Strona główna » Obyczajowe i romanse » Szmata

Szmata

4.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-8129-409-6

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Szmata

Gdy piłka nożna staje się przekleństwem Nic nie jest oczywiste, gdy piłkarska fikcja miesza się z polską rzeczywistością… Czy wiesz, jak to jest, gdy próbujesz prowadzić proste, szczęśliwe życie, a cały świat stara ci się to za wszelką cenę uniemożliwić? Roman Dzwonecki, zawodnik występującego w Superlidze Centrum, zmaga się z tym problemem od wielu lat. Bo w piłkarskiej szatni, w której co drugi zawodnik jest zamieszany w korupcję, trener nie ma żadnej kontroli nad piłkarzami, a hazard, alkohol i seks bez zobowiązań są na porządku dziennym, trudno pozostać normalnym. Jak zareagujesz, kiedy twoje życie nagle zmieni kierunek o sto osiemdziesiąt stopni? Zamierzasz się poddać czy będziesz walczyć do samego końca? A może zrobisz z siebie szmatę? *** Tomasz Łapiński to bez dwóch zdań jedna z najbardziej nieszablonowych postaci polskiego futbolu w ostatnich 30 latach. Z talentem nie tylko do piłki, ale też fotografii czy filmu. Tym razem napisał książkę, będącą wybuchową mieszanką własnych doświadczeń z boiska, zmysłu obserwacji oraz… fantazji. Krzysztof Stanowski, Weszło Nienawidziłem przeciwko niemu grać. Był najszybszym środkowym obrońcą, z którym kiedykolwiek się mierzyłem. Przemawiał na boisku, bo poza nim był typowym niemową. Nie miał czasu gadać – zajęty był paleniem papierosów i kręceniem wąsa. Cieszę się, że zdecydował się zabrać głos w książce. W końcu niejedno widział! Wojciech Kowalczyk, Weszło, kumpel Łapy z boiska Znacie zapach piłkarskiej szatni, jej specyficzny język? Znacie? To przeczytajcie. To nie jest „kolejna biografia kolejnego piłkarza”. To pełnokrwista fabuła powstała w głowie i spisana ręką byłego zawodnika. Zaorski, Smarzowski, Łapiński – tak mi się to układa. Połkniecie tę opowieść góra w 90 minut plus doliczony czas gry. Tomasz Smokowski, Polsat Sport Biogram Tomasz Łapiński Swoją przygodę z piłką zaczynał w Pogoni… Łapy. W 1987 roku przeniósł się do Widzewa Łódź, w którym spędził 12 lat i wystąpił ponad 300 razy, zdobywając dwukrotnie mistrzostwo Polski i raz Superpuchar Polski. Z młodzieżową reprezentacją Polski sięgnął po wicemistrzostwo olimpijskie w Barcelonie w 1992 roku, a później regularnie grał w seniorskiej kadrze, zaliczając 36 występów z orłem na piersi. Po zakończeniu kariery sportowej pracuje jako piłkarski ekspert i komentator. Pasjonuje się filmem, literaturą, fotografią i sportem.

Polecane książki

Zasadniczym celem książki jest przedstawienie teoretyczno-empirycznych wyników badań naukowych prowadzonych nad szeroko rozumianymi problemami kształtowania wyników finansowych, wartości rynkowej, struktury kapitału i efektywności przedsiębiorstwa. Problemy te zaliczyć należy do kwestii o kluczowym ...
Nie były to czasy do śmiechu, a jednak to wtedy powstały skecze Kabaretu Dudek, piosenki Starszych Panów i filmy Stanisława Barei. Michał Zawadzki przeprowadzi nas z uśmiechem na ustach przez czasy, kiedy o Polsce mówiono „najweselszy barak w obozie”, a pomogą mu w tym ...
Bodine Longbow jest szefową ośrodka wypoczynkowego na ranczu w Montanie. Choć jest bardzo mocno skupiona na pracy, to najważniejsza jest dla niej rodzina i ludzie, którzy ją otaczają, wśród których dorastała. Dlatego gdy jedna z jej pracownic zostaje znaleziona martwa, Bodin...
Gorzka i ironiczna opowieść o alkoholowym uzależnieniu zdegradowanego dziennikarza. Jedyną wartością, która może ocalić bohatera z pijackiego piekła, jest miłość. Tylko czy w alkoholowym zatraceniu, wśród wielu spotykanych przypadkowo kobiet, bohater potrafi odnaleźć tę jedną, którą naprawdę pokocha...
Najbardziej śmiałe wyczyny szpiegów, członków ruchu oporu, żołnierzy jednostek specjalnych, komandosów i cywilów obu stron konfliktu. Pluton niemieckich żołnierzy przebranych za kobiety przekracza granicę Belgii jako forpoczta inwazji Próba porwania królowej holenderskiej przez niemieckich spadochro...
Od ponad 25 lat książka Pieniądze albo życie należy do obowiązkowych lektur dla każdego, kto pragnie odzyskać możliwość cieszenia się pełnią życia poprzez transformację swoich relacji z pieniędzmi. Setki tysięcy czytelników podążało już drogą wyznaczoną przez przedstawiony w niej program dziewięciu ...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Tomasz Łapiński

Przedstawione wypadki nie rozegrały się w Polsce w 2002 roku. Z szacunku dla tych, którzy nie brali w nich udziału, zmieniono nazwiska postaci. W trosce o polską piłkę nożną wymyślono przebieg zdarzeń.

Czy narrator może przeklinać?

A skąd mam to, kurwa, wiedzieć? Całe dorosłe życie spędziłem na boisku, zresztą dużą część dzieciństwa także, więc skąd mam wiedzieć? Od dziesiątego roku życia, gdy mój cioteczny brat Darek stwierdził, że takich piłkarzy jak ja jest w Polsce na pęczki, każdą wolną chwilę poświęcałem, by przestać być pęczkiem, jakich tysiące, i stać się pęczkiem wyjątkowym. Tak to wtedy rozumiałem. Nie żebym myślał o tym codziennie, ale wspomnienie tych słów powracało do mnie jak echo co kilka lat, gdy pokonywałem kolejne szczeble piłkarskiego rozwoju.

Kopałem piłkę przy trzepaku między blokiem a rozsypującymi się blaszanymi garażami, przez środek naszego boiska biegł ruchliwy chodnik. Kiwałem się między drzewami przy przedszkolu – tylko my wiedzieliśmy, które drzewa to bramki, a których tak właściwie tam nie ma. Zdzierałem skórę z kolan na popękanym asfalcie przed szkołą, w końcu grałem też na luksusowym trawiastym boisku LZS Borowiec, gdzie kępa rosła na kępie i trzeba było uważać, by nie zaryć przy kopnięciu piłki; o przewidzeniu, gdzie ta się odbije, nie było mowy. Najpierw regularnie odwiedzałem podrzędne mazurskie stadioniki, zwiedziłem chyba wszystkie takie obiekty w okolicach Olsztyna. Potem, gdy jako osiemnastolatek przeniosłem się do Warszawy i superligi, poznałem najważniejsze areny w kraju.

Zdecydowanie lepiej wiem, jak poruszać się po murawie niż jak spisywać wspomnienia. Choć myślę, że akurat teraz, gdy mam zostać trenerem, ta umiejętność też mi się przyda. W końcu powinienem umieć objaśnić drużynie taktykę, a żeby to robić, muszę przebić się przez tępotę graczy. Tak, to kluczowa cecha – i nie dotyczy wyłącznie zespołu piłkarskiego. Jeśli choć jeden, nawet najgłupszy członek ekipy nie zrozumie, o co chodzi, to cały plan można o kant dupy rozbić. W podstawówce i ogólniaku skupiałem się raczej na wuefie niż na pozostałych przedmiotach. Trochę czytałem, ale podobnie jak piłkarz nie staje się automatycznie trenerem, tak i czytelnik nie zostanie tak od razu pisarzem.

Tylko intelektualiści mogą pisać? Kopacze nie powinni? Forma jest ważniejsza od treści? To tak, jakby powiedzieć, że styl gry jest ważniejszy od punktów. Punkt widzenia zależy od punktu siedzenia, z ławki trenerskiej, z trybun i z loży prasowej mecz często wygląda zupełnie inaczej niż z poziomu murawy. Zwycięstwo po gównianej grze? Wszystko w porządku.

Właśnie uzmysłowiłem sobie, że przecież będę musiał pisać opisy, składać składnię, „zjednoliterzać paplomanię”. Zgroza! Przed oczami mam Nad Niemnem Orzeszkowej. Nigdy nie przeczytałem szybciej żadnej lektury, głównie dlatego, że pomijałem strony z opisami. Ja też będę musiał opisywać, w co kto był ubrany, jaka była pogoda? Odmalowywać okoliczności przyrody, widok trawnika przed blokiem? Czy ktoś się uśmiechał, czy wręcz przeciwnie? Przecież nie pamiętam, jakie slipy miał Rogal w Koksie (gówno mnie to obchodziło) ani czy George się uśmiechał, gdy bramkarz złapał go za jaja. Cóż, przygotujmy się na festiwal łgarstwa. Będę zmyślał, bo nie pamiętam takich rzeczy, nie przywiązywałem wtedy wagi do szczegółów. A czy pisarze mają pamięć fotograficzną? Na sto procent wymyślają opisy krzaczków, chmurek i ubierają ludzi, w co im tylko pasuje. A czytelnik to wie i się z tym godzi – widocznie prawda nie jest ważna w tekście, liczy się przede wszystkim efekt. Łgarze, przynajmniej nie będę sam.

Jak mam opisać piłkarską szatnię bez używania przekleństw? Po prostu się nie da. Każdy opis, gdzie w co drugim zdaniu nie pojawi się bluzg, będzie nieprawdziwy. Nawet jeśli nikt nie rozmawia w samej szatni, to przekleństwa i tak słychać, najczęściej dochodzą z pomieszczenia obok, bo ktoś się kąpie, rycząc sprośną piosenkę, albo w pokoju do masażu rozlega się wulgarny kawał z jeszcze bardziej wulgarną pointą. Na stojącej samotnie na parapecie tablicy na sto procent jest jakiś żartobliwy napis albo wycinek z gazety, albo inna rzecz mająca rozbawić piłkarzy, i jest tam na pewno jakiś „chuj”, „cipka” albo inny „pedał”.

