Strona główna » Obyczajowe i romanse » Szamani życia

Szamani życia

4.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-61805-35-9

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Szamani życia

Powieść obyczajowa dziejąca się we współczesnym Szczecinie, sięgająca losami bohaterów do czasów PRL, z tajemniczym wątkiem kryminalnym, którego rozwiązanie sięga do przedwojennego Szczecina. Powieść jest fikcją, której akcja osadzona w takich szczecińskich miejscach jak Park Kasprowicza czy Wały Chrobrego, oraz wydarzeniach jak chociażby finał regat The Tall Ships Races 2007, znanych wszystkim mieszkańcom Szczecina.

Polecane książki

Poradnik do gry „S.T.A.L.K.E.R.: Clear Sky” zawiera bardzo dokładny opis przejścia gry, ze szczególnym uwzględnieniem sposobu rozwiązania wszystkich głównych questów, oraz szereg porad przydatnych przy próbach przeżycia w niekorzystnym środowisku. S.T.A.L.K.E.R.: Czyste Niebo - poradnik do gry zawie...
Notatki powstałe na zajęciach z chorału gregoriańskiego prowadzonych przez ks. kan. Mieczysława Dworakowskiego — profesora seminarium i dyrektora Diecezjalnego Instytutu Organistowskiego w Łomży...
Czy warto zacząć wszystko jeszcze raz? Zosia wyrzuciła niewiernego męża z domu i usiłuje poukładać życie na nowo. Okazuje się, że nie to, czego najbardziej się obawiała – brak pieniędzy i niezależności – jest jej największym zmartwieniem. Czy może liczyć na wsparcie matki, obwiniającej ...
Vladimir Nabokov (1899–1977) w tekstach autobiograficznych i wywiadach przyznawał, że posiada niezwykły dar doświadczania wrażeń kolorystycznych podczas słuchania i artykulacji głosek reprezentujących poszczególne litery alfabetu. Twierdził, że bodźcem dla owych doznań są nakładające się na siebie s...
Nie jest łatwo być legendą. Zwłaszcza największą w całym mieście. A co z miłością? Co z uczuciami? Pijąc kawę tego ranka nie myślał, że coś się wydarzy – a zwłaszcza coś takiego. Piękna i inteligentna kobieta, praktycznie zrobiła z niego zagubionego chłopca, rozpracowując go w pięć minut. A czy wspo...
Ta książka to jak by namacalne ale i wirtualne zwiedzanie najpiękniejszych katedr w całej Europie. Czym się one wyróżniają? Oto pracą wielu tysięcy artstów, rzemieślników, rzeźbiarzy, czy witrażystów Wyróżniają się nasze katedry, Niesamowitym pięknem, które przytłacza i jednocześnie zbliżają nas do ...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Wojciech Burger

Copyright © by Wojciech Burger
Copyright © for this edition by Walkowska Wydawnictwo / JEŻ

All rights reserved
Wszelkie prawa zastrzeżone

Fotografie przedwojenne: zbiory Romana Czejarka oraz archiwum Portalu Miłośników Dawnego Szczecina sedina.pl (udostępnione fotografie pochodzą z prywatnych kolekcji Patryka Ladycy, Pawła Olendrzyńskiego, Andrzeja Makaruka – Antykwariat Pomorski).
Fotografie współczesne: Autor oraz Arkadiusz Kozaczuk.

Korekta: Krystyna Pawlikowska
Konsultacja historyczna: Paweł Knap
Projekt okładki: Szymon Jeż, Adrian Łaskarzewski
Fotografie i fotomontaż na okładce: Arkadiusz Kozaczuk
Opracowanie graficzne i skład: Adrian Łaskarzewski

ISBN 978-83-61805-35-9

Wydanie II (e-book) 2012, 
na podstawie wydania I, Szczecin 2009

Walkowska Wydawnictwo / JEŻ
ul. Falskiego 29/8, 70-733 Szczecin

www.walkowska.pl

Powieść ta jest fikcją. Zbieżność nazwisk postaci powieści z osobami żyjącymi bądź zmarłymi jest niezamierzona.

Wewnątrz każdego z nas są drzwi otwarte na cud.

Jonathan Carroll

Grudzień
01.

„Piękno rodzi się w bólu. Czasem w cierpieniu. Ten smutek jest jak ogień, który z brunatnej rudy wytapia srebrzystą stal”.

Przymknęła powieki. Słowa Kuby, kolegi z klasy z liceum, powróciły żałosnym echem. Kuba podkochiwał się w Darii, a w Kubie podkochiwała się Ilona. Już wtedy zauważyła, że niewiele spraw układa się prosto, wedle marzeń czy pragnień. Ile lat minęło od tamtego czasu? Dwadzieścia siedem?

Na głównym korytarzu szkoły przed gabinetem dyrektora zrobiła gwiazdę, podwójne salto i podwójny obrót w powietrzu; z radości, że to już koniec. Stłukła lampę wiszącą pod sufitem. Odłamki szkła rozcięły jej policzek, na szczęście niegroźnie, więc nie popsuły jej humoru. Nazywali ją Sreberko, bo wszędzie było jej pełno i nigdy nie rozdzielała włosa na czworo. Była lubiana, szczególnie przez kolegów. Uśmiechnięta, gotowa pomagać innym. Ktoś jej powiedział, że idealnie nadawałaby się na pielęgniarkę, lekarkę lub milicjantkę. Wtedy była jeszcze milicja. I ten ktoś wykrakał. Od dwudziestu lat łapała łobuzów, służąc w policji – rodzinna tradycja przejęta po ojcu i wujku.

Piękno rodzi się w bólu…Miała już dosyć. Męża. Przy nim zapomniała, czym jest piękno, ale dobrze się oswoiła z bólem psychicznym. Z rozkoszą utłukłaby drania gołymi rękami. Nie byłoby jej trudno, Krzysztof był wyjątkowo gamoniowaty, jeśli chodziło o fizyczną walkę wręcz. Na pewno nigdy się nie bił, nawet w młodości. Ona trzykrotnie się tłukła z chłopakami, bo brzydko mówili o jej koleżance. Jednemu złamała nos, drugiemu wybiła zęby…, dopiero ten trzeci jej przylał. Areną walki jej męża była sala sądowa, a jeszcze lepszym polem–strefa poza salą, kiedy dogadywał warunki ugody dla klientów. Nie miał moralności. Miał za to instynkt drapieżnego insekta zdolnego do krwiożerczej przebiegłości. Czym ją ujął? Co w nim widziała? Zaimponował intelektem, był dowcipny, elokwentny, zręcznie kręcił dziewczynami, a one to lubiły. Głupie ćmy. Była najgłupszą z nich, bo dała się poprowadzić do ołtarza. Kretynka…

Wyjęła broń z kabury, by upewnić się, że jest zabezpieczona. Sprawdziła komórkę, czy ma naładowaną baterię. I dokumenty oraz policyjną blachę potwierdzające, że jest funkcjonariuszem. Z sąsiedniego pokoju wyszedł jej mąż. Na ciemnym ekranie plazmowego telewizora zauważyła jego odbicie, jego wzrok. Krótkotrwałe, ale wymowne szacowanie jej wyglądu, nóg, bioder i reszty. Wciąż była atrakcyjna, przynajmniej raz w miesiącu dostawała jednoznaczne propozycje od kolegów z pracy lub nowo poznanych mężczyzn. To poprawiało jej humor, potwierdzało, że jeszcze nie jest stracona. Kobieta, bez względu na wiek, chce czuć męskie spojrzenia na sobie. Ona wciąż chciała. Ale pragnienie to nie dotyczyło spojrzenia męża.

– Zabierz ze mnie ten wzrok adwokata – rzekła z jawną niechęcią, zwracając się twarzą do Krzysztofa.

– Dlaczego określenie „adwokat” brzmi w twoich ustach jak obelga? – spytał rozczarowany.

– Ty mi to powiedz – minęła go obojętnie, rozsiewając zapach perfum. Z rozmysłem kupiła te, które lubił, aby go drażnić.

W samotności zjadła śniadanie i wypaliła papierosa nieodzownego przy kawie. Przerzuciła pobieżnie prasę dostarczoną z samego rana przez syna sąsiadów. Dominowały „igrzyska polityczne”.

– Nie będzie mnie do jutra, mam spotkanie w Poznaniu – Krzysztof stanął w progu jadalni i spojrzał na żonę.

– Pojutrze Wigilia. Gdzie zamierzasz ją spędzić? A właściwie powinnam spytać z kim?

– Myślałem, że spędzimy ją razem.

– Chyba żartujesz – żachnęła się, chowając naczynia do zmywarki. – Idę do mamy.

– To święta rodzinne…

– Nie należysz do mojej rodziny. Już nie należysz – rzuciła mu zdecydowane spojrzenie. – Nie dziw się, sam wybrałeś.

Spojrzał na zegarek. Bez słowa wycofał się do przedpokoju. Sięgnął do szafy po płaszcz.

– Skoro tak… nie czekaj na mnie z Wigilią. Wesołych świąt – wyszedł, zatrzaskując za sobą drzwi.

Nawet wychodząc, musiał ją zirytować, jakby nie mógł normalnie zamknąć drzwi. Od kilku tygodni odgrażał się, że wniesie pozew o rozwód. Już dawno powinien był to zrobić. Nie zamierzała mu przeszkadzać, ale to on musiał uczynić pierwszy ruch, przyznając się tym samym do osobistej porażki. Nie lubiła odpłacać złem, ale za wszystkie lata, kiedy ją maltretował psychicznie, miała ochotę się odgryźć.

Ciszę w mieszkaniu przerwał wysoki ton telefonu komórkowego.

– Teresa? – usłyszała po drugiej stronie głos Edzia, partnera z komendy. – Przejeżdżam niedaleko twojego domu. Wstąpić po ciebie?

– Co o tak wczesnej porze robisz na drugim końcu miasta? To nie twoja dzielnica.

