Strona główna » Obyczajowe i romanse » Szklane oczy

Szklane oczy

4.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-272-4448-2

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Szklane oczy

Akcja książki rozgrywa się na warszawskich Bielanach, gdzie bohater wynajmuje mieszkanie, w nadziei na odseparowanie się od pewnych wydarzeń z przeszłości. Oddychając specyficznym klimatem bielańskich osiedli odnajduje pogubione w dzieciństwie wątki.

Polecane książki

Książka dotyczy istotnej kwestii w polityce zagranicznej USA – miejsca, jakie zajmowały w niej Chiny. Autor przedstawia różne aspekty tego zagadnienia na tle przemian zachodzących w obu państwach oraz zmagań dyplomatycznych w dobie I wojny światowej. Bardzo oryginalne ujęcie tematu oparte na dokumen...
Autobiografia legendy nurkowania jaskiniowego Shecka Exley’a, który od 16 roku życia związał się z wodą na tyle silnie, że większość podwodnych eksploracji wykonał jako pierwszy człowiek na ziemi. Trzykrotnie bił rekord świata w głębokich nurkowaniach sportowych, pierwszy na świecie przekroczył gran...
Stan prawny: październik 2016 r. W opracowaniu uwzględniono następujące zagadnienia: Prawo rodzinne: małżeństwo: zawarcie małżeństwa: formy i przesłanki, rozwiązanie małżeństwa: rozwód, separacja, unieważnienie, prawa i obowiązki małżonków: majątkowe, niemajątkowe, małżeńskie us...
Jest taki kraj, w którym kobiety żyją dłużej, niż gdziekolwiek indziej na ziemi. Wskaźnik otyłości jest tam najniższy spośród krajów rozwiniętych. Czterdziestoletnie kobiety wyglądają tam tak, jak gdyby miały dwadzieścia lat. To kraj, w którym kobiety mogą cieszyć się ...
Opowiadanie oparte na motywach scenariusza serialu „07 zgłoś się”. Z pewnością przypomni przygody przystojnego porucznika Borewicza, przed którym drżał świat przestępczy PRL-u....
Pizza margherita czy pepperoni? Tosty z szynką czy z serem? A może warto przygotować coś mniej standardowego? Pizze, tosty, zapiekanki to kilkadziesiąt znakomitych przepisów stworzonych i przetestowanych przez czytelników miesięcznika PRZYŚLIJ PRZEPIS!Grzanki prowansalskie z bakłażanem, pizza na fra...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Magdalena Krakowska

Szklane oczy

Magdalena Krakowska

Copyright 2015 Magdalena Krakowska

ISBN: 978-83-272-4448-2

Redakcja i korekta: Katarzyna Wróbel

Opracowanie techniczne: Krzysztof Krakowski

Postacie występujące w książce są fikcyjne.

Wrzesień – Bielany, koty, ozon, sen o kosmicznym dziecku, rajstopy i literatura

Marek z kubkiem kawy w dłoni odpoczywał na kanapie, gdy jego uszy wychwyciły z powodzi rozmaitych dźwięków tajemniczy, cichy śpiew. Dochodził z łazienki. Zaciekawiony podszedł do drzwi i powoli, ostrożnie je uchylił. Ze szpary buchnęła żółtawa ciepła para wodna, przez której kłęby początkowo nie mógł nic dostrzec. Niosła zapach wodorostów. Po chwili przerzedziła się i Marek z przerażeniem ujrzał zarys postaci nagiej kobiety, która siedząc w wannie, wpatrywała się w niego dwiema kamerami, umieszczonymi w miejscu przeznaczonym dla oczu. Migawki pracowały, zaznaczając swoje ruchy cichym dźwiękiem. Rzucił w nią kubkiem z kawą, który miał w ręku. Kobieta rozchyliła usta i wchłonęła lecący przedmiot. „Śledzą mnie. Rejestrują każdy mój ruch!” – pomyślał. Krzyknął i zasłonił twarz przedramieniem. Nie pozwoli się filmować! Zrobił krok do przodu, gotowy do ataku, ale jego stopa osunęła się i wpadł w szczelinę o poszarpanych krawędziach, która pojawiła się między progiem łazienki a wanną. Leciał w dół, łapiąc mroźne powietrze w spazmatycznie pracujące płuca i widząc w dole przelatujące klucze ptaków na tle niebieskiej nieskończoności oceanu. Na dole, pod powierzchnią wody, czekali na niego oprawcy. Obudził się, oddychając szybko i kopiąc kołdrę.

