Strona główna » Obyczajowe i romanse » Ta głupia

Ta głupia

5.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-7859-316-4

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Ta głupia

W domu Maryśka jest wykorzystywana do każdej pracy. Rodzice piją a starszy brat nawet nie kiwnie palcem, żeby jej pomóc. Musi się uczyć i dodatkowo opiekować młodszą siostrą. Każdego dnia wódka pojawia się na stole. Wieczorami odwiedza ich ciocia Róża, która dotrzymuje rodzicom kroku.

W domu obok mieszka Irenka, koleżanka Marysi, dzięki której dziewczyna poznaje świat literatury. Irena pochodzi z bogatej rodziny. Choć bardzo się lubią, różnią się od siebie i każdą czeka inny los.

Z drugiej strony domu mieszka sąsiadka pani Werka, wraz ze swym niepełnosprawnym synem Waldusiem. Pani Werka toczy wojnę z matką Maryśki a jednocześnie sama przeżywa swoje problemy.

Maryśka zakochuje się do chłopaka z klasy i dzięki niemu jej życie zaczyna się zmieniać.

W pewnym momencie rodzice wpadną na pomysł otwarcia baru. Wtedy dopiero wszystko ulegnie zmianie i dojdzie do nieoczekiwanej sytuacji, dzięki której dziewczyna odnajdzie swoją babcię i dowie się o problemach, jakie ją poróżniły z matką.



Czy Marysi uda się przetrwać, nawet wtedy kiedy przyjdzie jej odejść z domu? Czy jej matka już nigdy się nie zmieni? Jaki los ją czeka i czy ktoś pokocha kiedyś głupią dziewczynę ze wsi?

Paczkowski Andrzej

W roku 2011 debiutowałem nowelą „Bo moje siostry”, historią człowieka, któremu alkohol zniszczył życie. Następnie, w odstępie paru miesięcy pojawiłem się w trzech projektach za sprawą których moje opowiadania znalazły się w wydanych antologiach (e-booki): „Słodko-gorzko” – (Oczy szeroko zamknięte), Rok 2012 (Sekret), „Halloween – Wioska przeklętych” (Zbłąkana dusza).

W tym roku wydałem pierwszą książkę papierową pt. „Melancholii”, historię młodego chłopaka, który boi się śmierci i postanawia znaleźć sposób na życie wieczne.

Polecane książki

Poczytna i ceniona powieść dla młodzieży autorstwa Teresy Prażmowskiej, wydana w 1896 roku. Teresa Prażmowska (1842–1912) była polską powieściopisarką i poetką, używała pseudonimów Tepa i Wacław Weresz. Uczyła literatury na pensjach żeńskich w Warszawie. W 1893 za działalność patriotyczną zesłano j...
Książka poświęcona jest dyscyplinie wiedzy, która jest znana od ponad pół wieku na Zachodzie pod nazwą nauka o polityce publicznej (public policy), czyli traktuje o tym, w jaki sposób państwo i jego obywatele organizują proces rozwiązywania problemów publicznych (np. starzenie się populacji, bie...
Windykacja, termin prawniczy: sądowe dochodzenie przez właściciela zwrotu rzeczy od kogoś, kto nią włada.Etymologia - łac. vindicatio: 'roszczenie; obrona konieczna; zemsta' od vindicare 'dochodzić własności; uwalniać (się); karać; mścić się' od vindex 'obrońca; mściciel';Zarówno kryzys gospodarczy,...
Dogmatyka „z muszelką” to pierwszy od wielu lat w Polsce, od dawna postulowany, nowoczesny, sześciotomowy, rodzimy podręcznik akademicki teologii dogmatycznej, stworzony zespołowo, pod redakcją Elżbiety Adamiak, ks. Andrzeja Czai i Józefa Majewskiego. Autorzy poszczególnych...
"Od czasów S. Smolki utrwalił się typ monografii nie ograniczający się do opisywania tylko faktów z życia władcy, ale ukazujący go na szerokim tle i w ścisłym powiązaniu z wizerunkiem społecznym, gospodarczym i kulturalnym kraju. (...) Chociaż i w tym przypadku nakreślenie panoramy społecznej i ...
Charlotte i Jocelyn to siostry i zupełne przeciwieństwa. Charlotte – ostrożna i odpowiedzialna, nie ma ochoty na przygody, zwłaszcza po bolesnym rozstaniu z narzeczonym. Jocelyn – szalona i pełna pomysłów, zawsze gotowa na ryzykowne eskapady. Ale nigdy nie przepadłaby bez słowa, tak jak teraz...Czy ...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Andrzej F. Paczkowski

Ta głupia

Andrzej F. Paczkowski

p>Andrzej Paczkowski & e-bookowo

Zdjęcie na okładce: sxc.hu

Projekt okładki:

e-bookowo

Korekta: Katarzyna Jarkulisz

 

ISBN 978-83-7859-316-4

 

 

Wszelkie prawa zastrzeżone.