– No wiesz… Spotkałem taką samotną marynarzową…

Chrząknęła wymownie.

– Cholera, zapomniałem, że z tobą się nie rozmawia o takich sprawach – urwał rozpoczęty wątek.

– Rozmawia, ale daj mi przynajmniej pięć minut oddechu. Sekundę temu wyszedł mój okupant.

– Wyzwolić cię? – roześmiał się.

– Siły wroga już opuściły moje terytorium – dostosowała się do żartu kolegi. – Czekam na dole.

Wyszła z mieszkania, kulturalnie zamykając drzwi.

02.

Zauważył ją na poboczu drogi. Stała obok samochodu, wymachując rękoma i błagając, aby przystanął. Zatrzymał się w odległości niespełna dwóch metrów od toyoty. Natychmiast podbiegła do niego z obawy, że rozmyśli się i odjedzie w ostatniej chwili.

– Proszę mi wybaczyć, że pana zatrzymuję, ale mój samochód… – urwała, spoglądając zdumiona na kierowcę. – Kuba?!

– Daria? – rozpoznał koleżankę z liceum.

– O Boże! Nie mogę uwierzyć, że to ty! – uradowana objęła go za szyję, kiedy wysiadł z nissana.

– Co się stało?

– Nie mam pojęcia – wzruszyła ramionami. – Jechał i nagle stanął.

Podeszli do toyoty Darii. Otworzył maskę silnika.

– Obawiam się, że ci nie pomogę. Wiem jedynie, gdzie wlewa się benzynę. Niedawno to odkryłem – dodał żartobliwie.

– Ja wiem, do której dziury leje się olej – uśmiechnęła się.

– Więc wiesz więcej niż ja – usiadł za kierownicą toyoty i przekręcił kluczyk w stacyjce. Usłyszał metaliczne pyknięcie. – Masz bezpieczniki?

– W domu. O, tak się je wdusza… – pokazała, co należy zrobić z bezpiecznikiem. – Pytasz mnie o coś, czego pewnie w życiu na oczy nie widziałam.

Ponownie pochylił się nad modułem pod maską, gdzie ukryto bezpieczniki.

– Mam takie – stwierdził, po czym poszedł do nissana i wrócił z małą skrzyneczką.

Wymienił przepalony bezpiecznik. Przekręcił kluczyk w stacyjce i toyota od razu odpaliła.

– Kuba, jesteś kochany! – ucałowała go w policzek. – Masz u mnie kawę.

– Co robisz na tym odludziu? – spojrzał na otaczający ich las, dając do zrozumienia, że miała dużo szczęścia, że tędy przejeżdżał.

– Jadę po choinkę. Pojutrze przecież Wigilia.

– To już nie sprzedają choinek w Szczecinie? Samowolne wycinanie ich w lesie jest karane…

Roześmiała się.

– Jadę do kuzyna, jest leśniczym. To taka nasza rodzinna tradycja. Od lat bierzemy choinki od niego; wcześniej braliśmy od jego ojca. Nigdy nie miałam innej choinki, tylko prosto z lasu, od wujka. Zawsze przyjeżdżałam z moim tatą. Byłam mała, kiedy zaczęłam z nim jeździć. W tym roku po raz pierwszy wybrałam się sama, bo tato trochę nie domaga, a tradycji musi się stać zadość.

– Dasz sobie radę?

– Dam – dotknęła ramienia Kuby. – Dziękuję za pomoc. Nawet nie wiesz, jak bardzo się cieszę, że cię spotkałam. Ile to już lat?

– Dwadzieścia…

– …dwadzieścia siedem – wyliczyła szybko. – Co robisz w święta?

– Jak duża będzie choinka? – spytał, spoglądając na samochód Darii.

– Normalna, do sufitu… A dlaczego pytasz?

– Jak ją zabierzesz?

– Na bagaż… – urwała. – Ale ze mnie trąba, nie założyłam relingów! – tupnęła nogą, zła na siebie.

– Daleko do tej leśniczówki?

– Jeszcze dziesięć kilometrów.

– No to prowadź, pojadę za tobą. Do mojego samochodu na pewno się zmieści.

Popatrzyła na masywnego terenowego nissana w kolorze ciemnej szarości.

– Pobrudzisz siedzenia…

– Są rozkładane. Prowadź.

03.

Szef był wściekły, zawalili robotę. Od dwóch miesięcy razem z wydziałem do spraw narkotyków przygotowywali kocioł, do którego miała wpaść gruba ryba. Zakładali, że może to być druga postać w organizacji, którą operacyjnie ochrzcili „Lothar”, od imienia gangstera z Hamburga, od którego wszystko się zaczęło.

Inspektor Warski mało nie wyszedł z siebie, rzucając słowa pełne przekleństw. Na co dzień w kontaktach z podwładnymi niezmiernie rzadko używał „łaciny”, w zasadzie prawie wcale jej nie używał. Musieli mu podpaść na wszystkich możliwych płaszczyznach, aby wprawić go we wściekłość… jak dzisiaj.

– A gdzie wczoraj pani była, pani nadkomisarz Barbacka? – wzrok Warskiego padł wreszcie na Teresę, przetoczywszy się wcześniej po wszystkich. Już tylko ona mu pozostała bez połajania.

Zdziwiła się, że skupił gniew na niej, bo nie była powiązana z zawaloną akcją. Chciała mu odpowiedzieć na odczepnego, że zasiedziała się u kosmetyczki, ale czerwona jak u indora twarz szefa zadziałała niczym lampka ostrzegawcza: „uwaga, nie drażnić smoka, bo pożre!”.

– Miałam wolne. Pan inspektor o tym wie – odparła grzecznie, posłusznie, z zachowaniem oficjalnej formy, z poszanowaniem hierarchii.

– A szkoda, bo może doświadczenie pani nadkomisarz uratowałoby dupy tych partaczy! – powiódł ręką po grupie policjantów odpowiedzialnych za fiasko operacji.

Przemilczała uwagę Warskiego. Nie lubiła, kiedy wyciągano jej zasługi na szerokie forum, szczególnie w takich chwilach jak ta. Odbierała to jako psucie atmosfery w zespole; jednych przeciwstawiano drugim. W ciągu ostatnich miesięcy, od kiedy u władzy zmieniła się opcja polityczna, metoda stawiania jednych przeciw drugim przybrała cechy obowiązującej normy. Wierzyła, że Warski mimo wszystko jej nie uległ, a jego odzywka była jedynie uzewnętrznieniem silnego gniewu. Należała do starych – już dawno proponowano jej awans i dobrą pracę za biurkiem. Odmówiła. Naciskano na nią, a ona z uporem odmawiała. „Sama usiądę za biurkiem, jeśli nie zrobię pełnej ścieżki” – mawiała przy każdej próbie przeniesienia jej do papierkowej roboty. Ścieżką była akrobatyka: gwiazda, podwójne salto i przynajmniej jeden obrót w powietrzu. Podziwiano ją z tego powodu – niezwykłego wygimnastykowania mimo czterdziestu sześciu lat. Na strzelnicy też niewielu dotrzymywało jej pola.

Odprawa dobiegła końca. Warski zniknął za drzwiami gabinetu. Teresa wyjęła papierosa i zaciągnęła się dymem. Reszta funkcjonariuszy rozeszła się do zajęć, została tylko Beata.

– Gdzie spędzasz Wigilię? – spytała, dosiadając się do stolika Teresy.

– U mamy. Przyjeżdża mój brat z rodziną. Będzie fajnie – nadrabiała miną.

– A Krzysztof?

– Już mi zobojętniał – wzruszyła ramionami. – Przez tyle lat upokarzał mnie psychicznie, a ja głupia walczyłam o jego uczucie. Ale skończyło się. Niech sobie idzie do tej swojej… – uśmiechnęła się z politowaniem. – Nawet nie wiem, jak ma na imię ta jego kochanka.

– Faceci to dranie, zawsze zdradzali. Wiem to najlepiej, bo zdradzają ze mną – rzekła Beata.

Teresa wstała z miejsca i wygasiła papierosa w popielniczce.

– Wpadniesz do mnie dzisiaj wieczorem? – spytała koleżankę. – Jestem sama, wypijemy Krzysztofowi jego ulubione wino, to najdroższe.

– Z rozkoszą.

Fontanna z Amfitrytą (Felderhoffbrunnen)

04.

Zmierzchało, gdy dojechali pod dom Darii. Mieszkała na Warszewie w jednorodzinnym domu, w nowej zabudowie szeregowej.

Kuba wniósł choinkę do środka, do salonu.

– Będziesz potrafiła ją osadzić w stojaku? – spytał.

– Robię to od lat – uśmiechając się, pokazała dwa rzędy śnieżnobiałych zębów. Upływ czasu nie odebrał świeżości jej urodzie. Wciąż mogła się podobać. Na pewno podobała się mężczyznom. – Co robisz w święta? Może spotkalibyśmy się w drugi dzień? – zaproponowała.

– Przyjechałem do siostry. Nie wiem, co zaplanowała.

– Sam? Masz rodzinę?

– Jestem sam.

– Popatrz, jak niewiele o sobie wiemy… A kiedyś spotykaliśmy się codziennie i wiedzieliśmy o sobie wszystko.

– Kiedyś…

– Ja się rozwiodłam – zrobiła ruch ręką, wskazując na mieszkanie, jakby się tłumaczyła, dlaczego jest sama. – Mam córkę, Klaudię, ma dwadzieścia jeden lat. Studiuje prawo w Poznaniu. Przyjedzie dzisiaj wieczorem.

– Będziesz miała rodzinne święta.

– Jak zawsze – uśmiech dodawał jej uroku. – Powiedziałeś, że przyjechałeś do siostry… Nie mieszkasz w Szczecinie?

– Nie. Mieszkam w Warszawie.

– Od dawna?

– Od piętnastu lat.