Prędko zjadł śniadanie i wybiegł.

„Nie wiem, co przyniesie tegoroczna jesień, ale mam nadzieję… nawet nie wiem na co, ale czuję, że ją mam. Takie wewnętrzne drżenie, jak przed podróżą…” – pomyślał Marek. Wysiadł z tramwaju numer 33 i ruszył wzdłuż ulicy Reymonta.

Był pogodny wrześniowy dzień. Powietrze pachniało wilgotną ziemią i opadłymi liśćmi. Słońce, tak rzadkie o tej porze roku, grzało, a ptaki śpiewały, buszując w mijanych przez niego żywopłotach.

Marek szedł powoli w kierunku ulicy Skalbmierskiej. Przyciskał ramieniem gazetę, którą zamierzał przejrzeć, gdyby czas oczekiwania na umówione spotkanie się przedłużał. To tu. Stał przed szarym trzypiętrowym budynkiem. Do klatek schodowych prowadziły asfaltowe, ciemne, popękane chodniczki i kilka połamanych betonowych stopni. W małych ogródkach, którymi zajmowali się mieszkańcy parterowych mieszkań, kwitły jesienne kwiaty, a na ocienionym starymi klonami podwórku bawiło się kilkoro dzieci. Na ławkach, w nielicznych plamach słońca, wygrzewali się mieszkańcy okolicznych domów. Z klatek schodowych co jakiś czas wychodził ktoś, pozdrawiając siedzących i zatrzymując się na krótką pogawędkę. Tak, żeby zamienić kilka słów. Pytali o zdrowie, o najbliższych, komentowali pogodę. Widać było, że wszyscy znali się od lat i stanowili zżytą społeczność.

– Stara Warszawa. Lubię takie klimaty – mruknął do siebie Marek i usiadł na wolnej ławce niedaleko wejścia do trzeciej klatki.

Rozprostował gazetę, zerknął na nagłówki i właśnie decydował się, od którego zacząć, kiedy uchwycił głosy rozmawiających mieszkańców. Spojrzał w tamtym kierunku. Na ławce po lewej stronie, oddalonej o kilka metrów, siedziało dwoje starszych ludzi. Ich rozmowa przyciągnęła Marka uwagę:

– Nie, dziękuję. Ja to wódki do ust nie biorę, Anatolu – broniła się pani.

– A jak Franek do ciebie przychodził, to wódka zawsze była – przekomarzał się jej towarzysz z nutą pretensji, popijając z butelki ukrytej w papierowej torebce.

– Ale on podobno wyjechał – próbowała odwrócić jego uwagę.

– A, no nie wiem, ale jak przychodził, to wódka dla niego była – zagadywał uparcie, ponownie częstując.

– Bo on koty lubił. Ja mam pięć, a jeszcze do piwnicy chodzę karmić.

– Dałabyś spokój, tylko smród.

– Jaki tam smród! Ja to wszystko wietrzę. U mnie do pierwszej w nocy okno otwarte. Jedna taka dziennikarka mówiła, że ona już dwanaście lat chodzi karmić do piwnicy. Ludzie ją przeklinali, to ona wzięła te koty do domu. Wykształcona kobieta, dziennikarka.

– Kopnięta… – westchnął, biorąc kolejny łyk.

– Szesnaście wzięła. Mąż marynarz – zaznaczyła z uznaniem w głosie rozmówczyni.

– To dla niego dobrze, pewnie by nie wytrzymał tego smrodu. Jedni kochają koty, a inni nie. I ci chcą żyć, i ci – komentował filozoficznie, kiwając głową.

