnym krokiem przeszedł się po miejscu zdarzenia. Nic nie wskazywało na walkę i nic nie podpowiadała mu intuicja. Był zdziwiony. Od lat nie miał problemu z przeczuciami. Pojawiały się za każdym razem, gdy stykał się z morderstwem. Wcześniej i to zawsze coś, co większość gliniarzy nazywa „nosem” podszeptywało mu niemal wszystko. A tu, w tym przypadku, nic. Kompletnie nic.

– OK. Czekam na raporty. Wernon zostań tu – zwrócił się do młodego oficera. Ten od razu zdecydowanym gestem głowy zaakcentował swoją gotowość, pozostania na miejscu zbrodni.

Greg wsiadł do samochodu. Włączył silnik. Autem lekko zakołysało. Ruszył. Jego myśli również. Podążał śladami poprzednich zabójstw i porównywał z obecnym. Wszystko było niemal idealnie takie same. Jedynie pierwsza ofiara nie miała zgilotynowanej głowy. To zaczynało go zastanawiać. Dlaczego? Co było w tym człowieku odmiennego? A może to brak czasu spowodował, iż przestępca tego nie zrobił? Greg brnął w swoich rozważaniach. Po chwili wykluczył tę myśl. I znów był w tym samym punkcie, co przedtem. Czyli wszędzie i nigdzie, jednocześnie. Westchnął. Rozejrzał się. Nie lubił nocy. Na szczęście ta gasła na linii horyzontu, wypierana przez majaczące na wschodzie słońce. Jego poświata wypierała mrok. Porucznik dojeżdżał na miejsce. Zaparkował wóz i ruszył w kierunku komisariatu.

* * *

Jerry brnął poprzez mrok słów ojca. Jego notatki dołączone do listu były równie przerażające.

„Synu… – czytał. Nie „kochany” czy choćby „drogi” a jedynie „synu”. Jerry poczuł ukłucie w okolicy serca. Zabolało go to suche, konkretne stwierdzenie taty. Westchnął i ponownie zanurzył się w rząd liter.

„Synu. Zostawiam ci to, co było dla mnie najcenniejsze. Pozostałeś mi już tylko ty… Uszanuj moją wolę. A, gdy już postanowisz wejść do komnaty, musisz ukłuć się w palec. Opuść na płatki stalowej róży trzy krople krwi. Wówczas ta się otworzy. Po czym, gdy kielich kwiatu się rozchyli, obróć nim w prawo i lekko pchnij drzwi. Wystarczy. Otworzą się od razu. Na moim biurku znajdziesz następne instrukcje. Jeśli jednak nie zechcesz podążać moimi śladami, nie wchodź tam. Wróć do swojego świata, lecz musisz wiedzieć jedno, że stracisz okazję do poznania niewiarygodnych rzeczy. Odwrócisz się plecami od świata pełnego doznań i niewiarygodnych sytuacji. Twój wybór. Latami ja i mój ojciec dochodziliśmy do tego, co tobie ujawni się od razu. Ale to dzięki mnie, mojej wytrwałości, upartości dane ci będzie poznać to, co dla innych pozostaje tylko w sferze domniemań. Anioł Śmierci jest moim przyjacielem. Szanuj go tak jak ja to czyniłem a wówczas on uszanuje ciebie. I pamiętaj. Teraz jest kolej na jego ruch. Ojciec.”

Nic więcej. Żadnego „kocham cię” czy cokolwiek innego, równie czułego, ukazującego Olafa emocje do syna. Jerry miał wyjątkowo smutny wyraz twarzy. Mimo wszystko liczył na to, że w końcu dane mu będzie, choć raz przeczytać słowa „Kocham cię synu” Słowa, których nigdy nie usłyszał. Poczuł jak po policzku spływa łza. Znów, w tej jednej minucie, był małym chłopcem czekającym na czuły gest, słowo, od swojego ojca. Nic z tego. Olaf nie umiał, bądź też nie chciał, nigdy okazać mu miłości ojcowskiej. Jemu nie… Jerrego dziwiło i to, że nie wspomniał nawet słowem o kimś innym, równie ważnym w ich życiu. Odruchowo położył palec na usta. Jakby tym gestem zapragnął nakazać myślom, milczenie. Olaf niczego nie ujawnił w tym liście. Tajemnica wciąż była ich sekretem. Sekretem rodziny Brockich.

