Strona główna » Styl życia » Szlakiem reniferów. Wspomnienia z dalekiej Północy

Szlakiem reniferów. Wspomnienia z dalekiej Północy

4.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-8166-093-8

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Szlakiem reniferów. Wspomnienia z dalekiej Północy

Szwecja, Norwegia, Finlandia
7,5 tys. kilometrów
morza: Bałtyckie, Północne, Norweskie
cieśniny: Categat, Skagerrag
zatoki: botnicka, fińska
6 południków, 4 równoleżniki
koło podbiegunowe
2 strefy czasowe

 

Książka „Szlakiem reniferów” powstała na podstawie zapisków z podróży z lat 1998 i 1999 po Szwecji, Norwegii i Finlandii.
Napisana prozą poetycką opowieść skupia się na doznaniach estetyczno-duchowych, zarazem zapoznając Czytelnika z obyczajami i kulturą Dalekiej Północy.
„Szlakiem reniferów” może stać się nie tylko przewodnikiem po miejscach, ale także duchowym drogowskazem.

 

 

 

Dochód ze sprzedaży książki wesprze leczenie onkologiczne Autorki.

Polecane książki

Siatkówka, która miała być w założeniu „lżejszą formą koszykówki”, cieszy się współcześnie ogromną popularnością na całym świecie. Dołącz do fanów „latającej piłki” i przyjrzyj się, jak się rozgrywa mecz, dowiedz się, kim jest libero oraz jakie zagrywki obowiązują w trakcie gry. Encyklopedia siatków...
Poradnik niezbędny dla każdego kierowcy. Poznaj najnowszy taryfikator z 2012 r. Dowiedz się, za jakie wykroczenia drogowe można teraz dostać więcej punktów karnych. Przejrzyste tabele z wykroczeniami, wysokościami grzywien i punktami karnymi. Dodatkowo znajdziesz praktyczne informacje o tym, które s...
[…] Monografia jest bardzo oryginalnym opracowaniem – o charakterze informacyjno-podręcznikowym, a zarazem eksplikacyjnym, analizującym zarys problematyki pojęcia „kapitał społeczny”. Czytelnik odnajdzie w niej wiele impulsów przydatnych w poszerzeniu pól badawczych we współczesnej pedagogice społec...
Publikacja przedstawia nowe zasady wygaśnięcia stosunku pracy w przypadku śmierci pracodawcy prowadzącego jednoosobową działalność gospodarczą. Nowe przepisy mają wejść w życie pod koniec 2018 r. Zmiany w zakresie wygasania stosunków pracy wprowadza ustawa o zarządzie sukcesyjnym przedsiębiorstwem o...
W małej wiosce opodal miasta Wizja ludzie nie znają smutku ani rozpaczy.  Ale ta na pozór idylliczna społeczność skrywa okropną tajemnicę.  W dzieciństwie Nalah nie rozumiała, dlaczego zawsze gdy jest smutna,  rodzice każą jej zanosić ciastka niemej dziewczynce nazywanej Głosem.  Wiedziała tylko, że...
Wojna  jest  bliżej  niż  nam  się  wydaje…   W lutym 2013 roku nastąpiło apogeum protestów w Kijowie. Doniesienia z Majdanu zajmowały czołowe miejsca w serwisach informacyjnych. W kolejnych tygodniach cały świat z zapartym tchem obserwował przebieg tzw. Ukraińskiej Wiosny oraz konfliktu wojennego n...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Aleksandra Pielach-Walkowicz

Aleksandra Pielach-Walkowicz

Szlakiem reniferów

Wspomnienia z dalekiej Północy

© Copyright by Aleksandra (Pielach) Walkowicz

& e-bookowo

Korekta i skład: Katarzyna Krzan

Rysunek Michał Walkowicz

(wzór bębenka lapońskiego i znaki runiczne)

ISBN 978-83-8166-093-8

Wydawca: Wydawnictwo internetowe e-bookowo

www.e-bookowo.pl

Kontakt: wydawnictwo@e-bookowo.pl

Wszelkie prawa zastrzeżone.

Kopiowanie, rozpowszechnianie części lub całości

bez zgody wydawcy zabronione

Wydanie I 2019

Konwersja do epub A3M Agencja Internetowa

W tej książce zawarte są także Wasze myśli,

uczucia i pragnienia.

Jeśli ta opowieść nikogo z Was nie wzruszy,

nie rozczuli lub, Boże broń! Nie nauczy,

to czy warto pisać?

Jeszcze w kraju, 21.07.1998

Głęboko czułam podniecenie związane z podróżą. Wiedziałam, że ta wyprawa będzie przygodą mojego życia. Jeszcze przez moment patrzyłam za siebie, po chwili z moich oczu zniknął znajomy dom, uliczka i skwer. Kiedy wyjechaliśmy z Będzina była osiemnasta dwadzieścia. Tuż pod Częstochową rozpoczęły się kłopoty. Na wysokości drogowskazu na Koziegłowy zaczęła się palić lampka sygnalizacyjna, wskazując, że nie ładuje akumulator. No cóż, przygoda w podróży – pomyślałam. Szukając warsztatu, po drodze natrafiliśmy na starszą kobietę, która chętnie wskazała drogę do elektryka. A jednak mamy szczęście – pomyślałam, kiedy młody człowiek podłączył jakiś kabelek, naprawiając usterkę. Pojechaliśmy dalej. Byłam dziwnie niespokojna, ale nikomu o tym nie mówiłam. Czułam, że to nie był koniec – moje przeczucie po raz kolejny w życiu dawało mi wyraźnie znać, że coś jest nie w porządku. Jechaliśmy autostradą, kiedy jakiś facet zaczął trąbić jak najęty, pokazując na tył pojazdu. Przyczepka – pomyśleliśmy wszyscy w tej samej chwili. To się stało tak nagle, że nikt nie czuł, kiedy zostaliśmy bez opony, jadąc na samej feldze. Boże drogi – myślałam – to miała być wyprawa mojego życia, a tu na samym początku takie hece!

Znowu poczułam, że coś nas powstrzymuje, by nie jechać dalej. Jak im to powiedzieć, przecież nie uwierzą w babską intuicję.

Panowie mieli znowu pole do popisu – trzeba było poszukać kolejnego warsztatu. Dla mnie była to godzina rozmyślań. Spojrzałam na Halinę. Miała wyostrzone rysy i na jej twarzy malował się smutek. Jedynymi słowami, które wypowiedziała podczas nieobecności Michała i Janusza były słowa lęku:

– Nie wiem, dlaczego, ale czuję, Olu, że coś nas powstrzymuje od dalszej jazdy, boję się.

Byłam zdumiona tym, co usłyszałam. Dokładnie tak samo czułam. Może zapomnieliśmy czegoś ważnego – przemknęło mi przez myśl. Postanowiłam nie poddawać się, cokolwiek miało się wydarzyć.

– Halinko, najważniejsza jest nadzieja. To tylko niedyspozycja samochodu, zobaczysz, wszystko będzie dobrze…

Halina bez słowa odwróciła głowę, dając mi wyraźnie do zrozumienia, że te nieoczekiwane awarie są dla niej złym znakiem. Milczałam. Przypominałam sobie słowa: „Nic nie zależy od Ciebie.” Wzięłam do ręki książkę „O naśladowaniu Chrystusa” Tomasza Kempisa i, otwierając ją na chybił trafił, znalazłam słowa mówiące o nadziei – to było ważne.

– Może chcesz zobaczyć? – zaproponowałam Halinie, wskazując na charakterystyczną formułę czytania (pierwszy rozdział czyta się z kolejności wynikających stron, zaś niezwykłość tej książki polega na przypadkowym otwarciu stron, na których jest dokładnie napisane to, co ukrywamy głęboko w naszym sercu, rozwiązując nasze problemy).

Przez chwilę myślałam, że zrobiła to tylko dla zabicia czasu, ale zauważyłam na jej twarzy łzy.

– Nie płacz, proszę – pocieszałam ją, choć były to potrzebne łzy.

Halina oddała mi książkę już zupełnie spokojna.

– Wiesz, Olu, ten tekst był mi naprawdę potrzebny. – Popatrz. – Wskazała na drogę. – Idą nasi panowie.

Spojrzałam przez lornetkę na drugą stronę ulicy.

– Michał niesie coś na ramieniu. Tak, to koło! Widocznie załatwili gdzieś – pomyślałyśmy wspólnie o tym samym: za ile? Michał opowiadał z pełnym uznaniem o młodej dziewczynie w warsztacie, która po raz pierwszy wykonała taką usługę. Potrafiła to zrobić tylko dlatego, że pilnie podpatrywała ojca. Była odważna i sprytna, komentował Janusz. Po drodze dowiedziałam się, że ten godzinny przystanek kosztował nas sto złotych.

Cóż, przygoda w podróży – pomyślałam po raz wtóry, ucząc się cierpliwości. Jechaliśmy ulicami, które pozostawiają wiele do życzenia, a to nieoznakowany rów, a to wykopaliska, prace drogowe, a to znów nierówności niczym na torze narciarskim.

Zatrzymaliśmy się na posiłek. Prowiantu mieliśmy pod dostatkiem. Trzeba było zagotować wodę na herbatę. Była to też okazja do rozprostowania kości, bo siedząc skulone na tylnym siedzeniu, pragnęłyśmy się wyprostować. Michał wyciągnął swój szary zeszyt, w którym skrupulatnie notował nasze wydatki, począwszy od wspólnych zakupów w Mak­ro, do kosztów benzyny. Dopiero teraz dowiedziałam się, że za usterkę w samochodzie w Koziegłowach Janusz z uporem maniaka chciał zapłacić sam, poniewać auto było jego, natomiast przyczepka Michała i należność za koło powinien pokryć sobie sam.

Pamiętajcie o paszportach!

Ładnie się zaczęło – pomyślałam – jeszcze dobrze z Polski nie wyjechaliśmy, a gdzie tam Skandynawia, Boże, może lepiej zawrócić?

W powietrzu zadrżało Michałowe: „Ahoj, przygodo!”

Jechaliśmy pełni nadziei, że wszystko złe, co się miało przydarzyć, to się już wydarzyło, a teraz czekają nas wspaniałe wakacje. Dodawałam sobie otuchy, analizując fakty, zdarzenia: jakieś drobne usterki jak zmiana koła nie powinny nam zatruwać atmosfery dobrej zabawy i przygody.

Dojeżdżaliśmy do Gdyni. Janusz pomylił trasę, wożąc nas okrężnymi drogami.