Nie wiem, jakie są normy (no dobra, wiem), ale lojalnie uprzedzam, że w mojej opowieści przekleństwa się pojawią. Najłatwiej powiedzieć: półgłówki mają ubogie słownictwo i braki w terminologii, to bluzgają. Ale wielu wykształconych ludzi z szerokim zasobem słownictwa klnie jak szewc przy podeszwie. Może dlatego, że czasem jedno krótkie, dosadne „kurwa” lepiej oddaje powagę sytuacji niż kwiecisty opis? Czy rzeczywiście byłaby to lepsza, ciekawsza opowieść, gdyby było w niej mniej przekleństw, a więcej elokwencji? Nie sądzę, na pewno zaś okazałaby się mniej prawdziwa. Wiem, że takie słownictwo może razić, ale trudno – tak wygląda piłkarska szatnia, a ja nie zamierzam łagodzić jej obrazu tylko dlatego, że komuś z tym niewygodnie. Fair play, rywalizacja, szacunek wobec przeciwnika, walka, zaangażowanie, czysta gra i tak dalej… Hm, przyznam się, że piłka bardziej kojarzy mi się z bólem przy każdym kroku, schodzącymi paznokciami, obtartymi od wślizgów udami, wrzaskiem trenera i grupą dziwnych facetów obok. Choć może to ja jestem najbardziej dziwny, czarna albo biała owca wyróżniająca się w stadzie, największy dziwoląg w tym towarzystwie.

Zresztą to mój świat, moja historia i ja tu ustalam zasady. To ja wytyczam granice, jestem siłą sprawczą – choć także obserwatorem – i opiszę wszystko zgodnie z prawdą, a nie próbując spełnić czyjeś oczekiwania. Nie będę wdzięczył się do czytelnika, dostosowywał do odbiorcy, żeby było miło, ładnie i interesująco, żeby dobrze się to czytało i żeby nie można było oderwać się od tej historii. Sorry, ale będzie surowo i bezwzględnie.

Nie wiem nawet, po co się nad tym zastanawiam. Bez znajomości szatni każda opowieść piłkarska jest kłamstwem, zbiorem plotek, które nijak nie mogą zamknąć się w całość i ułożyć w odpowiednich miejscach. Później ukazują się spisane przez ignorantów biografie gwiazd, ze stwierdzeniami typu: „Ja piłem, wszyscy pili, ale ja piłem najwięcej, a i tak byłem najlepszy na boisku” albo „Wszyscy handlowali, ja handlowałem, bo wszyscy handlowali i zrobili ze mnie kozła ofiarnego, a i tak byłem najlepszy”. Czytam potem recenzje: mocna, wstrząsająca, poruszająca lektura! Tymczasem dla mnie to brak szacunku dla fanów piłki, urąganie ich inteligencji. Autorzy uznają chyba, że kibic, który przełknął już tyle gównianej ligowej młócki, łyknie jeszcze jeden kawałek gówna, tym razem papierowy, tak zwany papierzak. Byliście kiedyś w parku albo przydrożnym lesie po weekendzie? Na ziemi wala się mnóstwo takich papierzaków.

Mój będzie następny. Niczym się w końcu nie różnię; jestem klasycznym przykładem kopacza, który skończył grać i zgorzkniały próbuje wycisnąć jeszcze cokolwiek z zakończonego etapu życia. Nie będzie podniosłej historii o wzlocie i upadku, walce i zwycięstwie albo przegranej. Nie będzie patosu, porad i przykazań.

Nie do końca wiem, co wyjdzie z tej opowieści, ale i tak ją spiszę. Nie wiem, czy poczujecie atmosferę szatni, nie wiem, czy odkryjecie skrzętnie skrywane przez lata tajemnice. Nie zrozumiecie też piłkarzy, ich motywacji, sposobu patrzenia na świat, bo ja sam ich nie rozumiem, jestem więc ostatnią osobą, która powinna próbować to przedstawić. Pisząc „szatnia”, nie mam tu na myśli samego pomieszczenia, bo tam może wejść każdy; to raczej żywy organizm, system powiązań, relacji, zależności, które tworzą się w specyficznych warunkach.

I tu dochodzę do bardzo ważnego pytania: po co spisuję te wspomnienia? Wspomnienia zresztą całkiem świeże, bo w głównej części dotyczące wydarzeń z nieodległej przeszłości. Dlaczego jeszcze raz chcę przemielić w głowie to, co się wydarzyło? Czy nabrałem już do tego wszystkiego dystansu i chcę inaczej spojrzeć i ocenić własne wybory? Wątpię. Chcę się zatem oczyścić, wyrzucić to z siebie? Jeszcze nigdy rozmowa nie podziałała na mnie oczyszczająco. Nigdy nie potrzebowałem rozmowy, nie czułem kojącego efektu wypływającego ze mnie potoku słów. Czy słowa to zresztą jakieś szmaty polerujące mi umysł, które robią mi pranie mózgu, czyszczą pamięć? Jeśli je wypowiem, to zapomnę? Wyleje się ze mnie toksyna i będę żył długo i szczęśliwie, jakby to się nie wydarzyło? Wszystko to bzdety.

Więc po co?

Czy to kolejna bezsensowna rzecz w moim życiu? Czy chcę się delektować przeszłością, czy raczej się nią torturować? A może po prostu ją zrozumieć? Gdzieś w głębi serca chyba zaczynam się domyślać, czemu to robię. Bo tam głęboko jestem chyba zdecydowanie bliżej prawdy.

Prolog

Płyta chodnikowa była ciepła i chropowata w dotyku. Rozgrzany po całym dniu słonecznej pogody beton teraz, po zmroku, zaczął powoli się schładzać, ale jego temperatura była jeszcze na tyle wysoka, że osuszała mi skórę na wilgotnym policzku. Bałem się poruszyć, przyglądałem się z bliska fakturze chodnika. Miejsce, w którym był pęknięty, uwierało mnie w brodę mokrą od łez. Nie byłem w stanie ich powstrzymać, czułem, jak powoli spływają mi po policzkach i nosie.

Leżałem w jasnym kręgu pod pobliską latarnią, oświetlony niczym aktor na scenie, a może właśnie jak piłkarz w czasie meczu. Żadnego efektownego migotania ani brzęczenia elektryczności, nic. Cisza i snop światła, który przygwożdżał mnie do ziemi. Przejeżdżające auto, które zwolniło, a potem nagle przyspieszyło, twarze przyklejone do szyby, utkwione we mnie oczy i otwarte usta.

Ciężko oddychałem, ból był nie do zniesienia, zmiażdżone kolano pulsowało żywym ogniem. Leżałem na pustym chodniku i wiedziałem, że muszę wstać, że to nie może się tak skończyć, nie po tym wszystkim, co się zdarzyło.

Musiałem się zmobilizować i… pospieszyć, w każdej chwili mogli przecież uciec, a wtedy zostałbym na ulicy sam, jak ta ofiara losu.

Na skraju świadomości błąkało mi się absurdalne pytanie: czemu w to kolano? Czemu nie w drugie? Jakbym mógł zdecydować, którą nogę mi pogruchoczą. Już wcześniej miałem lekko uszkodzony staw kolanowy, więc siłą rzeczy byłoby mniej szkoda, gdyby to właśnie on uległ zmiażdżeniu. A tak mam do krojenia oba kolana. W tej chwili jednak był to mój najmniejszy problem; jakkolwiek patetycznie to zabrzmi, wiedziałem już, że przed dwoma godzinami zagrałem swój ostatni mecz w życiu.

Spróbowałem oderwać policzek od chodnika, poczułem silne ukłucie bólu w okolicy żeber, o mało nie zemdlałem. Nie tylko kolano miałem uszkodzone. Oparłem się plecami o ścianę, chwilę trwało, zanim mroczki ustąpiły sprzed oczu. Rozejrzałem się, oświetlona latarniami ulica była pusta, w którymkolwiek kierunku spojrzałem. Nic dziwnego, taka akcja musiała porządnie wystraszyć okolicznych mieszkańców.

Popatrzyłem na ciemne plamy na chodniku, dotknąłem włosów. Ciecz, którą brałem za łzy, była czerwona. Z boku głowy wymacałem długie rozcięcie, na szczęście nie krwawiło już za bardzo. Uderzenie zdarło mi świeżego strupa, pamiątkę sprzed dwóch dni po kontakcie z agresywnym właścicielem latarki.

Usłyszałem kroki; rozpoznałem go, dopiero gdy się nade mną pochylił. Chciał dzwonić po pogotowie, ale złapałem go za koszulę i syknąłem, żeby się nie ważył. Szarpnąłem i dźwignąłem się z głośnym stęknięciem. Podtrzymał mnie za ramię, inaczej bym upadł. Świat zawirował, rozżarzony do czerwoności.

Gdy znowu otworzyłem oczy, zatykał mi usta. Chyba krzyczałem. Odsunął się o dwa kroki i z niedowierzaniem patrzył na mnie, gdy odwracałem się w kierunku wejścia. Nie wiem, jak tam dotarłem, pamiętam tylko ból, gdy drzwi wepchnęły mnie na ścianę naprzeciwko. Rozmowy ucichły, jak przez mgłę widziałem postać, która szybkim krokiem opuściła pomieszczenie drugim wyjściem.

Młody chłopak na mój widok zbladł.

– O Jezu – wyrwało mu się.

Nie wyminąłem go, nie byłem w stanie, cofnął się przestraszony. Wlokłem się wpatrzony w wątłą postać siedzącą przy stole w głębi. Nie odrywałem wzroku od celu, bałem się, że jeśli choć na moment umknie mi z pola widzenia, nie dotrę do niego.

Stękając i jęcząc, parłem wzdłuż stołów, otoczony niewidzialną barierą, która trzymała ludzi z dala ode mnie.

Jakbym był trędowaty.

Dużo się działo przez ostatni tydzień, mam nieodparte wrażenie, że o wiele za dużo.

