Strona główna » Literatura faktu, reportaże, biografie » Szpieg, który wiedział za mało. Tajemnice kontrwywiadu PRL

Szpieg, który wiedział za mało. Tajemnice kontrwywiadu PRL

4.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-7976-285-9

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Szpieg, który wiedział za mało. Tajemnice kontrwywiadu PRL

Bohater? Zdrajca? A może hedonista i bawidamek? Kim naprawdę był sierżant sztabowy Zenon Celegrat, człowiek, którego określono mianem „wielkopolskiego Kuklińskiego”?

Książka Jarosława Burchardta i Piotra Świątkowskiego to skrupulatne dziennikarskie śledztwo, które przybliża nam tę zapomnianą postać polskiej historii. Wnikliwie i interesująco opisuje życie człowieka, który – podobnie jak Ryszard Kukliński – miał odwagę działać przeciwko władzom PRL.

CIA zwerbowało Celegrata w Wietnamie. Jednak po kilku latach polskie Służby Bezpieczeństwa rozpracowały agenta, traktując to zdarzenie jako swój wielki sukces. W roku 1979 Zenon Celegrat został skazany na 25 lat więzienia za działania na szkodę PRL.

Szpieg, który wiedział za mało. Tajemnice kontrwywiadu PRL to trzymająca w napięciu historia, która prezentuje postać Celegrata na tle kluczowych wydarzeń tamtego okresu i która odkrywa przed czytelnikiem nieznane karty historii.

Polecane książki

Emily Seymour zawsze marzyła, by wyjść za mąż, mieć czwórkę dzieci i psa. Jednak jej chłopak po siedmiu wspólnych latach zamiast się oświadczyć, nagle z nią zerwał. Załamana, podczas wesela przyjaciółki pozwala się uwieść przystojnemu Grekowi Loukasowi Kyprianosowi. Gdy po jakim...
Możliwość objęcia jednym zamówieniem prac projektowych i budowlanych, a tym samym uniknięcie konieczności przeprowadzania dwóch odrębnych postępowań o udzielenie zamówienia, jest dużą zaletą dla zamawiających. Niestety pojawiają się też liczne problemy....
Historia Wenecji zaczyna się od strachu. John Norwich zabiera w fascynującą podróż przez historię jednego z najbardziej zachwycających miejsc na świecie! Jak to się stało, że Wenecja jako jedyne włoskie miasto nigdy nie została zdobyta siłą? Co sprawiło, że to właśnie tam rozwinął się najważniejs...
Rodzina Połanieckich to jedna z nielicznych w dorobku Sienkiewicza powieści o tematyce współczesnej. Początkowo ostro krytykowana za zachowawczość i "filisterstwo", z czasem zyskała zwolenników i obrońców. Szczególnie żywy pozostał do dziś sposób przedstawienia miłości, daleki od utrwalonego w dziew...
Książka "Niewolnik swojego zawodu" opisuje życie pewnego zawodowego piłkarza, od momentu jego narodzin do tragicznego wypadku. Z treści możemy się dowiedzieć nie tylko o przebiegu jego sportowej kariery, ale również o jego prywatnym życiu poza boiskiem. Opisywane jest dzieciństwo głównego bohatera o...
Poradnik do gry Need for Speed: Most Wanted zawiera dokładny opis ukończenia poszczególnych etapów kariery uwzględniając wyścigi z udziałem innych kierowców z „czarnej listy” oraz policyjne pościgi, a także cenne porady oraz listę dostępnych samochodów.Need for Speed: Most Wanted (2005) - poradnik d...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Jarosław Burchardt i Piotr Świątkowski

 

 

 

SZPIEG, KTÓRY WIEDZIAŁ ZA MAŁO

 

 

JAROSŁAW BURCHARDT

PIOTR ŚWIĄTKOWSKI

 

 

 

TAJEMNICE KONTRWYWIADU PRL

 

 

 

 

 

Copyright © Jarosław Burchardt, 2015

Copyright © Piotr Świątkowski, 2015

Copyright © Wydawnictwo Poznańskie sp. z o.o., 2015

 

 

Redakcja merytoryczna: Roman Sidorski

Redaktor prowadząca: Monika Długa

Redakcja: Lidia Wrońska-Idziak

Korekta: Paulina Wierzbicka

Projekt okładki: Mariusz Banachowicz

Projekt typograficzny, skład i łamanie: Barbara Adamczyk

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej: Dariusz Nowacki

 

 

Fotografie zamieszczone w niniejszej publikacji pochodzą ze zbiorów Instytutu Pamięci Narodowej.

 

 

ISBN 978-83-7976-285-9

 

 

Wydawnictwo Poznańskie sp. z o.o.

ul. Fredry 8, 61-701 Poznań

tel.: 61 853-99-10

fax: 61 853-80-75

redakcja@wydawnictwopoznanskie.com

www.wydawnictwopoznanskie.com

 

 

 

Wstęp

 

 

 

 

 

Późnym popołudniem, 29 listopada 1979 roku, funkcjonariusze biura „B”, skierowani do obserwacji II sekretarza wydziału politycznego Ambasady Amerykańskiej w Warszawie, zrozumieli, że w ciągu najbliższych dni nie będą szybko wracać do domu. Obserwowany dzień i noc sekretarz zaczynał przejażdżki ulicami stolicy. Po latach wpatrywania się w dyplomatów biuro „B” nauczyło się odróżniać, kiedy pracownicy ambasady USA jadą na zakupy, a kiedy zaczynają taniec, który – w ich mniemaniu – usypia kontrwywiad PRL-u.