Podczas tej jazdy drżałam wielokrotnie o nasze bezpieczeństwo, bo kierowca to może i dobry, ale na niedzielne wyprawy za miasto, a nie na taką trasę. A co będzie dalej? Bałam się myśleć. Janusz, prowadząc samochód, opowiadał niestworzone rzeczy i całą historię swojego życia. A jak się jedzie samochodem, to przede wszystkim uważa się na drogę, a nie pieprzy trzy po trzy – myślałam coraz bardziej niechętnie.

– Michał, może zamienisz się z Januszem, on na pewno jest zmęczony, tyle godzin za kierownicą – próbowałam babskich sztuczek. W samochodzie zapanowała cisza.

Michał bacznie obserwował drogę, tłumacząc Januszowi, którędy dojechać na terminal. Byliśmy zmęczeni, ale jednocześnie szczęśliwi, że dojechaliśmy na miejsce.

– No! Kochani! Proszę przygotować paszporty!

Spojrzałam na niego, wyczuwając, że zbyt nerwowo przewraca po raz kolejny dokumenty.

– Co się stało, Michałku? – zapytałam, kiedy jego twarz zmieniła rysy na bardziej ostre. Ta cisza, która zawisła w powietrzu zdawała się trwać wieczność.

– Olu, gdzie jest twój paszport? – zapytał Michał.

– Nic nie rozumiem – odpowiedziałam spokojnie – przecież to ty zajmowałeś się dokumentami, dałam ci mój paszport.

Michał był równie zdumiony.

– Oleńko, poszukaj w swojej torbie, no nie wiem gdzie, zobacz może masz w kosmetyczce, w portfelu – wymyślał z nadzieją w głosie, licząc na to, że za moment wyciągnę paszport. Ponaglał mnie do bezsensownego przewracania po torbach podręcznego bagażu. Natomiast ja byłam pewna tego, że nie mam paszportu przy sobie, o czym poinformowałam ze stoickim spokojem, że naprawdę zapomnieliśmy go wziąć z domu i że najprawdopodobniej tak miało być. Dodałam jeszcze tylko parę słów, by nie psuli sobie przez to wakacji: ja wrócę do domu. Michał spojrzał na mnie dziwnie i z nieukrywanym gniewem na samego siebie. Powiedział, że płakać mu się chce, że beze mnie nigdzie nie pojedzie. Był spokojny i jednocześnie zażenowany sytuacją, bo to przecież komplikowało rejs, którym mieliśmy płynąć razem. Trzeba było podjąć rozsądną decyzję. Przez moment zastanawialiśmy się wspólnie, co zrobić i jak spędzić te wakacje, mimo wszystko razem. Trzeba było zmienić dane na zakupionym i zarezerwowanym już bilecie, próbować dodzwonić się do Tadeusza (brata Michała) lub do mojego brata i poprosić, by zechciał przywieźć paszport. Michał w głębi serca wiedział, że to on zawalił sprawę z paszportem.

Scenariusz był na pozór prosty.

Trzeba dzwonić do mojego brata Janusza, prosić go, by zechciał pojechać do Tadzia, by wyłamać zamek w drzwiach (klucze mieliśmy przy sobie). Oboje zastanawialiśmy się intensywnie, gdzie leży zagubiony paszport.

– Jeżeli go nie ma po prostu na stole, bo i tam mógł zostać, to na pewno będzie w szafce rogowej w kuchni. Przy założeniu, że Janusz będzie dyspozycyjny, i że zechce przywieźć go do Gdyni. Byłaby to tylko jednodniowa zwłoka w podróży, bowiem prom kursował dokładnie co dwa dni i jutro wszyscy czekaliby na mnie w Karlskronie. Michał miał dosłownie łzy w oczach. Właśnie zaczęła się odprawa celna i trzeba było podjeżdżać samochodem, coraz bliżej celnicy. Jeszcze raz przytulił się do mnie i powtórzył, że nigdzie beze mnie nie pojedzie. Słowa: „zrób wszystko, by do nas dopłynąć! Kocham cię, wierzę w ciebie” mówił oddalając się w kierunku samochodu. Krzyknęłam głośno, że się postaram, bo stojący obok mnie ludzie zareagowali jednoczesnym odwróceniem głów w moim kierunku. Michał wsiadł do fiata i podjechał bliżej. Dla mnie był to także test i próba naszego uczucia. Halina machała mi przez szybę, krzycząc, że będą na mnie czekać. Wreszcie odjechali na tyle daleko, że mój wzrok ich nie dosięgał.

Czułam na sobie wzrok osób, które zapewne z ubolewaniem lub politowaniem patrzyły na mnie ukradkiem, komentując sytuację, w jakiej się niestety znalazłam. No cóż, w takich okolicznościach publika zawsze się znajdzie.

Teraz musiałam sobie przypomnieć trasę, jaką jechaliśmy, by dokładnie wytłumaczyć bratu, którędy ma jechać, by bezpiecznie trafił do terminalu. Zaraz, jak to Michał mówił? – przypominałam sobie: „Niech się kieruje na Łódź, później na Gdynię, do portu”.

Ani przez moment nie dopuściłam myśli, by coś przeszkodziło Januszowi przywieźć mój dokument. Jedynym problemem była niepewność, czy zastanę go w porę, bo to, że nie odmówi mi tej grzeczności, było tak samo pewne, jak to, że się urodziłam. Myślałam także o tym, że nie czas na obwinianie kogokolwiek, tylko na racjonalne myślenie. Planowałam, o czym będę rozmawiać z bratem. Musiałam zabezpieczyć mu pieniądze z konta na benzynę. W uszach jeszcze przez chwilę dźwięczały mi słowa Michała: „Wykup sobie kabinę, Oleńko!”

Przypomniałam sobie błagalny wzrok, z jakim mnie pożegnał, i jego wielkie poczucie winy na twarzy.

Usiadłam w poczekalni portu i zastanawiałam się, co zrobić. Kupiłam kartę telefoniczną i postanowiłam sprawdzić swoje szczęście – zadzwoniłam do brata. Do tej pory byłam spokojna. Jednak, kiedy bratanek powiedział mi, że tatuś właśnie wyszedł do okulisty – tysiące myśli przebiegło w jednej sekundzie przez mój umysł. Bałam się zapytać, co się stało.

Nie wiem, czy powinnam… – zastanawiałam się. – To tyle kilometrów. W tej samej chwili Daniel podjął decyzję za mnie, uspokajając, że uraz nie jest bardzo poważny i żeby powiedzieć dokładnie o co mi chodzi, to on przekaże tatusiowi. Kiedy opowiadałam mu o całym zdarzeniu i przygodzie z paszportem, zastanawiałam się, czy Daniel jest już tak odpowiedzialnym chłopcem. Rozumiałam powagę sytuacji, ale czy dziecko potrafi tak ocenić sprawę jak dorosły?

Już od dawna akceptuję to, co mnie w życiu spotyka, dlatego z przekonaniem, że tak miało być, stanęłam przy oknie dworca portowego z nadzieją, że zobaczę Michała. Trudno go było z takiej odległości zobaczyć. Michał wymachiwał rękami, pokazując, że paszport na pewno jest w szafce narożnej w kuchni – tak jak przypuszczaliśmy. Byłam nieco podenerwowana. Muszę jeszcze raz zadzwonić do brata, muszę jeszcze raz spróbować – zadecydowałam, podchodząc do aparatu telefonicznego. Sygnał, który usłyszałam w słuchawce, jeszcze nigdy nie był tak długi – doskonale uczył cierpliwości.

– Jesteś! Dzięki Bogu! – krzyknęłam tak głośno, że stojący w pobliżu ludzie skierowali wzrok w moim kierunku.

– Wiem wszystko, jeżeli to, co Daniel mi opowiedział jest prawdą, bo szczerze mówiąc, nie bardzo mu wierzyłem – komentował Janusz z lekką ironią w głosie.

– No widzisz, braciszku, trzeba dziecku zaufać.Teraz tylko od twojej decyzji zależy, czy jutro popłynę do Karlskrony.

Bez chwili wahania braciszek uspokoił mnie, że zrobi to dla mnie i że przywiezie mi paszport (o ile on ciągle jest w domu). Wyjaśniliśmy sobie tylko problem finansowy, a właściwie co zrobić, by tego problemu nie było, i z nadzieją, że się zobaczymy za kilkanaście godzin, po dokonaniu niezbędnych czynności z wyłamaniem zamka w drzwiach, założeniem nowego, razem z Danielkiem wybierają się w podróż do Gdyni.

– Dzięki, braciszku! – krzyknęłam do słuchawki i w tym samym momencie skończyły się impulsy na karcie telefonicznej. Byłam dziwnie podniecona i jednocześnie szczęśliwa. Przede wszystkim dziękowałam Opatrzności za to, że mam rodzeństwo. Pomyślałam, że może jeszcze zdążę uspokoić Michała i znajdę jakiś sposób, by mu o tym powiedzieć, przekazać tę ważną informację. Prom właśnie odbijał od brzegu. Napisałam liścik, krótki, by zyskać na czasie. Z treści wynikało, że porozumiałam się z Januszem i że przywiezie mi paszport i że powinien być już spokojny, bo tęsknię za nim i go kocham. Celnik, który wyraźnie zrobił mi grzeczność, po przeczytaniu tekstu, uśmiechnął się i po uzgodnieniu personaliów poklepał mnie po ramieniu. Odetchnęłam z ulgą, bo to był oczywiście najlepszy z pomysłów. Zauważyłam, że Michał próbował mi coś powiedzieć, jedną ręką utrzymywał lornetkę, drugą wymachiwał coś znaczącego. Zrozumiałam, że otrzymał wiadomość przez radiowęzeł i te dziwne znaki w moim kierunku to były oznaki radości.

Byłam głodna. Postanowiłam coś zjeść. Portier, który przez cały czas mi się przyglądał, wskazał mi miejsce, gdzie można zjeść dobry posiłek za przyzwoitą cenę. Miły człowiek – pomyślałam, przechodząc w kierunku portowej restauracji.

Ciepły posiłek: jajecznica na szynce, herbata z cytryną, bułka z masłem i sok pomidorowy – miały wystarczyć mi na dłuższy czas. Przypomniałam sobie, że w torebce mam jeszcze dwa batoniki „Studenckie”, zapas energetyczny w razie potrzeby. Miałam dużo czasu. Potrzebowałam pewności, że to, co się wydarzyło ma jakiś sens. Coraz bardziej bowiem przemawiały do mnie fakty i zdarzenia, symbole i sygnały mojej intuicji. Rozmyślałam o naszej wewnętrznej mądrości, z coraz większą uwagą składając układankę zdarzeń. W tym rozmyślaniu doszłam tylko do jednego wniosku: intuicję trzeba umieć wykorzystać, bo ona jest tą jedyną prawdziwą, nieskażoną myślą pierwotną w naszym procesie myślowym, bo każda myśl następna jest już zmanipulowana przez naszą podświadomość. A zatem ufajmy naszej intuicji.

