Strona główna » Kryminał » Sztuka śmierci

Sztuka śmierci

4.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 9788379768509

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Sztuka śmierci

CARYCA ROSYJSKIEGO KRYIMNAŁU W SZCZYTOWEJ FORMIE!

W teatrze „Nowa Moskwa” dochodzi do tajemniczego przestępstwa - napadu na  L.A. Bogomolova, reżysera i dyrektora teatru. Śledztwo prowadzą Anastazja Kamieńska i jej młody kolega z Pietrowki, detektyw Anton Staszis. Rozpoczęte dochodzenie pokieruje ich do zaskakujących rezultatów. Pojawia się wielu podejrzanych, wszyscy kłamią, ale każdy z innego powodu: rodzicielska miłość, ślepa zazdrość, podły szantaż i pragnienie sukcesu, za który zapłacono zbyt wysoką cenę.

Mogłoby się wydawać, że wszystko kręci się wokół teatru, ale jedno małe, z pozoru nieistotne wydarzenie zakorzenione w przeszłości, zbiera śmiertelny plon.

Nadszedł czas, aby przywrócić sprawiedliwość...

Polecane książki

Gdy malarka Marianne Glass ginie, spadając z dachu swojego domu, wszyscy postrzegają jej śmierć jako nieszczęśliwy wypadek. Jedynie Rowan Winter, niegdyś jej najbliższa przyjaciółka, podejrzewa, że prawda jest zupełnie inna. Marianne od zawsze cierpiała przecież na paraliżujący lęk wysokości. Nigdy ...
To opowieść o ojcach, o których się nie mówi. O niby rodzinach, których oficjalnie być nie może. O krzywdzie dzieci, która przez hipokryzję i system praktyk Kościoła katolickiego, jest zamiatana pod dywan. A przede wszystkim to autentyczne historie ludzi uwikłanych w relacje, które zmieniły ich życi...
Fanatyzm, rozwiązłość, zbrodnie! W tysiącletnich dziejach Kościoła fanatyzm nieraz graniczył z bestialstwem i straszliwymi zbrodniami. Zbrodni pełne były krucjaty, podbój kolonialny Ameryki, panowanie bezbożnych papieży, działalność Świętej Inkwizycji. W tej książce historia Kościoła zderza się z an...
Autorka podjęła mało eksplorowaną, lecz ważną problematykę. Celem publikacji jest bowiem analiza prasowego i telewizyjnego dyskursu ezoterycznego przeprowadzona na tle kontekstu społeczno-psychologicznego. W pracy zostały postawione pytania o to, dlaczego w XXI w. wzrosło zainteresowanie magią i med...
"Serwis podatkowy VAT". Przygotuj się na nowe interpretacje przepisów! Wszystkie wskazówki i porady zawarte w czasopiśmie "Serwis Podatkowy VAT" są na najwyższym poziomie merytorycznym, gdyż zostały napisane przez wybitnych ekspertów z zakresu VAT. Każda zamieszczona informacja jest sprawdzana przez...
Bóg jest Twoim największym fanem. On siedzi w pierwszym rzędzie, podziwia Cię i pierwszy chce korzystać z Twoich talentów. Dla Niego jesteś perłą. Najlepszym poszukiwaczem pereł jest Jezus. On najtrafniej ze wszystkich ludzi znalazł odpowiedź na pytanie kim jest, a odnalazł to przez wszystko co robi...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Aleksandra Marinina

Tytuł oryginału: Смерть как искусство

Copyright © Aleksandra Marinina, 2011

Copyright © Wydawnictwo Poznańskie sp. z o.o., 2018

Redaktor prowadzący: Patryk Mierzwa

Redakcja: Magdalena Wójcik

Korekta: Zuzanna Żółtowska / Słowne Babki

Pro­jekt okład­ki: Mariusz Banachowicz

Konwersja: Grzegorz Kalisiak

ISBN 978-83-7976-850-9

CZWARTA STRONA

Grupa Wydawnictwa Poznańskiego sp. z o.o.

ul. Fre­dry 8, 61-701 Po­znań

tel.: 61 853-99-10

fax: 61 853-80-75

redakcja@czwartastrona.pl

www.czwartastrona.pl

Część 1

Maski

Po prostu nie wie pan, co to jest teatr.Są na świecie skomplikowane mechanizmy,ale żaden z nich nie może się równać z teatrem.

Michaił Bułhakow, Powieść teatralna1

Siergiej Kuźmicz Zarubin był czuły na punkcie dwóch rzeczy. Właściwie chodziło o drobnostki. Pierwsza: jak na podpułkownika milicji był niewielkiej postury, ale to nie wpędzało go w kompleksy, przeciwnie, stanowiło pretekst do ciągłych żartów z własnego wyglądu. I druga: Siergiej Kuźmicz nie lubił aktorów. Nie żeby zupełnie nie lubił, raczej się ich bał. I nawet nie to, że się bał jak ognia, po prostu budzili w nim obawę, więc wolał się trzymać z daleka. A wszystko dlatego, że ojciec Siergieja Kuźmicza, niezapomniany Kuźma Siergiejewicz Zarubin, bardzo lubił występować w teatrze amatorskim, regularnie się przy tym upijał i nie szczędził synowi razów, a mama Siergieja powtarzała, wycierając łzy na przemian dziecku i sobie:

– Nasz tatuś ma twórczą osobowość, musimy podejść do tego ze zrozumieniem.

Sierioża nie potrafił podejść ze zrozumieniem do ojcowskiego paska i kolejnych butelek, więc w dzieciństwie nabrał niezachwianego przekonania, że ludzie twórczy, a zwłaszcza aktorzy, należą do kategorii osób, których nie dane mu jest pojąć. Toteż lepiej nie mieć z nimi do czynienia.

A teraz, w związku z napadem na dyrektora artystycznego teatru, będzie chyba musiał złamać zasady, nie da się bowiem uniknąć kontaktów z aktorami oraz z pozostałymi twórcami. Tylko jak z nimi rozmawiać? To ponad jego siły! Co ciekawe, w swoim czasie wieść o małżeństwie kolegi i szefa, Jurija Wiktorowicza Korotkowa, z aktorką Iroczką Sawienicz nie zrobiła na nim żadnego wrażenia. Irka mu się podobała, była swoja do szpiku kości, normalna i prostolinijna, bardzo ładna i wesoła, i świetnie gotowała. Zachowywała się całkiem zwyczajnie, nie było w niej nic z aktorki czy artystki, nie miała żadnych kaprysów. Z tego wniosek, że chyba nie wszyscy aktorzy są dziwakami, z którymi nie da się znaleźć wspólnego języka. Jednakże Siergiej Kuźmicz zbyt dobrze pamiętał tatusia, którego wolałby sobie nie przypominać. Żonę Korotkowa uważał za rzadki wyjątek potwierdzający regułę.

Co by tu zrobić, żeby kto inny podjął się rozmów z aktorami? Sprawą napadu na reżysera Bogomołowa zajmowali się dwaj wywiadowcy z terenu, na którym doszło do zdarzenia, ale oni sprawdzali hipotezę, że napaść na dyrektora artystycznego teatru Nowa Moskwa to robota przypadkowych opryszków albo miejscowej łobuzerii, a fakt, że nic mu nie zabrano, może świadczyć o tym, że przestępców spłoszył spóźniony przechodzień albo radiowóz milicyjny. Wywiadowcy brali pod lupę kryminalistów i chuliganów, uruchamiali agenturę, jeśli ją w ogóle mieli, szukali świadków, jednym słowem, wykonywali rutynową, żmudną, ale niezbędną w takich wypadkach pracę. Dwa dni po napadzie do sprawy włączono Pietrowkę, a konkretnie Siergieja Zarubina i nowego funkcjonariusza Antona Staszysa, który parę miesięcy temu trafił do nich ze Wschodniego Okręgu Moskwy. Siergiej razem ze śledczym Blinowem pracował nad hipotezą związaną z kontaktami Bogomołowa w wysokich kręgach rządowych, a także z ewentualnymi przestępstwami finansowymi czy machlojkami. Wszystkim, co się bezpośrednio wiązało z teatrem, zajmował się wyłącznie Anton, młody i niezbyt doświadczony. Tymczasem teatr to nie przelewki, dwieście osób, lekko licząc. Jak młody, zupełnie zielony wywiadowca miałby sobie poradzić z taką machiną? To zrozumiałe, że Siergiej powinien go wspierać. Ale to mu się w ogóle nie uśmiecha… I nie ma w tym nic zabawnego, że podpułkownika milicji oblewa zimny pot, gdy ma przestąpić próg teatru.

Zarubin ze smutkiem pomyślał, że dzisiaj, dziesiątego listopada, przypada Dzień Milicjanta, ale raczej nie uda mu się uczcić święta z kolegami. Zamiast wznosić radosne toasty za minione i przyszłe sukcesy zawodowe, musi siedzieć i rozmawiać z krewnym Bogomołowa, bratem jego żony, o tym, czy Lew Aleksiejewicz nie skarżył się na kłopoty finansowe i czy nie opowiadał o jakichś naciskach. Może wspominał komuś z rodziny o pałających gniewem zawistnikach albo o ludziach, którzy go za coś nienawidzą? Wszystkie te pytania należałoby zadać raczej żonie Bogomołowa, a nie jej bratu, ale kobieta nie jest w stanie rozmawiać, całe dnie i noce spędza w szpitalu i czeka, nie potrafi otrząsnąć się z szoku. Tymczasem Lew Aleksiejewicz leży nieprzytomny z rozłupaną czaszką na oddziale intensywnej terapii i lekarze nie podejmują się wyrokować, co będzie dalej. Wciąż powtarzają, że mózg to narząd nie do końca poznany, nikt nie wie, jak się zachowa, a pacjent odzyska przytomność może za parę minut, a może za parę miesięcy.

Brat żony Bogomołowa, drobny biznesmen Wadim Dmitrijewicz Wawiłow, niziutki, korpulentny i łysawy, zupełnie niepodobny do swojej pięknej siostry, wyraźnie martwił się i o nią, i o szwagra, bardzo chciał się okazać przydatny, więc skwapliwie sobie przypominał, co kiedykolwiek słyszał od Bogomołowa, ale jak dotąd we wszystkich tych wspomnieniach nie było nic, co by rzuciło światło na powody przestępstwa albo chociaż pozwoliło wysunąć kolejną hipotezę. Zarubin podjął męską decyzję. Pół godziny temu wpadł na pewien pomysł. Zadając pytania Wawiłowowi i słuchając jego odpowiedzi, próbował jednocześnie ocenić to, co mu przyszło do głowy. Im bardziej roztrząsał własny pomysł, tym większego nabierał doń przekonania.

– Wadimie Dmitrijewiczu, chce pan, żeby sprawcy napadu na Lwa Aleksiejewicza zostali ujęci?

– Co to za pytanie, Siergieju Kuźmiczu?! Oczywiście, że chcę.

– I jest pan gotów za to zapłacić?

– Komu? – Wawiłow nie krył zdumienia. – Panu? Czy to jakieś nowe zasady?

– Widzi pan, Wadimie Dmitrijewiczu – Zarubin zaczął cierpliwie wyjaśniać – sam pan mówi, że Lew Aleksiejewicz to człowiek nieprzystępny, niełatwy we współżyciu, arogancki i opryskliwy, a skoro tak, to ma całe mrowie wrogów. Tymczasem możliwości milicji są bardzo ograniczone, nie jesteśmy w stanie przydzielić do jednej sprawy tylu funkcjonariuszy, ilu potrzeba, ponieważ prowadzimy też inne sprawy, a funkcjonariuszy operacyjnych wciąż brakuje. Jeżeli naprawdę zależy panu na tym, żeby przestępca został znaleziony, gotów jestem podsunąć panu pewien sposób. Przez szereg lat pracowała z nami na Pietrowce osoba, którą można by włączyć do dochodzenia. Ale to będzie kosztować.