Chciałbym teraz napisać, że powiedziałem sobie wówczas: „Wstawaj, kurwa, nie pozwolę, by zrobili ze mnie idiotę i wydymali jak pierwszego lepszego. Mam zamiar opowiedzieć tę historię po swojemu, z moim zakończeniem, które będzie zgodne z prawdą, a nie z gazetową relacją, zazwyczaj zniekształconą przez wynik meczu. Bo rezultat i przebieg zawodów nie zawsze odzwierciedlają prawdę o nich, a ja mam zamiar właśnie to zmienić”.

Niestety, nic takiego sobie nie powiedziałem, o niczym takim nie myślałem. Byłem w szoku; najpierw leżałem półprzytomny, brudny, zaśliniony jak menel, nie wiedząc, co robię i co mam zrobić, a potem działałem jak w malignie, oszołomiony bólem i stresem. Czułem się jak w meczu, w którym przeciwnik rozjeżdża cię jak walcem i prowadzi do przerwy 5:0, a ty musisz dograć to spotkanie do końca. Sędzia go nie skróci, trzeba grać, nie ma przebacz. Nie możesz ot tak zejść z boiska, choćbyś nie wiem jak źle się czuł. Więc i ja dokończę tę historię…

1

Nie należałem do gaduł, zazwyczaj w szatni uważnie obserwowałem wszystko, co dzieje się wokół. Zabierałem głos, tylko jeśli mnie o to proszono, a i wtedy raczej mówiłem tylko to, co musiałem. Bo i po co tyle gadać? To czyste marnotrawstwo energii. Nie znam żadnej osoby, która umiałaby słuchać, może poza Marią, ale to raczej w czasie, gdy poznaliśmy się jako nastolatkowie, później było z tym dużo gorzej.

Dziennikarze uważali mnie za durnia, z którego trudno cokolwiek wyciągnąć. A ja robiłem wszystko, by utwierdzić ich w tej opinii. Odpowiadałem na pytania jednym słowem, pytaniem na pytanie, gadałem idiotyzmy, byleby się odczepili. Bez wątpienia bardzo starałem się być trudnym rozmówcą, co gorsza nudnym, i trzeba przyznać, że udawało mi się to doskonale.

Nie cierpiałem wywiadów, przemów, uroczystości, więc unikałem ich jak ognia. Gdy nie było wyjścia i znalazłem się na widoku, potrafiłem zamknąć się w skorupie własnych myśli, by odgrodzić się od rzeczywistości. Kiedyś na spotkaniu z kibicami, w części przeznaczonej na pytania, padło z sali:

– Czy pan Dzwonecki jest aż tak znudzony spotkaniem z nami, na jakiego wygląda?

Jak zatem widać, nie porywałem tłumów i niespecjalnie o to dbałem.

Nasz trener, Piotr Huczny, wiedział, że słuchanie to trudna sztuka. Dlatego nadaliśmy mu ksywkę Wrzaskun. Był niskim pięćdziesięciolatkiem z rysującym się brzuchem piwnym i sięgającą mu do połowy głowy łysiną, którą usiłował ukrywać, zaczesując włosy z boku na czoło. Do Centrum sprowadził go najważniejszy człowiek w klubie – Jan Książę. Trener był autorskim wynalazkiem prezesa, niby odnosił sukcesy z pierwszoligowymi klubami, bo Siarka walczyła o awans, a wcześniej utrzymał w lidze Romex, który, jak się wydawało, był w beznadziejnej sytuacji. Ale nominacja na stanowisko trenera Centrum wprawiła całe środowisko piłkarskie w zdumienie. Dziennikarze przez kilka tygodni naśmiewali się i z trenera, i z prezesa (w prasie ukazywały się tytuły w rodzaju: Księciu Hucz(n)y w głowie), lecz Książę niewiele sobie z tego robił. Pismaki przestały się czepiać, gdy drużyna zaczęła niespodziewanie dobrze punktować.

Huczny miał swój sposób komunikowania się z zespołem; pewnie się domyślał, że aby utrzymać uwagę dwudziestu facetów na różnym poziomie intelektualnym, zwykle poniżej średniej, trzeba użyć fortelu. Wydzierał się na nas notorycznie, ale trzeba mu przyznać, że niejednostajnie. Zazwyczaj zaczynał spokojnie, potem się nakręcał i w pewnym momencie następowało apogeum, eksplozja, kiedy wywrzaskiwał jedno, a czasem kilka słów. Wrzeszczał jak opętany w bardzo różnych momentach swojej przemowy, co często było zaskakujące, bo tak naprawdę nie wiadomo było, dlaczego podnosi głos w tej właśnie chwili.

– Oglądaliście wczoraj Chelsea? Widzieliście, jak szybko gra się piłką? To jest mistrzostwo, ta płynność akcji, tempo, w momencie przyjęcia już wiedzą, gdzie zagrać. Na raz, maksymalnie na dwa kontakty. Cudo – zachwycał się trener. – Oglądaliście czy nie?

Zazwyczaj odpowiadała mu cisza. Nikt nie chciał się narażać na konwersację.

– Co się tak gapicie? – mówił głośniej. – Zadałem pytanie. Musicie oglądać takie mecze. Tylko obserwując najlepszych, analizując ich grę, możecie się doskonalić. A nie napierdalać non stop w karty albo diabli wiedzą co robić.

Odpowiadała mu cisza. Wtedy wrzeszczał:

– Kaczka! Oglądałeś mecz?!

Kaczorek aż podskakiwał na ławce. Trener często obierał sobie za cel wrzasków Piotrka Kaczorka, pewnie dlatego, że ten był cichym, spokojnym chłopakiem zbliżającym się do trzydziestki, który zazwyczaj nic nie mówił, z nikim się nie kłócił – taki bezkonfliktowy typ, choć na boisku jako lewy obrońca potrafił grać agresywnie. Był wychowankiem klubu, regularne treningi zaczął dość późno, może dlatego tak długo nie potrafił przebić się do pierwszego składu. Z drugiej drużyny wyciągnął go właśnie Huczny. Tuż po tym żartowaliśmy, że może trener go sprowadził, bo szukał bezpiecznego celu dla swoich werbalnych ataków. Ale tak naprawdę niski, chudy jak patyk Kaczka z wiecznie sterczącą ciemną czupryną miał końskie zdrowie do biegania, wydolność na poziomie maratończyka, mógł kilka meczów zapieprzać wzdłuż linii bocznej boiska, tam i z powrotem, chyba się nie męczył.

Kiedy wydarzyła się ta historia, byłem już doświadczonym zawodnikiem, rozegrałem kilkaset spotkań w superlidze, nosiłem kapitańską opaskę. Gadułą wciąż nie zostałem i często zarzucano mi w prasie, że ktoś tak małomówny nie nadaje się na przywódcę zespołu, że mam autorytet, ale nie umiem go wykorzystać. Co to niby za szef, pisano, którego nie widać na boisku, który nie kieruje drużyną w czasie meczu?

Ale o tym, jak wygląda mecz, często wcale nie decyduje lider, przywódca. Wszystkim się wydaje, że charyzmatyczny kapitan to połowa sukcesu. Bzdura. Charyzmę możesz wsadzić sobie w dupę, jeśli nie masz wytrzymałości, by wrócić po stracie piłki, jeśli brakuje ci szybkości, by dogonić przeciwnika. Charyzmą nikogo nie przepchniesz, a nawet nie popełnisz nią taktycznego faulu. Charyzmą możesz błyszczeć w szatni, na konferencji prasowej, ale jeśli nie podeprzesz jej fizycznym przygotowaniem, nic nie będzie warta. Wiedziałem o tym, więc swój autorytet wśród chłopaków zbudowałem nie gadką w szatni, ale na boisku, tym, co robiłem w czasie meczów.

Zdradź, w jaki sposób myślisz, a powiem ci, jakim piłkarzem możesz być. Pokaż mi, jak biegasz, powiem ci, jakim piłkarzem możesz być. Pokaż mi, jak szybko reagujesz, a powiem ci, jakim piłkarzem jesteś… Tu i teraz, dziś, jutro już taki możesz nie być. Ułamek sekundy szybsza reakcja, pięć centymetrów dłuższy wślizg, korzystniejsze ustawienie, dokładniejsze przyjęcie piłki, nawet kilka kroków więcej decyduje o zwycięstwie lub porażce. Ale z drugiej strony, jeśli będziesz myślał powoli, błędnie oceniał sytuację, to nie pomogą ci choćby najdoskonalsze warunki fizyczne.

Mówią, że piłka nożna to prosty sport, dwie bramki, piłka i tak dalej. Chyba tylko do oglądania po kilku głębszych, one zazwyczaj upraszczają widok.

Wszyscy myślą, że nasz legendarny trener Kazimierz Górski mówił o piłce mądre rzeczy. Ja jestem przekonany, że nie chciało mu się tłumaczyć zawiłości dyscypliny laikom, bo wiedział, że szkoda na to czasu. Piłka jest okrągła, a bramki są dwie… i odpierdolcie się. I tak nic nie zrozumiecie. Zależności fizyczno-mentalne, psychologiczno-komunikacyjne na każdym kroku, liczba zmiennych, wszechstronne, wzajemnie się wykluczające wymagania fizyczne: za dużo wytrzymałości – szybkość spada… Niezły burdel, czy to w sferze fizycznej, czy psychicznej. Po co strzępić język na darmo?

Ktoś powie, że w takim zespołowym sporcie jak piłka nożna o sukcesie i tak decyduje zazwyczaj średnia cech motorycznych i inteligencji zespołu. Masz wysoką przeciętną – wygrywasz. Z tym że na boisku nie ma żadnych gwarancji. Widziałem wielu magików, którzy myśleli, że z kalkulatorem i tabelą danych w ręku znaleźli sposób na pewny sukces. Po kilku miesiącach budzili się ze snu, w lidze niżej.