Dyplomaci byli idealnymi wywiadowcami. Chroniła ich – i chroni nadal – konwencja wiedeńska. Nie wolno rewidować dyplomaty, przeszukiwać ambasady, zaglądać do poczty dyplomatycznej, którą może być zarówno cienki list, jak i olbrzymia paczka. Nie było mowy o kontroli drogowej. Służba Bezpieczeństwa, a konkretnie Departament II SB (kontrwywiad), mógł ujawnić dyplomatę szpiega jedynie wtedy, gdy odbierał materiały szpiegowskie czy podrzucał pojemniki kontaktowe.

Tylko złapanie dyplomaty na gorącym uczynku dawało prawną możliwość wydalenia go poza granice państwa. Nie można było postawić dyplomaty przed sądem. Sam fakt wydalenia był dostateczną karą i kompromitacją dla kraju, który nasłał szpiega. Chyba że szpieg wpadał w Związku Radzieckim. W państwie światowej rewolucji pracownicy CIA ginęli w wypadku drogowym albo spadała na nich cegła. Pracownik ambasady wracał do kraju w czarnym worku, a Ministerstwo Spraw Zagranicznych ZSRR wysyłało kondolencje do rodziny zmarłego.

Dyplomaci mogli bez problemu poruszać się samochodami na dyplomatycznych rejestracjach. Z jednej strony jeździli, gdzie chcieli, i patrole drogówki mogły im co najwyżej pomachać, z drugiej strony byli widoczni i można, a wręcz trzeba było ich śledzić.

Nieuzgodnionez władzami PRL-u przejazdy dyplomatów przez Wielkopolskę były tak powszechne jak deszcz w październiku. Penetrowano teren w poszukiwaniu jednostek wojskowych. NATO i Układ Warszawski nieustannie pracowały nad planami III wojny światowej. Aby atak był skuteczny, w pierwszym etapie wojny należało zniszczyć obronę przeciwlotniczą przeciwnika. Dywizjony Wojsk Obrony Powietrznej Kraju rozmieszczone wokół wielkich miast i aglomeracji PRL-u posiadały w latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych niezwykle skuteczną sowiecką broń. Były to naprowadzane wiązką radaru rakiety zestawu PZR SA-75 Dwina[1], a później PZR S-75M Wołchow. Dźwiny sprawdziły się w czasie wojny w Wietnamie, siejąc postrach wśród pilotów amerykańskich samolotów myśliwsko-bombowych McDonnell Douglas F-4 Phantom. Dźwiną 1 maja 1960 roku zestrzelono samolot Gary’ego Powersa. Pilotowany przez niego odrzutowiec rozpoznawczy U-2 fotografował radzieckie instalacje wojskowe. Nikita Chruszczow miał dowód szpiegowskiej działalności Stanów Zjednoczonych. Nic dziwnego, że zapadła decyzja o wyposażeniu obrony powietrznej państw Układu Warszawskiego w zestawy SA-75.

NATO musiało zaznaczyć na mapach sztabowych, gdzie znajdują się tajne dywizjony i inne ważne jednostki wojskowe z Dźwinami, abyw pierwszych minutach nowej wojny zneutralizować je np. rakietami krótkiego zasięgu Pershing. Dopiero zniszczenie obrony powietrznej i osłona własnego lotnictwa pozwalało dywizjom pancernym wdzierać się na terytorium wroga.

Podpisywano układy rozbrojeniowe, ale dla Sowietów nie miały one żadnego znaczenia. Po wejściu w życie układu SaltI w 1972 roku Amerykanie ograniczyli zbrojenia strategiczne, a Rosjanie obiecywali, że ograniczą. Łatwowierny Nixon stracił przewagę nad ZSRR. Przywódcy sowieccy mogli wydawać na obronność tyle pieniędzy, ile chcieli. Prezydent USA musiał przekonywać Kongres do zbrojeń. Jedynie dane wywiadowcze dawały członkom amerykańskiego parlamentu pewność, że wydatki na nowoczesną broń są konieczne.

Dyplomaci jeździli po Polsce, podziwiali krajobrazy, zabytki, szukali jednostek Ludowego Wojska Polskiego i fotografowali je. Wokół dywizjonu Obrony Powietrznej Kraju [OPK] w Czołowie, niedaleko Kórnika w Wielkopolsce, kontrwywiad stworzył sieć tajnych współpracowników, którzy mieli mieć oczy i uszy szeroko otwarte. Służba Bezpieczeństwa miała swoich ludzi w sklepach spożywczych, w restauracjach, w barach, na dworcach kolejowych, w PGR-ach. Jak bardzo Polska Ludowa bała się wycieku informacji o rozmieszczeniu wojsk rakietowych? W latach sześćdziesiątych milicja potrafiła zatrzymać grzybiarzy i rolników nieświadomie podchodzących pod tajne jednostki. Nawet kochankowie ukryci w leśnej gęstwinie byli obserwowani przez żołnierzy służby wartowniczej z wysokich wież.

W dokumentachz tamtych czasów odnajdujemy zdjęcia urządzeń mierzących siłę radarów; urządzeń umieszczonych w puszkach imitujących pnie drzew. Stany Zjednoczone już w latach siedemdziesiątych posiadały technologię pozwalającą łączyć się urządzeniom imitującym pień drzewa z satelitą szpiegowskim. Do kontaktu ze współpracownikami (oficerami, urzędnikami, zwykłymi obywatelami) CIA wykorzystywała zwykłe radio. We Frankfurcie nad Menem, w rejonie Wittlich w Niemczech Zachodnich i w Atenach działały stacje nadawcze. Każdy agent posiadał swój kod wywoławczy. Wiedział, że audycja nadawana jest w określone dni tygodnia, na dobrze mu znanej częstotliwości. Współpracowników informowano o położeniu skrzynek kontaktowych, które obsługiwali pracownicy placówek dyplomatycznych.