Myślałam o Opatrzności, która prowadzi mnie przez całe moje życie. Zapatrzona w dal, spoglądałam na wieżyczki kościoła, który wyłaniał się z krajobrazu miasta. W jednej chwili poskładałam wszystkie „zbiegi okoliczności” w całość. To, że nie wierzę w tzw. zbiegi okoliczności to jedno, a to że ufam Bogu – to drugie. Istotny jest jednak fakt, że nie zadałam sobie tego prostego pytania: dlaczego? Dawno już nauczyłam się myśleć pozytywnie i nawet taka sytuacja nie zmieniła mojego nastawienia do życia – zaufałam Opatrzności. Nawet teraz wierzyłam w to, że te dwa miesiące wakacji będą owocne w szczęście, miłość i radość dla wszystkich. Swoim sposobem zaczęłam afirmować – wizualizować pomyślne zbiory owoców i dobre ceny w skupach. Wyobrażałam sobie, że do Polski będziemy wracać razem, pełni zdrowia, miłości i zadowoleni z relacji finansowych. Rzeczywistość zmusiła mnie do podjęcia decyzji. A to już wiem: sukces to decyzja. W toalecie zrobiłam przepierkę bielizny, którą szybko i sprawnie wysuszyła suszarka strumieniem ciepłego powietrza. I tak odświeżona i pełna nadziei, pozwoliłam losowi na wypełnienie mojego czasu, w oczekiwaniu na przyjazd brata. Zrobiłam rezerwację biletu z kabiną. Czułam potrzebę wygodnego snu. Widziałam jak młode dziewczyny patrzyły na mnie zza okienek terminalu. Pewnie litują się nade mną – myślałam, pochylając się nad bezradnością człowieka w ogóle. Właśnie owe panie zakończyły pracę, żegnając się znajomym: „do widzenia”. I właśnie w moim przypadku było to pewne, że dokładnie jutro zobaczymy się ponownie. W szklanym boksie dyżurki stał portier, który wyraźnie przyglądał mi się od czasu pożegnania z Michałem. Zaskoczona propozycją wypicia kawy, usiadłam w szklanym boksie dyżurki. Facet wyraźnie starał się być uprzejmy, kiedy zaczął mnie zagadywać sprawami i tematami „całego świata”.

Po chwili rozmowy wręczył mi czerwcowy egzemplarz „Gracji” i oddalił się na służbowy obchód. Wrócił po kilkunastu minutach z ochotą na dalszą rozmowę, rozciągając temat poza racjonalne myślenie. Właśnie miałam przed sobą osobę, która dokładnie jak ja interesowała się sprawami wszechświata i wiarą oraz tym, co człowiek posiada oprócz „drobiazgów, jakimi codziennie się otacza” i wiarą w to, co jest dla nas niewidzialne.

– A wie pan, uważam – podtrzymywałam temat – że najtrudniej jest uwierzyć w to, co niewidzialne. Właśnie taka wiara daje niesamowitą siłę. Myślał pan o tym kiedyś?

Mężczyzna przyglądał się uważnie mojej twarzy i czułam, jak waży każde słowo. Jego skupienie speszyło mnie i, w chwili kiedy już miałam zakończyć swój wywód filozofii życiowej, przeskoczył na inny temat, również pasjonujący: medycyna niekonwencjonalna. Poruszaliśmy się w temacie z łatwością, wspominając dzieje medycyny wschodniej, jej metody leczenia przez akupunkturę czy akupresurę. Rozmawialiśmy o leczeniu Reiki, która od pewnego czasu zajęła dość ważne miejsce w moim życiu. Rozmowa była coraz bardziej interesująca i tak bardzo spontaniczna. W pewnej chwili wyciągnął z szuflady biurka plik gazet, jakieś bruliony, wycinki prasowe i, podając mi je z pełnym zaufaniem, powiedział, że dawno nie miał okazji porozmawiać o swoich zainteresowaniach. Zauważyłam, że zajmował się wieloma sprawami naraz i to był jego problem. Nie potrafił sprecyzować swoich zainteresowań, szedł po omacku przez życie. Nie afirmował, nie oczekiwał od losu niczego – czekał na mannę z nieba. A przecież wyznaczyć sobie cel, to to samo, co do niego dążyć. To już połowa sukcesu: wiedzieć, co się chce osiągnąć. Rozmowa stawała się niezręczna, bowiem ów pan stawał się coraz bardziej natarczywy. Był rozkojarzony pomiędzy dobrem a złem. Nie wiedział, że jego zainteresowania prowadziły go drogą ciemności. Nie zdawał sobie zupełnie sprawy z zagrożenia płynącego z Kart Tarota. W pewnym momencie usłyszałam moją intuicję, zrozumiałam, dlaczego musiałam tu pozostać, dlaczego los tak ułożył wydarzenia i przypadki.

– Niech pan zaufa swojej intuicji, ona wie najlepiej i poprowadzi pana bezpieczną drogą.

Widziałam, że mężczyzna słuchał mnie z ogromną uwagą i dokładnie rozumiał, o czym mówiłam.

– Widzi pani – powiedział po dłuższej chwili zastanowienia. – Od pewnego czasu prosiłem moją Wyższą Jaźń o pomoc, bym znalazł odpowiedź na nurtujące mnie pytanie i umiał rozpoznać swoją drogę życiową. Modliłem się o to, by Bóg zesłał mi Anioła, który by mi wskazał właściwą drogę i powiedział, co mam dalej robić. I widzi pani – kontynuował z emocją w głosie – nagle pani zapomina paszportu i jest pani zmuszona czekać właśnie tu, gdzie ja pracuję i spotyka się pani ze mną po to, by mi odpowiedzieć na pytania, które mnie tak dręczyły. Boże! Od tak dawna! Dziękuję pani! Bardzo mi pani pomogła.

Byłam zdumiona tym, co się stało, co usłyszałam. Ale wypadało coś powiedzieć.

– Jeżeli pan uważa, że czekał właśnie na moje słowa, to bardzo dobrze się stało, że zapomniałam tego paszportu.

Znajomy przytaknął i powtórzył słowa, którymi dość często posługiwałam się podczas naszej rozmowy:

– Wszystko w życiu ma głęboko ukryty sens.

Czas płynął szybko. Pomyślałam o nocy, którą będę musiała jakoś spędzić, o tym, że być może ten miły człowiek będzie umiał mi w tym pomóc. Ku mojemu zdziwieniu, w tej samej chwili mężczyzna powiedział, żebym się nie martwiła o noc, ponieważ na nocną zmianę przychodzi człowiek jeszcze lepszy od niego. Usiadłam na krzesłach poczekalni terminalu. Przez jakiś czas przyglądałam się pracy ekipy fachowców przy zmianie szyb. Jakie to proste – usłyszałam wewnętrzny głos – nigdy nie wiadomo na kogo w życiu trafimy i kto będzie nam w życiu pomocny, jak choćby w takiej sytuacji, kiedy mężczyzna zjawił się przede mną z tacą, na której podał mi gorącą herbatę. Fachowcy sprawnie wymieniali kolejne szyby, a ja początkowo przysłuchiwałam się szczątkowym słowom ich rozmowy, które odbijały się echem w ogromnym holu poczekalni. Jednak moje myśli uciekły w zupełnie innym kierunku. Myślałam o tym, gdzie jest teraz Stena Line z Michałem na pokładzie i czy Janusz szczęśliwie dojedzie do mnie. Zauważyłam, że znajomy portier, pan Bogusław, doczekał się na zmiennika i, wskazując bym podeszła bliżej, wyjaśnił krótko:

– Problemu ze spaniem nie ma.

Po czym skierował się w stronę drzwi wyjściowych. W ostatniej chwili zrozumiałam, że to spotkanie było nam przeznaczone. Zauważyłam błysk jego oczu i spokój, który odzyskał. Podziękowałam za gościnę na wybrzeżu i uściskiem dłoni zakończyło się spotkanie z nieznajomym. Nowy kompan losu natychmiast zaproponował kawę.

– Nie jest pani pierwszą ani ostatnią osobą, która zapomniała paszportu, proszę mi wierzyć – próbował mnie pocieszać.

– Na pewno – odpowiedziałam krótko, bo w tej samej chwili zauważyłam młodą kobietę, która próbowała się dogadać z pracownikami. Stanęłam z boku, nasłuchując w jakim języku rozmawia. Jeden z pracowników zapytał portiera, czy zna angielski, bo ta młoda dama, coś do niego mówi, ale on zupełnie nie rozumie.

Może ja? – pomyślałam, przecież kiedyś uczyłam się angielskiego, wprawdzie sama, ale zawsze coś tam zapamiętałam. Spróbuję – postanowiłam.

Podeszłam bliżej rozmówców. Czy mnie uszy nie mylą? – pomyślałam. – Przecież ta kobieta mówi po węgiersku. Wprawdzie mój węgierski nie był wcale lepszy od angielskiego, ale postanowiłam spróbować nawiązać jakikolwiek kontakt. Widać było lekkie zdenerwowanie i bezradność, a ja przecież znam takie uczucia. Dziewczyna odetchnęła z ulgą już po pierwszych słowach rozmowy. Poznałyśmy się dość szybko. Była również zaskoczona sytuacją, tak jak ja. Julia wytłumaczyła mi w tej międzynarodowej rozmowie przez słowa języka polskiego, angielskiego, francuskiego do węgierskiego włącznie, że jest pełna obaw, czy zdążyła na prom. Opowiadała o swojej długiej podróży samochodem z rodziną, z którą jedzie na urlop. Niedaleko nas biegał mały chłopiec, syn Julii i Norberta, Axel. Spojrzałam na bilety, które niespokojnie trzymała w dłoni. Bilet był wystawiony z datą 23 lipca, to znaczy na jutrzejszy rejs. Julia była bardzo zmęczona, co było po niej naprawdę widać. Zachęciłam ją do skorzystania z ciepłej wody i dmuchawy w tym samym celu, co ja wcześniej, zapewniając ją o łagodności portiera. Doskonale wykorzystała nadarzającą się okazję i za chwilę spacerowałyśmy razem wokół budynku, przy świetle wschodzącego księżyca. Julia zapoznała mnie ze swoim mężem. Ten przystojny Węgier doskonale rozumiał, co mówiłam, opowiadając, że czekam na przyjazd brata. To fakt, że powinien już być – pomyślałam, kiedy Norbert zwrócił mi uwagę na zegarek, wskazując przejeżdżające samochody. Wypatrywałam czerwonego malucha, prosząc Boga o to, by szczęśliwie dojechał.