– Ale on lubił te koty. Dwa pokoje kotom oddali. Czterysta złotych miesięcznie na samą karmę wydawali. Mnie wychodzi sto siedemdziesiąt. Wódki nie mogę, ale to wino dobre… – Pani pociągnęła duży łyk wina z butelki wyciągniętej ze swojej torby. – Tylko ja mam słabą głowę. Po trzech kieliszkach to ja już nie wiem, co się ze mną dzieje. Ale to jakieś dobre. Za granicą robione, ale kosztowało tylko dziewięć dziewięćdziesiąt. Dobre, bo zagraniczne. Buty też mam zagraniczne. Chińskie. – Kobieta wyciągnęła stopę, by zaprezentować pantofelki.

– To ile one kilometrów z tych Chin zrobiły?! – zakrzyknął z podziwem jej towarzysz.

– Ale oni to dobrze buty robią. Takie wygodne! Jakbym na nie jeszcze trafiła, od razu bym wzięła dwie pary.

– A mój Bari to zżerał wszystkie buty. Taki był! – ożywił się pan Anatol.

– Nie ma go już?

– Już dawno go nie ma. Ugryzł tę z trzeciego piętra, nie był szczepiony. Ona zadzwoniła na policję. Przyjechali, jakiś zastrzyk mu dali, zabrali i nie ma psa. A ta krowa zdrowa chodzi.

– Ale podobno ten jej powiesił się na pasku – przypomniała sobie pani Gienia.

– Tak. Na ogrodzeniu budowy tego nowego osiedla naprzeciwko cmentarza.

– Pewnie z miłości… – westchnęła kobieta.

– Tak, akurat. Tyle tej miłości miał w sobie, że się zabił. I ludzie też go bynajmniej nie kochali. Ja to go mało ze schodów nie zrzuciłem.

– A pan, panie Anatolu, to by mi wreszcie zamurował tę wentylację – zmieniła temat pani Gienia.

– No trzeba, trzeba. Dwie cegły wystarczą. Mam na działce – rzekł, przechylając kolejny raz papierową torebkę.

– Jeszcze ten smród, co puszczają, bym przeżyła, ale oni założyli podsłuch! – Pani również poczęstowała się winem.

– Przecież to tak nie można! – podniósł z oburzeniem głos pan Anatol.

– Ale oni z jakiegoś ef-bi-aj czy ka-gie-be, to są byli wojskowi, tajniacy. Nie dość, że podsłuchują, to jeszcze mi ozon wpuszczają tą wentylacją. Ozon, jak wiadomo, uszkadza mózg i płuca. Chcą mnie wykończyć! – gestykulowała z coraz większą emfazą pani.

– To im przy tym głośną muzykę pani puści – poradził pan Anatol.

– Tak też robię! Ja im Radio Maryja stawiam przy samym podsłuchu. Niech sobie nagrywają i podsłuchują! Może winka, panie Anatolu?

– Nie, dziękuję, pani Gieniu, ja winka do ust nie biorę. To dla kobiet.

Marek uśmiechnął się. A więc poznał już dwoje swoich ewentualnych sąsiadów. Obok, na ławce po jego prawej stronie, siedział w rozluźnionej pozie mężczyzna z ciemną brodą, okalającą miłą twarz, w dżinsach i rozpiętej koszuli w kratę i tak jak Marek czytał gazetę. Obok niego stała puszka piwa. Do mężczyzny podbiegła kilkuletnia dziewczynka.

– Nie lubię cię! Jesteś nieuczciwy! – usłyszał jej zapłakany głos.

– Niczego ci nie obiecywałem i dotrzymałem słowa!

– To ja ci teraz obiecuję, że kupisz mi loda! – krzyknęła. – I to teraz! – Z groźną minką złapała go za rękę, próbując ściągnąć z ławki.

Rozbrojony taką logiką, mężczyzna podniósł się z ociąganiem i ruszyli razem w kierunku pobliskiego sklepu.