 

 

 

Stacja nadawcza w RFN-ie nadawała na falach krótkich komunikaty dla agentów. Do odbioru zakodowanych informacji wystarczyło zwyk­łe radio Jowita 2. Miał je w kuchni prawie każdy obywatel PRL-u.

 

 

Nie przejażdżki dyplomatów były największym zmartwieniem SB. „Dwójka”[2] polowała na współpracowników CIA. Już przed ucieczką Ryszarda Kuklińskiego bezpieka zdawała sobie sprawę, że w szeregach polskiej armii znajdują się konfidenci służący imperialistom zza oceanu. Najskuteczniejsza droga do wykrycia, złapania i skazania agentów na wieloletnie więzienie wiodła przez oficerów prowadzących w garniturach dyplomatów. Złapanie oficera niszczyło siatkę agentów. Oczywiście nie prowadzili ich ani ambasador, ani jego wysocy urzędnicy. Do takiej pracy świetnie nadawał się na przykład II sekretarz wydziału politycznego, któremu nadano kryptonim „Amon-79”.

Funkcjonariusze biura „B” 29 sierpnia 1979 roku odnotowali, że obserwowany od tygodni „Amon-79” aż jedenaście razy przejechał między ambasadą a swoim domem. Po południu podsłuchano rozmowę „Amona-79” z attaché wojskowym ambasady amerykańskiej. Mówili nienaturalnie. Grali jak w teatrze. Amerykanie wiedzieli, że są podsłuchiwani i dawali swojemu człowiekowi alibi do wykonania nocnego zadania.

Szefowie Departamentu II, zarządzili obserwację trasy przejazdu sekretarza. Nigdy wcześniej SB nie spotkała się z sytuacją, aby attaché wojskowy ambasady USA zapraszał innego pracownika ambasady na kolację tego samego dnia i to przez telefon.

Bezpieka zrezygnowała z aktywnego śledzenia. Pod koniec lat siedemdziesiątych ruch na ulicach Warszawy nie był zbyt wielki. „Ogon” mógł spłoszyć doświadczonego oficera CIA.

Widać było wyraźnie, że figurant (w terminologii SB osoba rozpracowywana w ramach działań operacyjnych) nie chciał zwracać na siebie uwagi. Jechał z przepisową prędkością. Nie szarżował. Po kolacji, późno w nocy, pożegnał się z gospodarzem. Ruszył w kierunku centrum Warszawy. Jechał do domu. W pewnym momencie zboczył z głównej drogi. Po przejechaniu kilku bocznych ulic Amon-79 wrócił na trasę. Przy uliczkach nie było ani nocnego sklepu, ani apteki. Nie było powodu, by w środku nocy zjeżdżać z wygodnej trasy do domu. Figurant wrócił na główną drogę po kilku minutach. Nie zatrzymywał się więc pod niczyim domem. Nie odwiedzał nikogo. Cel mógł być tylko jeden: pozostawienie w ustronnym miejscu przesyłki dla agenta.

Służba Bezpieczeństwa szybko odnalazła szary kamień. Leżał około półtora metra od słupa telefonicznego. Nieraz już funkcjonariusze przejmowali kamienie, w których znajdowały się pieniądze, arkusze kalki sympatycznej, instrukcje rozpracowywania systemów łączności, tabletki do wywoływania tajnopisów, adresy skrzynek kontaktowych.

SB-cy schowali kamień do bagażnika. W jego miejscu położyli atrapę. Rano zbadali zawartość skrytki. Były w niej papiery z instrukcjami dla klienta. Amerykański wywiad prosił o rozpracowanie wojskowych systemów łączności, plany i dokumenty dotyczące dowodzenia w strukturach Wojska Polskiego, informacje o unowocześnianiu uzbrojeniaw polskiej armii, a także dwa arkusze kalki sympatycznej, instrukcje sporządzania i wywoływania tajnopisów, adres, na który należy wysyłać listy i pieniądze.

Teraz trzeba było tylko czekać na współpracownika CIA. Może był nim żołnierz którejś z warszawskich jednostek wojskowych? A może urzędnik ważnego ministerstwa? Agentem mógł być każdy obywatel PRL-u.

Biuro „B” obstawiło teren. Przez dwadzieścia cztery godziny na dobę czujne oczy funkcjonariuszy wpatrywały się w słup telefoniczny. Nie szczędzono środków technicznych na zorganizowanie stałych punktów obserwacyjnych i sygnalizacyjnych na trasie przejazdu. W pogotowiu czekały grupy realizacyjne Milicji Obywatelskiej.

Polski cywilny kontrwywiad wiedział, że agenci otrzymywali od CIA informacje o tym, kiedyi gdzie zostawiono przesyłkę. Nie było możliwe, by szpieg wyjechał na urlop albo delegację służbową i nie podjął kamienia-skrytki. Być może wywiad nie zdołał powiadomić swojego człowieka o przesyłce. A może tajny współpracownik źle odkodował informację przekazaną mu przez radio z Frankfurtu nad Menem?

Bezpieka zmieniła plan. Skoro po przesyłkę nie zgłaszał się adresat, wróci po nią nadawca. Tezę o planowanym przez figuranta powrocie pod słup potwierdzały jego nader częste przejazdy okolicznymi uliczkami. Mężczyzna sprawdzał, czy kamień leży na swoim miejscu. „Amon-79” jeździł po okolicy i kluczył, rygorystycznie przestrzegając zasad ruchu drogowego. Bał się kontroli drogówki.