– Jest! – krzyknęłam, rozpoznając znajomą twarz i już po chwili byliśmy razem. Był zmęczony. Oko, które uległo wcześniej urazowi, było wyraźnie zaczerwienione. Janusz wyjął z kieszeni koszuli krople, którymi zakropiłam mu zmęczone oczy. Dopiero w tym momencie zauważyłam, że mamy widownię: szklarze przysłuchiwali się naszej rozmowie, a znajomy portier uśmiechając się spod wąsa rzucił w naszym kierunku:

– I przywiózł pan ten historyczny paszport?

Salę poczekalni wypełnił gromki śmiech, a ja byłam zadowolona i szczęśliwa z bezpiecznej podróży Janusza.

– Tak! Tak, braciszku! Samo życie! – skomentowałam, śmiejąc się, jak to w życiu bywa, z takiej sytuacji. Całemu zdarzeniu przyglądał się z uwagą mój bratanek Daniel, który nie dawał żadnych oznak zmęczenia, pomimo późnej pory. Wyskubał znanym zwyczajem drobne i pełen dziecięcej radości wyciągnął z automatu Pepsi czekoladę na gorąco. Trzeba było zorganizować gorący posiłek. Zbyt późna pora nie dała wielu szans. Zastanawialiśmy się, czy wyruszyć na miasto, do jakieś knajpki, czy może jest jakieś inne wyjście. Pomysł, jaki wpadł mi do głowy był przedni. Ruszyłam w stronę dyżurki, by poprosić portiera o możliwość skorzystania z telefonu.

– Niech pani zamówi pizzę przez TAXI – zaproponował przywiezienie gorącego posiłku na terminal. Po chwili już rozmawiał przez telefon. – Poproszę z dyspozytornią, tu terminal…

– Proszę pani, jaka to ma być pizza? – usłyszałam.

– Gorąca i duża – odpowiedziałam i wszyscy obecni znów zaśmiali się serdecznie.

Zajadaliśmy najlepszą na świecie pizzę, popijając gorącą herbatą z cytryną z automatu. Cieszyliśmy się przy tym, oblizując palce jak małe dzieci. I jak to w życiu bywa, narobiliśmy tym spontanicznym posiłkiem smaka niejednej osobie. Po chwili na terminal podjechała kolejna taksówka, z kolejnymi porcjami pizzy. Robotnicy, którzy spędzali czas przy oprawie szyb, siedzieli przy tekturowych pudełkach, rozkoszując się smakiem. Siedząc tak, opowiadałam Januszowi, jakie mieliśmy przygody po drodze, i jakie miałam w związku z tym przeczucia, o portierze z rannej zmiany, o tym, że po tylu latach, przypomniałam sobie dzieciństwo i język węgierski. Mówiłam o tym, że właściwie nie miałam aż takich problemów z porozumieniem i w ogóle dziękowałam mu za to, że jest, za to, że mam brata, że mam takiego brata! Janusz siedział bez słowa. Wprawdzie był zawsze tak usposobiony do rozmowy, ale teraz był zmęczony. Dopiero po chwili dodał nieśmiało:

– Nie ma sprawy, może ty mi siostrzyczko kiedyś w życiu pomożesz?

Oboje wiedzieliśmy, że właśnie w takich sytuacjach możemy na siebie liczyć.

– Chciałabym, żebyś przenocował i pojechał dopiero rano – prosiłam. – Weź pieniądze i jedźcie z Danielem do hotelu.

– Oszalałaś! – krzyknął. – Odpocznę parę godzin i pojadę gdzieś około dwudziestej trzeciej, a jak trzeba będzie, to będę robił przystanki na trasie – dodał, by mnie uspokoić.

W tym miejscu nie miałam najmniejszych szans na przegadanie go. Znam mojego brata i wiem, że nie powinnam mu nic narzucać, tym bardziej, że to on był kierowcą i najlepiej wiedział, jak się czuje. Janusz wyjechał z Gdyni o dwudziestej trzeciej trzydzieści. Z moim błogosławieństwem na drogę, zadowolony, że mógł mi pomóc i spokojny o mnie, obiecał, że do Sosnowca dojedzie bezpiecznie.

Zbliżała się północ. Portier, który na początku naszej znajomości wydawał mi się niepoprawnym podrywaczem, podszedł do mnie, oznajmił, że wprowadzi mnie na zaplecze, gdzie będę mogła się bezpiecznie przespać. Nie kombinowałam. Nie miałam żalu do losu, że nie mogę spędzić nocy w wygodnej, przytulnej sypialni, ani do przeznaczenia, które na ten dzień i tak było dla mnie łaskawe. Dziękowałam Opatrzności. Byłam zbyt zmęczona, by skupić myśli na modlitwie. Wiedziałam, że i tak mam za co Bogu dziękować. Podziękowałam portierowi za grzeczność i poprosiłam, by zechciał mnie wcześnie rano obudzić. Usadowiłam się „wygodnie” na siedzeniach, przykrywając się kurtką. O ile można nazwać to snem, spałam niespokojnie. Przekręcałam się z boku na bok, co godzinę, co oznaczało dokładnie, że ta wymuszona pozycja do snu, pozwalała tylko na godzinne poleżenie na jednym półdupku i na jednym boku. Po godzinie wszystko zaczynało cierpnąć i już wtedy można położyć się tylko na wznak. Jednak to wszystko było nieważne wobec oczekiwanej podróży i spotkania się jutro z Michałem.

– Proszę pani, proszę wstać, mnie nie wolno nikogo wpuszczać na zaplecze – usłyszałam jakby jeszcze przez sen łagodny głos.

Szybko wyszłam na hol poczekalni. Tam dwoje młodych ludzi, wtulonych w siebie przywitało mnie uśmiechem.

Pewnie też spóźnialscy – pomyślałam, kierując się w stronę toalety. Po raz wtóry doceniłam ciepłą wodę i ostry strumień dmuchawy, która w błyskawicznym tempie wysuszyła moją bieliznę. Trzeba sobie radzić – powtórzyłam w myślach słowa znajomego księdza, który kiedyś w kłopotliwej sytuacji życiowej przytoczył sposób wiązania sznurówek dżdżownicą. Ta myśl rozjaśniła mój umysł na dzień dobry. Znajomy portier zapytał, jak się spało, po czym usiadłam na krzesłach w oczekiwaniu na otwarcie terminalu. Byłam wdzięczna losowi za to, że ten obcy człowiek okazał się Człowiekiem. Dzięki niemu noc spędziłam bezpiecznie. Na dniówkę przyszła ta sama zmiana personelu i tak jak myślałam wcześniej, panie przywitały mnie z uśmiechem na ustach, zapewniając, że na pewno mąż czeka na mnie w Karlskronie. Nie prostowałam nieścisłości, że to nie mój mąż, bo to nie było aż tak istotne. A swoją drogą to kto wie, może to dobry znak?

Patrzyłam na turystów nerwowo przechodzących przed okienkami, aby potwierdzić rezerwację. Patrzyłam na zachowanie ludzi. Jedni bardzo spokojni, czekali na odprawę, inni, zupełnie niezorientowani w procedurze załatwiania formalności, podpatrywali co powinno się zrobić i jak zachować. Była ósma rano. Godzina przed odpłynięciem. Wzięłam kilka folderów reklamujących prom Stena Line, by chociaż cokolwiek dowiedzieć się o atrakcjach, jakie gwarantowały linie oceaniczne armatora. Patrzyłam na zachęcające swoim widokiem krajobrazy Szwecji, zaczynając marzyć. A wiecie, że marzenia to najlepsza metoda na stresy. Proszę spróbować, to naprawdę pomaga – przypominałam sobie właśnie słowa jakieś terapeutki ze spotkania z młodzieżą, kiedy do siedzącej obok mnie kobiety podszedł przystojny, siwy mężczyzna, wręczając jej z chłopięcą nieśmiałością świeżo zerwany kwiatek. Mężczyzna dygnął przy tym niby chłopiec. To było coś wspaniałego. Jaką niesamowitą przyjemność musiał sprawić ten człowiek swojej partnerce, kiedy nawet mnie sprawiło przyjemność oglądanie tego spontanicznego gestu. Kobieta delikatnie uchwyciła liliowy kwiatek w swoje niemłode już dłonie i podniosła go, by powąchać. Złapała rękę mężczyzny i przytuliła do piersi. Tak mnie wzruszył ten sentymentalny pan, że nie umiałam o niczym innym myśleć tylko o uczuciu. Pełna ufności w to, że są na świecie jeszcze takie męskie dinozaury, pomyślałam o moim Michałku, który gdzieś tam po drugiej stronie morza czekał na spotkanie ze mną. Odprawa celna odbyła się bez problemów. Celniczka, widząc nazwisko, uśmiechnęła się i niezbyt poprawną polszczyzną poinformowała mnie, że mąż czeka po drugiej stronie.

– Proszę się nie martwić – usłyszałam. Wiedząc przy tym, że to wszystko sprawka Michała.

Pobyt na promie

Ta podróż była lękiem i odwagą, tym bardziej, że dzień przed wyjazdem obejrzałam w kinie „Titanica”.