Kopiowanie, rozpowszechnianie części lub całości

bez zgody wydawcy zabronione

Wydanie I 2014

Konwersja do epub A3M Agencja Internetowa

 

 

 

Dedykuję Oldze Bychkowej.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Za oknem panowała nieprzenikniona ciemność. Wybiła godzina siedemnasta. Grudzień. Na naszej wsi ludzie siedzieli w uśpionych domach, zamknięci na niezliczone zamki i tłoczyli się w jedynym ogrzewanym pokoju, jak śledzie w puszcze niewiadomego pochodzenia. Okna zaparowane. W środku smród i zaduch. Odór żyjących w zamknięciu niemytych ciał i klimat polskiej dżungli domowej ze swym charakterystycznym zapachem. Wietrzyć się nie wietrzyło, ponieważ za oknami panowała zima. Wietrzyło się wyłącznie latem. Myć też się nie myło a jedynie na szybko podmywało gdzieniegdzie, bo ciepła woda nie leciała, bojler nie działał i nie znalazł się nikt, kto by go naprawił. Należało też oszczędzać. Zawsze tak było, z każdą rzeczą w domu: jeżeli coś nagle przestało działać, to po prostu nie działało i już. Koniec. Kropka. I gdyby jakaś zabłąkana owieczka pojawiła się tej nocy przed takim domem, zapukała i poprosiła o wejście, po zamknięciu drzwi najpierw zakręciłoby jej się w głowie, a następnie zwaliłoby ją na kolana.

Było niezłą sztuką nauczyć się w takim domu żyć!

Miastowi by nie potrafili. Pewnie nawet by nie rozumieli. Ale my, wieśniacy? Dla nas to było normalne.

W takie mroźne zimy ludzie całymi rodzinami, przy szybko zapadającym zmierzchu, potrafili dniami nie wychodzić ze swych nor. Chleba nakupiło się i zamroziło pod dostatkiem. Kiedy jeden się skończy, rozmrozi się drugi. Zamrażalki stały pełne jedzenia, więc nikt nie musiał niepotrzebnie opuszczać domu.

Całe wagony papierosów leżały poukładane na szafie, a piwnica zawalona była nie tylko starymi i niepotrzebnymi gratami, ale również bimbrem własnej roboty. Jak wieś długa, nie było rodziny, która nie wyrabiałaby własnego alkoholu.

Zazwyczaj spało się do południa w zasiniałych pościelach. Na brud nikt nie zwracał większej uwagi. Oczywiście, czasem robiło się pranie, ale zimą mało kiedy do tego dochodziło. Stara frania jeszcze działała, na nową może i znalazłyby się pieniądze, ale przeznaczało się je na coś innego.

Nazywam się Marysia. Mam siedemnaście lat i jestem alkoholiczką. Nie, oczywiście żartuję. Nie jestem alkoholiczką. Nie znoszę alkoholu. Chociaż powiedzieć: nie znoszę, to też nie jest tak całkiem prawdą, bo czasem lubię sobie pofolgować. Jak każdy. Ale z umiarem.

Mieszkam na jednej ze wsi, skąd tylko rzut kamieniem dzielił nas od czeskiej granicy. Sąsiadka to posiada nawet pół pola w Polsce, a pół w Czechach i oczywiście, jeżeli chodziło o podatki, to trzeba było płacić w obu krajach.

Wszystko zaczęło się psuć, gdy rodzice podjęli decyzję o otwarciu baru. Ale zanim do tego doszło, przybliżę trochę nasze życie.

Dom, w którym mieszkaliśmy wybudował pradziadek, który już nie żył i od czasu jego śmierci nikt nie utrzymywał go w dobrym stanie. O dom należy dbać, pielęgnować go, zalepiać rany czasu, okładać plastrem niczym ranę na ciele, jak tylko pojawi się mała ranka czy pęknięcie. Dom, w którym żyją ludzie, żyje razem z nimi. Ale jeżeli przestajesz o niego dbać, mała ranka przekształca się w większą i pozostaje tylko kwestią czasu, kiedy zacznie ropieć i stanie się z niego wrak. Czyli dokładnie ta sama sytuacja co z człowiekiem.