– Czy wszyscy byli milicjanci są aż tak interesowni? – Wawiłow się uśmiechnął. – Nie chcą pracować dla idei?

– Byli milicjanci pracują nie dla idei, ale z uwagi na wynagrodzenie, podobnie jak ci na etatach – odparł oschle Zarubin. – Osoba, o której mówię, pracuje w prywatnej agencji detektywistycznej, za jej czas należy zapłacić, ponieważ jest to czas pracy, a detektywi są zaganiani. Jest pan gotów zapłacić?

– Czy może pan zagwarantować, że ta osoba okaże się skuteczna?

– Mogę.

Zarubin bardzo się starał, żeby jego głos zabrzmiał stanowczo, ale sam usłyszał w nim pewne wahanie. Nastia Pawłowna to oczywiście człowiek pewny, ale kto wie… W końcu teatr to nie bandycka szajka.

– Nie mam nadwyżki pieniędzy – odparł Wawiłow po chwili zastanowienia. – Skala mojego biznesu nie jest aż tak wielka, jak się panu chyba wydaje. Ale jeśli jest pan pewien, że pańska propozycja ma ręce i nogi, znajdę pieniądze, to mój problem.

Słysząc to, Zarubin odetchnął z ulgą.

*

– No kup, Nastieńko, zrób sobie prezent na Dzień Milicjanta – przekonywała Nastię Kamieńską Irina Sawienicz. – Zobacz, jak ci w tym ładnie.

Nastia przejrzała się uważnie w wysokim lustrze i musiała przyznać, że owszem, rzeczywiście, w ciemnoszarym kostiumie z wąską spódnicą nieco za kolano i dopasowanym krótkim żakiecie jest jej bardzo do twarzy. Kostium się jej podobał, czego nie dało się powiedzieć o cenie. Ale najważniejsze było to, żeby uchwycić istotę stroju, zobaczyć, jakie rzeczy – z jakiego materiału, w jakim fasonie i kolorze – dobrze na niej leżą i nie sprawiają, że jej blada twarz, której absolutnie nie chciała upiększać za pomocą makijażu, staje się jeszcze bardziej nijaka. Makijaż wymaga czasu, a Nasti było go szkoda. Odkąd zaczęła pracować w prywatnej agencji detektywistycznej u starego przyjaciela Władisława Stasowa, w jej życiu pojawiły się pieniądze i w zasadzie mogła sobie pozwolić na kupno naprawdę drogiej kreacji znanej marki. Ale w tej kwestii była nieugięta: w butiku tylko przymierza i się rozgląda, a później szuka podobnych rzeczy w sklepach z cenami nieprzyprawiającymi o zawrót głowy.

Dasza, żona Aleksandra Kamieńskiego, brata Nasti, była właścicielką akurat takiego butiku, wypełnionego po brzegi markowymi ciuchami. Za każdym razem, gdy Nastia zjawiała się, żeby coś „przymierzyć i się rozejrzeć”, wysłuchiwała nalegań Daszy, by coś kupiła, ale ani razu nie zrezygnowała ze swoich zasad: nie zamierza przepłacać za markę, nie znalazła pieniędzy na ulicy, tylko je uczciwie zarobiła, więc świetnie zna ich wartość. Dzisiaj presja była podwójna: razem z Nastią przyjechała też żona Jury Korotkowa Ira, która w odróżnieniu od Nasti z nieskrywaną przyjemnością robiła zakupy w butiku Daszy, choć nie przestawała przy tym utyskiwać.

– Boże, wyglądam jak szafa trzydrzwiowa! Nic na mnie nie pasuje, wszystko pęka w szwach. Gdybym była tak drobna jak ty, Nastiu, wykupiłabym cały sklep. Jakąkolwiek rzecz włożysz, wyglądasz doskonale, a mnie udaje się coś znaleźć od wielkiego święta.

A jednak Ira wyszukała sukienkę, która mimo że opinała jej apetyczne kształty, leżała na niej jak ulał i nawet sprawiała, że wyglądała zgrabniej. Gdy Dasza zrozumiała, że nie uda jej się nakłonić Nasti do kupna, westchnęła z goryczą i zaprosiła gości do biura na kawę.

– Co u Jurki? – zapytała Nastia Irę. – Radzi sobie? Czy się nudzi?

Pytanie nie było bezpodstawne. Jurij Korotkow, starszy od Nasti, wcześniej odszedł na emeryturę ze stanowiska zastępcy naczelnika wydziału. Początkowo próbował urządzić się w firmie prywatnej, ale bardzo szybko odkrył, że mężczyźni w jego wieku i z jego kwalifikacjami są wykorzystywani tylko w jednym celu: do rozwiązywania problemów i wręczania kopert. Już za pierwszym razem, gdy tylko zadzwonił pod numer wskazany w ogłoszeniu o naborze pracowników ochrony, zapytano go bez ogródek: „W jakich urzędach ma pan układy?”.

Wtedy pomyślał, że zwyczajnie nie miał szczęścia, i zadzwonił jeszcze w parę miejsc. Usłyszał jednak te same pytania. Co się tyczy kopert z pieniędzmi, które należało „wręczać”, nikt nie mówił o tym wprost, ale Jura miał dość rozumu, żeby się tego domyślić. Przybity omal się na dobre nie rozpił, ale na szczęście zjawił się Aleksander Kamieński ze swoim bankiem, który oprócz całej reszty zarządzał też szeregiem obiektów niezwiązanych z głównym profilem działalności.

– Zostaniesz dyrektorem pensjonatu pod Moskwą? – zaproponował Jurijowi.

Pierwszą reakcją pułkownika w stanie spoczynku była kategoryczna odmowa. On, zawodowy wywiadowca, milicjant z trzydziestopięcioletnim stażem, ma być dyrektorem pensjonatu? Wolne żarty! Ale czas mijał, a pracy, która by zainteresowała Korotkowa i nie odstręczała tym, co budziło w nim odrazę, nadal nie było. Mężczyzna zacisnął więc zęby i przyjął propozycję bankiera Kamieńskiego.

Od tamtej pory minęło pięć lat i nowa praca, o dziwo, pochłonęła Korotkowa, który szybko się do niej zapalił. Energiczny, przedsiębiorczy i pracowity, wciąż coś wymyślał i udoskonalał: a to wznosił kompleks zdrowotny, a to wprowadzał diety żywieniowe – dla wegetarian, diabetyków, wrzodowców czy dzieci, albo specjalne programy dla maluchów, dzięki którym rodzice mogli spędzić czas w centrum fitnessu lub we wzmiankowanym kompleksie zdrowotnym z rozmaitymi spa. Poza tym jako człowiek, który bynajmniej nie ze słyszenia wiedział, do czego prowadzi regularne zaglądanie do kieliszka, starał się zapewnić pensjonariuszom różnorodne rozrywki kulturalne wieczorami, w czym bardzo pomogło mu to, że pensjonat był usytuowany w malowniczym miejscu nad brzegiem jeziora. Kiedyś, przypadkiem, jego żona Irina poradziła reżyserowi, u którego akurat pracowała i który szukał pleneru filmowego, żeby zwrócił się z tym do Korotkowa. Jura długo się nie zastanawiał, zgodził się na kręcenie zdjęć na ogromnym terenie pensjonatu, ale w zamian ustalił, że oprócz oficjalnej należności wpłacanej na konto podczas każdego pobytu ekipy filmowej będą organizowane spotkania z aktorami dla pensjonariuszy. Zdjęcia trwały wiele tygodni, ponieważ kręcono serial, którego akcja toczyła się akurat nad brzegiem jeziora, więc spotkania ze znanymi aktorami i reżyserami stały się normą. Po nakręceniu jednego filmu przystąpiono do kolejnego, jako że okolice okazały się niezwykle piękne, warunki pracy wspaniałe, a Korotkow dzięki Irinie i reżyserom, których poznawał, zaczął regularnie zapraszać gwiazdy ekranu ku radości mieszkańców powierzonego mu pensjonatu.

Tak więc z pracą wszystko się ułożyło, ale rodzina nadal spędzała Jurze sen z powiek. Ira była jego drugą żoną, z pierwszego małżeństwa miał syna. Syn jest już żonaty, ma kilkuletnią córkę, ale wszyscy mieszkają razem z pierwszą żoną Korotkowa Lalą. Problem polegał na tym, że syn z żoną zaczęli nadużywać alkoholu, a Lala nie potrafi nic z tym zrobić. Korotkow nieraz oczywiście ingerował, przeprowadzał z synem twarde męskie rozmowy i straszył, i karcił, i załatwiał leczenie, ale ten najpierw zgadzał się pójść do szpitala, a parę dni później uciekał stamtąd i wszystko zaczynało się od nowa. Jurij wpadł więc na pomysł, że odbierze sądownie pięcioletnią wnuczkę i będzie ją wychowywał razem z Iriną, która nie może mieć dzieci. Ira od razu się zgodziła, bardzo jej zależało, żeby stworzyć z Jurą normalną, pełną rodzinę, ale on nie mógł się zdecydować na pierwszy krok, w końcu ciąganie się po sądach z własnym synem nie należy do przyjemności. A że do tego dojdzie, nie ulegało wątpliwości, ponieważ propozycja, żeby rozwiązać sprawę polubownie i oddać dziecko na wychowanie dziadkowi bez jakichkolwiek prawnych obwarowań spotkała się ze strony syna i synowej z kategoryczną, choć niepopartą argumentami odmową.

– Jura chce jeszcze raz spróbować się dogadać – powiedziała z westchnieniem Irina, potrząsnąwszy gęstymi, czarnymi jak smoła lokami. – W końcu to jego syn, żal mu go.

– Ale dziewczynki też żal – zauważyła Dasza. – Czego można się spodziewać po wiecznie pijanych rodzicach? Co ją z nimi czeka?

– Nic dobrego – przyznała Irina. – Miejmy nadzieję, że Jurka znajdzie słowa, które ich przekonają. Wolelibyśmy nie iść z tym do sądu. Aha, moje kochane, dwudziestego trzeciego listopada Jurka organizuje mi spotkanie ze swoimi pensjonariuszami. Może przyjedziecie, co?

– Ale przecież my się z tobą widujemy. – Nastia się roześmiała. – Po co mamy w tym celu jechać do pensjonatu?

– A czy to o mnie chodzi? – Ira się obruszyła. – Przyjedziecie nie ze względu na mnie, ale na Jurkę, strasznie się ucieszy na wasz widok, zrobimy grilla i pojeździmy sobie konno. Wybierzcie się, proszę, Daszka weźmie dzieci, a ty, Nastiu, przywieź swojego Czistiakowa, urządzimy prawdziwą rodzinną imprezę.

– Niezły pomysł. – Dasza skinęła głową. – Ale będzie lepiej, jak przyjadę bez Saszy.

Ira uśmiechnęła się domyślnie, ale Nastia nie zrozumiała.

– Dlaczego bez Sańki? Jak to bez niego? Przecież on jest najważniejszym szefem pensjonatu.

– Właśnie dlatego nie powinien się tam zjawiać bez szczególnego powodu – wyjaśniła Dasza. – Na kontrolę to co innego, ale jeśli przyjedzie, żeby odpocząć, cały personel będzie wychodził ze skóry. Patrzcie tylko, zjawił się Kamieński we własnej osobie! Wszyscy będą się trzęśli jak liście osiki, nie wiedząc, jak się zachować, co powiedzieć i jak mu dogodzić. Po co ich denerwować? Bez niego też nie będziemy się nudzić. Coś mi się zdaje, Nastiu, że twój telefon w torebce dzwoni od dłuższego czasu.

Nastia wytężyła słuch. Rzeczywiście, dzwoni bez przerwy, cieniutko, żałośnie. Torebka jest daleko, dziwne, że w ferworze dyskusji Daszka usłyszała przytłumione dźwięki. Nastia wyciągnęła rękę po torebkę i zorientowała się, że nie dosięgnie, będzie musiała wstać. A wstawać się nie chciało.