Pobyt na promie 23 lipca rozpoczął się od niespodziewanej fotografii przy samym wejściu, gdzie nie pytając mnie o zgodę zrobiono mi pamiątkowe zdjęcie. Jeszcze nie zdążyłam zapytać, ile to będzie kosztować (bo musiałam się liczyć z wydatkami) podszedł do mnie facet, który zrobił uśmiech numer 3 i cyk! Zdjęcie było gotowe. W portierni otrzymałam klucz z paskiem kodowym do kabiny, która znajdowała się na dolnym pokładzie. Tak niewiele człowiekowi potrzeba do szczęścia – myślałam, biorąc upragniony, gorący prysznic. Nareszcie mogłam odpocząć. W kabinie było czysto i wygodnie. Wybrałam dolne łóżko, które zachęcało do odpoczynku. Jeszcze nie teraz, przecież muszę trochę pozwiedzać – myślałam, przypominając sobie wspomnienia Michała z poprzednich lat wypraw. Wychodząc z kabiny wzięłam parę reklam, by ewentualnie poczytać i lepiej zapoznać się ze Szwecją. Wyszłam na pokład, jednak nie przebywałam na nim zbyt długo, bo silny wiatr nie pozwalał na opalanie, choć świeciło słońce i było ciepło. Zeszłam z pokładu do pomieszczeń promu. Nagle niespodziewanie ktoś chwycił mnie za ramię. Kiedy odwróciłam głowę, zauważyłam znajomą Julię. Teraz wszyscy razem: Julia z Norbertem, ich syn Axel i ja poszliśmy w stronę kawiarni. Siedzieliśmy, rozmawiając o mojej przygodzie z paszportem, o przyjaźni polsko-węgierskiej, o warunkach życiowych. Julia z przerażeniem opowiadała o trudnych warunkach w ich kraju, ja wspominałam nasz kryzys, lata osiemdziesiąte, kolejki za chlebem, za masłem, reglamentowaną żywność i biedę, która niejedną rodzinę doprowadziła do ubóstwa i choroby. Przypomniałam sobie siłę, z jaką Polak walczył, by przetrwać. Byłam pewna, że mam przed sobą mało lub średnio zamożną rodzinę węgierską, która szuka sposobu na zarobek, by ulżyć swojej sytuacji. Z bardziej szczegółowych zwierzeń dowiedziałam się, że musieli starać się o wizę i zaproszenie do Szwecji, by móc tam w ogóle pojechać. Spojrzałam na małego. Axel bacznie przyglądał się naszej wielojęzycznej rozmowie. Pomyślałam, że to jest najlepszy moment na nawiązanie serdeczności z dzieckiem. Zaczęłam liczyć po węgiersku, wymieniać liczebniki w kolejności. Po chwili to samo powtórzyłam w języku polskim, a mały bystry chłopiec w mig powtórzył, licząc do dziesięciu. Przypomniałam sobie znajomą mojego ojca, Matyldę, która często gościła w naszym domu i jej opowiadania o swoim mężu, który walczył na ziemiach polskich. Mały powtórzył to, co Julia skandowała przez moment Polak – Węgier, dwa bratanki. Zabawa z małym przerodziła się w wymianę liczebników na zmianę polskich i węgierskich. Podczas tej podróży daliśmy sobie wszyscy czas na intymność. Zwiedziłam sklep strefy bezcłowej i restaurację, gdzie ceny mniej zachęcały, w przeciwieństwie do wyeksponowanych potraw. Włóczyłam się, podglądając ciekawych ludzi. Przyglądałam się siedzącym wciąż na jednym miejscu Murzynowi, który sprawiał wrażenie, że nie chce lub nie potrafi nikomu zaufać. Podglądałam dyskretnie młode dziewczyny z obsługi, kelnerów i podpatrywałam fale na morzu. Stwierdziłam, że jest najbardziej odpowiednia pora na odpoczynek. Obiecałam sobie, że wstanę około piętnastej, ale na wszelki wypadek poprosiłam swoją Wyższą Jaźń w modlitwie (afirmacji), że pragnę wstać o piętnastej. Pełna nadziei, czyściutka i spokojna położyłam się i usnęłam prawie natychmiast. Wprawdzie obudziłam się około piętnastej, ale wstałam po godzinnym rozmarzeniu i rozleniwieniu przed szesnastą, biorąc kolejny prysznic. Nigdy nie wiadomo, kiedy znów trafi się taka okazja, więc trzeba z niej skorzystać. Kiedy się ubierałam, moja intuicja po raz kolejny dała znać o sobie. Pomyślałam, że skoro z nikim nie dzielę tej kabiny, to mogę zaproponować Julii, by skorzystała z natrysku, mogli nawet się przespać. Sukces to decyzja – powtórzyłam myśl i ruszyłam w kierunku foteli, na których siedziała Julia ze swoją rodziną. Wręczyłam jej klucz, wytłumaczyłam, jak ma zejść do kabiny. Julia przyjęła zaproszenie.

Byłam głodna. Przypomniałam sobie, że w torbie mam batony, ale coś mi podpowiadało, że nie czas na ich konsumpcję. Spojrzałam na „Studenckie”, napatrzyłam się i z powrotem schowałam do torebki. Wiedziałam, że to wszystko miało jakiś sens. W moją stronę szła Julia z Norbertem. Tym razem to oni zaprosili mnie do swojego stolika przy fotelach lotniczych, tam, gdzie spędzali podróż. Czy wyczuli, że jestem głodna – przemknęło mi przez myśl – przecież nikomu o tym nie mówiłam. Przede mną leżał ogromny stos kanapek. Nie mogłam uwierzyć w to, co się stało. Przed chwilą prosiłam Boga o opiekę, a teraz przede mną leżą pachnące kanapki.

– Proszę – zachęcano mnie do poczęstunku. – Zjedz z nami!

Zaspokojony głód uzupełniliśmy andrutami. Wszyscy byliśmy zadowoleni i radośni. Norbert ze swoim kuzynem grali w karty, Axel rozprawiał po węgiersku z Julią, a ja dziękowałam Opatrzności za opiekę. Czas szybko płynął, a prom coraz szybciej zbliżał się do portu w Karlskronie.

– Jeszcze tylko dwie godziny – zauważyła Julia. Planowy rejs miał trwać jedenaście godzin, więc wszystko by się zgadzało. W sympatyczny sposób dokuczali mi, pokazując pulsujące serce. Wiedziałam, że rozmawialiśmy o Michale i paszporcie, ale zupełnie nie pamiętam tego, żebym obnażała się ze swoich uczuć. Czyżby to tak było widać, że tęsknię za Michałem? Ktoś rzucił słowo: „muzyka”, później: „relaks” i już po chwili znaleźliśmy się w Sali widowiskowej, gdzie gości zabawiał angielski zespół muzyczny. Co się ze mną dzieje? – pomyślałam.

Nagle przede mną stanął kucharz, jakby wyjęty z reklamy Knorra. Wysoki, przystojny facet w kucharskiej czapce coś mówił o świeżych bułeczkach i pieczywie. Jak za węchem pies, tak i ja poszłam za kucharzem. Obok niego pojawili się elegancko ubrani panowie, którzy oferowali do sprzedaży świeże bagietki i różnego rodzaju bułeczki. Pomyślałam, że to drogi chleb, bo za dwie małe bagietki i trzy bułeczki zapłaciłam 5 złotych. No cóż, nieważne, jestem głodna, a to pieczywo zaspokoi mój głód. Nie było w tej chwili nic ważniejszego na świecie. Właśnie prom wpłynął do portu i stewardesa dziękowała podróżnym za pobyt na promie i zapraszała do korzystania z linii Stena Line. Kapitan podziękował obsłudze za uprzyjemnianie nam czasu.

Zbliżała się dziewiętnasta. Jeszcze chwilę i będziemy razem – pomyślałam, czując wyraźnie w sercu tęsknotę za Michałem. Co jest? Spojrzałam na „Grację”, którą ciągle trzymałam pod pachą i spostrzegłam, że zniknęły moje krótkie spodenki, które do tej pory grzecznie utrzymywały się na baczność pomiędzy kartami gazety. Czyżbym zgubiła moje najbardziej ulubione spodenki? – zadałam pytanie półszeptem, myśląc, że ktoś usłyszy i… – To po prostu śmieszne, nie dość, że nie mam żadnego bagażu, oprócz torby na ramię, i „Gracji” ze spodenkami, to jeszcze nie umiałam go dopilnować. Byłam zła na siebie. Taki mały bagaż i nie dopilnować – podsycała mi moja podświadomość. Tak bardzo lubię te spodenki, to był prezent od mojej siostry, Barbary, takie ładne z koralikami, afrykańskimi bajerami, kurczę, szkoda… A jednak, pogodzona ze stratą, udałam się w stronę wyjścia i właśnie w tym momencie pani z recepcji podała mi moje ukochane spodenki.

– Bardzo dziękuję. – To było wszystko, na co było mnie stać w tej chwili zażenowania i wstydu przed samą sobą. I co, Oleńko? Nie ma takiej sprawy, która po odpowiednim czasie sama się nie załatwi. Prawda! – oddawałam w myślach szacunek słowom Michała, który niejednokrotnie ujarzmiał moje stany emocjonalne w trudnych sytuacjach życiowych.

– Tak, tak, kochanie masz rację – przytaknęłam w duchu całkowicie spokojna, że Michał zabezpieczył wszystko, podeszłam do okienka celnika. Ten po rozpoznaniu mojego nazwiska znajomym tekstem zaczął:

– Pani wie, że mąż czeka na…

Już nie słuchałam co do mnie jeszcze mówi, wypatrywałam przez szybę tunelu. Michał czekał na mnie przy samym wyjściu.

– Oleńko kochana, tak bardzo się o ciebie martwiłem, wiedziałem, że sobie poradzisz, jesteś cudowną kobietą! – krzyczał z radością. Słyszałam słowa najbardziej zakochanego mężczyzny na świecie. Przez moment przypomniała mi się sytuacja dzisiejszego poranka, kiedy to mężczyzna składał deklaracje uczuciowe swojej kobiecie i nie zważał na nikogo. Tak samo zachowywał się Michał. Spontanicznie i głośno mówił o tym, że miał najlepszą okazję, by przekonać się o naszym uczuciu. W pewnej chwili, trzymając mnie mocno w swoich ramionach krzyknął:

– Kocham, kocham cię tak jak cały świat!

Przyznam, że zrobiło to na mnie wrażenie i zupełnie nie wiedząc, co powinno się powiedzieć w takiej chwili, pocałowałam go przy tych wszystkich ciekawskich, którzy czekali ukradkiem na ciąg dalszy. Michał troszczył się o mnie jak zawsze.

Przed nami ponad tysiąc kilometrów, trzeba więc było zjeść ciepły posiłek, nabrać sił i wyruszyć dalej. W ogromnym skrócie opowiadałam o moich przeżyciach na promie, nie ukrywając lęku, jaki towarzyszył mi podczas podróży. Przyglądałam się morzu i całemu majestatowi szklanej tafli, którą raz po raz przecinał dziób promu zostawiając za rufą pienisty kilwater. Ta wodna autostrada była dla mnie zjawiskiem nieporównywalnie pięknym. W odblaskach słonecznych promieni, pozostawała za mną przebyta droga. Opowiadałam o tym, jakie miałam spotkanie z Julią. Michał, siedząc z przodu, obok kierowcy, od czasu do czasu szukał dyskretnie mojej dłoni, którą opierałam o zagłówek siedzenia. Czułam, jak krew krążyła w naszych żyłach, jak dłonie stawały się coraz bardziej wilgotne. Zrozumiałam, że zależy mi na Michale, sytuacja zagubionego paszportu, uświadomiła mi, jak bardzo. Myślę, że dla nas obojga była to dobra próba, na jaką wystawił nas los.

