Strona główna » Edukacja » Szaleństwo Almayera

Szaleństwo Almayera

5.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-63720-65-0

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Szaleństwo Almayera

Szaleństwo Almayera to debiutancka powieść Josepha Conrada (Józefa Korzeniowskiego).

 

Akcja utworu rozgrywa się w niezwykle egzotycznej scenerii wyspy Borneo, na którą postanowił wyemigrować główny bohater - holenderski kupiec Kaspar Almayer.

 

Szaleństwo Almayera stanowi doskonale preludium do późniejszych dzieł Conrada. Wyraźnie został tutaj zarysowany konflikt cywilizacyjny pomiędzy Wschodem, a Zachodem, który był swoistą ciemną stroną epoki wiktoriańskiej. Najciekawsze jednak w tym dziele jest to, że mimo upływu czasu, nie straciło ono nic ze swojej aktualności...

Polecane książki

Książka jest dokumentalną relacją polskiej wyprawy do Afryki w latach 1882–1890. Autor – Leopold Janikowski (1855–1942) – to jeden z uczestników ekspedycji Stefana Rogozińskiego. Publikacja opisuje między innymi próbę założenia polskiej koloni w Kamerunie (była to głośna inicjatywa, w którą zaangażo...
Kate Reddy ma czterdzieści dziewięć lat i po siedmioletniej przerwie zamierza wrócić do pracy na pełen etat. Problem w tym, że dla londyńskiej branży finansowej jest… po prostu za stara. I nie na czasie. Ale Kate zna swoją wartość i nie zamierza siedzieć załamana w domu. Wpisuje w cv fałszywy wiek i...
Amerykanka Paige Barnes jest po raz pierwszy w Rosji. Przyjechała tu służbowo z szefem. Nie zna kraju ani języka i nie wie, że nocne spacery po mieście mogą być niebezpieczne. Gdy napada ją grupa pijanych Rosjan, ratuje ją nieznajomy. Wybawcą okazuje się książę Aleksiej Woronow, główny rywal jej sz...
Moje wspomnienia z dzieciństwa dotyczące Grodźca związane są w szczególności z miejscami i obiektami, które znikają bezpowrotnie. Jako mieszkanka Grodźca czuję z tego powodu ogromny smutek. To, co jeszcze pozostało z tamtych lat, stanowi dla mnie dużą wartość sentymentalną. Poszukiwanie starych ...
Każdy twój ruch w sieci jest monitorowany i zapisywany, a twoja prywatność nieustannie zagrożona. Potężne korporacje oraz rządy chcą wiedzieć, co robisz, i odpowiednio to wykorzystać. Prywatność to dziś luksus, na który niewielu z nas może sobie pozwolić. Kevin Mitnick uczy sztuki byc...
Niekiedy miłość trwa aż do ostatniego tchnienia. Każda decyzja niesie ze sobą konsekwencje, a siedemnastoletnia Layla musi stawić czoła najtrudniejszym wyborom. Co wybierze, światło czy mrok? Z jednej strony grzeszny, seksowny, demoniczny książę Roth, z drugiej Zayne – wspaniały, troskliwy strażn...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Joseph Conrad

Joseph ConradSzaleństwo Almayeratłum. Aniela ZagórskaTytuł oryginałuAlmayer’s FollyProjekt okładkiWitold Dąbrowski i © Pavel Timofeev – Fotolia.comISBN: 978-83-63720-65-0Wydawnictwo: Liber Electronicus

Qui de nous n’a eu sa terre promise, son jour d’extase et sa fin en exil?

Amiel

Któż z nas nie miał swej ziemi obiecanej, swego dnia zachwytu – i śmierci na wygnaniu?

Przedmowa autora

Dowiedziałem się, że krytykując literaturę, która żeruje na nieznanych ludach i grasuje po dalekich krajach – pod cieniem palm, w jaskrawym, niczym nie osłoniętym blasku smaganych słońcem wybrzeży, między uczciwymi ludożercami i bardziej ogładzonymi pionierami naszych wspaniałych cnót, pewna pani – poważana w świecie literackim – streściła swoją naganę dla tej literatury, mówiąc, że jej opowieści są „odcywilizowane”. A w tym zdaniu zostały ostatecznie potępione wyrokiem pełnym pogardliwej dezaprobaty nie tylko opowieści, ale -obawiam się – także nieznane ludy i dalekie kraje.

Sąd kobiety: intuicyjny, zręczny, wyrażony ze szczęśliwym wdziękiem – nieomylny. Sąd, który nie ma nic wspólnego ze sprawiedliwością. Ten krytyk i sędzia zarazem wydaje się myśleć, że w owych dalekich krajach wszelka radość jest krzykiem i tańcem wojennym, wszelkie wzruszenie wyraża się wyciem i okropnym szczerzeniem spiłowanych zębów, a wszystkie problemy znajdują rozwiązanie w lufie rewolweru lub na ostrzu włóczni. A przecież tak nie jest. Ale sędzia, który się myli, może przytaczać na swe usprawiedliwienie fakt, że materiał dowodowy ma mylący charakter.

Obraz życia, zarówno tam, jak i tu, jest namalowany z tym samym starannym wypracowaniem szczegółów, zabarwiony tymi samymi kolorami. Tylko wobec okrutnie pogodnego nieba, w bezlitosnym blasku słońca oślepione oko nie dostrzega subtelnych szczegółów, widzi jedynie grube zarysy, podczas gdy barwy w niezmiennym świetle wydają się prostackie i pozbawione odcieni. A jednak jest to ten sam obraz.