– My naprawdę o sobie nic nie wiemy. Więc jak, spotkamy się? Jestem ci winna kawę. Wybawiłeś mnie z podwójnej opresji: zepsuty samochód i transport choinki.

– Zobaczę – wręczył Darii wizytówkę.

Było na niej jego imię i nazwisko, numer telefonu komórkowego i adres poczty elektronicznej.

– Jakub Genza… Tylko tyle? Nie dyrektor, nie prezes? – spytała żartobliwie.

– Nie.

– Ja nie mam przy sobie wizytówki, ale dam ci numer do siebie na… – wyjęła z torebki zdjęcie i zapisała na odwrocie dwa numery, stacjonarny i komórkowy. – Zostało mi jedno, bo wyrabiałam nowy dowód osobisty. Przynajmniej będziesz wiedział, do kogo są te numery.

– Oryginalnie.

– Widzisz, wizytówka lepsza od twojej.

– Zadzwonię.

– Będę czekała.

Podali sobie ręce na pożegnanie.

– Cieszę się, że cię spotkałam. Chciałabym ci życzyć czegoś niebanalnego, ale tak mało wiem o tobie…

– Wystarczy, że dobrze mi życzysz. Doceniam to.

– To był miły dzień.

– Jeszcze się nie skończył. Najprzyjemniejsza chwila przed tobą, przyjeżdża twoja córka.

Musiał pojechać w to miejsce, które pokochał w Szczecinie bardziej niż wszystkie inne, do parku Kasprowicza, do amfiteatru. Zadzwonił do siostry, że trochę się spóźni. Rozumiała go najlepiej. Wiedziała, jak bardzo tęsknił za ukochanym miastem. Przynajmniej zaczął częściej przyjeżdżać. „Wrócisz?”–spytała go któregoś razu. „Tam już nic mnie nie trzyma…, może”–odparł, dając jej nadzieję, że znów będzie go miała blisko siebie.

Zatrzymał samochód na ulicy Wyspiańskiego. Zapamiętanym z młodości skrótem pomiędzy posesjami wszedł do parku od strony basenu przeciwpożarowego. Było wilgotno, typowo po szczecińsku. Nawet za tym tęsknił, za aurą miasta – wietrzną, mglistą, wilgotną.

Mazowsze miało klimat kontynentalny. Nie lubił Mazowsza, płaskiego krajobrazu i tłoku na drogach. Samochodów pędzących do Warszawy jak mrówki do mrowiska. Szczytem komunikacyjnego warszawskiego zatwardzenia był Raszyn, rozjeżdżany w ciągu jednego dnia przez dziesiątki tysięcy samochodów z całej Polski. Komunikacyjna porażka.

Przy basenie przeciwpożarowym minął w lekkim oddaleniu dwie szare postaci; niespiesznie wracały do domu. Alejką doszedł do amfiteatru. Wokoło było pusto i cicho. Usiadł na ławce w najwyższym rzędzie, na wprost estrady. Wielki łuk z betonu wznoszący się wysoko nad sceną odcinał się jasną barwą od ciemnego tła parku. Przymknął powieki i wrócił wspomnieniami do cudownych chwil z przeszłości. Pośród tych wspomnień były też chwile spędzone z Darią. Spotkanie na drodze obudziło w nim tamte wspomnienia. Wtedy wiele dla niego znaczyła. Może powinien skorzystać z jej zaproszenia?

Spojrzał na zegarek, dochodziła siedemnasta. Najkrótsze dni w roku, od świąt zacznie dnia przybywać. Po raz ostatni skierował wzrok na scenę amfiteatru. Znów minął szarą, bezkształtną postać, która dokądś się spieszyła. Ludzie zatopieni w jesiennej szarówce. Latem o tej porze park tętnił życiem i był kolorowy, a on młodzieńczo zakochany. Kolejne wspomnienia z liceum…

Skręcił w stronę basenu przeciwpożarowego. Po lewej stronie na resztkach zeschłych liści leżała postać. Kuba pochylił się nad nią.

– Proszę pana – poruszył leżącego lekko za ramię. – Proszę pana! – uczynił to nieco mocniej.

Mężczyzna nie dawał oznak życia. Kuba przyłożył mu trzy palce do tętnicy szyjnej, ale nie wyczuł charakterystycznego pulsowania. Zadzwonił po pogotowie ratunkowe. Przyjechali bardzo szybko. Zespół karetki reanimacyjnej dokonał oględzin mężczyzny. Stwierdził zgon.

– Powiadomiliśmy policję. Powinien pan na nich zaczekać, mogą mieć pytania – rzekł lekarz do Kuby.

Pierwszy przyjechał radiowóz interwencyjny. Policjanci wylegitymowali Kubę i zebrali informacje o zdarzeniu – w jakich okolicznościach i o której godzinie znalazł denata. Na koniec spisali jego dane. Już chcieli zezwolić mu na odejście, gdy niespodziewanie przy basenie pojawiły się dwie funkcjonariuszki policji z komendy miasta. Były po cywilnemu, jedna z nich wydawała się Kubie znajoma.

– Sreberko? – spytał niepewnie, wpatrując się w tę atrakcyjniejszą szatynkę z krótko obciętymi włosami.

– Kuba? – na ustach Teresy rozlał się szeroki uśmiech. – Mój Boże, już dawno nikt mnie tak nie nazwał! – objęła kolegę za szyję, witając się z nim serdecznie. – To moja koleżanka, pracujemy razem – wskazała na towarzyszącą jej Beatę.

– Podkomisarz Lewicka.

– Co tu robisz? – spytała Kubę, wskazując jednocześnie na zwłoki.

– Chyba znalazłem się w niewłaściwym miejscu o niewłaściwej porze.

– To ty znalazłeś denata? – wzięła od mundurowego policjanta dokument sprawy i przejrzała pospiesznie. – Nie mogłeś gdzie indziej się wybrać na spacer, tylko tu? Będziemy teraz ciągać cię po komisariatach… – żartowała, uśmiechając się.

– Powiedziałem już wszystko – głową wskazał na spisane zeznanie. – Nawet tobie niczego więcej nie powiem.

– Nie znasz moich metod przesłuchania… Nie tacy twardziele pękali przy mnie, prawda, Beti?

Podkomisarz Lewicka, robiąc przesadnie poważną minę, potwierdziła słowa koleżanki. Oddając dokumenty, Teresa poleciła mundurowym zająć się zwłokami.

– Co robisz dzisiaj wieczorem? – wypaliła, celując palcem prosto w pierś Kuby. – Strasznie się cieszę, że cię spotkałam. Nie możemy tak tego zostawić. Musimy pogadać. Jedziemy do mnie na lampkę wina… Zabieramy cię ze sobą! – zadecydowała.

– Chętnie, ale innym razem. Siostra czeka na mnie, jestem już spóźniony.

– Cholera! Nie rób mi tego… A może go aresztujemy? – szukała potwierdzenia u podkomisarz Lewickiej.

– Niezły pomysł. Oskarżymy pana o… morderstwo.

– Świetnie, jesteś aresztowany! Motyw zabójstwa wydobędziemy z ciebie u mnie w domu.

Śmiali się we troje. Kuba wyjął wizytówkę i wręczył ją Teresie.

– Nie uwierzysz, ale dzisiaj daję ją drugiej osobie z naszej klasy.

– Komu jeszcze dałeś?

– Darii. Spotkałem ją przypadkiem na drodze.

– W życiu nie istnieją przypadki…

– …tylko przeznaczenie – dokończył za Teresę.

– Pamiętasz, kto tak mawiał? – spytała.

– Romek.

– Dlatego musimy się spotkać – położyła koledze otwartą dłoń na piersi. – Koniecznie. Wiesz, nawet myślałam o tobie dziś rano. Chyba ściągnęłam cię myślami.

Rozeszli się, obiecując, że skontaktują się po świętach.

– Nie chwaliłaś się nigdy, że masz takich przystojnych kolegów – rzekła Beata, kiedy wsiadały do samochodu.

– Nie miałam u niego szans. Był po uszy zakochany w tej Darii, o której wspominał. Zresztą ja wtedy też na niego nie zwracałam uwagi – przyznała.

– Błąd, dzisiaj miałabyś inne życie. Widziałaś, jaką furą jeździ?

– Jak nic, upiję się w trupa – przekręciła kluczyk w stacyjce. – No, niezupełnie – myślami nawiązała do zdarzenia sprzed chwili. – Ale na pewno zdemolujemy zapasy alkoholu mojego męża i… ani jednego kieliszka nie wypijemy za jego zdrowie.

05.

Zadzwonił wieczorem pierwszego dnia świąt. Umówili się na następny dzień, na popołudnie. Przyjechał przed siedemnastą. Przywiózł Darii pachnącą świecę w szklanym kaganku.

– Skąd wiedziałeś, że lubię świeczki?

– Podpatrzyłem – spojrzeniem wskazał na salon, gdzie stało kilkanaście różnokolorowych świec.

Ustrojona w wielobarwne bombki i anielskie włosy choinka nadawała pomieszczeniu bożonarodzeniowy klimat.

Poznał córkę Darii, Klaudię. Wychodziła do koleżanki, gdy mijali się w przedsionku salonu. Wysoka blondynka z długimi włosami, o wyrazistych rysach, niepodobna do matki, niewysokiej brunetki, o słodkiej buzi i urodzie rozmarzonej nastolatki. Czas obchodził się z Darią nadzwyczaj miłosiernie, wyglądała o dziesięć lat młodziej, niż miała w istocie.

– Jest podobna do ojca – zauważyła, prowadząc Kubę w głąb salonu. – Zewnętrznie, bo charakter ma po mnie. Wiesz, co sobie wczoraj uświadomiłam? Że nasze dzieci dziś mają więcej lat niż my w czasach liceum. Masz dzieci?

– Nie.

– Przepraszam, że pytam, ale być samotnym nie oznacza od razu… – uśmiechnęła się.