W ostatnim sezonie mieliśmy silny zespół, ale nikt w zasadzie nie wiedział, dlaczego graliśmy tak dobrze. Transferów wielkich nie było, klub borykał się z problemami finansowymi, pensji nie płacili nam od pół roku, nie mówiąc już o premiach. Raptem zaczęliśmy jednak wygrywać mecz za meczem. Zespół uwierzył w swoje możliwości, przez jesień przelecieliśmy jak burza, liderując w tabeli, na wiosnę kilka razy się potknęliśmy, ale i tak punktów wystarczyło, by na trzy kolejki przed końcem ligi prowadzić w tabeli z trzypunktową przewagą nad Zorzą Poznań. Prezes Książę też był zaskoczony zwycięstwami i z niedowierzaniem patrzył na rosnący dług względem drużyny.

Szatnia była długa i wąska jak tramwaj. Z brudnoszarych ścian gdzieniegdzie odpadał tynk, w rogach widać było ślady wilgoci i grzyba. Zresztą cały obiekt Pomorza Szczecin lata świetności miał już dawno za sobą i domagał się nie tyle remontu, ile rozbiórki. Cuchnęło niemiłosiernie, a teraz dołożyliśmy jeszcze do tego bukietu zapach jedenastu spoconych męskich ciał.

Huczny chodził wzdłuż ławek, na których siedzieliśmy. Maszerował, kołysząc się na boki jak kaczka, przez całą długość pomieszczenia, od okna do drzwi, spoglądając to na jedną, to na drugą stronę.

– Co to, kurwa, jest? – mówił cicho i spokojnie. – Kopnąć celnie na pięć metrów nagle nie potraficie? Końcówka sezonu, szansa na mistrza, a wy co? Sparaliżowało was? Zesraliście się ze strachu?

Nikt nie podnosił głowy, wszyscy wpatrywali się w podłogę. Brał nas pod włos, znałem ten jego trik, choć trzeba przyznać, że dosyć często okazywał się skuteczny.

– Weźcie się w garść, uspokójcie grę. Poszanujcie piłkę, niech oni biegają. Tylko bez paniki i dokładnie, na litość boską. Jabol, nie schodź na skrzydła, zostaw miejsce Babce, no i więcej ruchu. Pokazujcie się do gry! Na stojaka jeszcze nikt meczu nie wygrał.

Spoglądał po nas, jakby pierwszy raz widział swoją drużynę.

– Rogal, nie kombinuj. Masz trudną piłkę? Napierdalaj w ziemniaki i mamy spokój. Nie wstydź się, nie tacy wykopują byle gdzie. Bierzcie się do roboty! Macie czterdzieści pięć minut.

Wszystko to Wrzaskun mówił bardzo spokojnie, jak nie on, powoli, dokładnie artykułując słowa.

– Kurwa, przecież wygrywamy – bąknął pod nosem Piesek.

Trener odwrócił się tak gwałtownie, że zaczeska zsunęła mu się z głowy i wisiała z boku jak skalp. Z oburzeniem w oczach szukał autora tych słów.

– To co?! Znaczy, że możecie poleżeć?! – ryknął. – Trzy setki mieli do przerwy, chcecie czekać, aż w końcu trafią? Nie ma lekceważenia, koncentracja do końca – stwierdził, poprawiając fryzurę.

Rozległo się pukanie. Huczny był akurat tuż przy drzwiach. Szarpnął je mocno. Na korytarzu stała starsza pani w fartuchu, na widok trenera mało nie upuściła tacy zastawionej szklankami z kawą. Spojrzała na niego wystraszona.

– Kawa – wyjąkała.

– Miała być przed meczem – warknął Huczny.

Zabrał jej tacę i przeszedł przez całą szatnię do stolika przy oknie, mijając pochylone głowy zawodników. Ręce mu się trzęsły tak, że szklanki pobrzękiwały jak dzwonki na mszy. Kawa się powylewała, tworząc na tacy czarną kałużę, a wszyscy ukradkiem odprowadzaliśmy go wzrokiem do samego okna. Będąc świadomy wrażenia, jakie wywarł, Wrzaskun trząsł się coraz bardziej.

Domyślałem się, że jego pewny ton i krzyki to poza. Tak naprawdę był kłębkiem nerwów, w środku dygotał jak te szklanki na tacy. Ukrywał to skrupulatnie, ale czasem własne reakcje wymykały mu się spod kontroli. Wiedział, że jeśli drużyna to zauważy, będzie to początek jego końca.

Wyjazdowy mecz z Pomorzem nie wyglądał w naszym wykonaniu najlepiej. Trzecia kolejka przed końcem ligi, walka o mistrzostwo kraju szła na całego. Było bardzo gorąco, bezchmurne niebo i brak jakiegokolwiek wiatru negatywnie wpłynęły na tempo spotkania. Mokre koszulki lepiły się nam do ciał, a bezlitosna „lampa” nad głową podgrzewała powietrze do temperatury prawie uniemożliwiającej oddychanie. Kibice porozbierali się do gaci, łapali opaleniznę na trybunach, a my smażyliśmy się na trawie jak na patelni.

A poza tym był to mecz przyjaźni, kibice obydwu klubów trzymali sztamę, razem dopingowali swoje drużyny. Nikt w nas nie napierdalał kamieniami, nikt nie wyzywał, nie opluwał, nie było nawet obraźliwych piosenek. To jak się tu zmotywować do pracy?

Nie to co we Wrocławiu, gdy w dwudziestej minucie staliśmy stłoczeni wraz z sędziami i drużyną gospodarzy w kole na środku boiska, a z trybun leciał w naszym kierunku grad kamieni wielkości pięści. Nie było nawet jak przerwać meczu i zejść z boiska.

Wprawdzie szybko objęliśmy prowadzenie i utrzymaliśmy je do przerwy, ale błędów w obronie popełnialiśmy bez liku i tylko nieudolności przeciwnika zawdzięczaliśmy zejście do szatni z przewagą. Mnie jednak grało się całkiem przyzwoicie, nie popełniłem większych błędów. No i po tych zawodach nikt nie mógłby mi zarzucić, że się nie odzywam; niemiłosiernie darłem się na kolegów, opieprzałem ich po groźnych akcjach przeciwnika – do tej pory mieliśmy mnóstwo szczęścia, a jako kapitan i prawy obrońca wolałbym tylko podpowiadać, a nie musieć jak dziki zapieprzać z wywieszonym jęzorem.

Teraz uznałem, że oficjalna część wystąpienia trenera się zakończyła, i poszedłem do kibla. Zamknąłem się w kabinie. Nagle usłyszałem kroki i trzask drzwi.

– Chcą kupić punkt. – Rozpoznałem głos Babki.

– Ile będzie? – Niskiego basu Rogala też nie dało się pomylić.

– A… a… a tytuł…?

– Kurwa, dwa mecze z ogórkami u siebie. Masz szmal na ruchanie? – Babka nie dał skończyć Pieskowi.

Nie byłem zaskoczony tą sytuacją. Wiedziałem, w jakim środowisku funkcjonuję, to, co usłyszałem, tylko utwierdziło mnie w podejrzeniach. Stałem w kiblu i myślałem, co zrobić: pozwolić im skończyć rozmowę, czyli pozwolić się pogrążyć, czy też szybko się ujawnić i dać im szansę na wybrnięcie z sytuacji? Nie wątpiłem ani przez moment, że opierdolą mecz dla kasy, nie będą mieli żadnych oporów, bo już wcześniej miałem trochę wątpliwości przy kilku spotkaniach, w których traciliśmy punkty. Skalkulowałem, że jeśli będę zmuszony podkablować ich po przegranym meczu, to na sto procent ich zawieszą i będziemy musieli występować w osłabieniu – cokolwiek by powiedzieć o ich uczciwości, w piłkę potrafili grać świetnie, więc bez nich nasze szanse na triumf w lidze mocno by się zredukowały. Ręka sama powędrowała do spłuczki, rozległ się dźwięk spuszczanej wody, za drzwiami zapadła cisza. Dałem im jeszcze sekundę i wyszedłem z kabiny.

Stali w rzędzie przy pisuarach, gapiąc się w dół, jakby pierwszy raz zobaczyli, co mają między nogami. Podszedłem do zlewu, odkręciłem wodę. Pierwszy opanował się Babka.

– Dobrze, że jesteś, kurwa. – W dalszym ciągu stał przyklejony do pisuaru. – Pomorze chce, by im odpuścić punkt, ale powiedziałem im, kurwa, żeby spadali.

Cała przemowę wygłosił jakby do ściany, wpatrując się w kafelki, i na koniec rzucił mi krótkie, nerwowe spojrzenie przez ramię.

Nie odezwałem się słowem, dalej mocząc ręce w wodzie. Babka wymownie spojrzał na kolegów, szukając poparcia.

– No, gramy o miszcza – przebudził się Rogal.

– W… w… właśnie, po… po… pojebało ich. Myśleli, że im punkt oddamy? – jąkając się, poparł ich Piesek.

Gapili się na mnie przez ramię, czekając, jak zareaguję.

– Idioci, no nie? Myśleli, że im punkt oddamy – powtórzyłem. – Ciekawe czemu?

Zakręciłem wodę, strzepnąłem ręce i spojrzałem na nich wymownie, po czym wyszedłem z toalety. Zamykając drzwi, usłyszałem przytłumiony głos Pieska:

– Quasimodo, pie… pierdolony Zygmunt. – Wiedzieli, że nie znoszę obu tych przezwisk.

W szatni panował typowy rozgardiasz. Gorąco jak w saunie, wentylator stojący w kącie buczał i wypluwał parne powietrze. Doktor wymachiwał wilgotnym ręcznikiem przed twarzami piłkarzy, usiłując schłodzić im gorące głowy, maser oklepywał łydki siedzącemu obok Witkowi. Klapnąłem ciężko na swoim miejscu.

– Chcą sprzedać mecz – szepnąłem do ucha Witkowi Kowalskiemu. Spojrzał na mnie i zmarszczył brwi.

– Jesteś pewien? Kto?

– Głuchy nie jestem, naradzali się w kiblu. Wiedzą, że słyszałem. – Spojrzałem wymownie na drzwi do łazienki.

– No to luz, nie zaryzykują.