I jest więź między nami i tą tak odległą ludzkością. Mówię tu o mężczyznach i kobietach – nie o tych wdzięcznych i powabnych zjawiskach, które snują się wśród naszego błota i dymu – łagodnie prześwietlone odblaskiem wszystkich naszych cnót; posiadają wszelką możliwą subtelność, wrażliwość, mądrość – ale, będąc tylko zjawiskami, nie posiadają serca.

Współczują one (zapewne) z nieśmiertelnymi: z aniołami w górze lub diabłami w dole. Mnie wystarczy współczuć ze zwykłymi śmiertelnikami, niezależnie od tego, gdzie żyją, w domach czy w szałasach, na ulicach zasnutych mgłą czy w puszczach poza czarną linią posępnych mangrowców, które obrzeżają pustą samotność morza. Bo ich kraj – podobnie jak nasz – leży przed niezgłębionym wzrokiem Najwyższego. Ich serca – podobnie jak nasze – muszą znosić brzemię darów Nieba: przekleństwo faktów i błogosławieństwo złudzeń, gorycz naszej mądrości i zwodniczą pociechę naszego szaleństwa.

J. C.

1895

Rozdziałpierwszy

— Kaspar! Makan!

Znajomy ostry głos targnął Almayerem, budząc go z marzeń o wspaniałej przyszłości; wróciła przykra rzeczywistość.

Głos był także przykry. Almayer słuchał go przez tyle lat i z każdym rokiem coraz mniej go lubił. Ale co tam: skończy się już wkrótce to wszystko.

Poruszył się niespokojnie, po chwili jednak przestał zważać na wołanie. Wsparty obu łokciami o balustradę werandy, wpatrywał się dalej w wielką rzekę płynącą przed nim wartko i obojętnie. Lubił przyglądać się jej o zachodzie – może dlatego, że gorejące złoto sypało się wtedy na fale Pantai, zaś myśli Almayera błądziły często około złota; złota, którego nie udało mu się dotąd zdobyć; tego złota, które posiedli inni – z pewnością nieuczciwie; złota, które musi jednak zdobyć dla siebie i Niny, wytężywszy siły w rzetelnej pracy. Pogrążył się w marzeniach o bogactwie i potędze, przenosząc się myślą daleko od wybrzeża, gdzie mieszkał tyle lat; zapomniał o goryczy znoju i walki, olśniony wizją wielkiej, wspaniałej nagrody. Osiądzie w Europie razem z córką. Będą bogaci i szanowani. Nikt nie zwróci uwagi na mieszaną krew Niny wobec jej wielkiej piękności i niezmiernego bogactwa ojca. On sam odmłodnieje, patrząc na tryumfy córki, i zapomni o dwudziestu pięciu latach rozpaczliwej walki na tym wybrzeżu, gdzie czuł się jak w więzieniu. Wszystko to było niemal pod ręką.

Niech tylko Dain powróci! Powinien wrócić prędko, w tym leży jego interes. Spóźnił się więcej niż o tydzień. Może zjawi się dziś w nocy?

Takie myśli snuły się po głowie Almayera. Patrzył na szeroką rzekę, stojąc na werandzie nowo zbudowanego domu, który zaczynał już butwieć; było to ostatnie z niepowodzeń jego życia. Tego wieczoru rzeka nie lśniła złotem: wezbrana od deszczów, toczyła złe, bure wody przed roztargnionym wzrokiem Almayera, unosząc kawałki drewna, wielkie martwe kłody i całe z korzeniami wyrwane drzewa z gałęźmi i listowiem, wśród którego wirowała woda, szumiąc złowrogo.

Jedno z tych porwanych drzew zawadziło o spadzisty brzeg tuż przy domu; Almayer zaczął je śledzić z leniwym zainteresowaniem, porzucając swoje marzenia. Drzewo obróciło się z wolna wśród huku spienionych fal i wyzwolone z zatoru, popłynęło znowu z prądem; przewalając się powoli, wzniosło ku niebu długi, obnażony konar niby rękę wyciągniętą w niemym wołaniu o pomstę za brutalną przemoc rzeki. Almayer przejmował się coraz bardziej losem drzewa. Wychylił się, śledząc, czy pień wyminie mieliznę – i cofnął się uspokojony. Teraz droga była swobodna aż hen ku morzu. Pozazdrościł losu tej martwej kłodzie, która szybko malała, aż znikła w gęstniejących ciemnościach. Wówczas jął rozmyślać, jak daleko drzewo popłynie, czy prąd uniesie je na północ, czy na południe. Prawdopodobnie na południe, ku Celebesowi; może aż do Makassaru?

Makassar. Podniecona wyobraźnia Almayera prześcignęła drzewo na jego urojonym szlaku; ale pamięć pozostała w tyle o jakieś dwadzieścia lat albo i więcej. Oto smukły młodzieniec o skromnym wyglądzie, w białym ubraniu, opuszcza holenderski parowiec i wysiada na molo pełnym kurzu; to Almayer przybywa do Makassaru, aby zdobyć majątek w magazynach starego Hudiga. Od tej epokowej chwili rozpoczął nowe życie. Ojciec Almayera, niższy urzędnik ogrodów botanicznych w Buitenzorgu, był bez wątpienia uszczęśliwiony, że udało mu się umieścić syna w takiej firmie. Młody chłopak porzucił chętnie trujące wybrzeża Jawy i niedostatek w rodzinnym domku, gdzie ojciec zrzędził od rana do nocy na głupotę ogrodników krajowców, a matka opłakiwała w głębi fotela utracone wspaniałości Amsterdamu i świetność swojej pozycji, jako córki tamtejszego handlarza cygar.