Zanotowano, że figurant przejechał obok kamienia 2 października 1979 roku około piętnastej trzydzieści i 12 października trzydzieści minut po północy. W listopadzie 1979 roku w pobliżu pojemnika dwukrotnie pojawiały się samochody służbowe ambasady. Kierowcy sprawdzali, czy w okolicach słupa np. nie parkował samochód. Mogli w nim siedzieć funkcjonariusze polskiego kontrwywiadu.

Ważne informacje przyniosły podsłuchy telefoniczne. „Amon-79” ostentacyjnie opowiadał przyjaciołom o krótkim wyjedzie na Zachód, gdzie planował kupić samochód. Co oznaczała ta informacja? Któryś z doświadczonych polskich oficerów podejrzewał, że wyjazd dyplomaty na Zachód „po samochód” mógł być wyjazdem na konsultacje z zamiejscowym ośrodkiem CIA.

W czwartek 15 listopada 1979 roku sekretarz znów został zaproszony na kolację do attaché ambasady. Zniecierpliwiona grupa z II Departamentu szykowała się do akcji.

Dwa dni później, 17 listopada o godzinie dwudziestej trzeciej, II sekretarz zgasił światła w mieszkaniu. Czujne oczy obserwatorów biura „B” dostrzegły w ciemności, że mężczyzna wychodzi na ulicę, wsiada do swojego drugiego samochodu na numerach dyplomatycznych i odjeżdża w stronę centrum Warszawy.

Godzina pierwsza trzydzieści. „Amon-79” zatrzymał się przy słupie. Punkty obserwacyjne zasypały dowódcę grupy realizacyjnej MO sygnałami o wprowadzeniu pełnej gotowości. Dyplomata zatrzymał samochód, włączył światła awaryjne, wyszedł z samochodu, podszedł do pojemnika, podniósł go, wrócił do samochodu, zamknął drzwi i wrzucił „kamień” na przednie siedzenie pasażera. Sprawdził zawieszenie auta. Wsiadł do samochodu. Przejechał dwadzieścia metrów. Na drodze stanął radiowóz grupy realizacyjnej.

W samochodzie oprócz „kamienia” leżał odbiornik radiowy firmy Panasonic, nastawiony na częstotliwości biura „B”. „W osobistej garderobie zatrzymanego znaleziono specjalną aparaturę radiową do bezprzewodowej łączności z rezydenturą w ambasadzie USA oraz do kontroli systemów łączności radiowej MSW”. Tą specjalną aparaturą był sześciokanałowy odbiornik wielkości pudełka od zapałek z niewielką anteną i bezprzewodową słuchawką. Aby nikt nie oskarżył SB o przekroczenie prawa, zatrzymanie było fotografowane i filmowane czułą taśmą przystosowaną do nocnych zdjęć.

Drugi raz panowie z kontrwywiadu przeszukali szpiega w Komendzie Stołecznej Milicji. Mężczyzna był w szoku. Nie protestował. Nie powoływał się na status dyplomaty. Niczego nie próbował tłumaczyć.

O piątej rano zaniepokojona żona sekretarza zadzwoniła do kierownika amerykańskiej rezydentury. Służba Bezpieczeństwa odnotowała, że do ambasady przyjechało czternastu dyplomatów. Nigdy tylu pracowników naraz nie zjawiało się w pracy. Bezpieka ustaliła ich personalia. Skoro zjawili się w związku z zatrzymaniem oficera CIA, musieli mieć związek z pracą wywiadowczą. Biuro „B” mogło ich dalej śledzić. Być może oni też zajmowali się prowadzeniem agentów.

O godzinie siódmej trzydzieści polskie Ministerstwo Spraw Zagranicznych oficjalnie poinformowało ambasadora o zatrzymaniu sekretarza. O dziesiątej piętnaście próg Komendy Stołecznej przekroczył radca ambasady do spraw administracyjnych i urzędnik MSZ. Dowody przedstawione przez milicjantów nie pozostawiały żadnych wątpliwości. Na podstawie immunitetu dyplomatycznego „Amon-79” opuścił budynek MO. Był wolny.

Ambasador zobowiązał się do osobistego powiadomienia prezydenta Cartera o wpadcew Warszawie. W zamian władze ludowe obiecały nie nagłaśniać incydentu. Szefów kontrwywiadu SB cieszyła uległa postawa Amerykanów, którzy musieli prosić i wystąpili w roli – jak napisano w aktach – „petenta”.

Jarosław Burchardt znalazł w archiwum IPN-u dokumentz 28 lutego 1980 roku, w którym Służba Bezpieczeństwa przedstawia polityczne korzyści płynące z zatrzymania „Amona-79”. Kilka dni przed zatrzymaniem II sekretarza radykalni islamscy studenci zajęli ambasadę USA w Teheranie. Władze Iranu oskarżały amerykańską ambasadę o szpiegostwo. W przekonaniu autora dokumentu Warszawa zdobyła dowód na to, że Ameryka nie ma czystych intencji i szpieguje na całym świecie. Przełom lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych przyniósł ożywienie w stosunkach między PRL-em a republiką irańską przede wszystkim w sferze gospodarczej. Te dwa państwa łączyła nie tylko współpraca ekonomiczna, ale również niechęć do Stanów Zjednoczonych – państwa, które szpieguje.

Zatrzymanie „Amona-79” zaliczane było do pierwszych operacji II Departamentu Służby Bezpieczeństwa i biura „B”, które nie dawało Amerykanom żadnej możliwości obrony. Nie było cienia wątpliwości, że dyplomata był szpiegiem. Zerwanie wszelkich zabezpieczeń rezydentury w chwili zatrzymania kadrowego pracownika CIA przyniosło SB niezwykle dużo cennych informacji, dotyczących działalności wywiadu USA w Polsce. Służby specjalne PRL-u po zatrzymaniu „Amona-79” wiedziały, jak zachowują się amerykańscy wywiadowcy w chwili zagrożenia, jakimi urządzeniami podsłuchują, kto z pracowników ambasady jest związany z CIA.