Za chwilę cała trójka także wróciła do szatni, jakby nic się nie zdarzyło; usiedli na swoich miejscach i jak ognia unikali mojego wzroku. Gdy trener wyszedł z szatni, Witek wstał. Był wysokim stoperem z nieproporcjonalnie długimi nogami i krótkim tułowiem, a do tego podkreślał nieświadomie tę dysproporcję, wysoko podciągając spodenki.

– Jest próba podejścia – stwierdził głośno.

W szatni zapadła cisza. Podrapał się po ciemnej czuprynie, zrobił pauzę dla większego efektu, po czym oblizał swoje duże, jakby murzyńskie wargi.

– Podobno chcą punktu. Pieprzyć ich, no nie? Gramy o mistrza i musimy wygrać ten mecz. Prawda? – Spojrzał w kąt, w którym siedzieli winowajcy. Nie podnieśli głów.

W szatni rozległy się głosy poparcia.

– Więc wychodzimy i do roboty. – Witek usiadł, zadowolony z siebie spojrzał na mnie z uśmiechem i wyciągnął nogi na całą szerokość szatni.

Spiskowcy, których podsłuchałem w toalecie, stanowili istotne ogniwa drużyny. Babka, czyli Michał Babicki, był dwudziestopięcioletnim chudym chłopakiem z krótko obciętymi włosami i śladami po ospie na policzkach. Pierwszy dowcipniś w zespole i typ, który nie umiał zbudować zdania bez słowa „kurwa”. Czasem namawialiśmy kierownika, by wpisał go do protokołu właśnie w ten sposób: „Michał Kurwa Babicki”. Pewniak u Wrzaskuna, grał zawsze w pierwszym składzie, zwykle jako skrzydłowy, czasem w środku. Miał taki gaz, że mało było piłkarzy w lidze, którzy mogliby się z nim ścigać. Sam byłem bardzo szybki, ale na dłuższym dystansie zostawiłby mnie daleko w tyle. Poruszał się charakterystycznym długim, lekkoatletycznym krokiem, w którym czuć było potężną moc drzemiącą w mięśniach – trzymaną na uwięzi, ale w każdej chwili gotową do wyzwolenia, jakby czekał na wystrzelenie z procy. Zresztą jego szybkość doceniał też selekcjoner reprezentacji kraju i często powoływał go do kadry.

Kibice uwielbiali go z jeszcze jednego powodu – był wychowankiem Centrum. Przeszedł wszystkie szczeble w klubie – od grup młodzieżowych do pierwszej drużyny. Nigdy nie rozumiałem kibiców, bo chcieli widzieć u piłkarzy cechy, które sami cenili, a których gracze byli całkowicie pozbawieni. Fani jednak tak już mają – w gówniarzy, którzy tak naprawdę myślą tylko o tym, by dobrze kopać piłkę, pakują jakieś wyższe, wzniosłe uczucia. Patriotyzm lokalny, wierność barwom – niezły ubaw.

Piesek z Rogalem stanowili nierozłączną parę. Pojawili się w klubie trzy lata wcześniej niż ja, prezes ściągnął ich w pakiecie z Czarnych Zabrze, oddając w rozliczeniu Krzyśka Kortykę, w tamtym okresie objawienie ligi. Jak się okazało, zrobił dobry interes, bo Krzysiek złapał kontuzję, która wyłączyła go na wiele miesięcy z treningów, a ci dwaj szybko wskoczyli do pierwszego składu.

Andrzej Rogal był potężnym mężczyzną. Wysoki na prawie dwa metry, wielka klatka piersiowa, długie włosy spięte w kucyk i surowe rysy twarzy. Pochodził z małej wioski pod Białymstokiem, chyba bliżej Hajnówki, co było słychać w sposobie mówienia – zaciągał białostockim „śledzikiem” jak ta lala. Chłopaki żartowały, że odciągnęły go siłą od pługa, ale raczej po kątach, tak żeby nie słyszał, bo Rogal znany był ze swego wybuchowego charakteru. Gdy stawał w bramce, miało się wrażenie, że ta gwałtownie się skurczyła, a nasz bramkarz sięga swymi długimi ramionami od słupka do słupka.

Robert Piesecki był przeciwieństwem Rogala. Niski, drobnej budowy, z blond lokami i bardzo przystojny, stanowił obiekt westchnień kibicek, mimo że lekko się jąkał. Jako poznaniak z urodzenia miał wszelkie złe nawyki wielkomiejskiego dandysa. Grał na środku pomocy, był świetnie wyszkolony technicznie, potrafił z piłką robić cuda. Fizycznie za to prezentował się dużo gorzej: ani szybki, ani wytrzymały, ani waleczny, ktoś zawsze musiał czuwać za jego plecami i wykonywać czarną robotę, którą Piesek się brzydził.

Grali razem z Rogalem przez kilka lat w jednym klubie i już w Czarnych tak przypadli sobie do gustu, że wszędzie chodzili razem. Najczęściej był to najbliższy burdel, bo spędzali tam mnóstwo czasu. Piesek był dwudziestosześcioletnim kawalerem i ciągle gadał o pieprzeniu, ruchaniu, posuwaniu i podobnych aktywnościach fizycznych, miał niepohamowany apetyt na seks, więc ciągnął za sobą Rogala na panienki, ilekroć ten miał czas. Nasz bramkarz miał wprawdzie żonę i dziecko, ale mawiał: „Na boku i z kurwą to nie zdrada”.

Podejrzenia, że ktoś handluje punktami, miałem już wcześniej. Gdy traciliśmy je jesienią, nie zwracało to mojej uwagi; graliśmy dobrze, a błędy, które się nam zdarzały, były raczej pokłosiem dobrej postawy przeciwnika. Prezes nie płacił nam już wtedy, ale mamieni ciągłymi obietnicami graliśmy swoje. Ale przez całą jesień i zimę zaległości mocno urosły, także ze względu na nasze dobre wyniki, i na wiosnę w szatni dało się już wyczuć zniecierpliwienie. Pojawiało się coraz więcej narzekań i pytań, wszyscy zrobili się bardziej nerwowi.

Gdy traciliśmy bramkę, zazwyczaj był to efekt serii błędów kilku piłkarzy, które kumulowały się w jednym czasie. Napastnik gubił piłkę na połowie przeciwnika, nie powalczył o odbiór, pomocnik spóźnił się z przesunięciem ustawienia, obrońca zaatakował na dzika, na „raz”, drugi go nie zaasekurował i bum – stracony gol. Bywają też jednak bramki zawalone tylko przez jednego piłkarza, zazwyczaj przez bramkarza, stopera lub innego obrońcę, choć pomocnikom także się to przytrafia. W meczach zdarzają się wręcz nieprawdopodobne klopsy – bramkarz sam sobie wrzuca piłkę do siatki albo obrońcy walą niewiarygodne samobóje. Takie bramki nie wzbudzały jednak moich podejrzeń, tylko idiota oddawałby punkty w ten sposób.

Znałem doskonale Rogala, Babkę czy Pieska, wiedziałem, jak grają, jak się poruszają, co umieją. Tymczasem na przykład w takim meczu z Polanką, ligowym słabeuszem, wiele zagrań moich kolegów było w bardzo subtelny sposób niedokładnych. Rogal ślizgał się co kilka minut, wypuszczał piłkę prawie przy każdym strzale (Polanka oddała ich chyba z pięć przez cały mecz!), miał jednak tego pecha, że nieudolni przeciwnicy nie mogli nic trafić, partaczyli wszystkie sytuacje, które im stwarzał. Z przodu Babka nie pozostawał im dłużny i nawet mając szansę strzału do pustej bramki, bił na siłę hen, w zegar, a Piesek miał statystycznie najwięcej niecelnych podań w całym sezonie. Zresztą domyślałem się, co się dzieje, bo i w poprzednich rozgrywkach widziałem już kilka takich spotkań w ich wykonaniu. Nie reagowałem, bo i co miałem powiedzieć? „Hej wy, sprzedaliście mecz?” „My? Po prostu słabo zagraliśmy. Co to za bezpodstawne oskarżenia? Rozbijasz jedność drużyny. Działasz na szkodę zespołu”. Nauczyłem się więc robić swoje, bez względu na okoliczności koncentrować się tylko na sobie i starać się grać jak najlepiej.

W minionych latach przerabiałem to już wiele razy. Nieraz byłem świadkiem ogólnych dyskusji, najczęściej w czasie podróży na spotkanie, o handlowaniu meczami – oczywiście zawsze rozmowa dotyczyła innych drużyn i zawodników.

– Na sto procent się, kurwa, dogadali – twierdził Babicki, trzymając przed sobą rozłożony „Kurier Sportowy”.

– Kto? – dopytywał siedzący z tyłu Rogal, wyglądając zza oparcia fotela.

– Polanka z Jurą – mówił Babka, mając na myśli zespół z dołu tabeli i ligowego średniaka, któremu nie groził ani spadek, ani puchary. – Może nawet im, kurwa, zapłacili za ten remis, diabli wiedzą, punkt jest punkt – wyjaśniał, jak gdyby punkt mógł nie być punktem.

– Ja, ja… ja tam ich rozumiem – odzywał się Piesek. – P… p… premii nie widzieli od roku, pensję rzucą im raz na kilka miesięcy, to z… z… z czego mają żyć? Zapierdalają, trenują, ła… ła… łapią kontuzje i co z tego mają? – Część chłopaków kiwała potakująco głowami. – Przyjdzie jaśnie pan prezes, uściśnie dłoń i po… po… powie, że za tydzień będą pieniądze… a po… po… potem przez miesiąc można go ze świecą szu… szu… szukać.

– Miesiąc? – śmiał się Jabol. – Kiedy ostatni raz widzieliśmy Księciunia?

– Nikt ci tyle nie… nie da, ile K… K… Książę obieca, taka prawda – dodał Piesek.

Wyszliśmy na drugą połowę, słońce nie zamierzało nas oszczędzać. Nie przypuszczałem, że skwar może być jeszcze gorszy, ale był: powietrze stało nieruchome, jakby zamarło w oczekiwaniu na wynik spotkania. Po kilku krokach, zanim jeszcze doszliśmy do murawy, ponownie mieliśmy mokre koszulki, poodparzane w pierwszej części stopy znowu dawały o sobie znać.