– Nie oznacza – odpowiedział jej krótkim uśmiechem.

– Widujesz się czasami z ludźmi? – miała na myśli kolegów i koleżanki z klasy.

– Do przedwczoraj nie miałem okazji.

Opowiedział w skrócie o niezwykłym spotkaniu z Teresą Barbacką.

– Kiedyś spotkałam Iwonę i Wieśka. Wiesz, że są małżeństwem? Mają córkę, Magdę, rówieśnicę Klaudii.

– Klasowe małżeństwo z takim stażem, a dla mnie to nowość.

– Jest jeszcze jedno małżeństwo, Halina i Sławek też się pobrali.

– To akurat było do przewidzenia. Chodzili ze sobą.

– O Arturze zapewne wiesz, bo nie sposób go nie zauważać, choćby w telewizji.

– Nie sposób, jest posłem. Zawsze pchał się na afisz. To też było do przewidzenia, jak i to, że dla kariery będzie zmieniał przyjaciół. On chyba był już w trzech partiach.

– Czterech – sprostowała. – Wpierw w ZChN-ie, potem w AWS-ie, później przez chwilę w PO, a teraz jest w Samoobronie.

– Wreszcie znalazł miejsce dla siebie…

– Po głosie wnioskuję, że nie przepadasz za nim.

– Nie zmienił się, był irytujący i przemądrzały. Jako poseł jeszcze się rozwinął.

– W liceum nigdy nie byłeś uszczypliwy.

– Najwidoczniej dopadło mnie to z wiekiem.

Nalała mu kawy do filiżanki.

– Z mlekiem? – spytała.

– Chętnie – przystał.

– Nie pytasz, co u mnie, co robię?

– Sama mi powiesz.

– Racja, po to przecież się spotkaliśmy.

– Więc czym się zajmujesz?

– Jestem właścicielką salonu kosmetycznego. Skończyłam prawo administracyjne, ale po odejściu Kamila, mego męża, musiałam się zająć czymś bardziej dochodowym. Miałam na głowie małą Klaudię, spłatę kredytu na dom, no i życie. Skończyłam kurs kosmetyczny, bo ktoś mi zasugerował, że to się bardziej opłaca. Początkowo nie miałam kokosów, ale pracując u koleżanki, zdobyłam doświadczenie. Rodzice pożyczyli mi pieniądze i otworzyłam własny salon.

– Teraz pewnie już się opłaca?

– Teraz już tak. A co się działo w twoim życiu?

– Parę miesięcy po maturze wyjechałem do Anglii, do wujka mojego ojca. Pojechałem do pracy. Tam zastał mnie stan wojenny. Do Polski wróciłem w 1990 roku. To było nowe otwarcie, nowe wyzwanie. Razem z przyjacielem założyliśmy firmę reklamową, byliśmy pionierami na polskim rynku. Z Anglii przywiozłem praktyczne doświadczenie i solidne wykształcenie. Osiągnąłem sukces…

– Ale? – wyczuła, że to nie koniec.

– Od dwóch lat już nie jestem w reklamie. Sprzedałem udziały w firmie.

– Czym się zajmujesz dzisiaj?

– Chyba szukam nowego początku… – rzekł z lekką zadumą po chwili milczenia.

– A… rodzina? – zawahała się, jakby nie do końca pewna, czy może go o to spytać.

Pokręcił głową.

– Pamiętasz z liceum taką przerwę między lekcjami, chyba krótko przed maturą. Spytałeś nas, dziewczyn, czy przyszłybyśmy do ciebie do spowiedzi, gdybyś był księdzem?

– Pamiętam. Prawie wszystkie w jednej chwili krzyknęłyście, że nie, że nigdy w życiu.

– Ja bym przyszła…

– Więc przyszłybyście wszystkie. Jesteś ostatnia, która mi to mówi.

– Chcesz mi powiedzieć, że pozostałe dziewczyny oznajmiły ci to już wcześniej? – była zaskoczona.

– Przychodziły do mnie przez tydzień w tajemnicy przed resztą. Każda się zwierzała, że chętnie by przyszła, gdybym był księdzem.

– Skąd to pytanie?

– Wtedy myślałem o pójściu do seminarium.

– Żartujesz! – była zdumiona.

– Nie.

– Boże! – nie mogła ochłonąć. – Szokujesz mnie po tylu latach! W życiu bym nie pomyślała, że… Zwłaszcza po tym, co mi powiedziałeś… No wiesz – wstała z fotela i przeszła się krótko po salonie. – W ogóle cię nie znałam, nawet wtedy – powiedziała ze smutkiem w głosie.

– Co to by zmieniło, gdybyś wiedziała?

– Kuba… – podeszła do kolegi. – Wiesz… przyśniłeś mi się miesiąc temu. Ja rzadko miewam sny. A ten był tak sugestywny, jakby rzeczywisty. Kiedy cię zobaczyłam na drodze, nie mogłam uwierzyć, że to ty. Jakby sen wciąż trwał… Myślałam o tobie, o tym, co mi kiedyś powiedziałeś.

– To przeszłość…

– Nie dla mnie. Ona wróciła.

– Za sprawą snu?

– Nie. Myślałam o tobie wcześniej. Zadawałam sobie pytanie, dlaczego tak wobec ciebie postąpiłam.

– Nad czym tu się zastanawiać, nie kochałaś mnie.

– Nie znałam cię.

– Nie chciałaś mnie poznać.

– To prawda – przyznała ze skruchą. – Mądrzejemy z upływem lat. Szukałam księcia z bajki: musiał być wysoki, przystojny, dowcipny i… mieć książeczkę mieszkaniową – skończyła z sarkazmem. – Szukałam oczami, nie sercem.

– Dlaczego mi to mówisz?

– Jak często bawiliśmy się razem, wyjeżdżaliśmy nad morze, chodziliśmy na prywatki?

– Często.

– Byłeś moim dyżurnym partnerem. Zawsze miałeś dla mnie czas, nigdy nie powiedziałeś „nie”. O niektórych moich tajemnicach wiedziałeś więcej niż moje przyjaciółki. Miałeś prawo myśleć, że ja…

– Daria, to przeszłość. Nie warto wracać, niczego nie zmienisz.

– A ja nigdy tak naprawdę cię nie poznałam, choć miałam cię na wyciągnięcie ręki. Dlaczego? – spoglądała pytająco na kolegę.

Zapanowało milczenie.

– Bo ty nigdy niczego o sobie nie mówiłeś! – wyrzuciła mu w twarz, unosząc nieznacznie głos.

– Naprawdę chcesz rozmawiać właśnie o tym? Po to mnie zaprosiłaś do siebie po tylu latach?

– Nie. Nie wiem… Może… Zbudziłeś we mnie tyle emocji, tyle wspomnień. Nawet moja mama zauważyła podczas Wigilii, że jestem nieobecna myślami. Okłamałam ją, że pobolewa mnie głowa. A potem powiedziałam jej, że spotkałam cię na drodze, że pomogłeś mi z samochodem i choinką… Mama wysłuchała tego, a na koniec stwierdziła, że mówię o tobie za dużo, że to ty jesteś powodem mojego bólu głowy… Pamiętasz moich rodziców?

– Pamiętam.

– Nie pomyśl sobie, że chcę się usprawiedliwiać za przeszłość. Niczego nie zmienię, jak zauważyłeś, ale chcę o tym porozmawiać.

– Po co?

– By dać sobie szansę i móc cię poznać – odpowiedziała półszeptem. – Czuję upływ lat. Mam świadomość, że rzeczy piękne, radosne i beztroskie są już poza mną. Stałam się sentymentalna, szybko i często się wzruszam. Melodia sprzed lat w ułamku sekundy przenosi mnie w przeszłość. Wtedy przez moment jest mi przyjemnie. A po chwili wypełnia mnie smutek. Wpadam w dołek. Wiele bym dała, aby móc na jeden dzień cofnąć się do czasów młodości, dużo bym zmieniła. Milczysz… – zauważyła. – Nie miewasz podobnych myśli?

– Nie.

– Nie wierzę ci – pokręciła głową.

– Dla mnie najdalsza przeszłość to… czerwiec tego roku – odparł, nie spuszczając z niej wzroku.

– Co się wydarzyło w czerwcu tego roku?

– Nic – wzruszył ramionami.

– To dlaczego mówisz mi o czerwcu?

– Równie dobrze mógłbym powiedzieć „maj”. Ja nie patrzę wstecz. Przestałem.

Dopiła kawę. Wyszła do kuchni i wróciła z tacą z ciastem.

– Pięknie pachnie – zauważył.

– Wypieki mojej mamy.

– Pamiętam bułki z jagodami, robiła je zawsze w sobotę.

– Naprawdę? – było jej przyjemnie, że pamiętał.

– Odprowadzałem cię do domu, a twoja mama częstowała mnie jagodzianką.

– Niosłeś moją torbę z książkami. Mówiłeś mi, że nie powinnam dźwigać, bo jedno ramie będę miała niżej i wtedy żaden chłopak mnie nie zechce. Spójrz – stanęła wyprostowana. – Prawe ramię mam niżej.

– Widać, na studiach nie miałaś nikogo, kto nosiłby za ciebie torbę.

– Napijesz się jeszcze kawy? – spytała.

– Napiłbym się wina.

– Nie przyjechałeś samochodem?

– Przyjechałem taksówką.

– Oczywiście – podeszła do barku z alkoholem. – Otworzysz?

Wziął od Darii butelkę czerwonego wytrawnego torre muga, rocznik 1998.

– Sama kupowałaś?

– Dostałam w prezencie od znajomego.

– Bliski znajomy?

– Dosyć. Dlaczego pytasz?

– Znasz się na winach?

– Wcale. Nie używa się ich do maseczek kosmetycznych – dodała z przekąsem. – Dlaczego pytasz?