Mężczyzna, jeszcze parę minut, siedział na stopniach schodów, prowadzących do tajemnej komnaty ojca. Nie wiedział czy ma przekroczyć ów próg, czy ma nakłuć palec i opuścić trzy krople krwi. Był ciekaw tego, co tak naprawdę znajduje się za stalowymi drzwiami, ale jednocześnie czuł się rozgoryczony. Wciąż oczekiwał na odrobinę ciepła od ojca. I znów na ułamki sekund stał się małym obrażonym chłopcem, który nic nie chce od tego, który nie potrafił nigdy powiedzieć mu „kocham cię synu” Odłożył list na stopień, popatrzył na serdeczny palec i szepnął.

– Czy to jest warte, choćby tylko trzech kropel mojej krwi? Czy on jest tego wart? – nie wiedział, lecz ciekawość wygrała. Odrzucił urazę, niechęć do ojca i wyjął z koperty srebrną igłę. Na jej szczycie widniał wizerunek czaszki. Wstał, podszedł, do tej nietypowej, klamki. Zbliżył swój palec do róży i zakuł się igłą. Trzy krople, jedna po drugiej spłynęły na stalowe płatki. A te w ułamku sekundy rozchyliły się by po chwili zamknąć.

Jerry usłyszał jak uwalniają się z głuchym trzaskiem blokady… Jedna… Druga… Trzecia. Uchwycił stalową różę i pchnął drzwi. Te, lekko niczym piórko, ustąpiły. A jego oczom ukazał się niewiarygodny widok. Książki, książki i jeszcze raz książki. Wypełniały każdą ścianę. Regały sięgające sufitu a na nim wielki rozłożysty żyrandol w kształcie skrzydeł. Na każdym ze srebrnych piór paliła się świeca…Nie było kontaktu. Świece, w niewiadomy dla niego sposób, zapłonęły same. Pośrodku olbrzymiej komnaty stało drewniane, duże biurko, jego narożniki zdobiły również skrzydła a fotel, ciężki skórzany był jedyną nieprzyozdobioną tym ornamentem rzeczą w tej sali. Wszystko inne miało ten element w swojej ozdobie. Regały, żyrandol, sporej wielkości kufer stojący obok bezkształtnej lampki nocnej a nawet dywan, olbrzymich rozmiarów, posiadało ów element, skrzydła…Komnata sprawiała wrażenie, jakby zaraz każda rzecz w niej się znajdująca, miała odfrunąć. Jerry stał i przez moment, nie do końca pojmując drzemiące w jego ojcu pragnienie urządzenia tego pokoju w taki a nie inny sposób, wydawał się być osłupiałym. Z czasem poznał tego powody, lecz póki co nadal stał oszołomiony tym widokiem. Świece, czarno złote, paliły się wyjątkowo jasnym światłem. Cienie, jakie powstawały na ścianach za sprawą płomieni wyglądały równie niepokojąco, co tajemniczo. Tworzyły się obrazy wielkich ptaków wzbijających się do lotu. Jerry przechylił z zaciekawieniem głowę, usiłował rozpoznać owe pulsująco fruwające po komnacie ptaki…