W drugiej połowie Rogal zagrał bezbłędnie, wybronił kilka groźnych sytuacji, Babka hasał na skrzydle tak, że obrońcy o mało nie pozderzali się głowami, a Piesek zdobył piękną bramkę z rzutu wolnego. Wszyscy pobiegli pogratulować strzelcowi, ściskali się pod bramką Pomorza, tylko ja zostałem na swojej połowie. Po rewelacjach podsłuchanych w kiblu jakoś nie chciałem brać udziału w tej farsie, tym bardziej że do końca meczu pozostało jeszcze kilka minut, a wciąż spodziewałem się po konspiratorach najgorszego. Wygraliśmy jednak pewnie 2:0.

Do zakończenia sezonu pozostały nam już tylko dwa spotkania, a terminarz mieliśmy wymarzony: najpierw mecz z Białą, a na koniec ze Sternikiem, oba spotkania u siebie. Wyglądało na to, że nikt ani nic nie jest w stanie odebrać nam mistrzostwa.

Jedyny problem polegał na tym, że w końcówce meczu z Pomorzem po którymś ze wślizgów coś chrupnęło mi w nodze. Doktor chciał zdjąć mnie z boiska, uznałem jednak, że wytrzymam. Kolano napieprzało jak diabli, ale bałem się, że gdy zejdę, koledzy zdążą wywinąć jakiś spektakularny numer, więc zacisnąłem zęby i dograłem spotkanie do końca.

2

Droga powrotna ze zwycięskich meczów zawsze była, co zrozumiałe, przyjemniejsza. Mimo że od Szczecina dzielił nas kawał drogi, drużyna, może poza drobnymi wyjątkami, była w wesołych nastrojach. Mówiąc o wyjątkach, nie mam na myśli Rogala, Pieska czy Babki, ale… siebie.

Gdy sięgam bowiem pamięcią wstecz, widzę wyraźnie, że nie potrafiłem się cieszyć. Nie powiem, żeby często zdarzały nam się okazje do świętowania, ale gdy już się trafiły, to cała drużyna po sukcesie podskakiwała, wrzeszczała, robiła rundy honorowe wokół boiska, inni urządzali śpiewy w szatni, a ja zawsze trzymałem się z boku, cichy i spokojny. Chłopaki łypały na mnie podejrzliwie, widziałem te dziwne spojrzenia, pewnie niejeden myślał, że jestem snobem, że się alienuję.

Nie da się ukryć – nie wybuchałem uczuciami, nie szalałem ze szczęścia po zwycięstwach. Dlaczego? Nie umiałem znaleźć odpowiedzi, po prostu nie czułem potrzeby wyrażania radości, jaka udzielała się drużynie. Byłem zadowolony, ale dopiero dzisiaj wiem, że obok spełnienia, satysfakcji czułem coś jeszcze, coś, co starałem się od siebie odsunąć – smutek.

Dopiero niedawno uzmysłowiłem sobie, że sukces wywoływał we mnie przejmujące wrażenie, że kurtyna opadła, przedstawienie się skończyło. Cieszyłem się, gdy dążyłem do celu, w czasie meczów i treningów. Nie potrzebowałem uczucia spełnienia, namacalnego zwycięstwa. Gwizdek końcowy powodował u mnie przygnębienie, bo najpiękniejsza część, euforia dążenia, spocona radość, satysfakcja zmęczenia, to wszystko już minęło. Dotarło do mnie, że zawsze, bez względu na to, czy przegrasz, czy wygrasz, na końcu i tak czeka smutek. Nieuchronnie.

Większość chłopaków zachowywała się jednak po wygranych „normalnie”, czyli tak, jak można by się spodziewać – po prostu się cieszyli. Po porażkach bywało oczywiście inaczej, wszyscy chowali się w swoich fotelach, zsuwali się nisko, by uniknąć przypadkowego skrzyżowania wzroku z trenerem. W szatni czy autobusie panowała pełna powaga, nikt nie ważył się głośniej zaśmiać, bo groziło to starciem z Wrzaskunem, który na dźwięk śmiechu odwracał się gwałtownie i spoglądał ponurym wzrokiem, jakby chciał zapamiętać wesołka, a najlepiej zamordować go okiem bazyliszka. Nikt wtedy nawet nie marzył, żeby napić się piwa.

Co innego po zwycięstwie, tak jak wtedy, gdy wracaliśmy ze Szczecina. Trener nie oglądał się za siebie, nawet syk otwieranych puszek czy brzdęk obijających się szklanych butelek nie wytrącał go z równowagi. Zgarbił się po prostu na pierwszym fotelu obok kierowcy i gapił jak zahipnotyzowany w szybę przed sobą. Tuż za nim siedzieli maser i doktor, obok kierownik drużyny. Nikt za bardzo nie krył się z piwem, w końcu jakoś trzeba było uprzyjemnić sobie te siedem albo i osiem godzin jazdy. Panowała powszechna wesołość, rozbrzmiewały krzyki, śmiechy, słychać było głośny gwar rozmów.

Za sztabem, na kilku siedzeniach z przodu autokaru, siedzieli najmłodsi w ekipie, kilku juniorów, czasem chłopcy z drugiej drużyny zabrani na mecz, gdy mieliśmy dużo kontuzji. Zazwyczaj to oni nosili sprzęt, piłki, torby ze strojami, napoje, medykamenty. Oczywiście każdy miał swoje miejsce w autokarze i nie daj Boże, żeby któryś z młodych zajął nieodpowiedni fotel.

Siedziałem w środkowej części, po prawej stronie. Naprzeciw mnie, w tych bardzo rzadkich przypadkach, gdy udało mu się załapać do meczowej osiemnastki, zajmował miejsce George i zazwyczaj przeszkadzał mi w czytaniu swoją dziwaczną gadką. Fotel tuż za mną zajmował Witek Kowalski, obok George’a najbliższy mi człowiek w zespole. Co prawda nie widywałem się z nim tak często jak z George’em, bo nigdy nie miał czasu. Wychowanie czterech chłopaków i żona pochłaniały go dokumentnie i rzadko udawało mu się wyskoczyć z nami na piwo czy do kina. Babicki namawiał go codziennie na wazektomię, Piesek w prezencie przynosił mu kondomy, a Witek tylko wydymał swoje murzyńskie wargi i twierdził, że wpierw musi skompletować jedenastkę meczową. Był charyzmatycznym typem, który o nic nie zabiegał, a wszyscy i tak go szanowali, mimo że piłkarzem był solidnym, ale zaledwie przeciętnym.

Nie integrowałem się z resztą drużyny, ani z młodzieżą, ani ze starszyzną, i to nie dlatego, że czułem się lepszy, mądrzejszy. Po prostu lubiłem skupić się na rzeczach, które wymagały samotności, a poza tym miałem inne zainteresowania od reszty. Męczyły mnie ciągłe wygłupy chłopaków, gadki o dupach i seksie, wolałem pochylić się nad ciekawą książką niż ględzić po próżnicy. Często było to odbierane jako świadome wywyższanie się, nieintegrowanie z ekipą, zadzieranie nosa.

– Co czytasz? – spytał Witek, zaglądając przez oparcie siedzenia. – Poczekaj, niech zgadnę. – Podniósł palec, udając zadumę. – Na sto procent Paulo Coelho… i już wiesz, jak żyć.

– Pudło. – Roześmiałem się i pokazałem mu okładkę książki. – De Mello.

Wyrwał mi ją z ręki, przeczytał notkę na odwrocie.

– Nudy. – Skrzywił się. – Nie możesz choć raz zabrać czegoś rozrywkowego? Ciągle ten pseudofilozoficzny bełkot, zwariować można. Nie możesz uprościć sobie życia zamiast je komplikować? Spójrz na nich. – Mrugnął okiem i wskazał głową za siebie. – Można?

W końcowej części autokaru znajdowały się dwa stoliki, naprzeciw siebie, po dwóch stronach przejścia, każdy z czterema fotelami, z czego dwa były ustawione tyłem do kierunku jazdy. Zajmowali je karciarze. Na lewym stoliku toczyła się rozgrywka w kierki, na prawym w pokera. Oczywiście wokół siedzieli starsi zawodnicy, którzy obserwowali grę, popijając piwo i rzucając od czasu do czasu uszczypliwe komentarze. Ekipa od kierek często się zmieniała, nie miała stałego składu, grali ci, którzy akurat mieli ochotę. Za to pokerzyści spotykali się praktycznie w tym samym składzie osobowym, jedyne zmiany zachodziły, gdy któryś z nich łapał kontuzję albo nadmierną liczbę kartek i musiał pauzować.

Kilka lat temu zdarzyło się nawet, że i ja zaliczyłem z nimi kilka sesji, ale było to na samym początku pobytu pokerzystów w klubie, gdy jeszcze dobrze ich nie poznałem, choć zaklasyfikowałem jako potencjalnych „dawców”. Później już unikałem jak ognia tych rozgrywek, i to nie dlatego, że znienawidziłem pokera – raczej z litości, by nie zabierać im ostatnich pieniędzy, gdy w klubie nie płacą. Choć kusiło mnie, by ich ograć, oj, kusiło.

Przy stoliku pokerowym otoczonym wianuszkiem widzów siedzieli Rogal, Piesek, Babka i Jabol. Czasem, znużony długą podróżą albo nudną lekturą, przyglądałem się, jak grają. Z boku zawsze łatwiej ocenić innych graczy, poznać ich słabe i mocne strony.