Zza rogu pewnym krokiem wyszła niewysoka kobieta ubrana w oficjalną, granatową garsonkę i czerwono-białą apaszkę pod szyją powiewającą jak flaga szturmującego oddziału. Upięte w wysoki kok włosy dodawały jej powagi. Prawą ręką przyciskała do siebie teczkę z dokumentami. Wstał i wyszedł jej na spotkanie.

– Dzień dobry pani. Nazywam się Marek Ostrowski.

– Borowska, witam pana. Piękny dzień! Zapraszam. To jest mieszkanie numer czterdzieści cztery. Ostatnie piętro. Jest naprawdę śliczne: jasne, zadbane i kuchnia niedawno była odnawiana. Będzie się panu podobało – zachęcała, otwierając drzwi do klatki schodowej.

– Jaki jest ostateczny koszt?

– Tysiąc trzysta złotych plus opłaty eksploatacyjne: energia elektryczna, gaz i ewentualne dodatkowe zużycie wody. Pytał pan o Internet. Właściciel powiedział, że jest.

– To bardzo dobrze.

– W takim razie razem z dodatkowymi opłatami miesięczny koszt powinien się zamknąć w granicach tysiąca pięciuset złotych.

Na klatce panował półmrok. W powietrzu unosiły się zmieszane ze sobą zapachy przygotowywanych potraw i płynu do mycia podłóg. Marek wchodził po schodach za przedstawicielką agencji nieruchomości, wpatrując się mimowolnie w oczko w rajstopach na prawej łydce. Zdziwił go ten brak perfekcji. Dochodząc do trzeciego piętra, Marek czuł już lekką zadyszkę. Pomyślał, że czas skończyć z paleniem, i przypomniał sobie wszystkie obietnice, które składał sobie za każdym razem, kiedy był zmuszony do większego wysiłku niż wejście do metra czy tramwaju. „Dobrze, że ten budynek ma tylko trzy piętra, wyżej bym nie wszedł” – pomyślał z ulgą, zatrzymując się przed drzwiami mieszkania.

– To tu. Proszę wszystko dokładnie obejrzeć pod kątem pana potrzeb. Jeśli miałby pan jakieś pytania, chętnie odpowiem. – Agentka z uśmiechem wskazała Markowi wnętrze mieszkania.

– Dziękuję – rzucił i wszedł niepewnie.

W środku pachniało pastą do parkietów. Najpierw skierował się do kuchni i wyjrzał przez kuchenne okno. Dla Marka najważniejszy był ładny widok z okna. Poza tym istotne były klimat, nastrój i zapach. Za oknem, w dole, dostrzegł ławkę, na której przed chwilą siedział. Odwrócił się i ogarnął kuchnię wzrokiem. W wąskiej, świeżo pomalowanej, przytulnej kuchni wyłożonej beżową terakotą po jednej stronie stał rząd białych, bezpretensjonalnych szafek z wbudowaną dwupalnikową płytą gazową, a po drugiej usytuowano starą, żółtawą lodówkę. Między oknem i lodówką stał, przytulony do ściany, malutki stolik i dwa taborety, wsunięte pod blat. Łazienka też go nie zaskoczyła. Mała wanna z dwoma rzędami białych, nierówno położonych kafelków, bateria wannowa w starym stylu, ze słuchawką odkładaną na widełki, niewielka umywalka, sedes, pralka i wieszak na ręczniki – standardowe wyposażenie. Tyle właśnie potrzebował. Kątem oka zerknął tylko, czy w łazience za progiem nie ma szczeliny w podłodze, ale podłoga była kompletna. Okna pustego, przestronnego, wyłożonego starym, trzeszczącym parkietem salonu wychodziły na szeroki trawnik. Pod oknem rósł lekko pożółkły o tej porze roku kasztanowiec, którego gałęzie, ozdobione zielonymi, kolczastymi kulami owoców, częściowo zasłaniały okno. W rogu pokoju, w oczekiwaniu na pytania, stała przedstawicielka agencji nieruchomości.

– Podoba mi się tu – powiedział, uśmiechając się, Marek.