„Kruki?” pomyślał… „Nie” – sam od razu zaprzeczył. Nie wiedział. Powoli, dość niepewnie zbliżał się do stojącego w centralnym punkcie pokoju biurka. Odsunął fotel, ten choć sprawiał wrażenie ciężkiego, topornego, niemal odpłynął od mebla. Mężczyzna popatrzył nań zdziwiony. Zastanawiał się czy usiąść. Poczuł lęk. Zaczynał, zwyczajnie się bać. Komnata ta, w takim samym stopniu go przerażała, co fascynowała, lecz najbardziej odczuł tę pierwszą z emocji, gdy dostrzegł na biurku czarno złotą, niewielką skrzynkę. Jej zamknięciem znów była róża, lecz ta była ze złota. Ułamki sekund zastanawiał się czy ona również będzie wymagać jego kropel krwi. Spojrzał na blat biurka. A na nim oprócz owej skrzyneczki leżało pióro…Obok kałamarz. Jerry ze zdziwieniem pokręcił głową. Pióro było takie jak za bardzo, bardzo dawnych czasów, gęsie, jak sądził. Kałamarz był pełen czerni atramentu a obok niego po obu jego stronach , stały czaszki. Przyjrzał się im z niedowierzaniem. Były to prawdziwe ludzkie czaszki a ich czerep był ze złota. Były jakby skrytkami. Ostrożnie i z lekką odrazą zbliżył do jednej z nich swoją rękę. Dotknął. Poczuł chód, uchwycił zloty łańcuszek i wolno, najostrożniej jak mógł zaczął unosić pokrywę czaszki ku górze. Pochylił się, znieruchomiał. Nie wiedział, na co patrzy. Czerwień pulsującego płynu rozlewała się po wewnętrznej części sklepienia czaszki. Zamknął ją. Jego umysł wypełniło obrzydzenie. Wyrazem tego był skrzywiony wyraz twarzy. Miał złe skojarzenia. „To krew?”, pomyślał. Nie wiedział. Podobnie uczynił z drugą. Ta ku jemu zaskoczeniu była wypełniona przezroczystą substancją. „Woda? – spytał sam siebie w myślach. Lecz i tego nie wiedział. Wyprostował się. Raz jeszcze się rozejrzał. Spojrzał ponownie na kufer. Zrezygnował z jego otwarcia. Sam był zdziwiony, lecz czuł, że póki co nie powinien go otwierać. Czuł dziwny niepokój, gdy spoglądał w jego kierunku. Tak też uczynił, nie otworzył go. Zaniechał tej czynności nie tylko z powodu niewytłumaczalnego lęku, jaki mu w tej chwili towarzyszył, ale również dlatego, że jego uwagę przykuło coś jeszcze…. Uniósł głowę ku górze, w czerni źrenicy, jego błękitnych oczu, zamigotały rozbłyski płomieni świec a on westchnął, patrzył właśnie na zwisający z sufitu tuż nad jego głową, nieopodal żyrandolu, łańcuch, na którym wisiały w równym rzędzie klucze. Mnóstwo kluczy. Wydawały one dziwny metaliczny dźwięk, który wywołał u niego gęsią skórkę.

– Jakie jeszcze niespodzianki kryje w sobie ta komnata? – jego słowa rozeszły się echem po sali. Nie było odpowiedzi. Raz jeszcze spojrzał na biurko. Pod kałamarzem dostrzegł wystający skrawek papieru. List? – pomyślał. Sięgnął po niego. Wokół panowała złowroga cisza. Za to w kącie, pośród drgających płomieni, rozchodzących się łuną po regałach pełnych książek, Jerry usłyszał delikatny szelest. Miał wrażenie, że coś lub ktoś tam stoi. Wytężył wzrok. Odłożył list. Rozejrzał się. Nie dostrzegł niczego, mimo to spytał.

– Kto tam jest?

Nic. Cisza, a po ułamkach, pełnych i dziwnego ogarniającego lęku, jaki wtargnął w jego umysł, usłyszał czyjś szept.

– Jam jest ten, który jest, jak mawiał ojciec.

Imię me Azrea…Imię me Asmus. Imię me Malej – kat i Addar. Jam ten, co panem dusz. Oddzielam je od ciała. A wszystko to na rozkaz pana mego. Mam cztery twarze, cztery tysiące skrzydeł.