Nie miała jednak wyboru.

– Gdzie ty się podziewasz, Kamieńska? Już trzeci raz do ciebie dzwonię, a ty wciąż nie odbierasz – dudnił w słuchawce donośny bas Stasowa.

– Jestem u Daszy, sam mnie przecież zwolniłeś – odparła stropiona Nastia, która dzisiaj, w Dniu Milicjanta, miała legalne wolne po tym, jak złożyła raport z wykonania kolejnego zadania.

– Zwolniłem, ale się rozmyśliłem – odparował Stasow. – Wskakuj do auta i pruj do biura. Siedzi tu u mnie twój serdeczny kumpel Sierioża Zarubin i ma ciekawą propozycję.

Nastia zdziwiła się, że telefon ją ucieszył. I z czego właściwie tu się cieszyć? Przecież siedzi z dziewczynami, które lubi i które od dawna zna, popija aromatyczną, mocną kawę, je pyszne ciasteczka, które Daszka kupuje specjalnie dla niej w sąsiedniej restauracji, omawia kobiece sprawy, niby błahe, a jednak niezwykle istotne. I nagle masz babo placek, rzucaj wszystko i jedź do pracy. Każdy by się wkurzył! Każdy, tylko nie Nastia Kamieńska.

Miała szczęście. Czasami się zdarza, że zanim człowiek gdzieś dojedzie, co chwila grzęźnie w korkach, bywa jednak, że uda się przemknąć przez miasto jak strzała, ani razu się nie zatrzymując. Tak jak dzisiaj. Pewnie to prezent od losu z okazji Dnia Milicjanta. Czterdzieści minut później Nastia parkowała swojego srebrzystego peugeota w Pierowie przed budynkiem, w którym mieściło się biuro agencji Własta.

Zajrzała do sekretariatu Stasowa, ale sekretarka powiedziała, że wszyscy czekają na nią w salce konferencyjnej. Gdy tylko Nastia otworzyła drzwi, zobaczyła siedzących przy dużym stole Stasowa, Sieriożkę Zarubina i jeszcze jakiegoś korpulentnego, łysawego faceta. Ciekawe, kto to może być.

– Poznajcie się, to nasza najlepsza specjalistka od przestępstw przeciwko życiu i zdrowiu, Anastazja Pawłowna Kamieńska – przedstawił ją Stasow łysawemu facetowi. – A to – rzucił szybkie spojrzenie na leżącą przed nim wizytówkę – Wadim Dmitrijewicz Wawiłow.

Mężczyzna wstał ze swojego miejsca i mocno uścisnął Nasti rękę. Dłoń miał suchą, ciepłą i jedwabistą, co nie współgrało z ogólnym wizerunkiem. Nastia z trudem powściągnęła uśmiech.

– Siergiej Kuźmicz poradził mi, żebym się zwrócił właśnie do pani – powiedział Wawiłow. – Chodzi o napad na męża mojej siostry.

– Proszę pozwolić, Wadimie Dmitrijewiczu, że sam zreferuję koleżance sedno sprawy i wszystkie okoliczności – przerwał mu Zarubin. – Dysponuję wszelkimi informacjami, więc razem z Anastazją Pawłowną ustalimy podział zadań. Dobrze mówię, Nastiu Pawłowno?

Przez chwilę Nasti zrobiło się przykro. Nikt jej o nic nie pyta, nikt nie jest ciekaw, co myśli i czego chce, wszystko już postanowione, dogadali się za jej plecami, a w zasadzie przehandlowali ją jak konia na targu i teraz Sieriożka Zarubin sądzi, że chodzi tylko o podział uprawnień i zadań, nie zaś o jej zgodę. Ale w tej samej chwili zbeształa się w myślach: czy postradała rozum? Jaka zgoda? Jaka opinia? Kogo ona interesuje? Jest tutaj najemnym pracownikiem, zatrudnionym na etacie, dostaje pensję i musi robić, co jej każą. Ma szefa, Władika Stasowa, i to jego zdanie naprawdę się liczy. W końcu dzięki Stasowowi może pracować w swojej specjalności, powinna mu za to być nieskończenie wdzięczna. Te myśli sprawiły, że Nasti wrócił humor, więc uśmiechnęła się promiennie najpierw do Zarubina, który w odpowiedzi puścił do niej oko, a później do Wawiłowa, który spojrzał na nią ze zmieszaniem połączonym z wdzięcznością, jakby wcześniej się spodziewał, że ona nie przyjmie jego sprawy, a teraz cieszył się, że nie odmówiła.

Stasow zabrał Wawiłowa do swojego gabinetu, żeby podpisać umowę, a Zarubin został z Nastią w salce konferencyjnej i zaczął relacjonować sprawę napadu na dyrektora artystycznego teatru Nowa Moskwa Lwa Aleksiejewicza Bogomołowa. Mężczyzna ma też oczywiście wrogów poza teatrem, ale z nimi Zarubin oraz śledczy jakoś sobie poradzą, wesprą ich też wywiadowcy z terenu, jednakże teatru już nie pociągną. Zlecenie polega właśnie na tym, że Nastia ma udzielać konsultacji i fachowej pomocy młodemu funkcjonariuszowi Antonowi Staszysowi, który przyszedł do jej starego wydziału całkiem niedawno i nie zna się na prowadzeniu śledztwa w sprawach o przestępstwo przeciwko życiu i zdrowiu.

– A który śledczy zajmuje się sprawą? – zapytała Nastia.

– Kolka Blinow – odparł Zarubin.

No jasne, Nikołaj Nikołajewicz Blinow to dla Sierioży Zarubina Kolka, bo w ciągu długich lat opróżnili razem niejedną butelkę, świętując pomyślnie zakończone śledztwa. A jednak co innego przyjaźń śledczego z Zarubinem, a zupełnie co innego jego stosunek do tego, że prywatny detektyw będzie się kręcił koło milicjantów. To już ni przypiął, ni przyłatał, żaden śledczy na to nie pójdzie.

– Ale… – zaczęła, a Siergiej od razu machnął ręką.

– Z Kolką nie będzie problemu, Stasow już się z nim skontaktował i umówił na kielicha dzisiaj wieczorem, łykną sobie z okazji naszego święta i Władisław mu obieca, że będziesz potulna jak baranek, niczego nie pogwałcisz, nic przed nim nie ukryjesz, w niczym go nie oszukasz ani mu nie przeszkodzisz i w ogóle przyniesiesz same korzyści.

– To zadanie ponad moje siły. – Nastia się uśmiechnęła. – Nawet Stasow tego nie potrafi.

– Stasow? On potrafi – odparł z przekonaniem podpułkownik Zarubin.

*

Wieczny Kamień prowadził dialog z Wiecznym Krukiem na wieczny temat. Była nim śmierć.

– Zobacz, jak to wygląda – wywodził w zamyśleniu i niespiesznie Kamień. – Co sekundę na ziemi ktoś umiera, w dodatku na oczach innych, i dzieje się tak na okrągło przez całą wieczność, ale do tej pory nikt nie odkrył, na czym to polega. Jak to jest? Co potem? I w ogóle co to takiego ta śmierć?

– No właśnie – przytaknął Kruk, który siedział na grubej, krótkiej gałęzi u szczytu starego dębu. – Ale najbardziej przykre jest to, że my też tego nie wiemy, ponieważ jesteśmy wieczni. Śmierć nie ma do nas dostępu.

– A jak sądzisz… – zaczął Kamień i przerwał, czując z tyłu dziwne łaskotanie i ciepło.

– No słucham, słucham, mów dalej. – Kruk niecierpliwie ponaglił przyjaciela.

Bardzo lubił, gdy Kamień zasięgał jego opinii, Wieczny Kruk miał wyrobione zdanie na każdy temat. O ile Kamieniowi, jako prawdziwemu filozofowi, nieobce były różnego rodzaju wątpliwości, o tyle pewny siebie i egocentryczny Kruk nigdy, przenigdy się nie wahał i w każdej chwili był gotów dobitnie wyłożyć nieomylne, jego zdaniem, racje.

– Jakoś mi… – wybąkał niepewnie Kamień.

– No co, co? – kraknął z irytacją Kruk.

– Z tyłu za mną coś… chyba się rusza. I mnie łaskocze.

– Wiatr przywiał pewnie opadłe liście albo suchą gałąź.

– To coś ciepłego… Może byś zerknął, hę? – poprosił żałośnie Kamień, któremu natura nie dała możliwości obracania się i spoglądania w tył.

Kruk kraknął z niezadowoleniem i pofrunął na dół. Kto to widział, żeby przerywać pasjonującą rozmowę dla takiej błahostki! To bez wątpienia liście albo gałęzie. Coś ciepłego, patrzcie go! Ten stary podagryk cierpi na urojenia.

Początkowo Kruk nawet się nie zorientował, co to takiego: kłębek skołtunionej sierści, brudnobrązowej, z szarymi zaciekami. Wilczek! – jęknął w myślach, ale od razu się reflektował: dzikie zwierzęta chyba nie mają kołtunów. Kłębek trząsł się i dygotał. Kruk dotknął go ostrożnie szponiastą łapką i w odpowiedzi usłyszał krótki chrapliwy dźwięk, przypominający nieco żałosne miauczenie. To na pewno nie wilczek, odetchnął z ulgą Kruk i, zebrawszy się na odwagę, szturchnął dziwny kłębek masywnym dziobem. Lekko, nie na poważnie i nie mocno. Tym razem kłębek zareagował o wiele żywiej, wysunął łapę, która spróbowała ni to się obronić, ni to odpędzić Kruka. Ale wszechwiedzący Kruk nie mógł pomylić tej łapy z żadną inną.

– No i co tam? – odezwał się zaniepokojony Kamień.

– To tylko kot – odparł niefrasobliwie Kruk, wskakując na wierzchołek Kamienia.

– Kot? A skąd w naszych lasach wziąłby się kot? Ludzkie siedziby są kawał drogi stąd.

– Wcale nie, najbliższy budynek jest oddalony najwyżej o sto kilometrów, więc kot mógł czmychnąć z domu i dotrzeć tutaj.

– Naprawdę? – zdumiał się Kamień.

– Czemu nie? To nic wielkiego! Wiesz, co potrafią koty? Sto kilometrów to dla nich żadna odległość – poinformował Kruk z miną znawcy.

– Moim zdaniem on popiskuje, jakby coś mówił. – Kamień się zaniepokoił.

– A co taki nieborak może mieć do powiedzenia!

– Uwierz mi, wyraźnie coś słyszę – upierał się Kamień.

Przymusowy wieczny bezruch spowodował, że miał doskonale rozwinięte narządy zmysłów.

Kruk ze złością załopotał skrzydłami i przesunął się po Kamieniu aż do miejsca, gdzie leżał nieproszony gość.

– Co tam mruczysz? – zapytał gniewnie. – Mów głośniej i wyraźniej, bo nic nie rozumiem.

Kłębek się poruszył i wysunęła się z niego okrągła kocia głowa z długimi wąsami i zaropiałymi oczami.

– Jestem kotem – wyjąkał z trudem i chrypliwie.

– I co z tego? – rzucił pogardliwie Kruk.

Kot już otworzył pyszczek, żeby coś powiedzieć, ale dopadł go atak kaszlu i głowa opadła mu bezwładnie na bok. Nie doczekawszy się wyjaśnień, Kruk wrócił w podskokach na poprzednie miejsce, na wierzchołek Kamienia, i oznajmił stropiony:

– Na mój gust on jest bardzo chory.

– On? – powtórzył Kamień.

– Owszem. Mówi, że jest kotem. Kaszle, oczy mu ropieją, no i szczerze mówiąc, przedstawia niewesoły widok. Jest parchaty, oblazły i brudny.