– To nie jest byle jakie wino, ale hiszpańskie z regionu Rioja. Jak na nasze warunki, dosyć drogie. Ten, kto ci je ofiarował, dobrze o tym wiedział. To wino jako prezent jest jak naręcze czerwonych róż.

– Źle trafił, nie poznałam się. Mógł przynieść róże. Ale ty się poznałeś.

– Taką miałem pracę.

– Picie wina?

Wyczuł w jej głosie niewinną zaczepkę.

– Przy okazji.

– Przy okazji… – zawiesiła głos, zachęcając do kontynuowania.

– …rozmów biznesowych. Z czasem zaczyna się rozróżniać, co dobre, a co nie. Zapamiętuje się marki, zaczyna się żyć według wymiaru, pilnując, aby nieopatrznie nie zejść poniżej określonego poziomu.

– Określonego przez kogo?

– Przez podobnych do mnie.

– Wyczuwam ironię…

– Dobrze wyczuwasz.

– Nie lubisz tego, co robiłeś? – zgadywała.

– To sztuczny świat, pełen próżności, w którym sprzedaje się iluzję. Ludzie kochają iluzję, dlatego płacą za nią grube miliony. Myślę, że tak właśnie wygląda przedsionek piekła. W piekle nie ma kotłów i bulgoczącej smoły. Piekło jest w duszy, do której sami wlewamy czarną maź. A diabły chodzą w drogich garniturach i piją drogie wina… Minęło wiele lat, zanim to zrozumiałem.

– Duszą niespełnionego księdza? – upiła łyk wina z kieliszka. – Rzeczywiście jest pyszne. Więc mówisz, że jest drogie?

– Butelka kosztuje ponad trzysta złotych.

– Raz w życiu kupiłam wino za siedemdziesiąt złotych… i wydawało mi się, że strasznie zaszalałam. Naręcze czerwonych róż… – zamyśliła się na głos, odwołując się do porównania Kuby. – To pasowałoby do niego, do tego znajomego, od którego dostałam wino – wyjaśniła szybko. – Zawsze go podejrzewałam, że podkochuje się we mnie – uśmiechnęła się niewinnie.

– Podejrzewałaś?

– Myślisz, że miał to wypisane na czole?

– Myślę, że miał. Mężczyźni nie są skomplikowani, łatwo ich rozszyfrować.

– Ty nie miałeś napisane, niczego nie widziałam.

– Dlaczego rozstałaś się z mężem? – zmienił temat.

– To on rozstał się ze mną. Był taki, jakiego sobie wymarzyłam w liceum: wysoki, przystojny, dowcipny…

– …książę z bajki z książeczką mieszkaniową? – po raz pierwszy pozwolił sobie na delikatną uszczypliwość.

– Był biseksem. Zostawił mnie dla Grześka.

– Jakiego Grześka?! – zamurowało go.

– Z naszej klasy.

– Zielińskiego?!

– Nie wiedziałeś, że Grzesiek jest homo?

– Nie.

– Połowa klasy o tym wiedziała.

– Widać należałem do tej gorzej poinformowanej… Niby skąd miałem wiedzieć, nigdy nie składał mi propozycji.

– Romkowi złożył.

– Mówisz poważnie?

– Byli na jakimś obozie harcerskim w Bieszczadach, wtedy uderzył do Romka.

– Nie chwalił się.

– Roman? Chwalił, ale nie przed wszystkimi. Powiedział Bogdanowi, Krzyśkowi i Mirkowi. Dziwne, że tobie nie powiedział, wydawało mi się, że stanowiliście paczkę.

– Jak twój mąż poznał Grześka?

– Przeze mnie, idiotkę. Ale wtedy jeszcze nie wiedziałam, że Kamil jest biseksem.

– Kiedy się dowiedziałaś?

Wypiła pół kieliszka jednym haustem.

– Gdy przyłapałam ich w łóżku – jej ciałem wstrząsnął lekki dreszcz. – Nalej mi jeszcze – podsunęła pusty kieliszek.

– Wybacz, chyba ruszyłem bolesny temat…

– Wtedy był potwornie bolesny, a dzisiaj jest już tylko niesmaczny.

– Nie wiedziałem. Przepraszam.

– Za co przepraszasz? Że miałam męża ciotę? Sama tego chciałam, mogłam wybrać lepiej – stuknęła kieliszkiem o kieliszek Kuby. – Po to się spotkaliśmy, aby sobie pogadać o nas. Ale ty nie chcesz mówić o sobie – zauważyła.

– Chyba nigdy nie potrafiłem, nie czułem potrzeby.

– Powiem ci, dlaczego potrafiłybyśmy przyjść do ciebie do spowiedzi. Bo umiałeś trzymać język za zębami. Dziewczyny z klasy to wiedziały. Szanowałyśmy cię za to. Spośród wszystkich chłopaków ciebie darzyłyśmy największym zaufaniem. Cholernie cię lubiłyśmy, wszystkie.

– Nie dałem powodu…

– Nie dałeś? – żachnęła się. – Już zapomniałeś, kto towarzyszył Ilonie u ginekologa, kiedy poszła usunąć ciążę? Zadzwoniła do ciebie, bo bała się jechać sama. Byłeś przy niej przez cały czas, opiekowałeś się nią. Zabrałeś ją potem do domu ciotki, która wyjechała do sanatorium, bo nie chciałeś, aby rodzice Ilony widzieli ją zaraz po zabiegu. Powiedziałeś im, że zabierasz ją na prywatkę do kuzyna. Myślałeś, że nikt o tym nie wiedział?

– Na pewno nie ode mnie.

– Oczywiście, że nie od ciebie. To Ilona opowiedziała nam o wszystkim. Ale nie powiedziała, kto był ojcem dziecka. Ty wiesz, tobie powiedziała. Kto nim był?

– Spytaj Ilonę.

– Kuba, minęło ponad ćwierć wieku. Jakie to teraz ma znaczenie?

– Chodzi o zaufanie.

Przypatrywała mu się.

– Czy to prawda, że ty i Lidka?

– Nic z tego nie wyszło. Nie było między nami chemii, jak mawia się teraz.

– Spotkałam Lidkę w zeszłym roku. Ma trójkę dzieci, marynarzowa… Pamiętasz nasze marzenia z „Zamkowej”? – wspomniała ostatnie po balu maturalnym spotkanie klasowe w lokalu w Zamku Książąt Pomorskich. – Lidka chciała być naukowcem. Była rewelacyjna z chemii, a skończyła jako żona przy mężu i matka przy dzieciach.

– Przynajmniej w jej małżeństwie jest… chemia – uśmiechnął się.

– Tylko Roman osiągnął, co sobie wymarzył. Jest wykładowcą na uniwersytecie. W marcu obronił habilitację. Za parę lat będzie profesorem.

– Jest historykiem?

– Początkowo był, teraz jest politologiem. Czasami pokazują go w telewizji. Nie mogłeś widzieć, bo występuje tylko w naszej, regionalnej. Prawdziwą klasę pokazał podczas debaty przedwyborczej. Obnażył wtedy prawdziwą naturę Artura i pokazał, że jest koniunkturalistą i brak mu kompetencji. A głupi ludzie i tak wybrali Artura na posła. Mógł się Roman nie trudzić.

– Pamiętam, że Artur chciał być pisarzem.

– Podobnie jak Wojtek. Pamiętasz Wojtka? Nie żyje. Dostał wylewu. Umarł we śnie.

– Wojtek nie żyje? – był zaskoczony.

– On realizował marzenia. Zostawił kilka powieści i dwa tomiki wierszy. Chciał wydać książki, dwie nawet wysłał do wydawnictwa… Zmarł tak młodo.

– Kiedy to się stało?

– Byłeś za granicą – podeszła do komody i wyjęła z szuflady zeszyt. Otworzyła go mniej więcej w połowie. – Mam coś od niego. Jakiś miesiąc po maturze przyszedł do mnie, do domu. Był przygnębiony, nie wyszło mu z dziewczyną. Szukał pocieszenia. Gadaliśmy do późna w nocy. Następnego dnia znalazłam w zeszycie jego zapiski. Musiał napisać, kiedy wyszłam do kuchni zrobić kanapki.

A teraz stop! Świat przymyka powieki. Na arenie świadomości gasną światła. Wkracza czarodziej ułudy, demaskator marzeń. Nocny dyżur zaczyna podświadomość piętnująca nasze sny zakazaną myślą. Przewracając się na drugi bok, przygniatamy ogon psotnikowi wpisującemu w nasz nocny film drobne świństewka. Serce spowalnia i gaśnie oddech–to dusza, która ćwiczy się przed wykonaniem desantu w nieśmiertelność w przyszłości.
Nagle czarodziej ułudy wyciąga nas na środek areny. Boimy się. Nasz krzyk nie może nas zbudzić. Szamoczemy się ze złem, które z nas wypełzło. Uciekamy przed nim w zaułek snu, ale zbudzony potwór za każdym razem nas odnajduje.
Zrywamy się z zastygłym krzykiem. Przerażeni spoglądamy w ciemność, która wciąż nam się jawi jako peleryna czarnoksiężnika. To tylko noc. Świt jeszcze nie podniósł powiek. Nocną ciszę wypełnia donośny stukot–nasze serce dodaje nam otuchy, uspokaja, że wciąż jest przy nas. Ludziach bez serca.

– Wojtek spoglądał na świat innymi oczami. Widział, że nie jesteśmy ugłaskani, jak nam się zdawało.

– Dlaczego zostawił to tobie?

– Spytałam go, ale nie pamiętał, aby cokolwiek napisał w moim zeszycie. Myślę, że on wpadał w takie transy… odlatywał jak po narkotykach.

– Brał?

– Nie, na pewno nie. Może tętniak tak na niego wpływał? – zamyśliła się. – Wracając do naszych marzeń, moim marzeniem było zostać szczęśliwą żoną i szczęśliwą matką. Podobnie jak Teresy. Siedziałyśmy w „Zamkowej” obok siebie i miałyśmy dokładnie takie samo marzenie. Banalne. Nawet ono nam nie wyszło. Teresa też ma przegrane małżeństwo. Ale ona nie ma dzieci.