Służba Bezpieczeństwa zatrzymała współpracownika CIA, który miał odebrać kamień-przesyłkę. Był nim zawodowy podoficer Wojska Polskiego, służący w ważnej jednostce wojsk Obrony Powietrznej Kraju.

Amerykanie również wyciągnęli wnioski na przyszłość. Okazało się, że polski kontrwywiad używa różnych częstotliwości radiowych, a w przypadku akcji specjalnych w ogóle rezygnujez komunikacji radiowej. Od tej pory CIA zostawiało kamienie-skrytki na przedmieściach Warszawy albo daleko za miastem.

To nie był pierwszy sukces „dwójki” i nie pierwszy zatrzymany sekretarz ambasady USA w Warszawie. W 1972 roku prowadzono sprawę „Adrian-72”. Carl Gebhard jeździł po Warszawie z asystentką. Para kupowała plany polskich miast, rozkłady jazdy środków komunikacji zbiorowej, koperty i znaczki pocztowe. Mężczyzna trzymał zakupy w swoim mieszkaniu, nie w ambasadzie.

Figurant 17 maja 1973 roku podjechał po północy pod ambasadę ZSRR. Auto miało zgaszone światła. Podszedł do betonowego słupka przy ulicy Sulkiewicza. Szybko coś położył, a może podniósł? W ciemnościach funkcjonariusze biura „B” niewiele widzieli.

Wieczorami Carl Gebhard wychodził na długie spacery z psem. Spacerował po Dolnym Mokotowie, czasami towarzyszyła mu żona. Służbom udało się ustalić trasy, po których najczęściej chodził. Obserwowano go całą dobę. Oczywiście nie można było wykluczyć, że „Adrian-72” kocha psy i spacery pod polskim gwiaździstym niebem, a pod słupkiem niedaleko ambasady ZSRR wyrzuca śmieci.

Pewnej nocy mężczyzna wyjechał z żoną swoim volkswagenem. Żona prowadziła, samochód wlókł się trzydzieści, może czterdzieści kilometrów na godzinę. Po przejechaniu ulicą Gagarina samochód zwolnił. Carl Gebhard wysiadł z auta. Urządził sobie mały spacer. Kobieta odjechała, jakby chciała zabrać za sobą ewentualny „ogon”. Dyplomata podszedł do dwóch skrzynek pocztowych. Obserwację na wszelki wypadek przerwano, aby figurant nie zauważył, że jest śledzony. W ukrytym punkcie obserwacyjnym potwierdzono, że małżeństwo wróciło do mieszkania. Zawartość skrzynek zabezpieczono. Oficerowie odnaleźli list wrzucony przez sekretarza. Nie było to trudne. Znaczek na przesyłce pochodził z zapasów sekretarza, poczynionych jeszcze przed podwyżką usług przedsiębiorstwa państwowego Polska Poczta, Telegraf i Telefon. List był zaadresowany do Stanisława Dębowskiego[3], urzędnika państwowego, pracownika Ambasady Polskiej w Pekinie, Akrzei Teheranie, pracownika Międzynarodowej Komisji Nadzoru i Kontroliw Laosie, radcyw MSZ.

„Adrian-72” wrócił do do Stanów. Zastąpił go „Adrian-74”. Noxes Atherton był I sekretarzem wydziału politycznego. Przyjechał do Polski z żoną w lipcu 1974 roku. Nowy figurant wprowadził się do mieszkania Carla Gebharda. Samochodem jeździł wolno. Był spokojny. Służba Bezpieczeństwa wiedziała, że to tylko poza. Bezpieka miała tajnego współpracownika w domu, w którym mieszkał figurant. Tajny współpracownik [TW] donosił, że małżeństwo dyplomaty ma jedynie charakter formalny. „Adrian-74”, tak jak „Adrian-72”, kochał psy i wychodził ze swoim pupilem na długie spacery.

Noxes Atherton podejrzewał, że jest śledzony. W grudniu zrobił żart polskiemu kontrwywiadowi. Wyszedł z żoną do parku Królikarnia z paczką w ręku. Odłożył ją w dobrze ukrytym miejscu. Tylko ktoś, kto go śledził, mógł ją znaleźć. Bezpieka znalazła w paczce kartkę z życzeniami wesołych świąt i „prosperującego nowego roku”.

W dniu 5 kwietnia 1976 roku „Adrian-74” poszedł „na zadrzewioną i słabo oświetloną” ulicę Orkanaw Warszawie. Dzień później, tuż obok mleczarni przy Orkana, SB znalazła skrytkę z pieniędzmi i instrukcjami dla szpiega. Wynikało z nich, że po przesyłkę przyjdzie wojskowy. Szybko ją odłożono. W pobliżu stanęła Nysaz funkcjonariuszami przyzwyczajonymi do wielogodzinnych obserwacji. Ponieważ agentem miał być żołnierz, ekipę realizacyjną uzbrojono po zęby.

Trzy dni później około godziny dwudziestej przesyłkę podniósł współpracownik CIA, radiotelegrafista z Leszna, sierżant sztabowy Zenon Celegrat.