Almayer opuścił dom rodzinny z lekkim sercem i lżejszą jeszcze kieszenią; mówił dobrze po angielsku, był mocny w rachunkach – gotów był świat cały wyzwać do walki, nie wątpiąc, że go zdobędzie.

Dwadzieścia lat minęło od tej chwili. Wdychając parne gorąco borneańskiego wieczoru, przypomniał sobie z żalem wyniosłe, chłodne składy Hudiga; i długie, proste uliczki między szeregami pak dżinu i belami manchesterskich tkanin, wielkie drzwi otwierające się bez szelestu i przyćmione światło, tak miłe dla oczu po jaskrawym blasku ulicznym. Wśród spiętrzonych towarów oddzielone były balustradą niewielkie przestrzenie, gdzie schludni urzędnicy chińscy o smutnych oczach i chłodnym obejściu pisali szybko, milcząc, w hałasie i rozgwarze. Robotnicy toczyli beczki lub przesuwali paki w takt śpiewnego pomruku kończącego się rozpaczliwym wrzaskiem. W dalszej części hali odgrodzono dużą przestrzeń dobrze oświetloną, naprzeciw wielkich drzwi; tu nad hałasem stłumionym przez oddalenie górował łagodny i bezustanny dźwięk srebrnych guldenów. Roztropni Chińczycy liczyli je i układali w stosy pod nadzorem pana Vincka, kasjera, który był duchem opiekuńczym tego miejsca i prawą ręką Szefa.

W tym jasnym zakątku pracował Almayer przy swoim stole, niedaleko małych zielonych drzwi, u których stał zawsze Malaj w czerwonym pasie i turbanie; ciągnął za zwisający sznurek, podnosząc i opuszczając rękę z dokładnością maszyny. Sznurek ten wprawiał w ruch punkah po drugiej stronie zielonych drzwi, gdzie mieściło się tak zwane prywatne biuro; królował tam stary Hudig – Szef – udzielając hałaśliwych posłuchań. Niekiedy małe drzwi otwierały się gwałtownie, ukazując przez błękitnawą mgłę dymu tytoniowego długi stół, obstawiony butelkami przeróżnych kształtów i smukłymi dzbanami z wodą; w fotelach z rotanu leżeli hałaśliwie rozprawiający mężczyźni, a Szef wychylał głowę przez drzwi i trzymając za klamkę, mruczał coś poufnie do Vincka; czasem rzucał grzmiący rozkaz na halę lub też zwietrzywszy nieznajomego i wahającego się gościa, witał go przyjaznym rykiem: „Szanowanie, kapitan! Pan skont? Bali, tak? Kutse pan ma? Mnie trzeba kutsów! Mnie trzeba wszystko, co pan ma! Ha, ha, ha! Proszę do szrodka!” Wśród huraganu wykrzyków wciągał nieznajomego do biura, drzwi się zamykały i zwykłe hałasy rozlegały się znowu: śpiew robotników, łoskot beczek, skrzypienie pośpiesznie piszących piór; nad wszystkim zaś górował melodyjny dźwięk dużych, srebrnych pieniędzy, płynących nieustannie przez żółte palce uważnych Chińczyków.

W Makassarze kipiało wówczas życie, kwitł handel. Był to punkt zborny dla wszystkich awanturników, którzy zaopatrzywszy swoje szkunery na wybrzeżu australijskim, puszczali się w głąb Archipelagu Malajskiego w pogoni za pieniędzmi i przygodami. Ci śmiałkowie ważący się na wszystko nie stronili od potyczek z korsarzami grasującymi jeszcze wtedy na wielu wybrzeżach; mając węch do interesów, dorabiali się szybko majątku, a ogólnym ich rendez-vous była owa zatoka, gdzie zjeżdżali się dla transakcji handlowych i uciech. Kupcy holenderscy zwali tych ludzi angielskimi kramarzami wędrownymi. Niektórzy z nich byli to bezsprzecznie dżentelmeni, których ten rodzaj życia pociągał swoim urokiem, lecz większość stanowili zawodowi marynarze. Za króla ich uważano powszechnie Toma Lingarda, którego wszyscy Malaje – uczciwi czy nieuczciwi, spokojni rybacy czy też skończeni zbóje – nazywali Radja Laut – Królem Morza.

Almayer nie był i trzech dni w Makassarze, gdy posłyszał o nim; o jego zręcznych transakcjach handlowych, miłostkach i zaciekłych walkach z piratami plemienia Sulu. Powtórzono mu także romantyczną opowieść o jakimś dziecku – dziewczynce znalezionej przez zwycięskiego Lingarda na korsarskim prao, którym po długiej walce zawładnął, zmiótłszy załogę z pokładu. Ogólnie było wiadomo, że Lingard zaadoptował tę dziewczynkę; umieścił ją w jakimś klasztorze na Jawie i mówił o niej zawsze: „moja córka”. Złożył uroczystą przysięgę, że wyda ją za białego człowieka przed powrotem do kraju i zostawi jej cały majątek. „A kapitan Lingard jest bardzo bogaty – mawiał uroczyście pan Vinck, przechylając głowę na bok – bardzo bogaty, bogatszy od samego Hudiga!” Tu urywał na chwilę, aby słuchacze mogli ochłonąć po tak nieprawdopodobnej wieści, i dodawał szeptem wyjaśnienie: „Widzi pan, on odkrył rzekę”.