– Właśnie czuję, że bije od niego gorąco, a on sam trzęsie się jak w febrze. – Kamień się zaniepokoił. – Poleciałbyś, bracie, po Wiewiórkę, ona jest tutaj specjalistką od leczenia wszelkich dolegliwości, a nuż pomoże.

Kruk z niezadowoleniem kłapnął dziobem, ale nie ośmielił się zaprotestować i pofrunął.

– Najmocniej przepraszam – Kamień zwrócił się delikatnie w pustkę – nie mógłby pan przesunąć się bliżej, bo nie wiem, z kim mam do czynienia, i czuję się niezręcznie.

Ciepły kłębek zaczął powoli pełznąć wzdłuż lewego boku Kamienia. Wreszcie cały Kot znalazł się w polu widzenia.

– Dziękuję – powiedział uprzejmie Kamień. – Jak pan tutaj trafił? Właściciel pana wyrzucił? Czy się pan zgubił?

– Nie zgubiłem się – odparł Kot ochryple, ale z nutą dumy. – To ręka losu. Ktoś taki jak ja się nie gubi. A tym bardziej nie jest wyrzucany przez właściciela.

– No to co się panu przydarzyło?

– Tatuś zachorował, wezwał pogotowie…

– Co takiego?! – Kamień nie krył zdumienia. – Pański ojczulek potrafi posłużyć się telefonem i wezwać lekarza? To niemożliwe!

– Jaki ojczulek! Mój ojczulek mieszka u deputowanego Gosdumy2 i się do mnie nie przyznaje. Powiedziałem „tatuś”. Dla was to właściciel, a my mówimy „tata” albo „tatuś”. No więc tatusia dopadło jakieś choróbsko, przyjechali lekarze, położyli go na noszach i zabrali. Rzuciłem się w ślad za nimi, pędziłem za samochodem aż do samego szpitala, ale mnie nie wpuszczono, więc postanowiłem, że zaczekam, ulokowałem się niedaleko i siedzę, a tatusia wciąż nie ma. Czekam dzień, dwa, tydzień, a on się nie pokazuje. Zaczęło mi się robić słabo z głodu, więc poszedłem poszukać czegoś do jedzenia, przystałem do grupy bezdomnych kotów, których litościwi ludzie podkarmiali od czasu do czasu, przy nich i ja się pożywiłem. Pociągnąłem tak z miesiąc albo i dłużej, ale tatuś wciąż się nie zjawiał. Może jego choroba była bardzo poważna, a może go przegapiłem, podczas gdy zdobywałem jedzenie. Może już dawno jest w domu i się o mnie zamartwia, a ja tutaj szlifuję bruki koło szpitala. Ruszyłem z powrotem do mieszkania, usiadłem pod drzwiami i czekam, nie mogę zadzwonić, bo jestem za niski, pozostaje tylko miauczeć. Ale ściany w tamtym domu są solidne, nie słychać inteligentnego miauczenia, więc musiałem wydzierać się na całe gardło. W końcu drzwi się otworzyły i wyszli jacyś obcy ludzie, którzy przepędzili mnie kopniakami ze schodów. Ichnie zasady lokalowe są dla mnie niejasne, domyśliłem się jednak, że tatuś już tam nie mieszka. Wróciłem do szpitala, niebawem przyszła zima, więc musiałem poszukać ciepłej piwnicy. Znalazłem, lecz szybko mi wyjaśniono, że nie mam żadnego prawa, żeby z niej korzystać. Gdy siedziałem z naderwanym uchem i pogryzionym bokiem i lizałem rany, pojawił się miejscowy dozorca, zaczął mnie okładać łopatą i złamał mi łapę. Tak się zaczęła moja poniewierka. Nie ma pan pojęcia, co przeżyłem! – Kot zaniósł się kaszlem.

– Nie powinien pan tak dużo mówić. – Kamień, który z wytężoną uwagą słuchał gorzkiej opowieści, wpadł w popłoch. – Niech się pan oszczędza i odpoczywa.

– Ani myślę – wychrypiał Kot. – I tak umieram, więc chcę opowiedzieć, żeby wszyscy wiedzieli, jak wyglądało moje życie i jak się z nim rozstałem. Jak w wiekopomnym Hamlecie: „Mógłbym ja… wiele rzeczy powiedzieć… umieram, Horacy. Ty pozostajesz. Wytłumacz mą sprawę tym, co jej z bliska nie znają”3. Ach, jakże bym chciał się dowiedzieć, gdzie teraz jest tatuś i czy powrócił do zdrowia? Wtedy z lekkim sercem odszedłbym z tego świata.

– To akurat da się załatwić. – Kamień się ucieszył. – Jeżeli sprawy mają się rzeczywiście tak kiepsko, jak się panu wydaje, pańskie ostatnie życzenie warte jest tego, żeby je spełnić. Niebawem wróci Kruk i wtedy go poprosimy, żeby zasięgnął języka, takie rzeczy to dla niego fraszka.

Kamień sądził, że Kot zacznie go wypytywać i się dziwić, więc gotów był opowiedzieć w najprostszych słowach o dziurach w czasoprzestrzeni, przez które Kruk przedostawał się w dowolne miejsca i okresy czasu, ale Kot o nic nie spytał, westchnął tylko ciężko, z czego Kamień wywnioskował, że ich niespodziewany gość czuje się fatalnie i nie ma nawet siły, żeby zaspokoić ciekawość.

– Jeszcze pan pożyje – usiłował pocieszyć Kota – i zdąży nam opowiedzieć swoją historię, tymczasem niech pan odpoczywa.

– Nie, czuję, że mój koniec jest blisko – stwierdził z uporem Kot. – Gdy będziecie mnie grzebać, nie zapomnijcie, że mam na imię Hamlet. Nie chciałbym leżeć w ziemi bezimienny. Jeśli oczywiście podejmiecie się pochówku.

– Nie martw się, pochowamy cię – rozległo się z góry. – Zakopiemy jak się patrzy, będziesz miał grób nie gorszy niż inni.

Kruk poszybował w dół i wylądował koło Kota. Bardzo mu się nie spodobało, że podczas jego nieobecności Kot nie tylko przeniósł się w inne miejsce i teraz poniewierał się brudny pod nosem Kamienia, ale także ośmielił się prowadzić z jego jedynym bliskim przyjacielem jakieś wątpliwe rozmowy. Wszystko to przypominało Krukowi spisek uknuty za jego plecami, co tłumaczyło jego grubiańskie zachowanie.

Kamień nie skomentował jednak wypowiedzi Kruka, tylko zasypał go pytaniami.

– Czemu tak długo? Gdzie Wiewiórka? Znalazłeś ją?

– Jej synek gdzieś przepadł, więc biega, biedaczka, po całym lesie i go szuka. Trochę jej oczywiście pomogłem, pofruwałem, zerknąłem z góry, później postawiłem wszystkich na nogi, teraz szukają malca całą grupą, a ja wróciłem.

– I bardzo dobrze, że wróciłeś – odparł surowo Kamień. – Mamy do ciebie wielką prośbę.

– My? – Kruk zmrużył lewe oko.

– Kot i ja. Nie mógłbyś polecieć i sprawdzić, co się tam dzieje z jego właścicielem?

– Z tatusiem – miauknął Kot.

Kruk zaczął podejrzewać, że Kamień i Kot chcą się go pozbyć, więc znaleźli mu kolejne zadanie, co mu się, rzecz jasna, nie spodobało. Ale z drugiej strony owo zadanie to wspaniały pretekst, żeby pokazać samozwańcowi, który przykuł uwagę Kamienia, kto w tym lesie naprawdę potrafi coś zrobić, a kto tylko miele językiem. Tak, pofrunie, przeprowadzi rozpoznanie i niech ten wyliniały Hamlet zobaczy, jakie zdolności i potencjał ma Wieczny Kruk, wtedy zdecyduje, kogo warto szanować i słuchać.

– Zrobi się – obiecał rzeczowo. – A ty, chłopcze, jakie masz korzenie?

– To znaczy? – spytał Kot.

– Z jakiego kraju pochodzisz, z jakiego miasta? O czasy nie pytam, wiadomo, że żyjesz w teraźniejszości.

– Jestem Rosjaninem. To znaczy pochodzę z Rosji, z Moskwy. A czemu? To dla pana za daleko?

– Takie pojęcia dla mnie nie istnieją – odrzekł zarozumiale Kruk. – Dla mnie to żadna odległość. Ale jak ty, miły przyjacielu, mimo że jesteś chory i słaby, wybrałeś się w tak daleką podróż? Samolot z Moskwy leci tutaj pół doby.

– Właściwie sam nie wiem. Złapali mnie jacyś smarkacze, długo się nade mną pastwili i mnie dręczyli, a gdy w końcu wypuścili, wczołgałem się pod krzak i straciłem przytomność. Ocknąłem się już tutaj, nieopodal.

– Pod krzak, mówisz? – Kruk się zachmurzył. – A nie było przypadkiem w pobliżu stacji benzynowej?

– Była. Skąd pan wie? – zdziwił się Hamlet.

– Wiem. – Kruk się uśmiechnął. – Jest tam niezałatana dziura. Od lat mówimy o niej Starszemu Inspektorowi, ale on nic sobie z tego nie robi. Co rusz ktoś w nią wpada.

Tym razem Kot też o nic nie zapytał i nie był ciekaw, o jakiej „dziurze” mowa. Widocznie jego myśli krążyły wokół zbliżającego się kresu życia.

– No to gdzie mam szukać twojego tatusia?

Kot wyjaśnił i trzeba przyznać, że zrobił to rzeczowo.

– Ale mam jeszcze jedną prośbę… Chyba nie odmówi pan umierającemu… Chciałbym się dowiedzieć czegoś o mateczce. Co u niej? Czy nie jest czasem chora? Czy niczego jej nie brakuje?

– Mateczka to żona tatusia? – uściślił Kamień.

– Tatuś jest kawalerem. A mateczka to kotka, która wydała mnie na świat.

– Też pomysł! – Kruk się obruszył. – Człowieka można znaleźć na podstawie jego nazwiska i adresu, a kota niby jak mam szukać?

– Też na podstawie nazwiska i adresu. Domowego wprawdzie nie znam, sam bym tam trafił bez problemu, nie potrafię jednak wytłumaczyć, ale mateczkę można znaleźć w teatrze Nowa Moskwa. Najważniejsze, żeby pan znalazł babcię, mamusię mateczki, nazywa się Jewgienija Fiodorowna Arbienina, jest tam najważniejszą aktorką. Gdzie ona, tam i Esmeralda, moja mateczka. Może się pan też dowie w teatrze czegoś o tatusiu, jest przecież aktorem, tylko nie tak znanym jak babcia. Nazywa się Stiepan Kondratjewicz Pantielejew. Zapamięta pan? Czy powtórzyć?

– Nie cierpię na rozmiękczenie mózgu. Dobra, czekajcie, niedługo wrócę! – krzyknął Kruk, gwałtownie podrywając się w górę.

Kot z trudem uniósł głowę i śledził go prawym okiem, bo lewego, zaropiałego, nie udało mu się otworzyć.

– Jak pan myśli, szybko wróci z wieściami?

– To zależy – odparł Kamień. – Może za godzinę, a może za tydzień.

– A więc się nie doczekam. – Kot westchnął płaczliwie. – Moje godziny są policzone. Widocznie przyjdzie mi umrzeć, zanim się czegoś dowiem.

Kamień zaczął pocieszać nieszczęsnego chorego, zapewniać, że niebawem zjawi się Wiewiórka, najlepsza uzdrowicielka w całym ogromnym lesie, i na pewno postawi właściwą diagnozę, dobierze odpowiednie leczenie, Kot od razu poczuje się lepiej i wkrótce stanie na nogi, tymczasem przyleci Kruk i przyniesie dobre nowiny…

Kamień mówił bez przerwy i nie zauważył, że miarowy szmer jego głosu uśpił Kota. Spostrzegłszy, że chory zasnął, Kamień też zdrzemnął się z ulgą. Ocknął się, czując delikatne drapanie: wrócił Kruk i próbował obudzić przyjaciela.