Jabola znałem najsłabiej, przyszedł do nas zimą, w przerwie między rundami. Przez ostatnie trzy lata wędrował między klubami, nigdzie nie mogąc zagrzać miejsca, co było dziwne, zważywszy na to, że na boisku prezentował się świetnie. Był niskim, krępym, silnie zbudowanym piłkarzem, trudnym do przepchnięcia, a co najważniejsze – bramkostrzelnym. Jego znanym boiskowym zagraniem była tak zwana zastawka na walizkę. Umiał tak ustawiać się w stosunku do piłki, że wypiętym tyłkiem blokował obrońcę i pomagając sobie ramieniem, niemal go przestawiał, zyskując w ten sposób lepszą pozycję do strzału. Był niski, ale barki miał węższe od bioder (stąd to porównanie do walizki), a do tego małą głowę ostrzyżoną na jeża. Cała jego postać przypominała kształtem butelkę, więc i ksywka Jabol pasowała do niego jak ulał, choć nosił ją nie tylko z racji nazwiska i figury, ale też nałogu.

Chodziły słuchy – jak się przekonaliśmy, prawdziwe – że żaden klub nie chciał go zatrzymać ze względu na to, że jest alkoholikiem. Szybko się go pozbywano, bo chciano na nim zarobić, zanim stoczy się całkowicie do rynsztoka i nie będzie chętnych na jego kupno. I tak Mariusz Jabłoński wędrował przez kilka lat z klubu do klubu, w każdym strzelając po trochę bramek i po kilku miesiącach (i paru wyciszonych ekscesach alkoholowych) musiał się pakować i przeprowadzać do innego miasta.

Zabawnie było obserwować, jak chłopaki rżną w karty. Ubrani w takie same dresy i niebieskie koszulki klubowe, wyglądali jak figurki. Różnili się jednak nie tylko fryzurami, ale i zachowaniem przy stole, charakterami i temperamentem. Grali w odmianę amerykańskiego pokera zwaną Texas Hold’em. Każdy dostawał do ręki po dwie karty, później na stole pojawiał się flop, czyli trzy odkryte karty i kolejno jeszcze dwie. Pojawianie się karty zawsze poprzedzała licytacja. Wygrywał ten, kto z dwóch kart w ręku i pięciu na stole złożył najsilniejszy układ.

Jabol siedział rozluźniony przy oknie, oparty o szybę, na co miał pewnie wpływ opróżniony już drugi bidon zabrany maserowi, do którego dolewał sobie po kryjomu wódkę. Na małej główce miał ciemne okulary, za pomocą których chciał raczej ukryć worki pod oczami i szklany wzrok niż bronić się przed odgadnięciem, jak silne dostał karty. Nosił te bryle non stop, zdejmował je tylko podczas codziennej inspekcji Wrzaskuna, który bacznie lustrował wszystkich przed treningiem.

Jabol był nieprzewidywalnym graczem, mam wrażenie, że czasem sam nie wiedział, jaką ma kartę, ale jakimś cudem jego bilans zysków i strat oscylował zazwyczaj wokół zera. Wygraną i przegraną przyjmował zawsze w taki sam sposób, bez wielkich emocji. Sięgał tylko spokojnie po bidon i pociągał długi łyk, aż podskakiwało mu jabłko Adama, i mlaskał ze smakiem, jakby poker był jedynie pretekstem, a głównym punktem programu – łyk wódki zmieszanej z napojem izotonicznym.

– Co ty tak ciągle siorbiesz? – dopytywał się Babicki. – Daj spróbować.

Jabol szybkim ruchem odsunął bidon poza zasięg rąk Babki.

– Odżywka. Nie widać? Jak się zapieprza w czasie meczu, to trzeba uzupełnić elektrolity. Idź do Wojtka, to ci naleje.

Obok niego siedział Piesek, skulony nerwowo na brzegu fotela. Łokcie trzymał blisko siebie, jedną ręką bawił się kosmykiem blond włosów. Co chwila odchylał rąbek swoich dwóch kart leżących na stole, jakby się bał, że ktoś mu je podmienił, albo by się upewnić, że dobrze je zapamiętał. Kolana też trzymał złączone i co kilka minut kopał Jabola, który prawie leżąc, wpychał nogi pod jego fotel.

– Za… za… zabieraj te konary… Już nawet skarpety ca… ca… capią ci wódą.

– Zawsze możesz podnieść nogę i siknąć krystalicznie żółtym strumieniem, będzie czuć psem – odgryzł się Jabol.

Piesek był kiepskim graczem, strachliwym i nerwowym, typem „murarza”, który nie uczestniczy w grze, tylko czeka na układ praktycznie nie do pobicia. W związku z tym był bardzo przewidywalny i gdy atakował, wszyscy zrzucali karty.

Do najciekawszych scen dochodziło, gdy przyczajony Piesek, mając silny układ, podbijał, a pijany Jabol, mimo minimalnych widoków na zwycięstwo, dokładał do puli i pokazywała się akurat ta jedna jedyna karta w talii, która dawała mu wygraną. Widok trzęsącego się Pieska, podskakującego między siedzeniami i wyzywającego Jabola, wywoływał powszechną wesołość.

– Ku… ku… kurwa, dwa, sie… sie… siedem? Jak mogłeś s… sprawdzić podbicie z takim g… gównem w ręku?

– Miałem czutkę – odpowiadał ze stoickim spokojem Jabol.

– Czu… czu… czutkę? Na turnie też miałeś czutkę? Kurwa, dwie karty w talii dają kutasowi zwycięstwo, no… i pokazuje się ta pie… pie… pierdolona siódemka – pieklił się, gdy wszyscy wokół głośno rechotali.

– A skąd wiesz, co spadnie? – pytał Jabol z uśmiechem, zgarniając żetony, jakby ta niewiedza usprawiedliwiała każdą decyzję przy stole.

Babka dużo gadał na różne tematy, chciał sprawiać wrażenie luzaka, lekkoducha, który pozornie nie zwraca uwagi na grę. Dowcipkował, lecz w rzeczywistości był bardzo czujny. Cały czas uśmiechnięty, ze swadą snuł swoje opowieści i tylko nerwowo poruszające się oczy i wzrok skaczący od gracza do gracza wskazywały, że jest w pełni skoncentrowany i obserwuje, co się dzieje na stole. Lubił się angażować w mocno ryzykowne rozdania, ale zachowywał zazwyczaj trzeźwą ocenę sytuacji i potrafił nawet wycofać się z puli, w którą dużo zainwestował, jeśli wyczuł zagrożenie.

Po wygranych partiach uwielbiał nabijać się z pokonanych. Wręcz szydził z ich wiary w mało prawdopodobne zwycięstwo.

– Jak nie umiesz, to, kurwa, nie graj. Witamy w klubie dawców. Grałeś w to, kurwa, kiedyś? Pamiętaj, as i król to karta „drołująca”, to jest nic, jeśli nie trafisz stołu.

Takie rzeczy jeszcze bardziej wkurzały innych graczy; Jabol kwitował je łykiem z bidonu, Piesek wstawał i zaczynał chodzić nerwowo wzdłuż siedzeń, a Rogal tylko zgrzytał zębami.

Jak mówiłem, nasz bramkarz był potężnym facetem, ledwo mieścił się w fotelu, wciśnięty między oparcie a stół, z łokciami na blacie. Dres leżał na nim, jakby był dwa numery za mały i miał lada chwila rozerwać się przy najdrobniejszym ruchu. Głowę Rogal trzymał podpartą na ogromnej dłoni, którą specjalnie zasłaniał prawie całą twarz, by ukryć ewentualne problemy z zachowaniem kamiennej miny. Łypał tylko spomiędzy palców posępnym wzrokiem na innych graczy, potwornie przy tym świszcząc.

– Chcesz tlenu? Podłączyć cię pod respirator? – dopytywał Jabol. – Czuję się jak na oddziale intensywnej terapii. Wiesz, że jak nie odsuniesz tej łopaty od twarzy, to się nie dotlenisz i obumrą ci te ostatnie szare komórki, które właśnie dogorywają.

Rogal zmieniał tylko rękę i dalej sapał, jakby specjalnie chciał zdenerwować resztę. Był dobrym graczem, czasem agresywnym, niełatwo było go wystraszyć, wyrzucić z rozdania. Często zmieniał sposoby rozegrania partii, nie był jednostajny, a co za tym szło, bardzo trudno było go „przeczytać”, przewidzieć, co zrobi, a jeszcze trudniej – prawidłowo ocenić siłę jego kart. Wszyscy znali jego wybuchowy charakter, więc pojedynek z nim zawsze obarczony był dodatkowym ryzykiem.

Generalnie przy kartach panował nad sobą dużo bardziej niż na co dzień, lecz gdy wybuchał, bywało niebezpiecznie. Zdarzyło się, że Piesek „złamał” mu asy jakąś niską parą i później musiał uciekać na przód autokaru, a na Rogalu wisiało trzech piłkarzy. Innym razem wyrwał z podłogi stolik, bo komuś doszedł „runer, runer” strit.

– Poker to taka, kurwa, prosta gra – tłumaczył Babka – i tak naprawdę to mało w niej, kurwa, emocji, a więcej matematyki. Wpływ na podjęte decyzje powinna mieć, kurwa, procentowa szansa na pojawienie się kart, które dają, kurwa, zwycięstwo, przy jednoczesnym prawidłowym oszacowaniu siły kart przeciwnika.

Piesek gapił się na niego z otwartymi ustami.

– Czym więcej, kurwa, kart gwarantuje silny układ, tym więcej inwestujesz w pulę, ot i, kurwa, recepta na sukces – kontynuował Babka. – Statystycznie w dłuższym okresie taki sposób gry gwarantuje zwycięstwo. Jeśli będziesz, kurwa, konsekwentnie go realizował, unikał błędów, to wygrana murowana.

– D… d… dłuższy okres czasu to znaczy ile? Dwa miesiące? P… pięć lat? – dopytywał Piesek.

– A myślałem, że znasz, kurwa, tylko jeden, kurwa, okres: podpaskowy – włączył się w dyskusję Jabol. – Posłuchaj, Reksio, ja ci to wytłumaczę. Zawsze masz pięćdziesiąt procent szans: albo wygrasz, albo przegrasz. A reszta to pierdolenie mające dać hazardzistom złudne poczucie jakiejkolwiek kontroli nad grą, teoria mająca zachęcić do poksa jak najwięcej frajerów, którzy potulnie oddadzą swój szmal. To jest recepta na sukces.

– To po co grasz, mądralo? – odezwał się Rogal.

– Gram? Nudzę się. Rozdawaj.