A ciało me składa się z oczu i języków, których ilość równa się liczbie ludzi żyjących na ziemi. Widzę wszystkich i każdego potrafię odnaleźć, gdy zajdzie potrzeba. Jestem ten, który jest. Ty zaś jest synem tego, co mi sługą był i przyjacielem. Imię twe Jerry a zwą cię „ Luminous”

Mężczyzna znieruchomiał. Nie widział a słyszał. Nie wierzył a musiał uwierzyć. Zaschło mu w gardle. Przełknięcie śliny było jak usiłowanie muśnięcia językiem kaktusa. Czuł ból. Słyszał jak bije mu serce. Waliło tak, że mógł policzyć każde jego uderzenie. Ciało nieposłuszne jego woli, zdominowane strachem zaczęło drżeć. Oparł ręce o biurko. Nie był w stanie wykonać ruchu…Zdał sobie, bowiem sprawę z faktu, iż słyszy głos Anioła Śmierci. Nie mógł mimo wszystko uwierzyć. Walczył w takim samym stopniu z paraliżującą jego umysł niemocą, co i lękiem, i bólem gardła. Wciąż usiłował przełknąć ślinę. Chrząknął, nieco pomogło.

– Ojciec mnie tak nazwał…”Świetlisty” – usłyszał swój charczący głos.

– Na moje życzenie. To ty będziesz teraz moim sługą. Ty będziesz prowadzić moje kroniki. Spiszesz każde moje słowo, każdą myśl.

– Ja? – Niepewnie i z drżeniem w głosie spytał mężczyzna. – Dlaczego ja? – powtórzył.

– Przeczytaj drugi list, potem otwórz księgę. Wyjmij ją…Unieś blat biurka…Wyciągnij z wnętrza jego to, co prawdę i słowa me skrywa, księgę, co ojciec twój Kodeksem nazwał a ja zwę ją „Prawdą” I wypełnij swoje przeznaczenie – padło w odpowiedzi.

Jerry stał nieruchomo. Lecz wszystkie mięśnie w jego ciele drżały. Wibrowały w tak odczuwalnych przez niego emocji. Lęku i strachu. Ponownie spojrzał na blat biurka, na list. Sięgając po niego musiał zapanować nad drżeniem ręki. Koperta nie była zaklejona. Na złotej karcie, czarnym atramentem napisane było tylko jedno słowo. „Luminonus” Westchnął.

Komnata raptownie wypełniła się trzepotem skrzydeł. Jerry na twarzy poczuł ten powiew. Był niesamowicie zimny. Wrogi i pełen cierpienia. Cierpienia, które niczym sztylet wtargnęło w jego ciało i umysł. Przebiło go na wylot, a duszę poraziło potwornym strachem. Zadrżał, lecz w komnacie zaległa cisza. Przygasały, to znów rozpalały się świece. A on wciąż stał w bezruchu jak zahipnotyzowany. Nawet nie miał świadomości czy jego oddech jest wystarczająco swobodny, ponieważ czuł, że się dusi. Zrozumiał, że przekroczył próg, po którego przejściu nie ma odwrotu… Stał się sługą, stał się niewolnikiem Anioła śmierci. Poczuł jak uginają się pod nim kolana. Ukląkł. Złożył ręce jak do modlitwy, lecz kiedy to uczynił z pomiędzy rąk, zaczęła sączyć się krew. Paliła mu dłonie. W odruchu doznanego bólu rozłączył je błyskawicznie. Krew zniknęła podobnie jak ból. Nie wierzył, zapragnął sprawdzić. Złożył ręce ponownie. To samo. Z tym tylko, że po ułamku sekundy, przeraźliwie krzyknął, owładnięty ogromnym cierpieniem. Palce powykręcały się niczym spirala. Wszystkie równocześnie. Rozłączył dłonie szybciej niż pojawiło się pragnienie w jego umyśle by znów sprawdzić to, co ze wszech miar wydawało się mu być niewiarygodne. Zrezygnował. Nie chciał już niczego sprawdzać. Zrozumiał, że jako sługa anioła śmierci kilku imion, nie będzie w stanie złożyć dłoni do modlitwy. Nie wiedział tylko, dlaczego.