– Mam złe wieści – oznajmił ponuro. – Uznałem, że zanim obudzę naszego królewicza duńskiego, najpierw się naradzimy. Jego ojczulek umarł, w foyer teatru wiszą zdjęcia aktorów, a na portrecie ojczulka są dwie daty – urodzin i śmierci.

– Nie ojczulek, tylko tatuś – poprawił go Kamień.

– Dla mnie to jeden diabeł – odparował Kruk. – Jego mamuśka, kotka Esmeralda, jest cała i zdrowa, widziałem ją, ociera się o nogi babki i pomrukuje, a babka wyleguje się w garderobie na sofie, wystrojona, umalowana i wyperfumowana, jednym słowem, ósmy cud świata. Widocznie przychodzi z kotem do pracy, wyobrażasz sobie, co za dziwaczka.

– A więc u babci Hamleta wszystko w porządku?

– Akurat! Źle się dzieje w tym ich teatrze. Szef babci jest bliski śmierci, leży na oddziale intensywnej terapii, lada chwila wyzionie ducha. A babka naturalnie rwie włosy z głowy, bo była jego ulubienicą. Jak przyjdzie nowy szef, ona pójdzie w odstawkę.

– Taaak – wycedził przygnębiony Kamień – niewesołooo…

*

Aktorka Jewgienija Fiodorowna Arbienina była kobietą nie pierwszej młodości, ale wciąż atrakcyjną. Niesłychanie zgrabna, mimo słusznego wieku wyglądała kwitnąco dzięki paru bardzo udanym liftingom twarzy. Z umiejętnie nałożonym makijażem, w ładnej różowo-liliowej sukni, leżała na sofie w swojej garderobie i odpoczywała w przerwie między próbą a wieczornym przedstawieniem, rozmyślając o tym, że żal jej Lowuszki Bogomołowa, podobnie jak jego żony Lenoczki, no i żal jej też samej siebie, bo jej, Jewgieniji Fiodorownie, nie będzie teraz lekko. Bogomołow ją lubił i cenił, więc dostawała role niemal w każdym nowym przedstawieniu, jeśli to było możliwe. A teraz? Kto zastąpi Lowuszkę? I jak nowy dyrektor potraktuje aktorkę w poważnym wieku, co z tego, że uznaną, doświadczoną, wielokrotnie nagradzaną, ale niemłodą? Myślała też o tym, że każdy mógł wyprawić na tamten świat dyrektora artystycznego teatru, bo lubiło go najwyżej dziesięć osób, reszta się go bała i nienawidziła.

Ulubiona kotka Jewgieniji Fiodorowny, puszysta śnieżnobiała Esmeralda, leżała koło jej nóg i cicho pomrukiwała. Arbienina zabierała Esmeraldę do teatru, zresztą nie tylko do teatru, razem z nią odwiedzała też przyjaciół. Esmeralda miała swoje humory, nie pozwalała się do siebie zbliżyć pierwszemu lepszemu kotu, rzadko wydawała na świat potomstwo, za to w każdym miocie były co najmniej cztery kociaki, które natychmiast rozchwytywano z uwagi na ich urodę. Jednego kotka Jewgienija Fiodorowna podarowała staremu druhowi, aktorowi Stiepanowi Kondratjewiczowi Pantielejewowi, ten strasznie się ucieszył, nazwał kotka Hamletem i też zabierał go ze sobą do teatru, więc mama i synek regularnie się widywali. A teraz Stiopa umarł, a Hamlet gdzieś przepadł. Boże, żeby tylko nic mu się nie stało, niechby trafił do przyzwoitego domu, w dobre ręce, jest przecież rasowy i śliczny, i mądry, i w ogóle kochane z niego stworzenie. Bezdzietna Jewgienija Fiodorowna traktowała Esmeraldę niczym córkę, więc jej synek Hamlet był jak wnuk, z którego powodu cierpiała. Nie tak bardzo oczywiście jak wtedy, gdy chowano Stiopuszkę Pantielejewa, albo jak teraz, gdy Lowoczka Bogomołow leży nieprzytomny na oddziale intensywnej terapii, mimo to cierpiała.

Rozległo się pukanie do drzwi i do garderoby zajrzał młody aktor Nikita Kołodny, nad którym Arbienina jako czołowa aktorka sceny sprawowała opiekę. Nikita jej się podobał, bo był osobą myślącą, każde, nawet najdrobniejsze zadanie starał się wykonywać skrupulatnie i jak najlepiej, poza tym miał miłą, ale nierzucającą się w oczy powierzchowność. Arbienina nie lubiła wyzywającej urody ani u kobiet, ani tym bardziej u mężczyzn. Mimo upodobania do jaskrawych kolorów, co znajdowało wyraz w jej strojach i makijażu, u innych ceniła pastelowe tony i wytworną powściągliwość. Nikita Kołodny całkowicie odpowiadał jej wymaganiom, tak w każdym razie sądziła.

– Przepraszam, pani odpoczywa, nie będę przeszkadzał? – zagaił nieśmiało Nikita.

– Wejdź, chłopcze, wejdź. – Jewgienija Fiodorowna zaprosiła go królewskim gestem, nie wstając z sofy. – Usiądź.

Kołodny przysiadł na krześle przed stolikiem do charakteryzacji, oparł łokcie o blat i ciężko opuścił głowę na splecione dłonie.

– To okropne, co się przytrafiło Lwowi Aleksiejewiczowi, istny koszmar! Co teraz będzie z nim, z jego żoną, no i z nami wszystkimi?

– Wszystko w rękach Boga – odparła spokojnie Arbienina. – On wie lepiej. A z nami… Niby co z nami? W najgorszym razie przyjdzie nowy dyrektor artystyczny i zacznie się nowe życie.

– A w najlepszym? – zapytał nerwowo Kołodny.

– W najlepszym Lew Aleksiejewicz niedługo wyzdrowieje i wróci do pracy, a tymczasem zastąpi go Sienia Dudnik i tyle. Jest już polecenie z góry, żeby Sienia zastąpił Lwa Aleksiejewicza na próbach Sprawiedliwości. Po co się gryziesz? Rozumiem, że po raz pierwszy grasz główną rolę, chcesz, żeby przedstawienie zostało przygotowane i wystawione, a nie już teraz odwołane, ale niech cię o to głowa nie boli, próby nie zostaną przerwane, Sienia doprowadzi do premiery.

Kołodny milczał przez chwilę, po czym westchnął, jeszcze mocniej zaciskając dłonie.

– Chciałbym się pani poradzić, mogę?

– Tylko uważaj. – Arbienina się uśmiechnęła. – Nie zapominaj, że jedziemy na jednym wózku. W tej sytuacji proszenie o radę partnera scenicznego jest niebezpieczne.

– Co też pani mówi, Jewgienijo Fiodorowno, jest pani dla mnie najlepszym nauczycielem. Czy nie wydaje się pani, że motywacja Zinowjewa jest raczej słaba? Nie wierzę w jego rozterki po tym, jak postąpił z matką! A przecież, zgodnie z hipotezą przyjętą w śledztwie, żona zabiła go właśnie dlatego, że nie mogła mu darować jego czynu. Ona nie mogła go z tego powodu zabić, jego rozterki są sztuczne, no i w ogóle sytuacja jest mało realna. A pani gra przecież adwokata żony w sądzie, chyba niełatwo pani wczuć się w ten tekst.

– Nie przejmuj się, chłopcze, po co ci motywacja? Zgodnie z tym, co mówisz, wystarczy zmienić motywację i cała sztuka zabłyśnie niczym brylant. Tymczasem nie ma w niej nic, co by mogło błyszczeć! Sztuka jest do niczego, to kicz pierwszej wody, a ten autor, niech mi Bóg wybaczy, nie potrafię zapamiętać nawet jego nazwiska, to skończony kretyn, dziennikarzyna z chorymi ambicjami spod Moskwy. Znalazł sobie zamożnego sponsora, namówił na sfinansowanie sztuki, a my co? Nie mamy nic do gadania, role zostały podzielone, dostałeś tekst, no to sobie graj, póki sztuka jest na afiszu, i się nie gorączkuj. – Doceniająca w ludziach opanowanie, Arbienina była osobą bezceremonialną, nie przebierała w słowach, mówiła to, co myślała, ponieważ była przyzwyczajona do szczególnego traktowania przez dyrektora artystycznego teatru, zarówno poprzedniego, który zmarł parę lat temu, jak i obecnego, który świata poza nią nie widział. Wybaczano jej wszystko, a ona dawno do tego przywykła. – A zresztą nie grasz przecież Zinowjewa, tylko Jurija, historia z matką to nie twoja motywacja. Masz zagrać tak, żeby się wykazać, to twoje zadanie. Ciągnij kołdrę w swoją stronę i tyle. Niepotrzebnie panikujesz. Ta sztuka to szmira i utrzyma się na afiszu najwyżej jeden sezon.

– Nie, Jewgienijo Fiodorowno, pani mnie nie rozumie! Przecież o to właśnie chodzi! Nie chcę, żeby przedstawienie wystawiono trzy razy i zdjęto z afisza! Przez tyle lat nie pozwalano mi grać, tak długo czekałem, wiązałem koniec z końcem rolami Fieraponta i Grabarza4, kwestiami „podano do stołu”, a teraz dostałem dużą, ciekawą rolę, w której mógłbym pokazać, na co mnie stać, więc zależy mi na tym, żebyśmy grali przedstawienie nie tylko przez jeden sezon. I dlatego chcę poprawić sztukę.

– Nie da się jej poprawić, kretynie! Nie widzisz, że jest słaba i nieudolna?! Kryminał! To po prostu śmieszne! Żeby kryminał miał powodzenie na scenie, musi to być Pułapka na myszy Agathy Christie, a nie żałosne wypociny prowincjonalnego dziennikarza, który chyba upadł na głowę, wyobrażając sobie, że jest wielkim dramaturgiem. Raz na zawsze zapomnij, że zdobędziesz sławę w oparciu o ten marny materiał literacki, tym razem ci się nie uda. Jak to się mówi, nie w tym życiu. Twoim zadaniem jest pokazać się reżyserowi z jak najlepszej strony, żeby o tobie nie zapomniał, gdy będzie kompletował obsadę następnej sztuki.

– A jednak widzowie… – zaczął Nikita, ale Jewgienija Fiodorowna tylko się skrzywiła.

– Powiedziałam wyraźnie: nie w tym życiu. Nie w tej sztuce. Nie w tym przedstawieniu. Pogódź się wreszcie z tym, że widzowie nadal nie zwrócą na ciebie uwagi. Za to później otworzy się przed tobą niebo, jeśli teraz zachowasz rozsądek i dołożysz starań. Mam wrażenie, że Dudnik czuje do ciebie sympatię, chodzicie razem na wódkę i obracacie się w tym samym towarzystwie. Nie odwracaj oczu, Nikito, nie udawaj, że to nieprawda, wiem o tobie wszystko. – Arbienina żartobliwie pogroziła palcem młodemu aktorowi. – Nic się przede mną nie ukryje w naszym teatrze, pracuję tutaj całe życie i widzę wszystkich na wylot.

Dudnik był w Nowej Moskwie drugim reżyserem i po tragedii, która dotknęła dyrektora artystycznego Lwa Aleksiejewicza Bogomołowa, leżącego obecnie na oddziale intensywnej terapii i znajdującego się w stanie zawieszenia między życiem a śmiercią, na polecenie zwierzchnictwa podjął próby nowej sztuki Sprawiedliwość, którą dotychczas reżyserował Bogomołow.