 

Poznań, 2014

 

 

ROZDZIAŁ 1

„Dragon Lady”

 

 

 

 

 

Grillowane kiełbaski pachną apetycznie, gdy przedzieramy się przez krzaki, którymi zarasta 31. dywizjon rakietowy Obrony Powietrznej w Czołowie niedaleko Kórnika. Widzimy drogę z betonowych płyt, dwa budynki koszarowe straszące dziurami po wyrwanych drzwiach i oknach, warsztaty, kotłownie, wielkie żelbetonowe schrony, wały ziemne, miejsca, w których stały kabiny zestawu rakietowego ziemia–powietrze SA-75 Dwina. Las powoli, ale systematycznie, przejmuje teren porzucony przez żołnierzy w 1998 roku.

Przed grillami tłoczą się paintballowcy ubabrani niebieską farbą. Za drzewem, blisko wejścia do strefy B, stoi największy grill z tłustymi płatami karkówki. W kolejce z trzydziestu chłopa w kombinezonach moro. Gdyby nie plastikowe osłony na twarz, osunięte teraz na szyje, wyglądaliby jak funkcjonariusze Berkutu. Szef imprezy, ze stanowiskiem dowodzenia przy dużym rozstawianym turystycznym stoliku, daje do zrozumienia, że tak jest tu niemal w każdą niedzielę. Właściciel byłej tajnej bazy wynajmuje teren amatorom wojny na niby. Przyjechaliśmy nagrać krótki film o tej bazie. Wie pan, co tu było? – Jarek chce krótko wytłumaczyć cel naszej wizyty.

– Oczywiście. To jest dywizjon wojsk OPK – herszt paintballowców deklamuje historię rewolucyjnego uzbrojenia, które przyjechało w latach sześćdziesiątych do podkórnickiego lasu z ZSRR. – Lepiej nie wchodźcie do bunkrów. Bez masek stracicie oko.

W niedzielę można bezkarnie penetrować schrony dywizjonu, jeśli nie trafi się na linię ognia broni na kulki z farbą. Gdy przyjechaliśmy tu z Jarkiem w tygodniu, zatrzymał nas leśniczy i chciał wypisać mandat za wjazd do lasu. Na szczęście puścił nas. Na tylnym siedzeniu zobaczył rozłożone kserokopie akt z Instytutu Pamięci Narodowej. Może myślał, że jesteśmy z jakiegoś ABW?

 

W dniu 4 listopada 1968 roku w godzinach wieczornych pod obiekt JW [jednostka wojskowa – autorzy] w Czołowie przyszła nieznana dziewczyna w towarzystwie nieznanego chłopaka i domagała się widzenia z jednym z żołnierzy tej jednostki[4].

 

Rok 1968. Od czterech lat dywizjon pełnił już regularne dyżury bojowe. Przeciwlotnicze Zestawy Rakietowe SA-75 Dwina mogły zestrzelić każdy niezidentyfikowany samolot nad Poznaniem. Mogły, ale nigdy nie zestrzeliły. Żołnierze takich dywizjonów jak ten w Czołowie na szczęście strzelali jedynie do ruchomych celów na poligonie w Aszułuku w ZSRR, gdzieś niedaleko Astrachania, Achtubińska i miasta Charabali. Ćwiczenia organizowano co najmniej raz na cztery lata. Organizatorzy robili wszystko, by stworzyć autentyczne warunki pola walki. Na poligon przyjeżdżały załogi dywizjonów z krajów całego Układu Warszawskiego. Musiały być cyklicznie sprawdzane na realnym placu boju. Oczywiście, jeśli poligon można nazwać realnym placem boju. Nikt z żołnierzy nie wiedział, kiedy zostanie wysłany na prawdziwą wojnę. Rakiety zestawów Dźwina niszczyły cele w Wietnamie[5] (1964-1975) i na Bliskim Wschodzie (wojna Jom Kippur, 1973). Poligon w Arszłuku to nie były żarty. Tu sprawdzano taktykę działań i wykorzystanie bojowe sprzętu. Instruktorami byli oficerowie sowieccy, którzy przeżyli ataki na stanowiska S-75[6] na prawdziwych wojnach. W powietrze wzbijał się samolot cel, rakieta wyślizgiwała się ze stanowiska i niszczyła wrogą maszynę. Dzięki Bogu i przezorności operatorów nigdy w Polsce żadna z rakiet nie musiała tego robić.

 

 

 

Rakieta zestawu PZR SA-75 Dwina. Takie zestawy strzegły przestrzeni powietrznej między innymi nad Poznaniem. Były postrachem amerykańskich pilotów w Wietnamie Północnym (fot. Jarosław Burchardt).

 

 

Ekspertem w dziedzinie wojsk rakietowych jest pułkownik Zbigniew Przęzak, który redaguje stronę internetową „Wspomnienia i refleksje przeciwlotnika 1964-1998”[7]. Jest tam kompletna i dobrze udokumentowana historia nowoczesnej (czego nie można powiedzieć o dzisiejszej) obrony przeciwlotniczej Polski w latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych. Co prawda „made in ZSRR”, ale przed rozkazem premiera Chruszczowa o wysłaniu do państw Układu Warszawskiego zestawów S-75, nieba na Polską strzegła artyleria. O zagrożeniu alarmowała obsługa wież obserwacyjnych rozmieszczonych przy granicy, uzbrojona w lornetki, polowy telefon na korbkę i kubek herbaty.

Pułkownik rzeczowo odpowiada na pytania.