– Poza wyposażeniem łazienki i kuchni jest jeszcze biurko, szafa i pojedyncze łóżko w sypialni, ale właściciel może to zabrać, jeśli jest panu niepotrzebne.

– Dziękuję. Zadzwonię do pani jutro, jeśli to możliwe. Chciałbym się zastanowić.

– Oczywiście. Jestem od rana w firmie. Będzie pan miał masę czasu na podjęcie decyzji. Zapraszam. Oto moja wizytówka. – Wręczając biały kartonik, kobieta stanęła w drzwiach, co miało zasugerować chęć szybkiego opuszczenia lokalu.

Nazajutrz Marek potwierdził swój wybór, podpisał umowę, wpłacił niewysoką kaucję i dostał klucz. Pojechał się spakować. Większość jego rzeczy zmieściła się w dużej walizce na kółkach, która towarzyszyła mu w kilku zagranicznych podróżach. Resztę spakował w duże foliowe torby. To jego majątek. No i jeszcze całkiem przyzwoity laptop, oczywiście Apple. Inne typy nie były brane pod uwagę. Zadzwonił do Antoniego.

– Jak się masz, kochany zbawco dusz? Jak zdrowie?

– Poza tym, że czasem serce bije nierówno jak szalony perkusista, to fantastycznie. W moim wieku jeśli budzisz się i nic ci nie dolega, to znaczy, że nie żyjesz – żartował ksiądz. – Czego potrzebujesz?

– Masz czas dziś wieczorem? Potrzebuję twojego dużego samochodu i ciebie za kierownicą.

– O szóstej mam mszę, ale o siódmej jestem już wolny. Przebiorę się i podjadę. Będę koło siódmej dwadzieścia pięć.

Antoni był bardzo punktualny, w przeciwieństwie do Marka, dla którego czas stanowił pewnego rodzaju siłę oddzielającą wszystkie zdarzenia, rozciągającą je i utrzymującą w konkretnych miejscach. Usłyszawszy wczoraj sformułowanie „masa czasu”, zaczął nawet podejrzewać, że czas ma masę, która jest sumą wszystkich zdarzeń rozciągniętych w jego granicach. Wydało mu się to bardzo logiczne. Być może kiedyś będzie mógł to udowodnić. Ostra dyscyplina w gospodarowaniu czasem wykluczała, jego zdaniem, możliwość zaistnienia zdarzeń nieprzewidzianych, nieplanowanych oraz przypadków, czyli takich zdarzeń, które nie miały prawa mieć miejsca, a jednak się zdarzyły i zmieniły w oczywisty sposób spodziewaną masę czasu. W opinii Marka wszelkie braki w perfekcji to uchylona furtka, przez którą może wejść coś nowego. Punktualność przyjaciela traktował jako niegroźne dziwactwo. Antoni pojawił się dokładnie o siódmej dwadzieścia pięć. Pomógł Markowi znieść lżejsze rzeczy. To, co nie zmieściło się w bagażniku, jechało na tylnym siedzeniu jego starego srebrnego volvo.

– Mareczku, czy to już cały twój dobytek? Myślałem, że będzie tego więcej. Ludzie zwykle lubią gromadzić przedmioty – zagadnął Antoni.

– Niestety, to wszystko. Jakiś polityk mówił, że jeśli w wieku czterdziestu lat nie masz miliona na koncie, to znaczy, że jesteś nieudacznikiem. Co mam zatem w świetle tych słów myśleć o sobie? Mam już trochę więcej lat.

– Że to już ciebie nie dotyczy.

– Pocieszające – uśmiechnął się Marek.

Podobał mu się sposób myślenia przyjaciela. Był on z tych, którzy widzą szklankę zawsze do połowy pełną, a nawet całkowicie pełną.

– Od nędzy do pieniędzy, jak mówiła moja babcia – żartował Antoni.

– I co – doszła?

– Idzie… czy płynie… jest już dawno tam, po drugiej stronie życia.

– Życia? – zapytał Marek z zadumą w głosie.