Kołodny milczał przygnębiony, później wziął na kolana Esmeraldę. Kotka chętnie otarła się łbem o brzuch aktora. Esmeralda lubiła Nikitę i okazywała mu życzliwość, mimo że należała do istot kapryśnych i mało komu pozwalała na tak poufałe zachowanie.

– Jak pani myśli, Jewgienijo Fiodorowno, czy milicja złapie przestępcę? – zapytał nieśmiało Kołodny.

– Złapie, nie ma obawy. Wszystko jest przecież jasne. – Aktorka westchnęła. – Gliniarze pokręcą się u nas jeszcze z tydzień albo trochę dłużej i wszystko wyświetlą.

– Co wyświetlą? – zapytał mężczyzna ze zdziwieniem pomieszanym ze strachem. – Co u nas można wyświetlić? Przecież to nie my Lwa Aleksiejewicza… Nikt z naszych nie mógł. Bo niby za co? Chyba nie sądzi pani…

– Boże, Nikito, mój kochany chłopcze, o czym tu dyskutować? Czyżbyś się nie domyślał, kto i za co chciał zabić Lowę? Przecież to oczywiste.

*

Nazajutrz z samego rana Nastia Kamieńska odwiedziła swojego dawnego przyjaciela Grigorija Griniewicza, który był asystentem reżysera w jednym z moskiewskich teatrów. Dorastali z Griszą w jednym domu i bardzo się przyjaźnili w szkolnych czasach, Griniewicz był nawet zakochany w Nasti, ale ona widziała w nim tylko dobrego kolegę, no a gdy w dziewiątej klasie trafiła do szkoły matematyczno-fizycznej i usiadła w ławce z Loszą Czistiakowem, kwestia romantycznych relacji z kimś innym niż Losza umarła śmiercią naturalną.

Tego dnia Griniewicz pracował po południu, rano nie miał próby w teatrze, więc spotkali się u niego w domu.

– Nie łudzę się nadzieją, że zjawiłaś się z szacunku dla moich przedwcześnie posiwiałych włosów. – Roześmiał się, wskazując Nasti fotel w salonie i częstując pasztecikami, które upiekła jego żona, zanim pobiegła do pracy. – Nie owijaj w bawełnę, mów, co cię sprowadza.

– Interesuje mnie teatr Nowa Moskwa – przyznała się Nastia. – Powiedz, co o nim wiesz, i prawdę, i plotki, i pogłoski.

– Jeśli chodzi o prawdę, powiem ci oczywiście to i owo, ale co do plotek i pogłosek – z tym będzie kłopot. Ale zdradzę wszystko, co wiem, niczego nie będę ukrywał – obiecał Griniewicz.

Nowa Moskwa to teatr wiekowy, z historią, powstał w latach dwudziestych, żeby popularyzować sztukę rewolucyjną, którą należało zanieść ludowi. Od samego początku zyskał opinię niesłychanie awangardowego i modnego. Później, po wojnie, w jego repertuarze pojawiła się klasyka, awangarda zdążyła już wyjść z mody, a od połowy lat siedemdziesiątych, po sukcesie Taganki, teatr znowu nastawił się na współczesne formy i rozmaite eksperymenty. Przez długi czas w Nowej Moskwie był jeden główny reżyser, który zasłynął ze swoich nowatorskich inscenizacji, a po jego śmierci zjawił się Bogomołow, było to jakieś pięć czy siedem lat temu. Bogomołow nie ma zamiłowania do nowatorstwa, nie lubi wystawiać współczesnych sztuk, o wiele bardziej ceni klasykę i tylko ją reżyseruje. Choć trzeba przyznać, że w repertuarze teatru jest też dużo współczesnych sztuk, głównie komedii.

– W tym celu Bogomołow zawiera umowy z reżyserami spoza teatru albo zleca inscenizacje Sieńce Dudnikowi – relacjonował Griniewicz. – Sieńka to drugi reżyser. W sumie Bogomołow prowadzi następującą politykę: nie wystawia współczesnych sztuk w swoim teatrze, powierza je innym, a ulubioną klasykę reżyseruje w teatrach, które go zapraszają. No i u siebie, gdy ma okazję.

– A jak byś opisał jego charakter? Jak traktuje aktorów? – zapytała Nastia.

– Bogomołow to wyjątkowy cham, impertynent, a przy tym snob w najgorszym znaczeniu tego słowa. Uważa się za guru w świecie reżyserów, inni to dla niego miernoty niegodne czyścić mu butów. Rozmawia tylko z tymi, którzy, jego zdaniem, dorównują mu poziomem albo mają wyższy status, rzecz jasna. Zresztą jakie tam rozmawia, nawet wita się tylko z tymi, których uważa za godnych siebie. Tak mówią o nim ludzie z Nowej Moskwy. Nie miałem przyjemności poznać go osobiście, bo jak się domyślasz, nie reprezentuję wymaganego poziomu, ale nieraz go obserwowałem i mam wrażenie, że opowieści, które o nim krążą, nie są wyssane z palca.

– A więc z równymi sobie rozmawia, a z innymi? – uściśliła Nastia.

– Z innymi ma jeden sposób kontaktu: połajanki, krzyki, przekleństwa, reprymendy – bez trudu możesz kontynuować tę wyliczankę.

– A jakie słuchy chodzą na temat jego wrogów?

– Musisz wiedzieć, że Nowa Moskwa to tak zwana autonomiczna instytucja kultury, to znaczy, że pieniądze, które teatr otrzymuje od państwa, noszą nazwę nie finansowania, tylko inwestowania albo dotacji. Istotny wpływ na wielkość dotacji mają relacje osobiste kierownictwa teatru z Departamentem Kultury. Kontakty w ministerstwie też mają znaczenie. W Moskwie działa niejedna autonomiczna instytucja tego typu, ale wielkość inwestowania jest bardzo różna. Tymczasem Bogomołow ma układy tam, gdzie trzeba, jego teatr dostaje o wiele więcej pieniędzy niż inne teatry „autonomiczne”, co budzi straszliwą niechęć i zawiść. A Lew nie ma dość rozumu, żeby nie drażnić tych, którzy dostają mniej, zadziera nosa i mówi im prosto w oczy, że jeśli dostają mniej, to znaczy, że obiektywnie rzecz biorąc, na to zasłużyli – poziom artystyczny inscenizacji jest o wiele niższy, zespół jest słabszy i w ogóle są niewiele warci. W dodatku rozgłasza swoje sądy również za ich plecami, nie przebierając w słowach. A środowisko teatralne nie jest duże, bo choć teatrów w Moskwie jest niby sporo, wszyscy się znają i wieści rozchodzą się błyskawicznie. Nie da się kogoś opluć, żeby za dwa dni wszyscy się o tym nie dowiedzieli.

– No dobrze, Bogomołow uważa się za guru, a jak jest naprawdę? To rzeczywiście dobry reżyser?

– Owszem, Bogomołow to naprawdę dobry reżyser. – Grigorij uśmiechnął się i wzruszył ramionami. – Ale dobrych jest wielu, a genialnych można policzyć na palcach jednej ręki, on zaś nie jest geniuszem, jest taki sam jak dziesiątki innych. Rzetelny profesjonalista i to wszystko. Zadbał, żeby w zespole znalazły się gwiazdy i aktorzy, którzy pokazali się i zabłysnęli w serialach, przyciągają publiczność, zwłaszcza przyjezdne młode dziewczyny i kobiety, które pragną zobaczyć na żywo swoich filmowych idoli. Dlatego bilety są zawsze wyprzedane, nawet jeśli sztuka jest nieudana, a inscenizacja kiepska. Mimo to widzowie ją oglądają, ponieważ aktorzy nie są wprawdzie wybitni, ale znani. Natomiast starych aktorów, którzy cieszyli się względami poprzedniego reżysera, Bogomołow odsunął. W ogóle nie lubi tej grupy, wiesz, są tacy ludzie, którzy uważają, że młodość to zaleta, a starość to wada. Wielu aktorów w podeszłym wieku odeszło z teatru, część została, ale nie dostaje żadnych ról, przychodzi tylko po pensje. Bogomołow ma też oczywiście ulubieńców wśród starej gwardii, należy do nich na przykład Arbienina.

– Ta Arbienina? – zdziwiła się Nastia. – Z jakiegoś powodu sądziłam, że aktorki jej klasy grają w Teatrze Małym albo w MCHT5. A ona, patrzcie państwo… Zresztą nie jestem teatromanką, nie znam się na tym.

– Tak, Bogomołow lubi Arbieninę, okazuje jej życzliwość, liczy się z nią i pozwala jej grać, zwłaszcza że Jewgienija Fiodorowna jest w wyśmienitej formie i będąc w zaawansowanym wieku, potrafi zagrać kobiety pięćdziesięcioletnie albo nawet młodsze. Na przykład Arkadinę w Mewie, Raniewską wWiśniowym sadzie, nawet Księżniczkę Kosmonopolis w Słodkim ptaku młodości. Innych starszych aktorów Lew Aleksiejewicz traktuje wręcz nieludzko i nawet gdy obchodzą jubileusze, nie daje im zagrać. Z tego powodu wybuchła tam nawet awantura.

– Awantura? Jaka? – Nastia się ożywiła.

– Kierownik literacki znalazł sztukę dla aktorów w podeszłym wieku, bardzo udaną, można było do niej zaangażować całą piątkę starszych artystów. A co zrobił Bogomołow? Wyznaczył do tych ról aktorów młodych i w średnim wieku, że niby publiczność się ucieszy, widząc, jak młodzież udaje staruszków. To taki popularny chwyt stosowany w teatrze, widz uwielbia, gdy znany aktor gra na przykład przebrany za kobietę, to wyjątkowa frajda, albo gdy młody gra starca. Publiczności to się bardzo podoba i chętnie wybiera takie przedstawienia. Gdy w Nowej Moskwie rozeszło się, że akurat ta sztuka będzie wystawiana, wszyscy starzy aktorzy się ożywili, bo jeśli przygotować dwie obsady, to właściwie wszyscy dostaną role. Na pierwsze czytanie Bogomołow zwołał cały zespół i czytał sam. Starzy aktorzy nie mogli się doczekać, aż reżyser poda do wiadomości obsadę. A on przeczytał sztukę i oznajmił, że obsada zostanie wywieszona na tablicy za dwa dni. Przez ten czas huczało w całym zespole, a właściwie w całym teatrze, wszyscy się cieszyli, że starzy aktorzy wyjdą wreszcie na scenę. Dwa dni później ogłoszono obsadę i okazało się, że są w niej wyłącznie młodzi aktorzy, znani z serialów. Zapewnią oczywiście wysokie dochody, to nie ulega wątpliwości, ale przecież nie wszystko mierzy się pieniędzmi. Ludzie pobiegli do Arbieniny z prośbą, żeby porozmawiała z Bogomołowem, bo ją przecież ceni i jej słucha, no i wiadomo, że jest jego ulubienicą. Arbienina nie zgodziła się interweniować u dyrektora artystycznego, nie zamierzam, mówi, szukać z nim zwady, chcę jeszcze występować, za wcześnie na emeryturę, a jeśli się nie dogadamy, nie dostanę więcej ról. W tej sytuacji teatr podzielił się na dwa obozy, jedni popierali Arbieninę i mówili, że konfrontacja z dyrektorem artystycznym jest niebezpieczna i groźna, zwłaszcza że to nie tylko dyrektor artystyczny, ale i główny, to znaczy zarządza też finansami i w ogóle wszystkim. Inni uznali Arbieninę za zdrajczynię i tchórza dbającego wyłącznie o własną skórę.

Griniewicz dolał Nasti kawy, a sam zjadł kawałek pasztecika.

– Tak sobie myślę, że pewnie zbierasz informacje w związku z napadem na Bogomołowa. Mam rację?

– Zgadza się. – Nastia skinęła głową.