– Spotykasz się z Teresą?

– Prowadzę salon kosmetyczny, przychodzą do mnie różne klientki. Świat wcale nie jest taki duży, jak nam się zdaje. Po czasie dowiedziałam się, że niektóre moje klientki i ja mamy wspólnych znajomych. Jestem więc osobą dobrze poinformowaną. Kiedyś kobiety chodziły pogadać do magla, dzisiaj chodzą do kosmetyczki. Ale to wciąż ta sama plotkarnia.

Uśmiechem skwitował jej uwagę.

– Młodość jest pełna kolorowych planów na przyszłość i jest ufna, wręcz zadufana. Kiedy zaczynają się psuć nasze ciała, psują się też nasze marzenia. Nie mogę sobie przypomnieć, o czym ty marzyłeś. Pamiętam, że Bogdan zapisywał te nasze marzenia na serwetkach. Mówił, że roześle je po upływie dziesięciu lat, abyśmy mogli je sobie porównać z rzeczywistością… – umilkła. – Ty jeden wtedy nie powiedziałeś, o czym marzyłeś! – przypomniała sobie, wytykając to Kubie. – Nigdy o sobie niczego nie mówiłeś! Byłeś jak… – szukała słów – jak studnia!

– Może nie miałem marzeń?

– Przestań. Każdy je ma. Zawsze.

– Bogdan przesłał marzenia, jak obiecał?

– Nie. Pewnie już dawno temu wyrzucił serwetki do śmieci. Nic nie zostało z naszych marzeń. Myślisz, że to byłby dobry pomysł spotkać się całą klasą po latach?

– Bo ja wiem? – wzruszył ramionami.

– A chciałbyś?

– Po co?

– Dla wspomnień, Kuba.

– Już ci powiedziałem, ja nie wspominam.

– Gdzie się podział ten czuły i wrażliwy chłopak, jakiego pamiętam sprzed lat? – oczy Darii wyrażały gorycz. – Chwilami odnoszę wrażenie, że stałeś się… zimny i cyniczny. Czy ten przedsionek piekła zmienił cię aż do tego stopnia?

– Byłem dalej, Daria – wstał z fotela i odstawił kieliszek na stolik. – Byłem na dnie samego piekła – wolnym krokiem ruszył do wyjścia.

– Kuba! – złapała go za łokieć, zatrzymując. – Wybacz.

Po raz pierwszy dostrzegła w jego oczach emocje. Ból. Ogromny.

– Jeśli wyjdziesz, będą to moje najfatalniejsze święta od wielu lat. Jeśli zostaniesz…

Był od niej wyższy o głowę, spoglądał na nią z góry.

– To chyba rzeczywiście nie przypadek, że jednego dnia spotykam ciebie i Teresę. Zorganizuj spotkanie naszej klasy. Przyjadę.

Wzięła go za rękę i zaprowadziła w stronę fotela, z którego tak gwałtownie się poderwał.

Wyszedł po dwudziestej pierwszej. W progu minął się z Klaudią. Dziewczyna uśmiechnęła się do niego. Uśmiech na pewno miała po matce.

Plac Hołdu Pruskiego (Am Königstor)

06.

Trzy razy przeglądała raport medycyny sądowej dotyczący mężczyzny znalezionego w parku Kasprowicza opodal basenu przeciwpożarowego. Mężczyzna nie umarł śmiercią naturalną. Został zamordowany. Ktoś wstrzyknął mu jakiś szybko wchłaniający się preparat, który zostawił ulotny ślad w organizmie, a raczej w tym, co zostało w środku z organizmu. Ponadto na ciele zamordowanego znaleziono rysunki, łzę pod okiem i kwadraty na torsie, i cyfry widoczne dopiero w świetle ultrafioletowym.

– Zajmiesz się tym – Warski zlecił Teresie sprawę morderstwa.

– Dlaczego ja?

– Bo znasz sprawę od początku. Beata wspominała, że truposza znalazł twój przyjaciel.

– Kolega – sprostowała. – Nie widzieliśmy się dwadzieścia siedem lat – podświadomie broniła Kuby przed policyjną machiną.

– Więc masz okazję spotkać się z nim raz jeszcze. Wyduś z niego, co pamięta. Każdy szczegół, nawet pierdnięcie motyla.

– Motyle w grudniu… – pokiwała z politowaniem głową.

– No to pierdnięcie Świętego Mikołaja. Teraz lepiej?

– Nie wmawiaj mi, że dostaję tę sprawę, bo znam przypadkowego znalazcę nieboszczyka – wpatrywała się wyczekująco w szefa.

Pracowali ze sobą od lat, byli związani prywatnie i przyjaźnili się. Wiedzieli o sobie więcej, niż wymagały tego stosunki w pracy. Zachowanie Warskiego mówiło Teresie, że jest drugie dno sprawy.

Inspektor podszedł do biurka i wyjął z szuflady grubą teczkę. Położył ją przed Teresą. Teczka była tekturowa, stara, nosiła sygnatury nadawane przez milicję.

– Trzydzieści dwa lata temu prowadziłem dochodzenie w sprawie poczwórnego morderstwa – otworzył teczkę i pokazał zdjęcia czterech młodych mężczyzn zamordowanych przed laty. – Gerhard Khan, Marcus Schloss, Jaromir Idziak, Marian Dębina. Wszystkich ich znaleziono martwych w domu Jaromira Idziaka na Golęcinie.

– Ci dwaj to Niemcy? – spytała.

– Tak, NRD-owcy. Wszyscy poznali się w Dreźnie na jakimś zlocie młodzieżowym. Pamiętasz, jak to wtedy było: „Młodzież socjalistyczna państw demokracji ludowej wspólnie buduje przyszłość świata” – z lekką ironią w głosie przypomniał ducha minionej epoki.

– Co oni mają wspólnego z nieboszczykiem z parku Kasprowicza?

– Trucizna, którą ich zabito – popukał w raport lekarza sądowego sprzed trzydziestu dwóch lat. – Takie same objawy. Szybko wchłaniające się świństwo, które z wewnętrznych narządów robi galaretę. Wtedy nie udało nam się znaleźć mordercy ani ustalić, co to za draństwo zabiło tę czwórkę. Zachowano próbki tkanek ofiar tamtego morderstwa i teraz porównaliśmy je z tkanką zamordowanego w parku Kasprowicza. Obraz porównawczy pasuje w osiemdziesięciu procentach.

– To znaczy, że łączysz te sprawy ze sobą? Minęły trzydzieści dwa lata – powątpiewała.

– Ty dasz mi odpowiedź, czy te dwie sprawy są ze sobą powiązane.

– Trzydzieści dwa lata temu miałam piętnaście lat. Byłam jeszcze dziewicą – pozwoliła sobie na osobistą rubaszną dygresję, rozładowując stan oficjalnego napięcia.

Warski położył jej dłoń na ramieniu.

– Tess – tylko on mógł zwracać się do niej w ten sposób. – Wiesz, że czasem miewam przeczucie. Teraz je mam. Te odległe w czasie sprawy są jakoś ze sobą powiązane. Dlatego potrzebuję śledczego, który ma głowę na karku.

– Mam wywąchać pierdnięcie motyla? A jeśli mi się uda, co wtedy dostanę? – lubiła się przekomarzać z Warskim. Przypominał dobrego wujka, który na wiele jej pozwalał, bo ją uwielbiał. To do jego domu uciekła, kiedy po raz pierwszy nie mogła się otrząsnąć po psychicznej torturze męża.

–Osobiście strzelę Krzysztofowi w kolano–przymrużył oczy, śmiejąc się.

07.

Pakował ubrania do torby, szykując się do wyjazdu. Planował powrót do domu, do Warszawy. Siostra i szwagier namawiali go, aby został z nimi na sylwestra, ale on chciał być sam. Nie nalegali. Rany wciąż były świeże. Przed południem odebrał telefon od Teresy. Zaprosiła go do komendy, chciała dodatkowych zeznań w sprawie nieboszczyka z parku.

– Nie umarł sam z siebie? – próbował odgadnąć.

– To rutynowe pytania, chcemy wykluczyć niedomówienia. Moi koledzy, z którymi rozmawiałeś, mogli coś przeoczyć – tłumaczyła powód spotkania.

Rozejrzał się po wystroju pomieszczenia, w którym się znajdował. Ściany zdobiło dużo dyplomów, wyróżnień i pochwał dla funkcjonariuszki Teresy Barbackiej. Wśród zdjęć z oficerami policji wyższego szczebla jedno przykuwało uwagę w sposób szczególny. Fotografia, na której towarzyszył Teresie generał Marek Papała. Z utrwalonej chwili można było wysnuć wniosek, że się znali.

– Był uroczym człowiekiem – stwierdziła, widząc, na czym Kuba skupił uwagę. – Obawiam się, że nigdy nie poznamy prawdy, dlaczego zginął.

– Nie odpowiedziałaś mi. Trup, którego znalazłem, został zabity. Czy tak?

– Daj spokój – machnęła ręką. – Chciałam się z tobą zobaczyć, to wszystko. To grzech?

– Nic o mnie nie wiesz – odchylił się lekko na krześle. – Potrafię czytać mowę ciała. Okłamujesz mnie – gestem ręki jakby od niechcenia powiódł po ścianach z laurkami wychwalającymi wieloletnią wzorową służbę koleżanki. – Komuś tak doświadczonemu nie zleca się śledztwa w sprawie przypadkowego nabicia guza na czole, nawet śmiertelnego.

Mogła się postarać i zwodzić go dalej. Oboje mieliby wtedy świadomość, że idą po ścieżce łgarstwa. To nie był dobry pomysł. Może kiedy indziej, może wobec kogoś innego poszłaby dalej ścieżką blagi, ale nie wobec Kuby. Pamiętała go z liceum, był godny zaufania. Kiedyś dla żartu spytał ją, czy przyszłaby do niego do spowiedzi, gdyby był księdzem. Wtedy nie miała oporów.