– Tu życie i tam życie. Lecz tam, na drugą stronę, nikt nie zabierze ze sobą nagromadzonych tu przedmiotów. To tylko balast. Żyj, Marku, z polotem i zdaj się na los, żeby to, co przynosi, traktować jako coś oczywistego, jak kawałek własnego ciała, jak rękę czy nogę. I nie daj się. Przeciwności przyspieszają rozwój.

– Rozwój. Co to jest? Co na mecie? Co jest nagrodą? – wypytywał Marek.

– Nagrodą jest lekkość bytu, a na mecie – szczęście i poczucie spełnienia.

– Brzmi interesująco. A co powoduje rozwój?

– Pewnie jakieś wydarzenia, które sprawiają, że nie da się już żyć dalej w dotychczasowy sposób.

– No ale jak nic takiego się nie zdarza?

***

Tego wieczoru Marek był dziwnie znużony. Zasnął w ubraniu, przykryty płaszczem. Torby i walizka stały obok łóżka, jakby sprawowały nad śpiącym milczącą opiekę. Śnił, że z jego przepastnej walizki wyskoczyło dziecko, które przeniosło go w przestrzeń kosmiczną i prezentowało tam swoje umiejętności. Latało wokół niego, wydłużało się, wyginało, malało i rosło bez granic. Swoje oko przenosiło do odległych galaktyk i opowiadało mu o życiu tamtejszych mieszkańców. Dzieliło się w pionie, otwierało, zamykało, odchylało skórę i pokazywało, że ma w środku takie samo niebo, jakie jest dokoła. Mogło zamieniać się w wiele takich samych dzieci i z powrotem, w jedno. Przytulało się do niego i śmiało się tak, że słyszał cały kosmos. Było radosne, ale skupione. Mogło całkowicie się rozproszyć, a potem powrócić do swojej postaci. Mogło też przybrać inną. Jego ciało nie miało konkretnego kształtu. Mogło wykreować psa, którego potem zamieniało w kota. Bawiło się z Markiem w gwiezdną ciuciubabkę. Potem pokazało mu świat podwodny. Okazało się, że oddech nie jest tam potrzebny. Markowi wydawało się, że to była dziewczynka, ale nie był tego pewny.

***

Obudził się w środku nocy. „Dlaczego sny nigdy nie mają puenty?”.

W jego jeszcze owianej snem głowie pojawiały się i znikały chaotyczne myśli. Na zewnątrz szalał silny wiatr. Gałęzie drzewa stukały nieregularnie w okno. W świetle księżyca wyglądały jak palce dziwnej istoty wynurzające się z mglistej nocy. Resztę nocy spędził, leżąc w łóżku. Próbował zasnąć. Wydawało mu się, że słyszy jakieś podniesione głosy. Nie był pewien, czy śni, czy czuwa, czy te głosy są rzeczywiste, czy tylko przyniosła je pamięć. Leżał z półprzymkniętymi powiekami i wpatrywał się w sufit. Wydawało mu się, że widzi na nim mapę swojego czasu, zawiniętą na obu brzegach. Na mapie widział porozrzucane wydarzenia ze swojego życia. Jego świadomość mogła pływać od jednego do drugiego, obserwując sieć różnych decyzji, które spowodowały ich zaistnienie. Pod tą mapą była druga warstwa, tylko częściowo widoczna. Na tej ukrytej mapie widział sytuacje, które mogłyby się wydarzyć, gdyby jego decyzje były inne. Nie chciał jej teraz oglądać. Miał dość rozterek. Wrócił na pierwszą, tę bardziej widoczną, z wydarzeniami, które przeżył. Była ona częściowo niedostępna. Tam, za zwiniętymi jej brzegami, znajdowała się jego przeszłość, której nie pamięta, i przyszłość, której nie zna. Marek był już trochę rozbudzony, ale do jego uszu cały czas dochodziły głuche odgłosy kłótni z któregoś z sąsiednich mieszkań. Przyniosły mu dalekie wspomnienia. Czas cofnął się do okresu jego dzieciństwa, a pamięć przyniosła mu obraz sprzeczających się rodziców. Jego świadomość popłynęła do tamtych dni. Kłócili się często w nocy, myśląc, że Marek śpi, ale on czasem nie spał. Rodzice mieszkali w bloku na Piaskach. Ojciec nadal tam mieszka. Mama kilka lat temu wyszła z domu i już nigdy nie wróciła. Poszukiwania nie dały rezultatów. Zaginęła. Cierpiała na depresję. Marek rzadko odwiedzał ojca. Nie lubił się z nim spotykać. Można powiedzieć, że nie lubił ludzi. Starając się nie podawać nikomu ręki, zrujnował większość potencjalnych kontaktów towarzyskich. Najbardziej cierpiał w tramwajach i autobusach, kiedy to w chwilach szczytu był taki tłok, że dotykali go stojący obok współpasażerowie. Nie znosił również ich zapachu. Zdiagnozował u siebie fobię społeczną. Przeczytał, że na tę przypadłość cierpi pokaźny procent ludzkości, i przestał się tym przejmować. Oglądając u ojca reportaż telewizyjny z dotkniętej wirusem ebola Afryki, zauważył, że w rejonach zagrożonych zarazą ludzie otrzymują zalecenie, aby nie dotykać się wzajemnie podczas przechodzenia obok siebie. Marek byłby bardzo zadowolony, gdyby takie zasady obowiązywały na warszawskich ulicach, w środkach transportu miejskiego i w sklepach. Jego największym przyjacielem był laptop.