Podnosił bidon do ust, opierał się o szybę i grali dalej.

Moim poglądom na pokera było zdecydowanie bliżej do opinii Babki niż Jabola, lecz w trakcie czarnych serii, gdy przegrywałem hurtowo rozdania, w których przeciwnik miał tylko kilka procent szans na wygraną, albo gdy wściekły po porażce podejmowałem kretyńskie decyzje, ku mojemu zaskoczeniu dające zwycięstwo, wiedziałem, że w słowach Jabola kryje się dużo prawdy. To trochę jak z piłką. Analizy, statystyki, strategie, taktyki, ustawienia, a i tak wygrywa ten, kto trafi w bramkę, a nie uderzy w trybuny, ten, kto jest szybszy, silniejszy, wytrzymalszy niż przeciwnik. To proste: masz taki wynik, jaką dysponujesz kartą czy składem.

Gdy się nad tym zastanowić, to poker, sposób, w jaki grały w niego poszczególne chłopaki z zespołu, bardzo trafnie obrazuje stosunki w drużynie, nieuczciwość, wybiórcze stosowanie zasad w zależności od potrzeb. Czy wiedza, że kumpel usiłuje mnie oszukać, i moja zgoda na to, powoduje, że jest to uczciwe oszustwo? Czy może nie jest to oszustwo? A więc jaka jest liga, skoro wszyscy wiedzą, co się w niej dzieje? Uczciwa? Najłatwiejsza, najskuteczniejsza i co ważne – niezauważalna jest zmiana, do której dochodzi bardzo powoli. Najpierw akceptuje się zasady pokera, potem idzie się dalej. Ktoś uczciwy zmienia się w oszusta, gracza w… No właśnie, w kogo?

Nie zdążyliśmy jeszcze opuścić Szczecina. Gdy przejeżdżaliśmy remontowany odcinek drogi na przedmieściach, kierowca zmniejszył prędkość i zaczął hamować przed sznurem aut stojących przy sygnalizatorze z czerwonym światłem. Akurat wstałem, chcąc poprzyglądać się grze. I właśnie wtedy pierwszy kamień uderzył tuż za mną w szybę, a ta rozprysnęła się na setki kawałków. Zamarłem, kompletnie zdezorientowany. Dopiero gdy następny kamień rozbił kolejną szybę i uderzył Mirka Skowrońskiego w głowę, skuliłem się ze strachu.

– Na ziemię! – wrzasnąłem.

Zanim sam wylądowałem na czworakach, kątem oka dostrzegłem kilka sylwetek w zielonych bluzach Pomorza, które ciskały kamienie z odległości kilkunastu metrów. Tuż obok drogi leżały sterty żwiru i kamieni, pewnie zgromadzone tam do remontu nawierzchni, które teraz posłużyły za magazyn amunicji. Staliśmy się łatwym celem, autokar ledwo się toczył, odległość była niewielka, więc kibole bez trudu trafiali w nas niczym w tarczę strzelniczą.

Wszyscy momentalnie padli na podłogę, nakrywając głowy ramionami. Wokół latały kamienie i sypało się szkło. W tylnej części autokaru, przy stolikach graczy, było tak ciasno, że na podłodze brakowało miejsca. Babka i Piesek wcisnęli się pod stoły, reszta leżała jeden na drugim w wąskim przejściu między fotelami. Pochyliłem głowę i przysunąłem ją jak najbliżej siedzenia. Tuż obok widziałem zakrwawioną twarz Mirka i jego pełne przerażenia oczy.

Odwróciłem się ku przodowi auta i zacząłem nerwowo posuwać się między fotelami. Wszędzie było pełno szkła, podłoga usiana była też różnej wielkości kamieniami.

– Jedź, kurwa! Nie zwalniaj – krzyknąłem do kierowcy.

Nie wiem, czy zagłuszyły mnie uderzenia kamieni, czy kierowca nie słyszał, co wrzeszczę. Po chwili nie miało to już zresztą znaczenia, bo ujrzałem, jak spada z fotela, trzymając się za głowę. Czułem pod dłońmi i kolanami ostre odłamki szkła, mimo to parłem naprzód, brnąc przez wystające spomiędzy foteli nogi skulonych piłkarzy. Przy pierwszym siedzeniu minąłem trenera, który leżał na plecach i zasłaniał się torbą jak tarczą. Kierowca, jęcząc, trzymał się za czoło, spomiędzy palców ciekła mu krew. Na szczęście silnik wciąż cicho pracował na jałowym biegu. Wokół w dalszym ciągu bębniły kamienie.

– Wstawaj, musimy odjechać! – krzyknąłem, usiłując podnieść oszołomionego mężczyznę.

Spojrzał na mnie zdezorientowany, nie rozumiejąc, czego od niego chcę. Odepchnąłem go, wskoczyłem na fotel kierowcy, wrzuciłem bieg, aż zazgrzytała skrzynia biegów, wcisnąłem pedał gazu – silnik zawył na wysokich obrotach – i ruszyłem pod prąd. Przejeżdżając skrzyżowanie na czerwonym świetle, kilkakrotnie nacisnąłem klakson, który zabrzmiał jak syrena tonącego okrętu. Po kilku kilometrach zatrzymałem się w zatoczce autobusowej. Ręce mi się trzęsły. Oddychałem głęboko, jakbym cały ten dystans przebiegł, a nie przejechał.

Autokar był w opłakanym stanie. Po lewej stronie nie ostała się ani jedna cała szyba, tych kilka, które trzymały się w ramach, w każdej chwili mogło wypaść. Karoseria, w wielu miejscach powgniatana uderzeniami większych kamieni i upstrzona cętkami odpryśniętego lakieru, wyglądała jak powierzchnia Księżyca. Na szczęście oprócz Mirka i kierowcy nikomu nie stało się nic poważnego. Było trochę drobnych skaleczeń i obtarć, więc doktor z masażystą opatrzyli poszkodowanych, Mirkowi i kierowcy założyli po kilka szwów i pojechaliśmy dalej. Była niedziela wieczór, o tej porze nie dało się zamówić innego autokaru, więc szefostwo uznało, że nie będziemy tu sterczeć, aż zostaną załatwione wszystkie formalności. Kierownik zgłosił telefonicznie zajście na policji, a resztą miał się zająć następnego dnia. Wszyscy poubierali się, w co tylko mogli, powyciągali z toreb dresy i ręczniki, poowijali się nimi i powoli turlaliśmy się do domu.

– Tam by… by… byli też nasi – odezwał się Piesek. – Widziałem n… niebieskie bluzy.

– Trzeba, kurwa, zadzwonić do Tarpana, niech coś z tym zrobi – rzucił Babicki. – Panuje nad nimi czy nie? Pojebało im się, kurwa, w głowach.

– T… T… Tarpan też rzucał – dodał Piesek. – Widziałem.

Wszyscy zamilkli, mając świadomość, co ta informacja może dla nas znaczyć.

– Pierdolona kibolska przyjaźń – stwierdził Rogal. Trafił w sedno.

Jabol podniósł bidon do ust i pociągnął długi łyk.

– Ta, przyjaźń, akurat. Interesy wspólne robią, trzepią kasiorę, to ich łączy, a nie miłość do barw klubowych.

– Byłby, kurwa, remis, nie byłoby problemu – mruknął Babka, zerkając w moją stronę.

Tarpan, a właściwie Marek Tarpiński, był szefem kibiców. Chociaż „szef” to złe określenie, bo w tak luźnej grupie hierarchia miała charakter umowny. Dowodził dopingiem w czasie meczów (na zmianę z Kredensem) i cieszył się dużym poważaniem wśród kiboli. Choć nie mógł wydawać rozkazów, to miał na tyle duży autorytet, że zazwyczaj i tak robili to, co chciał. Respekt zdobył sobie wyczynami na wyjazdowych meczach i podczas ustawek. Sławny mityng w Nadarzynie to jego dzieło, kibole Zorzy do dziś zgrzytają zębami na to wspomnienie, bo Tarpan podobno w pojedynkę zdemolował sześciu poznaniaków.

Kilka dni przed meczem próbował namówić mnie i – jak się domyślam – pewnie jeszcze kilku innych piłkarzy, byśmy zremisowali mecz z Pomorzem. Obydwie grupy kibiców od lat żyły ze sobą w przyjaźni, wspierały się w dopingu na innych stadionach, słowem, była to wielka miłość międzyklubowa. Tarpan wymyślił sobie, że mając trzy punkty przewagi nad Zorzą, a w perspektywie dwa niemal pewne zwycięstwa w ostatnich meczach z Białą i ze Sternikiem, moglibyśmy oddać punkt Pomorzu, które walczyło o miejsce premiowane udziałem w europejskich pucharach. Zakładając, że Zorza mecz swój wygra, dalej mielibyśmy nad nią punkt przewagi, praktycznie pewny tytuł mistrza Polski, a do tego zdobylibyśmy dozgonną wdzięczność kibiców Pomorza. Powiedziałem mu jednak bez namysłu, żeby się pierdolił, bo nigdy nie oddawałem i nie zamierzam oddawać punktów, czy to za darmo, czy za coś, a zaprzyjaźnione kluby nie są wyjątkiem i nawet sama propozycja budzi mój niesmak. Poza tym nie mieściło mi się w głowie, że kibice chcieli, by ich drużyna nie wygrała meczu.

Najpierw go zatkało, potem lekko się napompował, na twarzy pojawiły mu się barwy wojenne i zaczął mi tłumaczyć, że nie oddajemy punktów (użył właśnie liczby mnogiej), tylko gramy ostrożnie i niekoniecznie chcemy zaryzykować wymianę ciosów. Jako że rozmawialiśmy tuż przed wyjazdem do Szczecina i staliśmy na parkingu pełnym dziennikarzy, nie mógł w pełni demonstrować, jaki jest wściekły, więc odwrócił się na pięcie i odszedł. Myślałem, że temat upadł, lecz w drodze powrotnej okazało się, że jednak nie. Wiedziałem, że taplam się w gównie po kolana, ale raptem okazało się, że zawartość kloaki sięga mi już do pasa.