– Został zamordowany – przytaknęła, sięgając po paczkę papierosów. Poczęstowała Kubę, ale odmówił. – Dlatego zależy nam, abyś przypomniał sobie, co widziałeś tamtego wieczora. Jesteś spostrzegawczy, kojarzysz… – teraz ona gestem od niechcenia powiodła po ścianach, odwołując się do bystrości kolegi.

– Czy jestem podejrzany? – spytał wprost.

– Nie. Mam nadzieję, że nie – dodała szczerze.

– Nie zabiłem tego człowieka. Nie znałem go. Nawet teraz nie mam pojęcia, jak się nazywał, ile miał lat… Zajechałem pod dom Darii. Wniosłem jej choinkę. Przez chwilę rozmawialiśmy… Ile razy przyjeżdżam do Szczecina, zawsze zachodzę do parku, idę do amfiteatru. To takie magiczne miejsce dla mnie – tłumaczył. – To wszystko.

– Skup się – poprosiła półszeptem, po przyjacielsku.

Przeniósł spojrzenie na szary obrys drzwi. Wsparł podbródek na dłoni. Kciukiem i palcem wskazującym ścisnął usta w dziobek. Wytężył umysł. Powoli wracały obrazy z tamtego wieczora. Wysiadł z samochodu… W oknie domu, opodal którego zostawił auto, połyskiwały światełka bożonarodzeniowej choinki. Przez lufcik w oknie dolatywała cicha kolęda. Towarzyszyły mu mieszane uczucia zapamiętanej radości z oczekiwania na Wigilię i głębokiego cierpienia od niedawna, od dwóch lat. Zaprzątnięty myślami, wszedł na podwyższenie z basenem przeciwpożarowym. Tam minął dwoje ludzi. Nie dostrzegł ich twarzy, zlały się z szarówką wieczora. W amfiteatrze spędził kilka minut. Kiedy wracał do samochodu, na wysokości płotu okalającego amfiteatr napotkał mężczyznę. Zapamiętał wzrost – około stu osiemdziesięciu centymetrów, na pewno młody, mniej więcej koło trzydziestu lat. Krok miał sprężysty. Nie widział jego twarzy, bo skrył ją pod grubym kapturem. Nikogo więcej nie spotkał.

– Powtórzyłem ci to samo, co już zeznałem – wzruszył ramionami, jakby przepraszając, że nie może wnieść niczego nowego do sprawy.

– Niezupełnie. Wtedy nie powiedziałeś, że mężczyzna, którego mijałeś w drodze powrotnej, miał około stu osiemdziesięciu centymetrów wzrostu i był w wieku około trzydziestu lat.

– Nie? – był zaskoczony. – Myślisz, że to on był zabójcą?

– Dopiero zbieramy informacje – rozłożyła ręce. – A ty prawdopodobnie jesteś jedynym świadkiem, który być może widział mordercę. Skup się bardziej… proszę!

Zapach… tak, teraz go sobie przypomniał. Czuł go dwa razy, dlatego utrwalił mu się w pamięci. Dlaczego nie wspomniał o nim funkcjonariuszowi na miejscu zbrodni? Bo był w szoku. Zbyt wiele obrazów jak na jeden dzień. Wpierw Daria, potem burza wspomnień związanych z amfiteatrem, a na koniec leżący trup. Opowiedział tylko to, co utrwalił najlepiej, naskórek zdarzeń. Emocje i skojarzenia wcisnął w głąb. Opowiedział jedynie ostatnio zapamiętane obrazy.

– Co to za zapach? – spytała.

– Old spice’a. Popularny w naszej młodości, ale do kupienia tylko w Peweksie lub od marynarzy. Dzisiaj raczej niewielu mężczyzn go stosuje. Poczułem go dwa razy. Raz, mijając te dwie osoby przy basenie przeciwpożarowym. Drugi raz, mijając tego mężczyznę, który miał kaptur na głowie.

Sylwetka Teresy lekko się wyprostowała, a twarz zdradzała zaciekawienie.

– Coś jeszcze? Przypomnij sobie. Dobrze nam idzie, Kuba… – zachęcała ciepło.

Buty… Buty mężczyzny w kapturze. Było w nich coś niezwyczajnego, ale nie umiał przypomnieć sobie, co to takiego.

– Wybacz – rozłożył ręce w przepraszającym geście.

Próbowała nakierować go jeszcze na inne tropy, ale już niczego więcej nie pamiętał.

– Bardzo nam pomogłeś – poklepała Kubę po ramieniu. – Co robisz w sylwestra?

– Jutro wracam do Warszawy.

– Wiesz, że mogę ci zabronić opuszczania miasta? – w jej spojrzeniu pojawiła się psota. Wciąż siedział w niej ten sam diabełek, który w młodości czynił z niej najlepszego kompana do robienia głupich kawałów.

Tylko się uśmiechnął wyrozumiale.

08.

To była podwójnie odświętna noc. Sylwester, kiedy wszyscy zakochani tulili się do siebie w tańcu, i noc jej ocalenia. Siedem lat temu wyrwano ją z piekła.

Poczuła na ramieniu opiekuńczą dłoń męża. Stał tuż za nią, odświętnie ubrany, gotowy do wyjścia na bal. Jego szlachetna postać odbijała się w lustrze toaletki. Spoglądali na siebie w milczeniu, rozumiejąc się bez słów.

Przechyliła głowę, by dotknąć policzkiem jego dłoni, a potem ujęła ją i ucałowała. Był jej aniołem stróżem. Po uwolnieniu z piekła wpadła do czyśćca, z którego żadną siłą nie mogła się wydostać. Pojawił się w jej życiu w chwili, kiedy chciała ze sobą skończyć. Miał w sobie siłę za nich oboje. Zabrał ją z czyśćca i pokazał niebo.

– Jesteś gotowa? – spytał, całując ją w głowę.

– Tak.

– Ładnie pachniesz.

– Wiem, że bardzo lubisz te perfumy.

– Ciebie lubię. Kocham.

Wstając z taboretu, zwróciła się twarzą do męża. Zarzuciła mu ręce na szyję i czule pocałowała w usta.

– Ja ciebie też – szepnęła, zgarniając troskliwym gestem jasne pyłki z jego marynarki. – Chodźmy, nie każmy czekać mojemu ojcu – podała mu ramię.

Przed domem czekał już na nich ciemny maybach 62. Ze środka, z tylnego fotela wychylił się starszy mężczyzna i zwrócił się z uśmiechem do nadchodzącej pary:

– Roman, bądź tak miły i zajmij miejsce z przodu. Chcę mieć dzisiaj moją Magdusię przy sobie – wyciągnął rękę w stronę córki, pomagając jej usiąść na tylnej kanapie.

– Wszystkiego dobrego w Nowym Roku, tato – ucałowała ojca na powitanie w policzek.

– I dla ciebie też, moja Stokrotko – przywołał jej pieszczotliwe określenie z dzieciństwa. – Dla was obojga – uścisnął mocno i długo dłoń zięcia.

Limuzyna ruszyła spod domu i wjechała na ruchliwą ulicę Szczecina. Tej nocy wszyscy dokądś się spieszyli.

09.

Dręczył ją kac gigant. Stanowczo przeholowała. A właśnie że chciała się urżnąć, aby nie myśleć o osobistych porażkach. Teraz czekał ją czas pokuty za kilka godzin szczęśliwej nieświadomości. Gdyby ten błogostan dało się przenieść na nieco dłużej, ale bez kaca…

Zwlekła się z łóżka i poczłapała na bosaka do kuchni. Chłód terakotowej podłogi wpływał dobroczynnie na stopy. Wyjęła z lodówki mleko. Nalała do kubka i wypiła je duszkiem. Miała w sobie tak dużo alkoholu, że nim mleko osiądzie na dnie żołądka, zrobi się zsiadłe, ale ktoś jej powiedział, że zsiadłe mleko to antidotum na syndrom dnia następnego. Całe szczęście, że Nowy Rok był tylko raz w roku.

Krzysztofa nie było w domu. Po rozłożeniu przedmiotów oceniła, że nie było go nawet wczoraj. Dlaczego zawracała sobie nim głowę? Przecież już nic do niego nie czuła.

Mimo popołudniowej godziny ulice i skwery świeciły pustką. Ludzie odsypiali nocne szaleństwa albo dźwigali się na nogi po nierozsądnym pomieszaniu trunków.

Wróciła do pokoju i natychmiast zwaliła się na łóżko. Postanowiła zrobić sobie dzień lenia; nie będzie myła włosów, nie zrobi makijażu, nie zrzuci piżamy. Przetrwa tak do jutra. Byłoby cudownie, gdyby nie ta trzeszcząca głowa.

Sąsiad za ścianą włączył głośno muzykę. Widać, wciąż się bawił. Na szczęście nie było to żadne techno, hip-hop czy rap. Po piętnastu minutach miała ochotę pójść i z dziką rozkoszą rozwalić mu głośniki. Ktoś ją jednak uprzedził, bo muzyka ucichła.

Przeszła do pokoju dziennego i włączyła telewizor. Gadające głowy – politycy średniego betonu partyjnego, podsumowywały miniony rok, plotąc bzdury o gospodarce i nastrojach społecznych. Ci z pierwszych stron gazet też zapewne umierali z powodu bólu głowy. Przynajmniej tu była jeszcze sprawiedliwość.

Muzyka za ścianą znów dała czadu na pełny regulator. Sąsiad dopraszał się klapsa od pierwszego dnia nowego roku. Sięgała po szlafrok, aby wyjść i skopać tyłek nachalnemu melomanowi, kiedy zadzwonił telefon.

– Tess? – to był Warski. – Mamy nowego nieboszczyka. Ten sam powód zgonu, co w parku. I też ma malunki na ciele.