* * *

Greg siedział w swoim gabinecie. Miał wrażenie, że już w nim zamieszkał. Nie pamiętał nawet, kiedy ostatni raz był w domu. Zresztą nie spieszyło się mu do niego. Nikt w nim na niego nie czekał. Rybki zdechły miesiąc temu. Sąsiad, którego poprosił o ich dokarmianie, wyjechał do córki, na tydzień. Wystarczyło. Zadzwonił do niego przepraszając, ale na działania było za późno. Po dwóch dniach wszedł do domu, sprzątnął akwarium, które teraz wypełnione książkami, stało nadal na swoim miejscu. Pod oknem tuż przy jego łóżku. Zamyślony, wspominał swoje rybki, gdy uchyliły się drzwi a w nich pojawił się Karl.

– Cześć – agent podał mu rękę. Odwzajemnił uścisk dłoni. Obaj usiedli. Greg podał mu kubek z kawą a ten podziękował. Kawa miała dziwny smak. Karl się nie przejmował. Upił nieco i uśmiechnął się na wspomnienie tych litrów policyjnej kawy wypitej w ciągu pięciu lat jego pracy w wydziale zabójstw.

– Co cię sprowadza? – usłyszał pytanie.

– Sprawdziłem raporty. Nie zgadza mi się w nich tylko jedno. Brakuje zeznania Krysti – odparł znów upijając kawy.

– Niemożliwe – porucznik wydał się być zaskoczony. – Sam go sporządziłem.

– Ale go nie ma w aktach – upierał się Karl.

– Poczekaj. Sprawdzę w komputerze. Czyżbym był aż tak roztargniony? – sam siebie spytał Greg włączając komputer. – Niemożliwe abym go nie wydrukował? – wydawał się być już nie tylko zaskoczony, ale i zakłopotany.

– Mam. Raz jeszcze go wydrukuję – siadając odetchnął z ulgą. Drukarka zaczęła rytmicznie stukać. Mężczyźni milczeli, popijając kawę. Minęło parę minut. Raport Grega leżał na jego biurku. Karl sięgnął ręką. Zaczął z uwagą czytać.

– Krysti nie wspomniała nic o tym, że był u niej tego wieczoru… Dlaczego o tym nie powiedziała? – Agent nie tylko pytał, ale i stwierdzał.

– Nie wiem, dlaczego przemilczała ten fakt. Może uznała go za mało ważny – odparł porucznik.

– Nic w tej sprawie nie jest i nie może być traktowane, jako mało ważne – usłyszał w odpowiedzi.

– Zgadzam się z tobą. Czy w związku z tym mam ponownie ją wezwać na przesłuchanie? – dopytywał się Greg.

– Tak. Zrób to jak najszybciej. I jeśli pozwolisz ja ją przesłucham. No, to może zbyt dosadnie powiedziane. – Sprostował Karl. – Porozmawiam z nią – dodał.

– A może podjedziemy do niej? Wiesz… – porucznik zaczął nieśmiało – …w domu, jakby na neutralnym terenie, może będzie bardziej rozmowna.

– To dobry pomysł – podchwycił agent. Kawa została dopita. Pożegnał się po uzgodnieniu dnia i godziny spotkania u Krysti i wyszedł.

Greg spojrzał przez okno. Dzień rozkwitł milionem iskier światła i wypełniony typowym o tej porze hałasem dobiegającym zza okna spowodował, iż przypomniał sobie o spotkaniu z koronerem. Odwrócił się do biurka, wziął słuchawkę telefoniczną do ręki i po kilku sygnałach usłyszał głos Bena.

– Cześć. Przeprowadziłeś już sekcję zwłok? – dopytywał się porucznik.

– Tak. Wpadnij do mnie to powiem ci, co ustaliłem. – Koroner sprawiał wrażenie zadowolonego.

– A co ci tak dodało skrzydeł przyjacielu? – Grega zaintrygował ton jego głosu.

– Uczyniłem ciekawe spostrzeżenia. Ale o tym powiem ci jak przyjedziesz.