Jechaliśmy, oglądając krajobraz, raz z jednej, raz drugiej strony jezdni. Szwecja. Cudowny kraj tysiąca jezior i cudownej zieleni. Tak przeczytałam w reklamowym folderze, teraz miałam się o tym przekonać osobiście. Jechaliśmy szpalerem zielonych drzew, osadzonych na słynnym szwedzkim granicie, na skałach bazaltowych. Wśród tej cudownej, soczystej zieleni błyszczały jeziora okolone drzewami, na których sterczały wysepki z brzozami lub strzelistymi sosnami. Ten krajobraz ciągnął się setki kilometrów. Uwierzycie? Setki kilometrów ukojenia dla zmysłów. Patrzyłam z zadowoleniem na niebo, które zawieszone ogromem wspaniałych kolorów upajało oczy, układając ten pastelowy obraz nieba w urokliwe zjawisko. Kiedy przejeżdżaliśmy przez mniejsze miejscowości, przyglądałam się zabudowaniom i domom, bardzo gustownie pomalowanym w kolorach bieli i brązu. Brązowe drewniane domki z białymi oknami i ażurowymi werandami przyozdobione były w kolorowe kwiaty zawieszone w doniczkach lub płożące się z balkonowych skrzynek. Zewnętrzne barwy domów chroniły je podczas ogromnych śnieżyc i stawały się dobrze widocznymi punktami podczas zawiei i mrozów. Wokół takiego szwedzkiego domu, zielony, wystrzyżony trawnik, w którym wkomponowane są niewielkie skalniaczki. Miejsce do odpoczynku, stolik, parę krzeseł ogrodowych. Podglądając szwedzkie domostwa, zaciekawiła mnie jeszcze jedna sprawa. Przed każdym domem lub bezpośrednio na maszcie, widnieje flaga szwedzka. To manifestacja ich patriotyzmu i oddania dla Króla Szwecji. Dziwny to kraj, ale może przez to jest on tak inny od naszego? Patrzyłam na czystość, na wszechwładny porządek, ekologię i gospodarność szwedzkich sąsiadów. Na polach leżały zbiory zboża. Widok zwiniętych i zabezpieczonych śnieżnobiałych krążków owiniętych w pokrowce – wbijał w zdumienie. Przyglądałam się jak jadące obok nas samochody, zwalniały. Przejeżdżając blisko, można było zauważyć spontaniczne przyjazne machanie ręką w naszym kierunku. Czyżby ta mała chorągiewka naszej biało-czerwonej wyzwalała takie odruchy? Machałam i ja, spontanicznie, niczym dziecko uśmiechałam się do każdej przejeżdżającej limuzyny. Czułam spokój. Wyczulona na dziwne reakcje Janusza i Haliny, nie komentowałam – przeżywałam sama, w milczeniu i ciszy – to, co zobaczyły moje oczy i usłyszało duchowe serce. To było tak niedawno, kiedy chodziłam z moim małym synkiem na nasyp kolejowy i tam uczyłam go życia, otwartości do ludzi. Przecież tak właśnie było – uczyłam go spontaniczności i otwartości do ludzi. Razem machaliśmy przejeżdżającym pociągom… Dziwne, że w takiej chwili przypomniałam sobie te chwile, kiedy oboje machaliśmy pasażerom siedzącym przy oknach. To było tak dawno. Nie dzieliłam się swoimi odczuciami, dosłownie, raczej ograniczyłam się do postrzegania pięknego krajobrazu, jaki przesuwał się przed szybą samochodu. Nie było wśród nas żadnego entuzjazmu. Boże, to jak będzie wyglądało nasze obcowanie z takimi nudziarzami – przemknęło mi przez myśl, która najwyraźniej była myślą intuicyjną.

– Jak oni nie mogą dostrzec tego, co ja, co wokół nich? – dręczyło mnie pytanie, które miało długo pozostać bez odpowiedzi. Wiedziałam, że kiedy dopada mnie taka myśl – jest ona nieomylna. Kiedy na szybie zatrzymały się wycieraczki, zrozumiałam, że szykuje się kolejny przymusowy postój. Tym razem nawalił alternator. Trzeba znaleźć serwis. Z tyłu samochodu padło proste i szczere stwierdzenie. „Koniec języka za przewodnika”. Już po chwili byliśmy znów pełni nadziei. Michał zakręcił się tu i ówdzie, zatrzymywał samochody, przechodniów i po chwili wrócił do nas z numerem telefonu i adresem do warsztatu elektryka. Wiadomo tylko było, że być może ten facet zajmuje się jeszcze takimi anachronizmami jak Fiat 125. Nagle niebo ujawniło swoje zamiary, polało siarczystym deszczem. Wokoło nie było żywej duszy, a tu trzeba było znaleźć drogę do tego cholernego elektryka. Deszcz padał, jakby ktoś tam wysoko, właśnie robił wielkie pranie. Czekaliśmy na opiekę boską. Może pojedzie jakiś anioł stróż – zaczęłam głośno, by przerwać niemiłe milczenie – wyjdę na drogę, koło ronda, może ktoś pojedzie – nie traciłam nadziei. – Jest – widzisz! – krzyknęłam do Michała, który przechodził na drugą stronę jezdni. – Będę machać rękami, a ty próbuj z tamtej strony krzyknęłam – może będzie skręcać… spróbujmy go zatrzymać!

W eleganckim Volvo podjechała starsza pani. Widać było, że jest chętna pomóc. Po krótkiej rozmowie z Michałem, używając swojego telefonu komórkowego, już wiedzieliśmy, że elektryk przyjedzie na miejsce awarii – za pół godziny. Podglądaliśmy miejsce, gdzie mieliśmy przymusowy przystanek. Niedaleko nas był dworzec kolejowy i starsza pani najprawdopodobniej czekała na kogoś z podróżnych. Tak czy siak, miała tu jakąś sprawę do załatwienia, bo kto wie, dokąd koczowalibyśmy na tym odludziu, bez nadziei na naprawę tego… jak to się nazywa?… – alternatora. Janusz wysiadł z samochodu i podszedł do Volvo.

– Starsza pani, niczego sobie, z pretensjami do życia, pewnie ma niezłą emeryturkę – żartował Michał, kiedy podjechał.

Wypisz, wymaluj – wiking. Wysoki, barczysty mężczyzna. O potężnych wymiarach. „Wiking” podjął rozmowę z Michałem o naprawie i ewentualnej zapłacie za usługę, ja postanowiłam nie wychodzić z samochodu. Spojrzałam na tylną szybę auta. Chciałam odwdzięczyć się starszej pani, za jej uprzejmość. Na tylnej półce samochodu leżał kapelusz, który kupiłam w Koziegłowach (przy okazji naprawy usterki). Akurat matka tamtego młodzieńca odsprzedała mi ładny i niedrogi słomkowy kapelusz. Upewniona tym, że to dobry pomysł, podałam go Michałowi z prośbą, by go przekazał starszej pani. Nie pytał. Z uśmiechem na ustach i pełny nonszalancji podał starszej pani kapelusz. Owa pani z pełną gracją przymierzyła kapelusz, przeglądając się w samochodowym lusterku, i w geście zrozumienia skinęła głową. Już wiem, dlaczego miałam go kupić. Ale wiedziałam tylko ja, inni nie mogli pojąć, dlaczego podarowałam kapelusz…

– Przecież zapłaciłaś za niego dwadzieście złotych, i w ogóle po co to zrobiłaś – pytał Janusz. – Ona i tak ma zniżkę na telefon komórkowy, im w ogóle jest lepiej od nas – wyciągał coraz bardziej bezsensowne argumenty, podgryzając sam siebie.

Wiedziałam, że zrobiłam dobrze. Tak czułam. Taką miałam potrzebę, a przecież dla takich chwil warto żyć. O ile więcej radości sprawia fakt obdarowania kogoś, niż brania – i to czasem bez zastanowienia. Tu, na przykładzie tego zdarzenia, potwierdza się stara chińska mądrość: „Wtedy będziesz szczęśliwym, jeżeli choć jedna osoba w twoim towarzystwie będzie radosna ze spotkania z tobą, jeżeli choć jedna osoba uśmiechnie się”. Elektryk wciąż sprawdzał sprawność naszego samochodu i tego… alternatora na specjalistycznym przyrządzie. Zlokalizowano usterkę. Za regler, który nam nawalił trzeba było zapłacić 300 koron, plus robocizna, to dało sumę 500, które ubyło z portfela. Szanowaliśmy decyzję Szweda. Nie godził się na żadne prowizorki. Był dobrym fachowcem i profesjonalistą, przecież pośrednio odpowiadał za nasze bezpieczeństwo. Podjechaliśmy do najbliższej stacji, by zatankować i odpocząć. Było po północy. Niebo było lekko szare i miejscami rozświetlone przez promienie słoneczne. Zdecydowaliśmy spokojnie przespać noc na parkingu. Noc była ciepła. Ułożyłam sobie wygodne miejsce do spania, wyściełając go puszystym śpiworem, pod głowę ułożyłam „jaśki”, które pamiętały moje dzieciństwo. Sen przyszedł szybko i również niespodziewanie nastał świt. Szczerze mówiąc bałam się, że podczas „takiej podróży”, w takiej pozycji nogi będą obrzęknięte, tym bardziej, że były przemoczone. Moje obawy były zupełnie niepotrzebne. Czułam się znakomicie. Na śniadanie zjedliśmy kanapki z topionym serem i tradycyjnie „gorący kubek”. Halina stawała się coraz bardziej przyjazna i zadowolona z podróży. Janusz upomniał się o swoją grochówkę – co nas wcale nie dziwiło, bo przez całą drogę do postoju była jego tematem rozmowy.

– Jest grochówka, proszę bardzo, z grzankami. Został żurek i dwa barszczyki – licytowałam, co komu.

– No to z Bogiem! W drogę! – zabrzmiało prorocze Michałowe powiedzenie.

– Z Bogiem – odpowiedzieliśmy zgodnie i ruszyliśmy na spotkanie z przygodą.

Wyjechaliśmy trasą E-34 w stronę Asle. Jak po maśle, wzdłuż niezmierzonych kilometrów, pruliśmy dalej przed siebie. Wszyscy milczeliśmy. Przypominałam sobie moment, kiedy stałam na rufie promu i patrzyłam na zaznaczoną drogę, białą od spienionej wody, która powstawała podczas rozcinania wody przez śruby okrętowe wyznaczając autostradę. Ta autostrada, po której jechaliśmy, dokładnie przypomniała ten kilwater, drogę która pozostawała za nami. Przeżywałam cudowne chwile. Zapatrzona w tylną szybę podglądałam słońce, które wychodziło spomiędzy błękitnych obłoków. Miałam nadzieję, że do Wilhelminy przywieziemy pogodę. Postanowiłam, że czas wakacji przeznaczę na swój rozwój duchowy. W tym względzie zawsze jest co robić. Trzeba było znowu zatankować. Stacja paliw Statoil-2 w Harmanger, przystosowana była do samoobsługi, w różnej formie płatności. Trzeba było zdecydować, czy podjąć „nierówną walkę” z maszyną. Michał wyciągnął 200 koron i poszedł do automatu. Kilkakrotnie przyciskał sensory klawiszy, by odzyskać pieniądze, które niestety automat połknął. Maszyna nie dawała za wygraną. Michał był wściekły, czego w ogóle nie ukrywał. Przed automatem do tankowania zatrzymał się szwedzki Saab. W konwersacji anglojęzycznej, Michał wytłumaczył kobiecie, która właśnie wysiadła z Saaba, o porażce z automatem i poinformowany dokładniej, ponownie zainwestował 100 koron. Tym razem i ja byłam wściekła, bo nie dość, że noc, że na obczyźnie, że bariera językowa, to jeszcze złośliwość przedmiotów martwych. Fakt jest faktem. Automat połknął 300 koron i nic na to nie poradzimy. Przed nami kolejna decyzja do podjęcia. Sukces to decyzja – słyszałam w myśli, ale nie mogłam decydować sama. Trzeba było wybierać, czy nocujemy na stacji do rana, by odzyskać korony, czy jedziemy dalej, zostawiając za sobą sprawę odzyskania pieniędzy. Nie bardzo pamiętam, kto zadecydował, ale to i tak nie było istotne. Pojechaliśmy dalej, choć deszcz był tak przenikliwy i utrudniał prowadzenie samochodu. Dopiero po przejechaniu kilkudziesięciu kilometrów, Janusz głośno komentował poprzednią decyzję.