Otóż to – odkrył rzekę! Ten fakt właśnie wynosił Lingarda tak wysoko nad pospolity tłum morskich awanturników, którzy za dnia handlowali z Hudigiem, a noce spędzali na piciu szampana, szulerce, śpiewaniu krzykliwych piosnek i na umizgach do dziewcząt mieszanej krwi pod dachem obszernej werandy hotelu „Sunda”. Dostęp do owej rzeki znany był jedynie samemu Lingardowi. Wyruszając w drogę, zabierał doborowy ładunek bawełnianych tkanin, mosiężnych gongów, strzelb i prochu. „Błyskawica”, jego bryg, którym sam dowodził, znikała nieznacznie nocą z przystani, podczas gdy kamraci Lingarda odsypiali skutki nocnej orgii. Zostawiał ich pijanych pod stołem i wracał na pokład; na niego samego nie działała żadna ilość alkoholu. Niejeden usiłował go wytropić i dostać się do tego kraju obfitości, bogatego w gutaperkę i rotan, wosk i damarę, perłowe konchy i ptasie gniazda, ale niewielka „Błyskawica” umiała prześcignąć każdy statek na tych wodach. Kilku śmiałków natknęło się na ukryte mielizny i rafy koralowe; tracąc całe mienie, ledwie zdołali wyrwać życie z okrutnych objęć tego morza uśmiechającego się słonecznie. Zniechęciło to innych. Zielone wyspy o niewinnym wyglądzie, stróżujące u wejścia do ziemi obiecanej, przechowały swoją tajemnicę przez długie lata z bezlitosną pogodą natury podzwrotnikowej. A Lingard po dawnemu zjawiał się i znikał w ciągu swoich wycieczek jawnych czy ukrytych. Śmiałość jego ryzykownych wypraw i olbrzymie dochody opromieniały go bohaterstwem w oczach Almayera, który z najgłębszym podziwem zwykł był patrzeć, gdy wielki człowiek szedł przez halę, mrucząc mimochodem „dzień dobry” do Vincka albo witając Szefa Hudiga gromkim wykrzykiem: „Jak się masz, stary korsarzu! Cóż, żyjesz jeszcze?” Był to zwykły wstęp do transakcji handlowych za zielonymi drzwiami. Wieczorem, gdy cisza zalegała opustoszałą halę, Almayer porządkował papiery przed powrotem do domu w towarzystwie pana Vincka, u którego mieszkał. Przerywał wówczas często swoje zajęcie, przysłuchując się hałaśliwym i gorącym rozprawom w prywatnym biurze, skąd dochodził głęboki, monotonny pomruk Szefa, przerywany gwałtownymi okrzykami Lingarda – dwa brytany walczące o kość pełną szpiku. Lecz w uszach Almayera brzmiało to jak zwada Tytanów, jak walka bogów.

Mniej więcej w rok potem Lingard zapałał nagle dość niewytłumaczoną dla ludzi postronnych sympatią do Almayera, z którym stykał się często z powodu interesów. Wychwalał go pod niebiosa przed kumplami, gdy późno w nocy siedzieli przy kieliszku w hotelu „Sunda”, a pewnego pięknego poranku zelektryzował Vincka oświadczeniem, że musi „zabrać z sobą tego smyka. Będzie załatwiał za mnie wszystkie gryzmoły – coś w rodzaju sekretarza”. Hudig przystał na to. Przejęty młodzieńczą żądzą zmiany, Almayer zgodził się chętnie i spakowawszy swoje manatki, puścił się na pokładzie „Błyskawicy” w długą podróż. W czasie takiego objazdu stary żeglarz odwiedzał zwykle wszystkie wyspy Archipelagu. Mijały miesiące, a przyjaźń Lingarda zdawała się wzrastać. Przechadzał się często z Almayerem po pokładzie brygu, który sunął lekko pod spokojnym, wyiskrzonym niebem, pędzony łagodnie przez nikły powiew nocny, niosący od strony wysp silne aromaty. Stary żeglarz lubił wtedy otwierać serce przed zachwyconym słuchaczem. Mówił o swojej przeszłości, o niebezpieczeństwach, których uniknął, o wielkich dochodach płynących z jego transakcji handlowych, o nowych planach, które w przyszłości miały przynieść jeszcze większe zyski. Wspominał często swoją córkę, dziewczynkę znalezioną na korsarskim prao, i mówił o niej z dziwnym przybraniem ojcowskiej tkliwości: „Wyrosła pewnie na dużą dziewczynę, cztery lata prawie jej nie widziałem! No, Almayer, niech mnie diabli porwą, jeśli nie znajdziemy się tym razem w Surabai!” Po takim oświadczeniu dawał zwykle nurka do swojej kabiny, mrucząc pod nosem: „Trzeba coś z tym zrobić – trzeba koniecznie!” Zadziwił Almayera kilkakrotnie swoim zachowaniem: podchodził szybko do niego, chrząkał potężnie, jakby chcąc coś powiedzieć, a potem nagle zawracał na pięcie i opierał się, milcząc, o parapet; godzinami całymi śledził bez ruchu blask i iskrzenie się fosforyzujących fal wzdłuż statku. Ostatniej nocy, przed samym przybyciem do Surabai, jedna z takich prób zwierzeń udała się nareszcie. Odchrząknąwszy, Lingard przemówił. Przemówił, odsłaniając swój zamiar. Oto chciał ożenić Almayera ze swoją przybraną córką. „Tylko mi się nie stawiaj, dlatego żeś biały! – wybuchnął nagle, nie dając przyjść do słowa zdumionemu młodzieńcowi. – Ze mną to się na nic nie zda. Nikt nie zauważy, jaką twoja żona ma skórę – od czegóż dolary! Ja ci to mówię! I zapamiętaj sobie, będzie ich grubo więcej jeszcze, zanim umrę. Miliony, słyszysz, Kasparze? miliony! A wszystko dla niej i dla ciebie, jeżeli zrobisz, co ci każę”.