Brakowało jej tylko niespodziewanej roboty, aby się poczuć do reszty wypluta.

– Jesteś tam? – zaniepokoił się.

– Właśnie kombinuję, jak się rozpłynąć w powietrzu…

– Czekam na ciebie za godzinę, na komendzie.

– Jestem chodzącą flaszką wódy. Nie siądę za kółkiem, podeślij kogoś.

Co by było, gdyby któregoś razu nie odebrała telefonu? Wielokrotnie ganiła siebie za karność i posłuszeństwo. Szef mówił, że to cecha ludzi starej daty. Też mi komplement. Po każdym takim niezapowiedzianym wyrwaniu z kontemplacji słodkiego nieróbstwa obiecywała sobie, że następnym razem ucieknie na odludzie, którego nie ma na żadnej mapie i gdzie nie działają komórki.

Umyła tylko głowę, malowanie makijażu było zbyt dużym wyzwaniem. Wychodząc z domu, załomotała pięścią w drzwi mieszkania, skąd dobiegał muzyczny łoskot. Otworzyła jej para dziesięciolatków.

– Rodzice w domu? – spytała.

– Śpiom – odparł chłopiec.

– Natychmiast wyłączyć muzykę! – warknęła, zdecydowanym gestem wskazując na mieszkanie, gdzie aż huczało.

– A dlaczego? – spytała dziewczynka z rozbrajającą naiwnością.

– Bo inaczej zamknę was za kratami! – pokazała policyjną blachę.

Spłoszone i przestraszone, trzasnęły drzwiami, a po kilku sekundach zapanowała na piętrze wymarzona cisza.

Przed wejściem do klatki schodowej już czekał na nią radiowóz.

– Nie ma co, ładnie się zaczął ten nowy rok, pani nadkomisarz – przywitał ją funkcjonariusz. – Może tik-taka? – podsunął plastikowe pudełeczko z miętowymi drażetkami.

– Aż tak źle? – skrzywiła się z niechęcią.

– Pani przynajmniej trzyma fason. Podkomisarz Lewicka myślała, że wiozę ją na zabawę – śmiał się.

– Warski nie ma sumienia. Jeszcze dzisiaj zwolnię się ze służby – usiadła ciężko obok kierowcy i przymknęła powieki. – Zmienię fach i zostanę… fryzjerką. Przyjdziesz do mnie się ostrzyc?

– Taa… jasne – parsknął śmiechem i pociągnął otwartą dłonią po głowie łysej do połowy.

– Przynajmniej będziesz miał pewność, że nie zepsuję ci fryzury – odparła.

10.

Zrobił sobie długi spacer po lesie. W Nowy Rok niewiele osób wystawia nos poza próg domu. Wszędzie było pusto i cicho. Dopiero koło szesnastej w ramach posylwestrowego remanentu na nowo się odezwały wystrzały petard i rakiet eksplodujących w powietrzu. Na szczęście na krótko, więc świat ponownie pogrążył się w ciszy.

Wieczorem zadzwoniła do niego Daria. Złożyła mu życzenia noworoczne, a potem rozgadała się o balu, na którym spotkała Romka z żoną. Opowiedziała też o przyjaciołach Klaudii, którzy zdemolowali jej dom, a na końcu o sąsiadach, dla których sylwestrowa zabawa wciąż trwała. Na potwierdzenie słów wystawiła komórkę przez okno, aby posłuchał donośnego umpa-umpa, rozchodzącego się po ulicy. Kończąc, poskarżyła się, że ma żal do niego, bo wyjechał i nie poszedł z nią na sylwestra, przez co musiała zadowolić się adoratorem od drogiego wina. A teraz siedzi w domu sama i pije do lustra jakąś ohydnie słodką babską wódkę i ani chybi urżnie się, bo już miała kłopoty ze wstaniem z fotela.

– Upijam się na smutno – bąknęła mu do słuchawki, kończąc rozmowę.

Zrobił sobie gorące kakao i wyszedł na taras domu. Niebo nad Warszawą jaśniało od łuny świateł. Warszawiacy już dawno utracili możność oglądania nieba wypełnionego gwiazdami. Oglądali tylko te najjaśniejsze, resztę gwiazd przepędziła im z oczu cywilizacja nachalnego lśnienia. Na szczęście mieszkał na obrzeżu miasta i nie słyszał nieustającego szumu ulic. Kiedy budował dom, Warszawa była jeszcze daleko. Jakieś trzy lata temu po raz pierwszy poczuł jej ciężki oddech za płotem.

Może siostra miała rację, pytając go przy każdej wizycie, czy wróci do Szczecina? Zaczynał coraz poważniej o tym myśleć.

11.

Drugą ofiarą była młoda kobieta, niespełna trzydziestoletnia. Jej ciało, podobnie jak ofiary z parku Kasprowicza, morderca naznaczył grafiką widoczną w ultrafioletowym świetle. Zwłoki kobiety znaleziono przy placu Żołnierza Polskiego, na trawniku pomiędzy ulicą a chodnikiem, jakieś piętnaście metrów od pomnika Wdzięczności.

– Co o tym sądzicie? – spytał Warski, rzucając na ekran zdjęcia grafik, które morderca namalował na ciałach zamordowanych.

– Ciekawe, co znaczą te kwadraty i cyfry pod nimi? – pomyślała na głos podkomisarz Lewicka.

– Tak na pierwszy rzut oka kwadraty kojarzą mi się z jang i jin– zauważyła Teresa, rysując na tablicy wschodni symbol równowagi pomiędzy męską siłą jang i żeńską jin. –Jang jest dodatnie, a jin ujemne – tłumaczyła.

– Zawsze wiedziałem, że jesteście ujemne – wtrącił Edzio z przekąsem.

Warski machnął na niego ręką, żeby się przymknął.

– Chińczycy uważają, że jang i jin są siłami powołanymi do życia przez pustkę, która była początkiem wszystkiego.

– Na religii uczono mnie czegoś innego. Mojemu proboszczowi nie spodobałoby się, gdyby usłyszał, że Bóg był pustką – mimo przestrogi Warskiego Edzio nie tracił dobrego humoru.

– Naturalnie, to tylko uwaga – kończyła Teresa. – Nie wiem, czy powinniśmy podążać tym śladem. Myślę, że liczby zapisane pod kwadratami w obecnej chwili są chyba najważniejsze, muszą coś znaczyć. Powinniśmy zacząć od ustalenia, co oznaczają i czy są ze sobą powiązane.

To, co już udało im się poznać, to dane personalne zamordowanych osób. Mężczyzna z parku Kasprowicza liczył pięćdziesiąt pięć lat, urodził się 26 grudnia 1951 roku w Szczecinie i był kawalerem. Kobieta znaleziona przy placu Żołnierza była rodowitą szczecinianką, urodzoną 22 marca 1976 roku, niezamężna.

– Oboje stanu wolnego, rodowici szczecinianie – zauważyła Lewicka. – Zamordowani przed datą urodzin.

Na ekranie pojawił się film zarejestrowany kamerą monitorującą plac Żołnierza. Przedstawiał moment, w którym morderca kładł ciało ofiary obok latarni. Przerażające sceny, w których ofiara spokojnie szła obok oprawcy, a potem została brutalnie pozbawiona życia za pomocą strzykawki z trucizną wbitą w okolicy tętnicy szyjnej. Kobieta była bezwolna, nie stawiała oporu, jakby wcześniej podano jej środek odurzający. Ostatnie chwile życia, makabryczny obraz zimnego bestialstwa.

Pomieszczenie spowiła głęboka cisza przerażenia. Nawet dla nich, obcujących z przemocą i ludzką dewiacją, utrwalone sceny były odrażające.

Morderca jak gdyby nigdy nic odszedł niespiesznie w stronę ulicy Obrońców Stalingradu.

– Sukinsyn! – wyrwało się Beacie. – Osobiście odstrzelę mu jaja! On jest mój, inspektorze!

– To potwierdza zeznanie Kuby – rzekła Teresa, wskazując na ekran, na stop-klatkę, na której zatrzymano zarys sylwetki mordercy. – Mężczyzna powyżej stu osiemdziesięciu centymetrów wzrostu w wieku około trzydziestu lat… z twarzą schowaną pod kapturem. Dlaczego mam przeświadczenie, że on wiedział o kamerze? – podzieliła się przeczuciem z pozostałymi.

– Nie chowamy ich, wszyscy mogą je zobaczyć – rzekł Warski.

– Nie, to nie o to chodzi – pokręciła głową. – On zrobił to rozmyślnie w obecności kamery. Bawi się z nami.

– Czy to znaczy, że mamy do czynienia z seryjnym mordercą? – Edzio na głos wyraził obawę, która zaniepokoiła wszystkich w pokoju.

– Brakuje nam trzeciej ofiary – Teresa wpatrywała się uważnie w szarą postać na ekranie. – Ale on nam ją dostarczy, jestem przekonana. Czy da się ten obraz poprawić, wyostrzyć? – spojrzała pytająco na szefa.

–Shit in, shit out. „Gówno wchodzi, gówno wychodzi” – tak mi powiedzieli technicy, kiedy spytałem ich o to samo. To znaczy, że te czary-mary, jakie oglądasz na filmach, że gówniany obraz zamienia się w wyraźny, to hollywoodzkie ogłupianie widza. Mamy tylko to – wskazał na ekran. – Łajdak pasuje do profilu seryjnego mordercy. Biały mężczyzna w wieku pomiędzy dwudziestym piątym a trzydziestym piątym rokiem życia. Ciekawe, czy reszta też będzie odpowiadała statystycznemu wizerunkowi: pierworodny, wychowywany od dziecka przez matkę, prześladowany fizycznie lub seksualnie, w młodości znęcający się nad zwierzętami.

– Co ustalono w laboratorium kryminalistycznym? – spytała Lewicka. – Znaleźli obce DNA i mikroślady?