– W takim bądź razie już jadę.

Budynek medycyny sadowej znajdował się kilka przecznic dalej. Dojazd do niego zajął porucznikowi niemal godzinę. Gdy zaparkował samochód od razu udał się do wejścia.

– Witaj – usłyszał w drzwiach. Mijał go agent FBI.

– Karl? – porucznik był zaskoczony. – Nic nie mówiłeś, że jedziesz do Bena.

– Zadzwonił do mnie jego asystent, gdy byłem już w drodze powrotnej – odparł ten, jakby na usprawiedliwienie swojej obecności. – Miał dla mnie ważne informacje. – Dorzucił z przepraszającym wyrazem twarzy.

– Ja właśnie idę do niego – odparł Greg.

– Wiem. Czeka na ciebie – tym razem agent uśmiechnął się tajemniczo, poklepał porucznika po ramieniu i mijając go dodał.

– Wysnuł ciekawe wnioski po ponownym przeanalizowaniu swoich zapisków. A po przeprowadzeniu sekcji zwłok ostatniego denata doszedł do bardzo intrygującej konkluzji. Sam się zaraz przekonasz.

To były ostatnie słowa Karla. Greg stał jeszcze parę chwili, patrzył za oddalającym się agentem a na jego twarzy pojawiło się zaciekawienie, zmieszane z zaskoczeniem.

Co takiego odkrył Ben? pomyślał wchodząc do budynku.

Zszedł po schodach prowadzących do prosektorium. Tam, już w drzwiach, przywitał go Ben. Był starszym, dość szczupłym mężczyzną i stanowił całkowite przeciwieństwo Grega. Jego gęste, choć siwe włosy wystawały spod czapki. Nosił okulary, zawsze w taki sam sposób. Spoczywały one na samym czubku nosa. Gdy wchodzili do chłodnego, pełnego stołów sekcyjnych pomieszczenia, dwaj technicy pobierali odciski palców od jednego z denatów. Tego, znaleziono godzinę temu. Trwały dopiero pierwsze ustalenia. Jego śmierć była całkowicie odmienna od tych, z którymi obaj mieli do czynienia w ostatnim czasie. To był młody człowiek, niespełna dwudziestoletni narkoman znaleziony na ulicy. Jego śmierć już od samego początku nie stanowiła tajemnicy. Przedawkowanie, jak widniało w raporcie koronera. Czy rzeczywiście tak było? Nikt na razie nie zagłębiał się w ten przypadek.

Teraz lekarz poprosił Grega do swojego małego gabinetu. Tam pokazał mu swoje notatki.

– I co ty na to? – spytał go po paru minutach.

– Przyznaję, że to dziwne – odparł Greg. – Skoro nie było wokół ciał krwi, skoro nie ma jej w zwłokach to gdzie ona jest? Tego tu nie wyjaśniasz – kontynuował porucznik.

– Nie mogę pisać o tym w raporcie a jedynie w notatkach. Z tym tylko, że i w nich jedynie snuję przypuszczenia. Przeczytaj ostatnią stronę – poprosił koroner.

Greg spojrzał na ostatnią kartkę czarnego notesu. Po chwili jego oczy wyraziły ogromnie zdziwienie.

– Sądzisz, że ktoś zrobił całkowity upust krwi, jeszcze za życia denatów? Czy to w ogóle jest możliwe? – dociekał porucznik. Spojrzał z nad notesu na kolegę. Ten z nieco przekrzywioną głową zsuniętymi, jak zwykle okularami na nosie, równie bacznie przyglądał się Gregowi.