Zaskoczony tą nieoczekiwaną propozycją, Almayer zawahał się i zamilkł na chwilę. Wyobraźnię miał bujną i ruchliwą; w mgnieniu oka ujrzał – niby w błysku olśniewającego światła – ogromne stosy błyszczących guldenów i uświadomił sobie wszelkie rozkosze płynące z bogactwa. Ogólne uznanie, błogość bezczynnej egzystencji, do której czuł się wprost stworzony, własne okręty, domy handlowe, towary (stary Lingard nie będzie przecież żył wiecznie) – a wreszcie korona wszystkich marzeń: w dalszej przyszłości – niby czarodziejski pałac z bajki – wielki dom w Amsterdamie, tym ziemskim raju jego snów. Wyniesiony na mocarza przez pieniądze starego Lingarda, spędzi tam koniec życia w niewypowiedzianej wspaniałości. Co do odwrotnej strony medalu – związania się na całe życie z malajską dziewczyną – tym spadkiem po korsarskim statku – miał tylko niejasną świadomość wstydu, że on, człowiek biały… No, ale czteroletnie wychowanie w klasztorze – a zresztą może ona litościwie zemrze? Szczęście sprzyjało mu zawsze, a pieniądz to potęga! Trzeba przejść przez to. Dlaczego nie? Mignęła mu niejasna myśl, aby ją gdziekolwiek zamknąć, usunąć poza ramy jego wspaniałej przyszłości. Z malajską dziewczyną łatwo sobie poradzi -klasztor nie klasztor, ślub nie ślub – ostatecznie to niewolnica według jego wschodnich pojęć.

Podniósł głowę i spojrzał w oczy żeglarzowi, który czekał, niespokojny i rozdrażniony:

— Ja, naturalnie, wszystko, czego pan sobie życzy, panie kapitanie…

— Nazywaj mnie ojcem, mój chłopcze, tak jak ona! – rozczulił się stary awanturnik. – Do diabła, myślałem, że chcesz odmówić! Widzisz, Kasparze, to by się i tak na nic nie przydało, bo ja zawsze dopnę swego. Ale ty nie jesteś głupi!

Pamiętał dobrze tę chwilę: spojrzenie, wyraz twarzy Lingarda, jego słowa, wrażenie, jakiego doznał, a nawet wszystko, co ich otaczało. Pamiętał wąski, pochyły pokład brygu, śpiące cicho wybrzeże i gładką, czarną powierzchnię morza, na której wschodzący księżyc kładł wielką sztabę złota. Pamiętał także uczucie szalonego uniesienia na myśl o cisnących mu się do rąk bogactwach. Nie był głupi ani wtedy, ani dzisiaj. Los zawziął się na niego; przepadły bogactwa, ale została nadzieja.

Nocne powietrze przejęło go dreszczem; uświadomił sobie nagle głęboką ciemność, która po zniknięciu słońca zawisła nad rzeką, chłonąc zarysy przeciwległego brzegu. Tylko stos suchych gałęzi zapalony przed ostrokołem otaczającym podwórzec radży oświetlał raz po raz chropawe pnie najbliższych drzew i rzucał na wodę plamę gorącej czerwieni aż po sam środek rzeki, gdzie w nieprzeniknionym mroku mknęły śpiesznie ku morzu kłody unoszone wartkim prądem. Jak przez mgłę przypomniał się Almayerowi głos żony nawołującej go kilkakrotnie. Pewno na obiad. Ale człowiek, który rozpamiętywa bankructwo swojej przeszłości w brzasku wskrzeszonych nadziei, nie może być głodny na zawołanie tylko dlatego, że ryż czeka na stole. Czas jednak do domu – późno już.

Skierował się ku drabinie, stąpając ostrożnie po luźnych deskach. Spłoszona krokami jaszczurka pisnęła żałośnie i pomknęła przez wysoką trawę porastającą brzegi. Almayer zszedł powoli z drabiny; musiał skupić całą uwagę, aby nie potknąć się na nierównym gruncie, i to go zupełnie otrzeźwiło. Kamienie, zgniłe deski, nie dopiłowane belki leżały tu stosami w zupełnym nieładzie. Zwrócił się w stronę tak zwanego „starego domu”, gdzie było jego mieszkanie, i w tej chwili właśnie usłyszał w ciemnościach daleki plusk wioseł. Przystanął na ścieżce, zdumiony, że ktoś płynie wezbraną rzeką o tak późnej godzinie. Teraz słyszał już wyraźnie uderzenia wioseł, a nawet kilka słów zamienionych śpiesznie przyciszonym głosem i ciężki oddech ludzi walczących z prądem tuż przy brzegu, gdzie się zatrzymał. Za ciemno było jednak, aby mógł rozróżnić cośkolwiek pod zwisającymi krzakami.

— Pewno Arabowie – mruknął do siebie, starając się przeniknąć gęste ciemności – co oni tu znowu robią? Jakieś sprawki tego przeklętego Abdulli!

Łódka była już bardzo blisko.

— Oh, ja! Kto tam?! – krzyknął Almayer.

Szmer głosów przycichł, lecz wiosła pracowały równie gwałtownie jak przedtem. Wtem zatrząsł się krzak tuż przed Almayerem i łoskot wioseł rzuconych na dno łodzi zadźwięczał w ciszy nocnej. Wioślarz uchwycił się zwisających gałęzi, lecz mimo to Almayer zaledwie mógł rozeznać ciemny zarys głowy i ramion wystający nad brzegiem.