– Trzeba było zostać na tej cholernej stacji! Przecież jazda w taki deszcz jest bezsensowna!

Było jasne, że to była jedna z najrozsądniejszych decyzji. Światła samochodów jadących z naprzeciwka oślepiały i tak już zmęczonego kierowcę. Kolejna noc koczowania i spania w samochodzie – ale mimo tego – kolejna noc przygody – pocieszyłam sama siebie. Panowie rozłożyli sobie przednie siedzenia, a ja z Haliną kokosiłyśmy się na tylnym. „Czy aby ta wyprawa wyjdzie mi na zdrowie?” – pomyślałam, kiedy zmęczone powieki, robiły się coraz cięższe. Przez uchylone okno wpadało ostre powietrze, które dawało o sobie znać kłuciem w płucach. Pewnie to aklimatyzacja. Spojrzałam na Halinę. Jeszcze nie spała.

– Nie możesz spać? – zapytałam.

– Nie, tylko zastanawiałam się nad pewnym zjawiskiem. Po prostu zniknęła dręcząca mnie od kilku dni męcząca dolegliwość.

– Być może to klimat Szwecji?

Kolejny etap podróży z gorącym posiłkiem i stertą kanapek w porze obiadowej, o puszce szprotek na osobę – upłynął bez większych niespodzianek. Jechaliśmy wzdłuż słynnych szwedzkich granitów. Rudy hematytu i magnetytu w postaci ostro zarysowanych skał, wyglądały tak, jakby ktoś specjalnie przygotował taką dekorację w przepięknym krajobrazie. Skały połyskiwały w słońcu, przez moment wydawały się złote, to znów błyszczały odcieniem czerwieni. Zbliżał się weekend, o czym można było się przekonać na drogach. Na trasie przybywało samochodów wyposażonych w przyczepy kempingowe i sprzęt do pływania. Niektóre ciągnęły za sobą kojce z końmi. Na soczystej trawie widać było w oddali pasące się bydło. Leniwe krowy grzały się w słonecznych przebłyskach. Potrzeba skorzystania z toalety wzbudziła we mnie kolejny zachwyt. Tym razem pomieszczenie socjalne dla osób niepełnosprawnych, dostosowane przyrządami i wielkością nawet dla wózków inwalidzkich. To był kolejny temat naszej rozmowy. W Szwecji jest bardzo dużo osób niepełnosprawnych, z dysfunkcjami narządów ruchu. Wielu specjalistów próbowało już rozwikłać tą zagadkę, ale niestety nikt nie znalazł odpowiedzi.

Trasa docelowa była coraz krótsza, a my nie czuliśmy się wcale zmęczeni. Kierunek Wilhelmina – 94 km.

– Ahoj, przygodo! – Michał krzyknął jak mały chłopiec. Zrobił to tak naturalnie, że nikt nie dziwił się zachowaniu prawie pięćdziesięcioletniego mężczyzny. Po drodze mijaliśmy jeziora, podziwiając naturę, która wkomponowała je w zielone lasy tajgi.

– Jak ja bardzo chciałem, żebyś tu ze mną przyjechała, żebyś ze mną tu była, Oleńko! Kocham cię! Tak bardzo cię kocham! – wykrzykiwał przytulony do mnie, podniecony i szczęśliwy. Byłam pewna, że mówił to szczerze, bo kiedy mówił mi o swoich uczuciach, jego serce jest zawsze przytulone do mojego. Myślę, że każda kobieta zna ten moment miłosnego uniesienia, w deklaracji prawdziwego uczucia. I jak to w życiu bywa, ten romantyczny moment przerwał Janusz wykrzykując po swojemu.

– Ja też byłem zrobić siusiu, ale przynajmniej coś mam! A wy, gdzie macie grzyby? – Śmiał się, trzymając w dłoni olbrzymie okazy dorodnych kozaków. To był moment zauroczenia olbrzymami grzybowymi i zrozumienia, że na kolację będą duszone grzyby. Michał dał po raz kolejny dowód zadowolenia z organizacji wyprawy, bowiem w poprzednich latach w prowiancie nie było ziemniaków.

Wilhelmina

Symbol i pomnik, który musiałam zobaczyć,

smak chleba znaczonego z tyłu krzyżem…

Wilhelmina przywitała nas drobnym deszczem. Nieduże miasteczko na północy Szwecji. Michał jako doświadczony podróżnik z lat poprzednich, zaproponował zakup niezbędnych rzeczy w pobliskim markecie. Po drodze wrzuciliśmy wcześniej wypisane widokówki i planując listę zakupów udaliśmy się do marketu. Lista zaopatrzenia zajmowała dość dużo miejsca na niewielkiej kartce papieru. Trzeba było kupić: mąkę na chleb, drożdże, cebulę do grzybów i masło. W sklepie wydaliśmy ok. 60 koron. Szybko przeliczałam kilogramy mąki – 4 kg – po dwie torby, jedną specjalną do pieczenia chleba, drugą innego rodzaju. Na stoiskach widać było starannie przygotowane czyste warzywa, owoce, które można było spróbować na miejscu, używając do tego celu specjalnego nożyka, na wysuwanej półeczce. Wszystko zachęcało do degustacji: zapach, świeżość, jakość i kolorystyka. Przechodząc dalej, można było zauważyć przezroczyste szuflady z łakociami, które również zachęcały do degustacji. Zakupów dokonaliśmy szybko i sprawnie. Spacerowaliśmy po miasteczku, które niczym z filmu, miało w sobie coś niezwykłego i tajemniczego. Na trawniku zauważyłam damę naturalnej wielkości, odlaną postać z brązu. To pewnie ta Wilhelmina, o której tyle słyszałam. Zapytałam Michała, a on nie zaprzeczał, że jedyną kobietą, do której się przytulał poza mną była historyczna Wilhelmina z brązu. Teraz dopiero zrozumiałam sens słów często powtarzanych przez Michała: „I niechaj nas brązem zaleją”. Byliśmy radośni i w nastroju serdeczności przysposobiliśmy się do dalszej drogi.

– To już niedaleko! Uważaj, zaraz trzeba będzie skręcić w lewo! – Michał wykrzykiwał nieco podenerwowany. Zaparkowaliśmy przed drewnianym domem z białymi framugami i z werandą. Na balkonie widać było mężczyznę. Pewnie to Olgierd – pomyślałam, kiedy Michał z okrzykiem radości przedstawiał nas. Po chwili zjawiła się Olgierdowa, której Michał przedstawił mnie jako swoją kobietę, tłumacząc, że to właśnie za mną tak tęsknił ubiegłego roku.

To miłe – pomyślałam, dowiadując się, że to właśnie Olgierdowej obiecał przywieźć do Vogsele, swoją ukochaną kobietę. Rozmawiał z Olgierdową, szefową tego kempingowego interesu, ja postanowiłam rozejrzeć się nieco wokół terenu, na którym mieliśmy się zatrzymać i spędzić dalsze dni. Przed domem mieszkalnym, na wystrzyżonym trawniku, stał nieco mniejszy, dziecięcy, pomalowany w pastelowych kolorach. Sprawiał miłe dla oka wrażenie. Niedaleko, przy niskich ławeczkach przystosowanych do dziecięcego wzrostu, leżał pies. Badawczo spojrzał na gości i znakiem przyjaznego przywitania rozmachał swój puszysty ogon. Prawie natychmiast przy nim znalazła się Halina, wtulając się w futro haskiego. Teraz jej opowieść o opiece nad bezdomnymi psami znalazła potwierdzenie. Kochała zwierzęta. Z rozmowy wynikało, że taki husky kosztuje około 7 tysięcy dolarów – to jest 230 milionów starych złotych – przeliczałam z niedowierzaniem.

Po chwili już znaliśmy wynegocjowaną po starej znajomości cenę za zakwaterowanie. 170 koron za dobę za pokój czteroosobowy w domku wyposażonym w podstawowy sprzęt elektryczny, grzejnik, kuchenkę i lodówkę.

Znowu zaczął padać deszcz. Po uzgodnieniu, co trzeba wnieść do „murzyńskiej chaty”, bo tak nazwaliśmy nasz tymczasowy dom, wybieraliśmy sobie stronę i łóżka do spania. Do chaty wnieśliśmy rzeczy, które musiały być odświeżone, wyprane i posegregowane.

Nikt nie oponował, kiedy Janusz sam sobie odpowiedział na pytanie, co teraz będziemy robić – jeść! Po obfitym jedzeniu i ciepłym prysznicu był czas na chwilę refleksji. Nasi panowie pojechali na rekonesans pola hjotronu, które miało być dla nas nadzieją na zwrot poniesionych kosztów i co tu dalej mówić – spory zysk.

– Prawdopodobnie od poniedziałku jest czynny skup, więc jutro i w niedzielę można zacząć zbierać, by zacząć zarabiać – powiedział Michał.

Panowie dyskutowali, a my z Haliną przysłuchiwałyśmy się z zaciekawieniem, nie wiedząc, co nas czeka. Każdy z nas próbował rozpoznać nowy teren. Janusz najpewniej czuł się w roli grzybiarza, bo już po chwili przyniósł reklamówkę pełną pięknych, zdrowych kozaków. Kapelusze były co najmniej wielkości średniej patelni, a więc zapowiadała się naprawdę obfita kolacja. Trzymając swoje trofea, nie wierzył, że w tak krótkim czasie nazbierał tyle grzybów. Michał zaczął przygotowywać się do pieczenia chleba. Zrobił zaczyn z drożdży i przygotowując dzieżę (plastikowy pojemnik, który doskonale spełnił tę funkcję), pełny entuzjazmu i radości, zagniótł ciasto. Życie w „murzyńskiej chacie” było zorganizowane, no powiedzmy, że tak było widać po przebytych ze sobą kilkunastu godzinach. Janusz, który przejął rolę nadwornego kucharza, przyjął za punkt honoru przygotowanie duszonych grzybów. Wprawdzie narzekał co chwilę na to, że nie ma zielonej pietruszki, albo znów innych przednich przypraw, ale dumnie stwierdził jak na znakomitego kucharza przystało:

– Pokazałbym wam, jak przyrządza się grzyby i dopiero wtedy zobaczylibyście, jakie to dobre jedzonko – przechwalał się nieustannie, kiedy właśnie okazało się, że naszemu kucharzowi zabrakło soli.