– No to pamiętaj, że w teatrze, nie tylko w Nowej Moskwie, ale w każdym, zbieranie informacji nie jest łatwe – uprzedził ją Griniewicz. – Nasłuchasz się wielu kłamstw, więc do wszystkiego, co ci powiedzą, podchodź z dystansem i sprawdzaj parę razy. Po pierwsze, wszyscy boją się jak ognia dyrektora artystycznego, a jeśli jest również dyrektorem całego teatru, strach się potęguje. Po drugie, aktorzy stanowią szczególną grupę, nigdy o tym nie zapominaj. Wymyślają niestworzone rzeczy, a ponieważ święcie wierzą w to, co mówią, robią wrażenie zupełnie szczerych. Bez przerwy grają, więc każda rozmowa, zwłaszcza z nieznajomą osobą, to pretekst, żeby urządzić miniprzedstawienie, nie szkodzi, że tylko dla jednego widza. Na poczekaniu wymyślają historyjkę, dbają, żeby nie zabrakło w niej dynamiki, dramatyzmu i emocji, z przyjemnością ją odgrywają i święcie wierzą w prawdziwość tego, co mówią, jakby byli na scenie. A nawet jeśli nie wierzą, mają dość zawodowej rutyny, żeby brzmieć przekonująco. Każdego owiną sobie wokół palca. Ale ich spryt będzie zupełnie dziecinny, naiwny i dobroduszny. Liczy się bowiem tylko jedno: żeby mogli grać. Gotowi są robić to zawsze, wszędzie i dla każdego widza.

– Obojętnie jakiego? – zapytała Nastia z powątpiewaniem.

– Oczywiście, że nie. Są tacy aktorzy, którzy mają bzika na punkcie swojej pracy, ale są też tacy, dla których o wiele ważniejsze od wyjścia na scenę jest zarobienie pieniędzy dzięki posiadanym umiejętnościom, więc nie trzymają się kurczowo ról w przedstawieniach, chętnie dorabiają na służbowych i prywatnych imprezach. W każdym razie tak twierdzą. Ale w gruncie rzeczy to tylko pozory. Po prostu nie grają tego, co by chcieli, i tyle, ile by chcieli, więc opowiadają, że im na tym nie zależy. Opowiadają, choć sami w to nie wierzą. Musisz zrozumieć, Nastiu, że aktor to człowiek absolutnie podległy i zależny, nie ma wpływu na swoje życie i pracę, czeka, aż go wezwą, aż mu złożą propozycję, aż przydzielą rolę. Jest więc nieustannie zależny od cudzej woli, cudzych interesów, opinii, humoru czy punktu widzenia. Aktor niczego nie może zrobić sam. I nawet gdy go już wybrano, coś mu zaproponowano i przydzielono, musi zawsze robić to, co mu każe reżyser, tworzyć obraz, który on sobie zamyślił. Aktor ma jedynie swobodę w wyborze środków, których użyje, żeby wykonać zadanie postawione przez reżysera. Na nic więcej nie ma wpływu. I to właśnie jest okropne. Stąd biorą się też ich dziecinne charaktery, bo choć mogą wyglądać na osoby poważne i solidne, w gruncie rzeczy właściwości zawodu nie pozwalają im rozwijać w sobie zdolności do czynu.

– A co z podziałem na obozy? Dużo słyszałam o podobnych awanturach w teatrach, gdy chciano pozbyć się reżysera i tak dalej. Zresztą sam mi przed chwilą opowiadałeś, jak zespół w Nowej Moskwie podzielił się na dwie grupy z powodu Arbieniny.

– No właśnie. Podział na obozy. To zupełnie dziecinny model zachowania – jesteś za prawicą czy za lewicą? Zbić się w gromadę, w stado, dyskutować, ale się nie wychylać, nie demonstrować indywidualności. Nie mówię, że aktorzy są źli, są cudowni, utalentowani i niezwykli, po prostu zawód zmusza ich do bycia takimi, najzwyczajniej w świecie nie potrafią być inni. A ten, kto potrafi, kto się nie boi okazać indywidualności i charakteru, zostaje reżyserem.

Wyszedłszy od Griniewicza, Nastia wsiadła do samochodu i ruszyła w stronę Własty, analizując po drodze to, co usłyszała. Po trzeźwym namyśle doszła do przykrego wniosku, że jej przyjaciel chyba nie ma racji albo ma rację, ale nie we wszystkim. Tak nie bywa. Widocznie Grisza nie miał humoru, może poprztykał się z jakimś aktorem i teraz dał ujście negatywnym emocjom. W każdym razie on też pracuje w teatrze, więc do jego słów należy podchodzić ostrożnie. Z dystansem, jak zresztą sam radził.

*

– Biję się z myślami, Władik – wyjawiła Nastia Stasowowi. – Nie jestem pewna, czy poradzę sobie w teatrze. Przed chwilą rozmawiałam ze znajomym, który tam pracuje…

– W Nowej Moskwie? – przerwał jej zaintrygowany Stasow.

– Nie, gdzie indziej. No więc po rozmowie z nim zaczynam się obawiać, że się w tym wszystkim pogubię i nic nie zdziałam. Może zrezygnujemy z tego zlecenia?

– Zwariowałaś – burknął Władisław Nikołajewicz. – Zaśpiewałem niezłą sumkę Wawiłowowi, a on się zgodził i nawet nie skrzywił. To są przecież nasze dochody, a od nich zależą, nawiasem mówiąc, wasze wynagrodzenia i premie, daj więc spokój głupstwom i bierz się do roboty.

– Niby jak mam pracować?! – jęknęła Nastia. – I z kim? Z młodym chłopakiem, który na razie jeszcze nic nie potrafi? Wolałabym pracować z kimś doświadczonym, kogo dobrze znam i na kogo mogę liczyć, no a z tym? Nie mam pojęcia, do jakiego stopnia można na nim polegać. A nuż nie powinno mu się niczego powierzać, może wszystko należy kontrolować i po nim sprawdzać? Przecież się wykończę. Miej nade mną litość, Stasow!

– A kto się nade mną ulituje? – odparł ponuro. – Myślisz, że mnie jest łatwo? Głowa mi ciąży, jakby ważyła tonę, i mam paskudnego kaca. W dodatku morzy mnie sen, oczy mi się same zamykają.

– A to czemu? – Nastia uniosła brwi. – Zbyt hucznie obchodziłeś wczorajszy Dzień Milicjanta?

– Raczej twoją nową pracę, ty niewdzięczne stworzenie. I to ma być kobieta!

– O co ci chodzi? – zdziwiła się.

– Powinnaś być łagodna i współczująca. Nawiasem mówiąc, poiłem wczoraj wódką Kolę Blinowa, żeby pozwolił ci pracować i się nie burzył. Myślisz, że było łatwo?

– No i jak, przekonałeś go?

– Po takiej ilości dobrego alkoholu facet się nie wykręci! – Stasow machnął ręką. – Wybrałem też niezłą restaurację. I wszystko z twojego powodu, nawiasem mówiąc. Tak więc, koleżanko, nie zwlekaj, tylko jedź zaraz, póki Blinow jeszcze nie doszedł do siebie po wczorajszym i się nie rozmyślił. Znacie się przecież, jeśli się nie mylę?

– Znamy – przytaknęła Nastia.

– Chyba nie darliście ze sobą kotów?

– Raczej nie, przeważnie się dogadywaliśmy.

– No to świetnie. W takim razie jedź i kuj żelazo póki gorące. A jeśli chodzi o chłopaka, nie przejmuj się, wszyscy byliśmy kiedyś młodzi i początkujący, i ty, i ja, i Sieriożka Zarubin, nas też nikt nie chciał mieć za partnerów, wszyscy woleli doświadczonych i obytych. No i nic, jakoś się wciągnęliśmy, powąchaliśmy prochu i się otrzaskaliśmy, wyszliśmy na ludzi. Przypomnij sobie, jaka byłaś trzydzieści lat temu, też przecież nic nie umiałaś i wszystkich się bałaś. Poradzisz sobie. A zresztą może chłopak okaże się bystry i będziesz go mogła czegoś nauczyć. Sieriożka tylko ci za to podziękuje.

– Taka ze mnie nauczycielka jak z ciebie liliput – odparła Nastia z westchnieniem, obrzucając wzrokiem dwumetrową postać szefa.

Włożyła do torby czysty notes, zadzwoniła do Nikołaja Nikołajewicza Blinowa, umówiła się z nim na spotkanie, później skontaktowała się z Zarubinem, który obiecał przysłać nowego funkcjonariusza Antona Staszysa tam, gdzie Nastia sobie zażyczy, i wtedy, kiedy będzie chciała. Po zaplanowaniu reszty dnia Kamieńska opuściła biuro agencji detektywistycznej i udała się do śledczego.

*

Mimo zapewnień Stasowa, że załatwił wszystko ze śledczym, Nikołaj Nikołajewicz przywitał Nastię oschle i niemal urzędowo, całym swoim wyglądem dając do zrozumienia, że obecność prywatnego detektywa w odległości kilometra od oficjalnego dochodzenia jest zupełnie nie na miejscu i, co więcej, kłóci się z prawem. Ale danego w przeddzień słowa nie cofnął, chociaż swoją zgodę na udział Nasti w dochodzeniu uwarunkował mnóstwem zastrzeżeń i ograniczeń. Właściwie wszystkie te zastrzeżenia i ograniczenia Nastia doskonale rozumiała, była na nie przygotowana, więc nie usłyszała od Nikołaja Nikołajewicza nic, co by ją zdziwiło.

– Skonfiskowałem dokumentację finansową teatru, przeanalizuję ją szczegółowo razem z głównym księgowym. Otworzyliśmy sejf dyrektora artystycznego i zabraliśmy wszystkie papiery. Wezwę urzędników z Departamentu Kultury, na wszelki wypadek potrząsnę też ministerstwem, tak więc roboty jest do licha i trochę. Zleciłem wywiadowcom, żeby przyjrzeli się rodzinie, tam też trzeba poszukać. Ale najprawdopodobniej przyczyna napadu leży w sferze relacji służbowych na wysokim szczeblu, więc w teatrze, moim zdaniem, nie ma w ogóle nic do roboty. Skoro jednak tak się do tego palisz…

– Nie ja – wtrąciła łagodnie Nastia – tylko Wawiłow, brat żony Bogomołowa.

– Żeby go diabli wzięli – mruknął gniewnie Blinow. – Ale i tak trzeba też zebrać informacje w teatrze, chociaż na mój gust to strata czasu. Jeszcze jeden wywiadowca z terenu pracuje nad hipotezą zabójstwa z pobudek chuligańskich i przesłuchuje miejscową łobuzerię, Zarubin pomaga mi w sprawach służbowych, a ty ze szczawikiem siedź w teatrze, może nauczysz go rozumu. Ale jeśli spróbujesz ukryć przede mną choćby jedno słowo, choćby najdrobniejszy fakt, załatwię cię tak, że mnie popamiętasz, a twój Stasow straci licencję. Jesteś nikim, nie masz żadnego stopnia i żadnych pełnomocnictw. Czy to jasne, syneczku?

– Jasne, tatusiu. – Nastia się roześmiała.

Coś takiego, całkiem zapomniała o tym jego zabawnym powiedzonku, a przecież kiedyś, po raz pierwszy słysząc sakramentalne „Jasne, syneczku?”, długo się śmiała, a później chichotała pod nosem, przypominając sobie słowa śledczego Blinowa. Jakie to dziwne, pracowali razem zaledwie półtora roku temu, a ona już wszystko zapomniała i ma wrażenie, że było to w zupełnie innym, minionym życiu.