— Abdulla? – spytał niepewnie.

Poważny głos odpowiedział:

— Tuan Almayer mówi do przyjaciela. Nie ma tu żadnego Araba.

Almayerowi serce targnęło się w piersi.

— Dain! – krzyknął – nareszcie! nareszcie! Wyczekiwałem cię co dnia i co nocy! Straciłem już prawie nadzieję!

— Nic nie mogłoby wstrzymać mnie od powrotu – odparł tamten niemal gwałtownie. – Nawet śmierć – szepnął do siebie.

— Tak mówi przyjaciel, prawdziwy przyjaciel! – zawołał serdecznie Almayer. – Popłyńcie w dół do pomostu i niech twoi ludzie ugotują sobie ryż w kampungu, a my przez ten czas porozmawiamy.

Nie było odpowiedzi na to zaproszenie.

— Cóż to znaczy? – spytał niespokojnie Almayer. – Mam nadzieję, że brygowi nic się nie stało?

— Bryg znajduje się tam, gdzie żaden orang Belanda nie może go dosięgnąć – rzekł Dain ponuro, lecz Almayer, uniesiony radością, nie zauważył jego tonu.

— To dobrze. Ale gdzie wszyscy twoi ludzie? Masz ze sobą tylko dwóch.

— Posłuchaj mnie, tuanie Almayer – rzekł Dain. – Jutrzejsze słońce ujrzy mnie w twoim domu i będziemy wtedy rozmawiali, ale teraz muszę płynąć do radży.

— Do radży? dlaczego? czego chcesz od Lakamby?

— Tuanie, pomówimy jutro jak przyjaciele. Muszę widzieć Lakambę jeszcze dziś w nocy.

— Dainie, ty nie opuścisz mnie teraz, kiedy wszystko już

gotowe! – zawołał Almayer błagalnym tonem.

— Czyż nie powróciłem? Ale muszę się widzieć z Lakambą, dla mojego i twojego dobra.

Ciemny zarys głowy znikł nagle znad brzegu. Krzew, uwolniony z rąk wioślarza, odgiął się wstecz z szelestem, opryskując deszczem błotnistych kropel Almayera, który pochylił się naprzód, aby dojrzeć cośkolwiek. Po chwili łódź znalazła się w smudze światła padającego na rzekę od wielkiego ogniska na przeciwległym brzegu. Można było teraz rozróżnić sylwetki dwóch ludzi pochylonych pracowicie; trzeci zaś, trzymający wiosło sterowe, wyglądał w olbrzymim, płaskim kapeluszu jak grzyb fantastycznej wielkości.

Almayer śledził łódź, póki nie znikła za smugą światła. Wkrótce gwar wielu głosów dosięgnął go przez rzekę. Widział, jak wyciągano z ogniska płonące głownie, które oświetliły na chwilę wrota w ostrokole i tłoczących się ludzi. Po chwili weszli widocznie do środka, gdyż pochodnie znikły, a rozproszony ogień świecił przyćmionym i dorywczym blaskiem.

Ruszył wielkimi krokami ku domowi, pełen nieokreślonej troski. Niemożliwe, aby Dain knuł coś przeciw niemu; to przypuszczenie było bez sensu. I Dainowi, i Lakambie zanadto zależało na szczęśliwym przeprowadzeniu planu obmyślanego przez Almayera. Malajom wierzyć nie można, ale przecież i oni mają jakiś zdrowy rozsądek i zrozumienie własnego interesu. Wszystko będzie dobrze, musi być dobrze. W tym momencie rozmyślań znalazł się u stóp schodów prowadzących na werandę. Z nisko położonego miejsca, gdzie stał, mógł widzieć oba ramiona rzeki. Główna odnoga Pantai gubiła się w ciemnościach, gdyż ogień pod ostrokołem radży już wygasł, natomiast w górę ku Sambirowi można było rozróżnić długi szereg chat malajskich skupionych przy brzegu, gdzieniegdzie migotało przyćmione światełko przez bambusową ścianę lub też paliły się dymiące pochodnie na pomostach nad wodą. Jeszcze dalej, tam gdzie wyspa przechodziła w płaską skałę, piętrzyła się nad chatami ciemna masa budynków; ożywiały ją liczne światła o białym i silnym blasku pochodzącym widocznie od lamp naftowych. Była to posiadłość Abdulli ben Selima, najbogatszego kupca w Sambirze. Wśród wolnej przestrzeni stał jego dom, zbudowany trwale na skalistym podłożu i otoczony składami towarów. Dla Almayera był to widok nienawistny. Wyciągnął ściśniętą pięść ku budynkom, które z wyżyn swego dobrobytu zdawały się spoglądać ku niemu zimno i wyzywająco, naigrawając się z jego upadku.

Zaczął powoli wstępować na schody swojego domu.