Po pierwsze – o czym mało kto wie – historia zestawów Dźwina zaczęła się w Chinach tuż przed dziesiątą rocznicą utworzenia Chińskiej Republiki Ludowej. Kończył się 1958 rok. CIA wysyłała nad terytorium Chin i Związku Radzieckiego samoloty rozpoznawcze Martin RB-57D Canberra, oparte na konstrukcji lekkich bombowców Martin B-57 Canberra. Amerykanie produkowali je na brytyjskiej licencji. Dzięki dwóm silnikom turboodrzutowym wznosiły się na wysokość dwudziestu kilometrów. Robiły zdjęcia. Oficerowie obrony przeciwlotniczej fotografowanego kraju mogli co najwyżej siarczyście przekląć, widząc wrogie maszyny na ekranach radarów. Pociski artyleryjskie osiągały pułap zaledwie dziesięciu kilometrów.

W 1959 roku Pekin szykował się do obchodów dziesiątych narodzin republiki ludowej. Towarzysze byli dumni z osiągnięć komunistycznego państwa, które chciało zająć należne miejsce w świecie. Pięciolatka zmieniła krajobraz Chin. Postawiono na przemysł ciężki. Wielki głód, w czasie którego ludzie jedli szczury i wykopywali nieboszczyków na cmentarzach, by nakarmić dzieci, dopiero się zbliżał.

Wszystko szło dobrze, ale doradców Mao Zedonga drażniły przeloty amerykańskich maszyn na wysokich pułapach. Mao nie lubił Chruszczowa za krytykę Stalina. Chruszczow powiedział o Mao, że to „szaleniec na tronie”. Panowie nie przepadali za sobą. W 1959 roku zerwali współpracę wojskową, ale zanim do tego doszło, Chińczycy poprosili o rozwiązanie problemu latających szpiegów. Rosjanie dostarczyli im w odpowiedzi zestawy Dźwina – pięć bojowych i jeden szkoleniowy. Pięciokabinowe zestawy były uzbrojone w rakiety 1D (W-750) i 11D (W-750W). Rakieta 1D niszczyła cele lecące na wysokościach od trzech do dwudziestu kilometrów na obszarze o promieniu trzydziestu kilometrów. Rakieta 11D mogła rozbijać maszyny lecące na wysokościach do dwudziestu siedmiu kilometrów. To tam, wysoko, bezkarnie czuli się piloci szpiedzy. Ostre zdjęcia z satelitów wywiadowczych szef CIA położy na biurku w gabinecie owalnym w Białym Domu za kilka lat. Wtedy, gdy Mao machał czerwoną chusteczką do tłumów w Pekinie, tajny program szpiegowania z kosmosu „Corona” zaliczał kolejne wpadki. A to rakieta nośna miała za mały ciąg i nie osiągnęła orbity, a to kapsuła z kliszą fotograficzną zamiast na Hawajach spadła w strefie podbiegunowej i nigdy jej nie znaleziono, a to zepsuł się podsystem optyczny. Zdarzało się, że satelita wchodził na orbitę pod takim kątem, że zdjęcia Ziemi można było wyrzucić do kosza. Dopiero od 1960 roku „Corona” działała jak należy. Nerwowy generał Curtis LeMay, zastępca dowódcy sztabu sił powietrznych, zwolennik ataku na Kubę, pojechał do zakładów Leckheeda, gdzie budowano „Coronę”, i wziął sprawy w swoje ręce. Do czasu zaangażowania generała w sprawę satelitarnego podglądania najlepszym sposobem szpiegowania były samoloty.

Od połowy czerwca 1959 roku – jak pisze pułkownik Przęzak – „odbywało się intensywne zgrywanie dywizjonów i strzelania bojowe do celów powietrznych na pustyni Gobi”[8]. Podobno oficerowie radzieccy byli zaskoczeni zaangażowaniem i sumiennością chińskich załóg Dźwiny. Podziwiano również maskowanie dywizjonów. Żołnierze nie nosili mundurów. Miejscowym wmawiali, że szukają złóż naturalnych, a wyrzutnie to wierze wiertnicze poszukiwaczy złóż. Bazy musiały pozostać tajne, by amerykański wywiad nie zmienił kursów samolotów zwiadu.

Obchody dziesięciolecia Chińskiej Republiki Ludowej w Pekinie skończyły się 4 października 1959. Dzień później stacje radiolokacyjne stwierdziły naruszenie przestrzeni powietrznej Chin przez nieznany samolot w rejonie prowincji Fujian. W powietrze wzbiły się przechwytujące samoloty MiG-19. Obcy samolot leciał coraz wyżej. Osiągnął wysokość dwudziestu jeden kilometrów. Myśliwce Chińczyków mogły dolecieć do wysokości dziewiętnastu kilometrów. Wroga maszyna leciała w kierunku Pekinu. Czy pilot chciał ośmieszyć chiński rząd dzień po obchodach wielkiego jubileuszu? W Pekinie nie sprzątnięto jeszcze śladów wybuchów sztucznych ogni. W oknach powiewały czerwone flagi. Pięćset kilometrów przed stolicą samolot zmienił kurs i skierował się na Szanghaj i Tajwan. Pierwsza myśl chińskich dowódców: pilot wie, że Pekinu bronią nowoczesne, radzieckie rakiety ziemia–powietrze.

Rankiem trzy dni później chińskie stacje radiolokacyjne znów namierzyły obcy samolot naruszający przestrzeń powietrzną. Maszyna była czterysta kilometrów od stolicy. Padł rozkaz wprowadzenia pełnej gotowości w dywizjonach rakietowych. Gdy szpiega dzieliło od Pekinu trzysta dwadzieścia kilometrów, chińskie dowództwo wydało rozkaz opuszczenia strefy ognia Dźwin pilotowi MiG-a-19. Minister Obrony Narodowej zapytał sowieckiego konsultanta, czy rakiety poradzą sobie z nieznanym obiektem. Pułkownik Wiktor Dmitrijewicz Slusar potwierdził. Minister wydał rozkaz zejścia rakiet ze stanowisk.