*

Teatr się budził. Spał głęboko przez całą noc, nawet kroki ochroniarza i dyżurnego pracownika ochrony przeciwpożarowej nie zakłóciły mu spokoju, dawno się do nich przyzwyczaił i przestał je słyszeć. Wieczorem wystawiano błyskotliwą komedię, publiczność pokładała się ze śmiechu, więc Teatr był w doskonałym humorze. Lubił komedie, zwłaszcza groteski. Jeszcze jedną zaletą wczorajszego przedstawienia były niewymyślne dekoracje, które sprzątnięto już godzinę po tym, jak opadła kurtyna. Scena była pusta, a dekoracje starannie złożono we wnęce, więc przez całą noc Teatr oddychał swobodnie, pełną piersią. Czasami się zdarza, że dekoracje pozostają aż do rana i cała scena jest zawalona. W takie noce Teatr czuje się tak, jakby mu brakowało powietrza, jakby coś uciskało piersi i głowę. Właściwie nie uciskało, ale rozpierało od środka.

Ale tej nocy spał spokojnie i miał przyjemne sny, ponieważ po przedstawieniach komediowych we wszystkich pomieszczeniach unosiła się, na podobieństwo gęstego dymu, aura zabawy i satysfakcji. Nastrój ożywienia dosłownie kłębił się na widowni wśród foteli przykrytych na noc ogromnymi płachtami, krył się w szczelinach między stiukowymi i cofniętymi w głąb portalami, wzbijał ku paludamentowi i wyżej, aż do belek stropowych. Dzięki temu sen był mocny, a marzenia błogie.

Za kwadrans siódma zgrzytnął zamek – otworzyły się zamknięte na noc służbowe drzwi, dziesięć po siódmej Teatr rozpoznał znajome ciężkie kroki: sprzątaczka Marusia. Nie znał jej nazwiska, ale słyszał, że inne sprzątaczki mówiły do niej „Marusia”, a Władimir Igoriewicz Bierieżnoj nazywał ją dziwnym słowem „Matluba”. Teatr nie wiedział, co ono znaczy, ale podejrzewał, że chodziło o coś kulturalnego, bo Władimir Igoriewicz, dyrektor zarządzający, człowiek dobry i życzliwy, lubi pracowników Teatru i traktuje ich z szacunkiem. Ależ ta Marusia-Matluba ciężko stąpa! Niby jest drobna, szczupła, wręcz filigranowa, a porusza się tak, że Teatr czuje, jak mu się wszystko trzęsie w środku, a owo drżenie odzywa się w najdalszych kątach. Co innego Zinoczka z księgowości, kobieta nie chodzi, lecz fruwa, nie dotykając podłogi nogami, a przecież korpulentna z niej dama, waży co najmniej kwintal.

Teatr bardzo lubił też koty, naturalnie nie wszystkie, wszystkich nigdy nie widział, tylko swoje, własne, teatralne, oraz te, które się przybłąkały i tutaj zamieszkały, no i te, które należą do aktorów i przychodzą w odwiedziny. Nie same, rzecz jasna, zjawiają się z właścicielami, ale to i tak odwiedziny, z których Teatr zawsze się cieszy, ponieważ koty przychodzą z wizytą właśnie do niego, do Teatru. Czy może być inaczej? Wszyscy ludzie spieszą do Teatru w jakimś celu: albo żeby pracować, albo dla przyjemności i rozrywki. Natomiast przynoszone przez właścicieli koty i kotki zjawiają się w Teatrze, żeby mu złożyć wizytę, ponieważ nie wykonują tu żadnej pracy, a przedstawienia ich nie obchodzą. Chodzą sobie, ocierają się i łaszą. Świadomość, że goście odwiedzają Teatr, jakby był żywą istotą, wprawiała go w dobry humor, dawała poczucie własnego znaczenia i stawiała na równi z ludźmi.

Tak naprawdę Teatr odwiedzały tylko dwa koty: Esmeralda, której właścicielką była znana aktorka Arbienina, oraz jej synek, kotek zwany Hamletem, którego przynosił stary przyjaciel Arbieniny, aktor Stiepan Kondratjewicz Pantielejew, sympatyczny staruszek, przez całe życie pracujący w Teatrze i oddany mu całym sercem. Tylko że Hamleta jakoś nie widać. Odkąd Stiepan Kondratjewicz umarł, w foyer umieszczono nawet jego portret w żałobnej ramce i z nekrologiem, ale kot się nie zjawiał. Gdzie się podział? Jak sobie nieborak radzi? Pewnie, podobnie jak Teatr, nie może się pogodzić ze śmiercią starego aktora. Hamlet… Zabawny był z niego kot, śnieżnobiały jak mamusia Esmeralda, niezwykle puszysty, ale podobnie jak mamusia, z charakterem. Tylko o ile charakter Esmeraldy przejawia się w tym, że kotka mało kogo lubi i niewielu osobom pozwala się brać na ręce, to znaczy jest wybredna i kapryśna, o tyle Hamlet jest strasznie obrażalski, wystarczy, że ktoś na niego krzywo spojrzy – i koniec, już wpada w depresję, już nie ociera się o meble w pomieszczeniach, tylko chowa w garderobie Stiepana Kondratjewicza pod stolikiem do charakteryzacji, zwiesza łebek i cierpi katusze. Hamlet nie znosił też zapachu alkoholu i bez przerwy awanturował się ze swoim właścicielem, który lubił napoje wyskokowe i często je spożywał. Nie, oczywiście, że nie w dniu przedstawienia, ale o innej porze… Stiepan Kondratjewicz był do tego stopnia oddany Teatrowi, że przychodził niemal codziennie, bez względu na to, czy miał przedstawienie albo próbę, czy nie. A z każdym rokiem liczba przedstawień i prób malała…. Dyrektor artystyczny nie darzył sympatią starego aktora, zresztą nie lubi niemal wszystkich leciwych artystów z wyjątkiem Arbieniny i paru koryfeuszy. No i proszę, w odwecie Teatr nie współczuł Bogomołowowi. A niby czemu miałby mu współczuć, powiedzcie z łaski swojej, skoro oprócz uwielbianej przezeń klasyki nic sensownego nie chce wystawiać? A przecież tego nie da się z niczym porównać: komedia, burleska, groteska, tańce, pieśni, cekiny, dym, muzyka grzmi, widownia pęka ze śmiechu i wtóruje oklaskami! Coś pięknego! Teatr jest w dobrym humorze, podobnie jak ludzie, którzy przyszli do Teatru. Aktorzy się cieszą, ponieważ odgrywanie cierpienia to zawsze spory wysiłek, a granie komedii to przyjemność. Jeszcze lepiej, gdy wszystko jest w ogóle niezrozumiałe. Niechby to nawet nie była komedia, tylko poważna sztuka, a nawet, do diabła, klasyka, byleby zrobiona awangardowo, po nowatorsku, w zaskakujący sposób, aktorzy opuszczają się na linach spod stropu albo wsuwają do włazów w podłodze, znikają pod sceną, po czym znowu się pojawiają. Teatrowi podobały się też dekoracje przypominające malarstwo abstrakcyjne. Jednym słowem, im mniej zrozumiale i bardziej zagadkowo, tym lepiej. Kiedyś, wiele lat temu, Teatr słyszał, jak omawiano inscenizację Trzech sióstr w Teatrze na Tagance, cóż to była za rozkosz! Szkoda, że nie udało się obejrzeć… Miarowy rytm marsza wojskowego, chwilami tak donośnego, że nie słychać głosów aktorów, metalowa dekoracja z tyłu sceny w postaci zmurszałego ikonostasu, po którym spływa woda, szklana ściana powiększająca przestrzeń, wykrzywione twarze aktorów – wszystko podkreśla ruinę i upadek świata, w którym prawdziwe cierpienia nieubłaganie zamieniają się w błazeńskie widowisko. To dopiero przedstawienie, obecne inscenizacje mają się nijak!

Bardzo dawno temu, parę lat przed rewolucją październikową, wzniesiono budynek dla Teatru Variété. Później zaczęły się rozruchy, wojna domowa, a w połowie lat dwudziestych budynek, zaniedbany i na wpół zrujnowany, odremontowano i urządzono w nim teatr, który nazwano Nową Moskwą. Sztuka należy do ludu. Sztuka dla mas i temu podobne. Wystawiano przedstawienia rewolucyjne, propagandowe i nowatorskie, dokładano starań, żeby sztuka młodego Kraju Rad w niczym nie przypominała teatru klasycznego, który cieszył się powodzeniem za caratu i w okresie imperializmu. Teatr, który przez parę lat przed rewolucją przywykł do kolorów, sugestywności, muzyki, burleski oraz powszechnej radości i zabawy, entuzjastycznie przyjął nowe inscenizacje, wszystko mu się podobało, uważał, że teatr powinien być właśnie taki, a nie inny, choć właściwie nie znał żadnego innego.

Później, po wojnie, moda na awangardę minęła, zaczęto wystawiać klasykę narodową i światową oraz współczesne, ideologicznie poprawne sztuki. Inscenizacje były surowe, jak zalecali Stanisławski i Niemirowicz-Danczenko, bez tego, co się tak podobało Teatrowi i do czego się przyzwyczaił przez lata istnienia. Wszystko było bardzo poważne, zgodne z prawdą, życiowe i przewidywalne. Teatr zaczął się przeraźliwie nudzić. Święto się skończyło. Skończyło…

Wreszcie w latach siedemdziesiątych przyszedł reżyser wyczekiwany przez Teatr: nowator, który nie bał się śmiałych eksperymentów, żywiołowy, niekonwencjonalny, utalentowany i dynamiczny. Teatr ożył. Żadnej klasyki, która przypomina raczej kino dokumentalne ukazujące posiedzenie komitetu partyjnego albo rzeczywistość rewolucyjną, żadnej nudy i monotonii, wszystko jest różnorodne, zabawne i niezrozumiałe. Albo bardzo poważne, a nawet smutne do łez, ale wciąż mało zrozumiałe, przez sukno kulis dociera tylko mgliste wrażenie tragedii i niepowetowanej straty, zakamuflowane dziwnymi i cudownymi obrazami tekstu, kostiumów, dekoracji i gry aktorów.

Od chwili powstania Teatr żył oczekiwaniem, że zaraz podniesie się kurtyna i zacznie się cud. Wraz z przyjściem nowego reżysera ów cud powrócił i znowu pojawiła się tajemnica, a z nią poczucie magii.

A później reżyser umarł i jego miejsce zajął nudny Bogomołow, który nie tylko nie szanuje starszych aktorów i nie traktuje ich jak ludzi, ale wystawia też to, co się nie podoba Teatrowi. Wiadomo, że musi zarabiać, sprzedawać bilety, żeby starczyło dla wszystkich na pensje, żeby można było kupić materiały potrzebne do nowych spektakli i w ogóle żeby rozwiązać mnóstwo kwestii finansowych. Ale przecież poprzedni reżyser jakoś sobie z tym radził i nie było przy tym nudno… Zresztą za czasów władzy radzieckiej wszystkie pieniądze szły z budżetu, a teraz jeden diabeł wie, skąd pochodzi ta czy inna kopiejka. Może ten Bogomołow nie jest wcale zły, Teatr go jednak nie lubił, nie lubił i kropka. W końcu najważniejszy człowiek w Teatrze to aktor, ponieważ to on wychodzi na scenę i przekazuje widzowi to, co mają mu do powiedzenia autor sztuki i reżyser. Jeżeli nie będzie aktora, to choćby sztukę napisał wielokrotny laureat Nagrody Nobla w dziedzinie literatury, nikt nie zobaczy jej na scenie. Choćby autorowi setki razy przyznano nagrodę Złotej Maski, bez aktorów żaden reżyser nie wcieli w życie swojego zamysłu. Tak więc szanujcie aktora, jeśli łaska, kochajcie go i zaspokajajcie wszystkie jego kaprysy, ponieważ bez niego niczego nie będzie. Absolutnie niczego. Żadnych teatrów, żadnych dramaturgów i reżyserów, a członkowie jury, którzy przyznają nagrody, też nie będą mieli zajęcia. Taka jest prawda.

Jednakże niecały tydzień temu