Nazajutrz, sprawdzając pocztę internetową, znalazł reklamę: „Wyobraź sobie, że spotykasz ludzi myślących i czujących podobnie, kierują się tymi samymi wartościami i mają zbliżone cele. Oni tak jak ty szukają prawdziwej miłości. Szukają człowieka, do którego będą mogli wracać każdego dnia. Zarejestruj się na portalu randkowym dla ludzi z wartościami.” Jego uwagę przykuł na moment zwrot „dla ludzi z wartościami”. Towarzyszące tej reklamie zdjęcie przedstawiało tulącą się parę, co spowodowało, że twarz Marka wykrzywiła się z niechęcią. Marek chciał wyrzucić tę wiadomość, ale zawahał się. Od dawna nie miał żadnych ciepłych kontaktów z kobietą. W przypadku fobii społecznej jedynym rozwiązaniem jest znajomość wirtualna. Zostawił sobie tę możliwość. Może jutro spojrzy na to jeszcze raz. Wybiegł do pracy. Piętro niżej usłyszał zza drzwi:

– Jak jeszcze raz kupisz Tosi do zabawy zestaw, w którym jest mop, wiadro i szmata, to dokupisz jeszcze Kena, żeby szorował podłogę!

Rozbawiło go to. „Kobieta z charakterem” – pomyślał. Na pobliskiej stacji benzynowej kupił kanapkę i kawę. Jadł śniadanie, idąc powoli w stronę przystanku tramwajowego.

Wracając z pracy, wstąpił odwiedzić księdza, chciał mu podziękować za wczorajszą pomoc. Przyjaźnił się z nim od lat. Choć właściwie był to przyjaciel jego rodziców, dorastający z nimi na jednym podwórku. W liceum miał dziewczynę, która mieszkała w sąsiedniej klatce. Miała wadę serca. Założyli jej w dzieciństwie jakiś rozrusznik czy coś jej wszyli, żeby pomóc temu słabemu sercu. Pewnego dnia poszła z Antkiem zimą na łyżwy na stawy Brustmana, przewróciła się i umarła. Serce przestało bić i już. Podobno za szybko rosła i jakieś przewody zrobiły się za krótkie, rozłączyły się. Dokładnie nikt nie wie. W każdym razie od tamtego zdarzenia Antek wycofał się z podwórkowego życia. Potem poszedł do seminarium, a po latach dostał probostwo w jednej z sąsiednich parafii. Marek czasem chodził do niego z mamą na mszę. Ojciec nie należał do religijnych. Podobno kiedyś był komunistą.