W pośrodku werandy stał okrągły stół, a na nim naftowa lampa bez klosza rzucała jaskrawy blask na trzy ściany. Czwarta strona werandy, otwarta, wychodziła na rzekę. Między grubo ociosanymi słupami podtrzymującymi wysoki spadzisty dach wisiały podarte zasłony z rotanu. Sufitu nie było; ostre światło lampy przechodziło u góry w łagodny półcień, a jeszcze wyżej krokwie ginęły w zupełnym mroku. Środkową ścianę przecinała czerwona firanka zasłaniająca wyjście na korytarz, który łączył się drzwiami z pokojem kobiet i prowadził dalej do szopy kuchennej i podwórza. W jednej z bocznych ścian były drzwi z na wpół zatartym napisem: „Biuro: Lingard i Sp.”; pokryte warstwą kurzu wyglądały, jakby ich przez wiele lat nikt nie otwierał. Pod przeciwległą ścianą stał bujający fotel z giętego drzewa, zaś naokoło stołu i dalej, rozrzucone po werandzie, błąkały się cztery drewniane fotele, niby wstydząc się marnego otoczenia. Stos mat leżał w kącie; nad nimi wisiał ukośnie stary hamak. W drugim rogu spał na podłodze Malaj zwinięty w kłębek, z głową obwiązaną szmatą z czerwonego perkalu. Był to jeden z domowych niewolników Almayera, jego „własnych ludzi”, jak ich nazywał. Liczne i świetne grono ciem pląsało zapamiętale naokoło lampy w takt skocznej przygrywki moskitów unoszących się rojami. Pod strzechą z palmowych liści jaszczurki biegały po belkach, nawołując się łagodnie. Małpka uwiązana na łańcuchu u jednego ze słupów podpierających werandę wyjrzała zza okapu, gdzie była jej nocna kryjówka; strojąc przyjazne miny do Almayera, zawisła na bambusowym pręcie sterczącym ze strzechy i strząsnęła obfity deszcz kurzu i okruchów zeschłych liści, które osiadły na odrapanym stole. Jakieś zwiędłe rośliny leżały na nierównej podłodze pokrytej zeschłym błotem. Zaniedbanie i niechlujstwo wyzierały z każdego kąta. Od rzeki szedł lekki powiew i kołysał łagodnie postrzępione zasłony, niosąc z przeciwległych lasów nikły i mdły zapach jakby przekwitłych kwiatów.

Podłoga werandy zaskrzypiała głośno pod ciężkimi krokami Almayera. Śpiący w kącie Malaj poruszył się niespokojnie, mrucząc jakieś niewyraźne słowa. Coś zaszeleściło za firanką zakrywającą drzwi i łagodny głos spytał po malajsku: „Czy to ty, ojcze?”

— To ja, Nino. Głodny jestem. Czy wszyscy już śpią w tym domu? – rzekł wesoło Almayer i z westchnieniem ulgi osunął się na fotel stojący najbliżej stołu. Nina Almayer ukazała się w przejściu zasłoniętym firanką, a za nią weszła stara kobieta malajska i zakrzątnęła się koło stołu; ustawiła półmisek z ryżem i rybami, dzban z wodą i pół butelki jałowcówki. Umieściwszy troskliwie przed swym panem pękniętą szklankę i łyżkę cynową, oddaliła się bez szelestu. Nina stała oparta o brzeg stołu, z ręką opuszczoną bezwolnie wzdłuż ciała. Wyraz niecierpliwego oczekiwania malował się na jej twarzy, zwróconej ku ciemnościom, przez które jej marzące oczy zdawały się dostrzegać jakiś czarowny obraz. Wzrostu wysokiego jak na dziewczynę krwi mieszanej, miała regularny profil ojca, jednak zmieniony i bardziej zdecydowany dzięki kwadratowemu zarysowi podbródka odziedziczonego po przodkach matki, korsarzach z plemienia Sulu. Stanowczy łuk ust i błysk białych zębów między rozchylonymi wargami nadawały pewien odcień dzikości niecierpliwemu wyrazowi jej twarzy. A jednak jej prześliczne ciemne oczy jaśniały tkliwą słodyczą właściwą kobietom malajskim, lecz ożywioną promieniem wyższej inteligencji. Oczy te spoglądały poważnie, szeroko rozwarte i nieruchome, jakby zapatrzone w coś niewidzialnego dla wszystkich innych oczu, gdy stała tak, cała w bieli, prosta i gibka, nieświadoma swojego czaru. Nad jej niskim szerokim czołem lśnił przepych czarnych włosów, które w ciężkich splotach spływały na barki, potęgując jeszcze oliwkową bladość cery w czarnym jak węgiel obramowaniu.

Almayer zabrał się chciwie do ryżu, ale już po paru łykach przerwał jedzenie i z łyżką w ręku spojrzał ciekawie na córkę.

— Czy słyszałaś, jak przepływała tędy łódź z pół godziny temu? – zapytał.

Dziewczyna szybko rzuciła na niego wzrokiem i odwróciła się od stołu, stając tyłem do światła.

— Nie – odpowiedziała powoli.

— Łódź przepływała. Nareszcie! To był Dain. Popłynął teraz do Lakamby; sam mi to powiedział. Mówiłem z nim, ale nie chciał przyjść dzisiaj. Będzie tu dopiero jutro rano.

Połknął znów łyżkę ryżu i mówił dalej:

— Jestem dziś prawie szczęśliwy, Nino! Widzę nareszcie kres długiej drogi, która wyprowadzi nas z tego nędznego bagna. Wydostaniemy się stąd prędko, moja droga dziewczynko, a wtedy…

Wstał od stołu i utkwił wzrok w przestrzeni, jakby wpatrzony w jakąś czarującą wizję.

— A wtedy – mówił dalej – będziemy szczęśliwi oboje, i ty, i ja. Będziemy żyli daleko stąd w bogactwie i szacunku. Zapomnimy o tym, co było, o wszystkich walkach, o całej tej nędzy!

Zbliżył się do córki i pieszczotliwie pogładził ją po włosach.

— Źle jest, kiedy trzeba pokładać wiarę w Malaju, ale muszę przyznać, że ten Dain to dżentelmen, prawdziwy dżentelmen – powtórzył.