– Nigdy tak do końca nie jest to możliwe. Ale mamy tu niewątpliwie do czynienia, mówiąc najprościej, z brakiem krwi w zwłokach. Ciekawi mnie to, w jaki sposób wykonano ten zabieg. I gdzie. Na to trzeba być w posiadaniu odpowiedniej aparatury. Ale wątpię by sprawca miał ją pod ręką – dodał nieco żartując. – To nie jest jedna czy dwie rzeczy. To zestaw… Oj nie wnikając w szczegóły techniczne, są dwie opcje: Albo ktoś w określonych warunkach przy użyciu specjalistycznej aparatury medycznej pozbawił krwi denatów, albo, w co i mi trudno uwierzyć – wtrącił lekarz. – Wyssał krew z ciał, lub co równie mało prawdopodobne, utrzymywał ofiary kilkanaście godzin przy życiu… Jeśli to można nazwać życiem… – wtrącił i zasępił się, po chwili takim samym tonem, nieco przygnębionym, kontynuował. – Ciała musiały wisieć, albo być w podobnym ułożeniu, pozwalającym na wypływ krwi… Tylko w takim razie, gdzie ona jest? – Znów sekundy ciszy wypełniły gabinet. Sam nie wierzył w to, co mówił. Ale w zanadrzu trzymał jeszcze inną sugestię. Choć równie fantastyczną to jednak nie niemożliwą. Wziął głębszy oddech a ponieważ porucznik nadal nic nie mówił, tylko z niedowierzaniem kręcił głową, szybko dodał.

– Być może mamy do czynienia z takimi samymi przypadkami jak te, prawie piętnaście lat temu.

– Co? – Greg nie spodziewał się tych słów. Tamte sprawy nigdy nie zostały wyjaśnione. Był wówczas młodszym śledczym i latami usiłował rozwiązać te tajemnicze morderstwa. Morderstwa, które do dziś czekały na rozwiązanie.

– Tak uważam, że nasz „Zabójca z Lern” powrócił.

Zapadła cisza. Cisza, w której obaj zastanawiali się jak to jest możliwe, aby po tylu latach powrócił zabójca, którego gazety nazwały „Zabójcą z Lern”.

Lern, to dzielnica ich miasta, gdzie dziś usytuowane jest małe miasteczko akademickie. Kiedyś była to dzielnica klasy średniej, zamknięta pomiędzy parkiem a odnogą rzeki Lern, stąd nazwa dzielnicy. Brand Valley, położone niedaleko drogi stanowej a rzeką i lasem, było dziś niemal pięćdziesięciotysięcznym miasteczkiem. Dzięki swojemu atrakcyjnemu położeniu, prawie baśniowych terenów, ściągnęło przez te prawie ćwierć wieku setki, a z czasem tysiące ludzi. Tereny niedrogie, ziemie żyzne, stanowiły nielada kąsek, dla młodych, ambitnych deweloperów i agentów nieruchomości, dzięki nim nastąpił bum. Ludzie uciekali z wielkich aglomeracji w poszukiwaniu ciszy, spokoju i z dnia na dzień, z tygodnia na tydzień miasto rozrastało się. Przestępczość była tu również mała, aż do czasu „Zabójcy z Lern”

Greg i Ben wciąż siedzieli w milczeniu. Każdy z nich na swój sposób powrócił do tamtych wydarzeń. Ponieważ każdy z nich miał w związku z nimi własne wspomnienia, nie zawsze miłe. Jedyna różnica, jaka istniała pomiędzy tymi morderstwami była taka, iż tamtym ofiarom nie ścięto głów, ale ponad to w niczym się nie różniły. A oni wówczas młodzi, ambitni i pełni zapału święcie wierzyli, że walnie przyczynią się do rozwikłania sprawy. Nie udało się, i na prawie piętnaście lat, akta morderstw „Zabójcy z Lern” trafiły na półkę. Co prawda, co dwa trzy lata ktoś do nich powracał, ale bezowocnie.

– A więc wracamy do sprawy – podsumował Greg. – Może tym razem uda się nam ją rozwiązać? – w jego głosie zabrzmiały nutki nadziei. Koroner tylko twierdząco kiwnął głową.

Za oknem zapadał zmierzch. Słońce otulone wieczorną mgłą, jaka płynęła znad rzeki, chowało się za horyzontem. Miasto jednak nie poddawało się tej fali spokoju, która zaczynała wypływać z kołyszącego się od podmuchu wiatru lasu.

Na