– No, tak, szewc w dziurawych butach chodzi – padło, jakbyśmy się zmówili na znak.

Obie z Haliną zastanawiałyśmy się, czy tylko nie potrafimy jej znaleźć, czy faktycznie zapomnieliśmy zabrać w podróż. Cóż, na ten czas, trzeba było soli pożyczyć. Wszyscy komentowali to, czy aby wypada, czy nie za późna pora? Musieliśmy na coś się zdecydować.

– Trzeba pożyczyć i koniec – padło z drugiej strony sporu.

Tak też uczyniłam. Jeszcze przez chwilę słychać było sporne komentarze Janusza i Haliny. Wypadło na mnie.

– Dzień dobry, czy można? – ostrożnie uchyliłam drzwi domku. Po chwili usłyszałam zaproszenie, bym weszła do środka. – Czy mogłabym od Państwa pożyczyć trochę soli, bo mój przyjaciel chce upiec chleb, pieczemy także grzyby – plątałam niezdarnie – bo najprawdopodobniej zapomnieliśmy wziąć sól…

– A państwo macie prodiż? – usłyszałam, jakby w odpowiedzi na moje pytanie. Spojrzałam na miłą twarz kobiety, przed którą stały dwa ogromne wiadra hjortronu – twardej maliny z przylegającymi do siebie kuleczkami owocu, usadowionymi w czterolistnym koszyczku, w czerwono-żółtym kolorze. Patrzyłam jak zręcznie inni domownicy odrywali główkę tego owocu od szypułki, na której była osadzona. Liście tej rośliny przypominały swoim wyglądem liście naszej winorośli. Chwilę rozmawiałyśmy o miejscu skupu, o cenie i w efekcie wizyty otrzymałam sól, tak potrzebną do kucharzenia. W zamian obiecałam, że pożyczymy naszego piekarnika do upieczenia ciasta. Podziękowałam i wróciłam do naszej „murzyńskiej chaty”. Już przy wejściu pachniało grzybami. Opowiedziałam wszystkim o uprzejmości sąsiadów i o danej obietnicy. Okazało się, że Michał znał naszych sąsiadów z roku ubiegłego.

– Fajni ludzie – skwitował bez zbędnego komentarza, – Są w porządku.

W chatce pachniało świeżym chlebem i grzybami. Było jakoś tak swojsko. Poczułam znajomy zapach chleba i tak jak wszyscy miałam na niego ochotę, z masłem.

Nagle Janusz nerwowym ruchem zaczął przewracać nasz prowiant.

– Czego ty znowu szukasz? – zapytała Halina, zajadając się świeżo upieczonym chlebem.

– Nie ma pieprzu! – z rozgoryczeniem powiedział Janusz, niepocieszony sytuacją.

– To ja pójdę pożyczyć – powiedziałam, nie widząc innego wyjścia, odważyłam się po raz kolejny. Wzięłam ze sobą bochenek chleba i, zwyczajem z rodzinnego domu, pobłogosławiłam go znakiem krzyża z tyłu, przed samym wejściem do chaty.

– Proszę poczęstować się chlebem, który upiekł mój przyjaciel – powiedziałam, podając bochenek wysokiej postawnej kobiecie. Było widać wzruszenie w jej oczach.

Musiałam odważyć się po raz drugi, prosząc o pożyczenie pieprzu. Kobieta poprosiła, bym wyrwała sobie kartkę z leżącego na stole zeszytu. Przypomniałam sobie harcerstwo i wyrwałam kartkę z zeszytu, składając origami w papierową saszetkę, do której wsypała kolejny dar: pieprz. Wracając do chatki, pomyślałam, że właściwie pierwsze niezręczne zapoznanie mam już za sobą, lody przełamane.

Przyniesiony do domu pieprz, natychmiast trafił w całości do rondla z duszonymi grzybami.

– Zaraz będą gotowe – krzyknął Janusz, szykując na stole talerze.

Zamiast obiecanych ziemniaków, na talerzu pojawił się świeżo upieczony chleb.

– Boże, jakie dobre grzyby!

– Jaki dobry chleb! – wzdychaliśmy jeden przed drugim.

– Pewnie tak miało być. Pewnie dla tej chwili trzeba było przejechać prawie dwa tysiące kilometrów – powiedziała Halina zachwycona smakiem chleba i grzybów.

Michał, zmęczony, poszedł skorzystać z prysznica, a ja odetchnęłam z ulgą, mając dobry czas na opisanie podróży w pamiętniku. Moje stare kalendarze spełniały tu swoją rolę wyśmienicie – solidnie oprawiony terminarz musiał przecież przetrwać w długiej podróży. Wyszłam przed domek, zachłystując się urokiem białych nocy i rozjaśnionego nieba. Zastanawiałam się nad moim poprzednim związkiem – nieudanym małżeństwem, które dotrwało do czasu pełnoletności mojego syna. Cóż, zostawiło ono różne wspomnienia, od radości urodzenia syna, przez udręki dnia codziennego do choroby alkoholowej męża włącznie. Pewnie i ja nie byłam aniołem – robiłam rachunek sumienia, rozmyślając o popełnionych błędach życiowych. Myślałam o prawie do własnego szczęścia za cenę porażki innych… o tym, że mając prawie czterdzieści lat, w dorobku swojego życia mam niewiele, no może mniej od innych, ale z drugiej strony… Mam zdrowego syna. Doznałam macierzyństwa. A on zapłacił już cenę za swoje dzieciństwo. Musiał szybko dorosnąć, musiał nauczyć się wielu trudnych życiowych lekcji…

Zrozumiałam, że jestem szczęśliwa, mając przy sobie Michała. To uczucie było dla mnie zupełnie nieznane i niezrozumiałe. Pytania kłębiły się coraz bardziej. Czy będąc z Michałem w nieformalnym związku – odczuwam właśnie tak, czy ewentualne małżeństwo zmieniłoby nas. A jeżeli tak? To wolę pozostać jego ukochaną kobietą – jak zwykł mówić w chwili, kiedy mnie przedstawiał znajomym. Miałam czas, dużo czasu na potwierdzenie tej wciąż dręczącej myśli: Czy Michał mnie kocha? Przynajmniej wszystko co do tej pory robił, jak się zachowywał i sposób, w jaki okazywał to swoje uczucie było tak naturalne, jak powiedzenie „dzień dobry”. To musi być właśnie takie uczucie, za takim tęsknią miliony kobiet – prawdziwe, niezakłamane i szczere, bo jakże inaczej można tłumaczyć taką miłość? Myślałam o pępowinie, która chwilami była gruba jak przegub dłoni, o swoim dziecku, z którym coraz trudniej mogłam się porozumieć. Czy mogę być szczęśliwa w oderwaniu od innych? Czas nieubłaganie gnał do przodu.

Kiedy wróciłam do chatki, było już dobrze po drugiej. Wtuliłam się „pod skrzydełko” Michała i próbowałam zasnąć, w oczekiwaniu na to, co przyniesie następny dzień. Cena dalszego wynajmu domku letniskowego wydawała się zbyt wygórowana w stosunku do lat poprzednich, cena hjortronu, plus koszty benzyny – to wszystko trzeba było dokładnie przekalkulować. Trzeba było znaleźć inne rozwiązanie, by przetrwać do pierwszych zbiorów i pierwszych dochodów. Przecież z założenia tak było: solidna, uczciwa praca pozwoli zarobić pieniądze, które przeznaczamy na zwiedzanie Szwecji, a kto wie, może i Norwegii? Leżąc pod kołdrami, każdy na swoim łóżku, dyskutowaliśmy o możliwościach. Padła propozycja koczowania pod chmurką lub ewentualnego zamieszkania w chacie myśliwskiej Lapończyka. Rano zdecydujemy, może sen przyniesie jakiś pomysł?

Do miejsca, w którym stoi chata przetrwania było około 75 kilometrów. Po drodze zajrzeliśmy do miasta, by kupić wiadra i kartę telefoniczną. Halina i Janusz pozostali na kempingu – od dawna za sobą stęsknieni. Trasa, jaką jechaliśmy do chatki przypominała mleczną drogę. Czysta, gładka autostrada, po obu stronach rozciągnięte zielone lasy i polanki, a przy samym brzegu w zasięgu wzroku, osadzone w zieleni – czerwone kozaki.

– Michał, zobacz jakie grzyby, jakie wielkie! – ulegałam co chwilę zachwytom. Grzyby były niecodziennej wielkości: kapelusze miały średnicę dużego talerzyka deserowego. – Patrz tam znowu jest! Jaki wielki! Może nazbieramy trochę – zapytałam Michała, traktując jak najpoważniej jego funkcję przewodnika w tej wyprawie.

– Jeszcze będzie czas – skwitował, nie rozwijając tematu. – Lepiej przygotuj aparat fotograficzny, bo tu spacerują renifery…

Byłam oszołomiona i jednocześnie zafascynowana. To była pora spacerów łosi i reniferów. Jechaliśmy bardzo powoli. Zwierzęta były ufne. Próbowałam jak najlepiej ustawić reny w kadrze.

– Poczekaj! Zaraz zrobię zdjęcie – uspokajałam Michała.

Patrzyliśmy na te pełne piękna i gracji zwierzęta, które jakby na naszą prośbę pozowały do zdjęć.

– Jakie one są cudowne, jakie mają aksamitne pyszczki, jakie mają futra! – zachwycałam się, spoglądając na umykające w zarośla stadko reniferów.

Do Wilhelminy jechaliśmy około 40 minut. W markecie zapłaciliśmy kartą Visa. Michał chciał mi pokazać to piękne miasteczko. Wilhelmina zapraszała do zwiedzania, w dali słychać było dźwięk z wieży kościelnej.

– Chodźmy do kościółka. – Michał wskazał wzniesienie, na którym stał piękny kościół o ciekawej architekturze.

W momencie naszego wejścia do kościoła, poczułam coś dziwnego, od dawna wiedziałam, że kiedyś tu przyjadę – przemknęło mi przez myśl. Czyżby déjà