— Czy prosiłeś go, żeby tu przyszedł? – zapytała Nina, nie patrząc na ojca.

— Naturalnie! Wyruszymy pojutrze – rzekł radośnie. – Nie trzeba tracić ani chwili. No cóż, szczęśliwa jesteś, moja mała?

Dorównywała prawie wzrostem ojcu, ale lubił przypominać sobie czasy jej dzieciństwa, kiedy byli dla siebie wszystkim.

— Jestem zadowolona – odrzekła bardzo cicho.

— Naturalnie – ciągnął żywo Almayer – nie możesz sobie nawet wyobrazić, co cię czeka! Ja sam nie byłem w Europie, ale nasłuchałem się tylu opowiadań mojej matki! Wydaje mi się, że znam wszystko doskonale. Będziemy tam żyli jak… jak… no, po prostu wspaniale. Zobaczysz!

I znów stał, milcząc, koło córki, wpatrzony w tę czarującą wizję. Po chwili wyciągnął zaciśniętą pięść w kierunku śpiącej osady.

— No, mój przyjacielu Abdullo – zawołał – zobaczymy na koniec po tylu latach, czyje będzie na wierzchu!

Popatrzył w górę rzeki i zauważył spokojnie:

— Znów będzie burza. A niech tam! Żaden piorun mnie dziś nie zbudzi. Jestem pewien! Dobranoc, moja mała – szepnął, całując ją czule w policzek. – Jakoś nie wyglądasz mi na bardzo szczęśliwą, ale jutro pokażesz weselszą buzię, co?

Nina słuchała ojca z nieporuszoną twarzą, patrząc spod przymkniętych powiek w ciemność, która stała się teraz jeszcze głębsza. Ciężka chmura spełzła ze wzgórz, gasząc gwiazdy, i stopiła niebo, las i rzekę w jedną masę prawie że dotykalnej czerni. Lekki powiew od rzeki zamarł, lecz oddalony turkot grzmotu i blade błyskawice ostrzegały o zbliżającej się burzy. Nina z westchnieniem odwróciła się ku stołowi.

Almayer leżał już w hamaku, na wpół uśpiony.

— Zabierz lampę – mruknął zaspanym głosem. – Pełno tu moskitów. Idź spać, córuchno.

Lecz Nina, zgasiwszy lampę, zwróciła się znów ku balustradzie i objęła ramieniem drewniany słup, patrząc z natężeniem ku rzece. Stała nieruchomo wśród przygniatającej ciszy nocy podzwrotnikowej, a każda błyskawica ukazywała jej oczom górny bieg Pantai. Las po obu stronach rzeki giął się pod wściekłym podmuchem nadciągającej burzy, schłostane wichrem fale pokryła biała piana, a czarne chmury o dziwacznie poszarpanych kształtach wlokły się nisko nad rozkołysanymi drzewami. Wokół Niny wszystko było jeszcze ciszą i spokojem, lecz z oddali dochodziło już wycie wichru, plusk ulewnego deszczu i szum dręczonej rzeki. Burza zbliżała się coraz bardziej wśród rozgłośnych grzmotów i przeciągłych, jaskrawych błyskawic, po których nastawały krótkie chwile przerażającego mroku. Gdy dosięgła płycizny między dwoma ramionami Pantai, dom zatrząsł się od wichury, rozległ się chlupot deszczu bijącego o dach z liści palmowych, a grom przemówił jednym ciągłym rykiem. Nieustanne błyskawice ukazywały odmęty rozkołysanych fal, rozpędzone kłody i wielkie drzewa gnące się przed brutalną i bezlitosną siłą.

Nieczuły na szalejący nocą muson i ulewę, ojciec Niny spał spokojnie, nie pomnąc zarówno swoich klęsk jak i nadziei, przyjaciół i wrogów; a córka stała bez ruchu, za każdym błyskiem piorunu niecierpliwie ogarniając szeroką rzekę badawczym, niespokojnym spojrzeniem.

Rozdziałdrugi

Kiedy Almayer zgodził się zaślubić malajską dziewczynę, ulegając nagłemu żądaniu Lingarda, jej tragiczne dzieje nie były znane nikomu. Nie wiedziano, że zajmująca młoda neofitka walczyła rozpaczliwie na pokładzie prao wraz z innymi korsarzami owego dnia, gdy straciwszy wszystkich swoich bliskich, zyskała białego ojca. Tylko ciężka rana w nodze przeszkodziła jej rzucić się w morze za przykładem kilku korsarzy pozostałych przy życiu. Stary Lingard znalazł ją na przednim pokładzie pod stosem martwych i konających i kazał przenieść na rufę „Błyskawicy”, zanim statek malajski podpalono, puszczając go na los fal. Była przytomna. Wśród wielkiego spokoju i ciszy, która zapadła po zamęcie bitwy w ten podzwrotnikowy wieczór, chłonęła wzrokiem statek malajski oddalający się w ciemność wśród huku płomieni i kłębów dymu; zabierał wszystko, co miała najdroższego, do czego lgnęła w swój dziki sposób. Nie czuła troskliwych rąk opatrujących jej ranę; wpatrywała się, milcząc, w stos śmiertelny tych mężnych ludzi, tych uwielbianych wojowników, którym tak dzielnie pomagała w walce z groźnym Radją Laut.

Lekki powiew nocy pędził bryg łagodnie ku południowi. Wielka łuna malała coraz bardziej, aż zabłysła na horyzoncie niby zachodząca gwiazda i znikła. Ciężki baldachim dymu odbijał jeszcze przez krótki czas jaskrawy blask ukrytych płomieni, lecz i on rozwiał się niebawem.