Stacje naprowadzania widziały cel na wysokości dwudziestu kilometrów i trzystu metrów. Gdy samolot był w odległości czterdziestu jeden kilometrów od dywizjonu II, dowódca tej jednostki, Yue Zhenhua, wydał komendę zniszczenia celu. Cztery minuty po godzinie dwunastej w południe wystartowała pierwsza rakieta. Pułkownik Slusar słyszał w słuchawce komendy Yue Zhenhuna: „Pierwsza – podryw!”, „Druga – podryw!”, „Trzecia – podryw!”. I ostatnią, najważniejszą: „Cel zniszczony”. Kilka sekund później obiekt zniknął z ekranów stacji radiolokacyjnej.

Chińczycy nie świętowali. Może nie dowierzali skuteczności swojej broni? Radziecki konsultant Slusar z chińskimi oficerami szybko pobiegł do śmigłowca Sztabu Generalnego. Maszyna poleciała w obszar, w którym został zestrzelony samolot wrogich sił powietrznych. Jego szczątki były rozrzucone w promieniu pięciu – sześciu kilometrów. Gołym okiem było widać, że rozpadł się jeszcze w powietrzu. Pułkownik Slusar nie miał wątpliwości, że zobaczył pozostałości amerykańskiej Canberry. Chińczycy długo oglądali to, co zostało z samolotu rozpoznawczego. Na trzech metrach kwadratowych fragmentu skrzydła znaleźli prawie dwa i pół tysiąca dziur. Te miejsca przeszyły odłamki ładunków, w które uzbrojone były rakiety SA-75.

Pilot zginął. Nie był Amerykaninem. Ying-Chin Wang miał 27 lat. Zabił go odłamek ładunku rakiety. Nie spodziewał się ataku nowej broni. Nie miał zielonego pojęcia o jej istnieniu. Nie zdążył się katapultować. Nieświadomy, że w jego kierunku lecą rakiety ziemia– –powietrze, nie podał swojemu dowództwu przez radio komunikatu o niebezpieczeństwie. Nie skonstruowano jeszcze detektora opromieniowania samolotu przez samonaprowadzającą się radiolokacyjnie głowicę pocisku. Amerykanie nie przypuszczali, że Rosjanie stworzyli broń zwalczającą podniebnych szpiegów na wysokim pułapie.

Samolot wystartował z Tajwanu, wspieranego wówczas przez Stany Zjednoczone.

Oczywiście gazety nie napisały o sukcesie chińskiego II dywizjonu. Informacja była ściśle tajna. Im dłużej Amerykanie nie wiedzieli o zestawach Dźwina, tym dłużej ZSRR i ChRL zachowywały przewagę.

Tajwan szukał zaginionego samolotu. W końcu władze małej wysepki ogłosiły, że maszyna miała awarię i wpadła do morza. Chińska agencja prasowa odpowiedziała lakonicznym komunikatem, w którym stwierdzano, że samolot zwiadowczy został strącony siłami Armii Narodowowyzwoleńczej. Ambicja Chińczyków wzięła górę nad koniecznością utajnienia historycznego wydarzenia. Żadnych szczegółów nie podano.

Zbigniew Przęzak pisze, że radziecki oficer, który pomagał Chińczykom we wprowadzaniu zestawów Dźwina do służby, Wiktor Dmitrijewicz Slusar, został generałem majorem artylerii i jakiś czas temu był gościem chińskiej ambasady na Białorusi. Broniący Pekinu II dywizjon zestrzelił jeszcze cztery samoloty szpiegowskie, w tym trzy rewelacyjne amerykańskie U-2.

W roku 1964 Minister Obrony Narodowej Chin wydał rozkaz nadania dywizjonowi tytułu „Bohaterskiego Dywizjonu”. W tym samym roku bazę odwiedził sam sekretarz Mao. Długo rozmawiał z dowódcą. Podobno powiedział, że Yue Zhenhuna za każdą zestrzeloną maszynę ma otrzymać gwiazdkę na pagony. To, że niewielkim dywizjonem wojsk przeciwlotniczych dowodził pułkownik, było w armii chińskiej ewenementem.

Chiny ujawniły szczegóły zestrzelenia Canberry dopiero w 1994 roku. Program lotów szpiegowskich RB-57D z Tajwanu zakończono w 1964 roku. Inżynierowie odkryli ślady zmęczenia materiału skrzydeł tych samolotów, które w konsekwencji wycofano ze służby. Zresztą Amerykanie posiadali już lepszy samolot szpiegowski – U-2. Duraluminiowa maszyna miała długie skrzydła, dzięki którym zachowywała się w stratosferze jak szybowiec. Pilot musiał latać w kombinezonie przypominającym strój kosmonauty. Na wypadek dekompresji pilot na godzinę przed startem oddychał powietrzem o zwiększonej ilości tlenu. Na pokładzie znajdowały się urządzenia fotograficzne, które widziały obiekty na ziemi, położone do czterystu osiemdziesięciu kilometrów w bok od U-2.

Piloci nazywali maszynę „Dragon Lady”. „Żelazna Dama”[9] do dziś jest jednym z najtrudniejszych samolotów w pilotowaniu[10]. Nazwa U-2 pochodziła prawdopodobnie od amerykańskiego słowa utility – użyteczność. Oficjalnie był to samolot meteorologiczny NASA.

Zimnowojenna rola U-2 jest nie do przecenia. To obiektywy aparatów pokładowych „Żelaznej Damy” zobaczyły 5 sierpnia 1957 roku kosmodrom Bajkonur oraz rakiety na Kubie w 1962 roku. Maszyny – oczywiście zmodyfikowane i