Nasz dom popadał w ruinę.

Ojciec pracował na kopalni już przeszło trzydzieści lat. Był to człowiek pochudły o zapadniętych policzkach i przesłoniętych mgłą, przekrwionych oczach, z niewielką ilością pozostałych na głowie włosów. Skóra twarzy posiniała, stała się szara jak u człowieka stojącego jedną nogą w grobie.

Matka ostatni raz pracowała przeszło dwadzieścia lat temu. Kiedy na świat przyszedł mój pierwszy brat zakończyła „karierę” w domu starców, osiadając w domu. I od tamtego czasu zaczęła już tylko tyć. Kobiety nie mają lekko w życiu. Jeżeli nie jesteś tym typem, który z dnia na dzień po porodzie wróci do swojej szczupłej sylwetki, sytuacja stopniowo się pogarsza. No, chyba że pokochasz siebie i swoje dodatkowe kilogramy.

Dom, w którym przyszło nam dorastać, oprócz parteru posiadał niewielkie piętro. Od kiedy pamiętam, nie używaliśmy wolnych przestrzeni na górze, ponieważ znajdowały się tam tysiące niepotrzebnych i zakurzonych starych gratów. Można tam było znaleźć dosłownie wszystko, gdyż zarówno matka, jak i ojciec byli typowymi, charakterystycznymi zbieraczami. Wszystko mogło się przydać.

– Tylko mi tego nie wyrzucaj! To się jeszcze może przydać!

Po odłożeniu danej rzeczy na strych, zapominało się o niej i już nigdy jej nie używało. Ale w sercu rodziców przynajmniej zapanowywał spokój, bo nie wyrzucili, bo kiedyś wykorzysta się to do czegoś, bo po co dawać komuś, przecież nam nikt nic nie da…

Rzeczy zaś rdzewiały, porastały coraz grubszym kurzem, w ich wnętrzach zadomawiały się pająki a z czasem nawet gołębie. Potem zapominało się, co tak naprawdę tam leży. Był to swego rodzaju cmentarz zapomnienia. Ludzie lubią żyć bez podejmowania decyzji, bo czasem okazuje się zbyt wielkim wysiłkiem. Dlatego usuwa się coś w kąt, myśląc, że potem, że jutro, że następnym razem.

I tak, będąc dziećmi, często zagłębialiśmy się w knieje dziwnego cmentarzyska rzeczy zapomnianych, gdzie można było znaleźć naprawdę ciekawe rzeczy, jak stare książki, szmaciane lalki, ubrania, koła od roweru, szklanki, talerze, pożółkłe pornograficzne czasopisma…

W zamieszkałej części domu nie mieliśmy żadnej książki. Matka nigdy nie czytała, ale przed gośćmi starała się wyglądać na oczytaną, co jej się oczywiście nie udawało. Dla ojca książki służyły jedynie do rozpałki ognia w piecu, dla nas… No cóż, kiedy byliśmy dziećmi, okropnie nudne lektury szkolne (i nieodpowiedni nauczyciele) po prostu tak nam zniechęciły czytanie, że stroniliśmy od książek jak od igły podczas szczepienia. Więc, gdy leżały na strychu i osiadały rok po roku kurzem, czuliśmy, że tam jest ich właściwe miejsce.

Patrząc w przeszłość, uważam, że największy problem w naszym czytelnictwie był spowodowany szkołą. Bo zmuszać dziecko, które dopiero co nauczyło się czytać, do brnięcia przez nudne i nieciekawe książki, było złym krokiem. Gdyby chodziło o mnie, zdecydowanie wymieniłabym niemalże wszystkie lektury, poza „Tym obcym” Jurgielewiczowej, na coś znacznie lżejszego, krótszego i ciekawszego. Coś, co młodych ludzi przyciągnie do czytania, nie zaś zniechęci.

Gdy pewnego dnia odwiedziłam po raz pierwszy Irkę, koleżankę ze szkoły z którą siedziałam w ławce, przeżyłam szok. W jednym z pokoi stały ciężkie, masywne regały a na nich równo poustawiane książki. Tysiące książek! Oczarował mnie ten widok, którego z początku nie potrafiłam zrozumieć ani nadziwić się.

– Po co macie tyle książek? – zagaiłam głupkowato.

– Rodzice czytają – padła odpowiedź.

– Ale… tyle tego chyba nie przeczytali?

Nie rozumiałam, jak ktoś może czytać książki, a tym bardziej tyle książek. Przecież tego nie da się przeczytać przez całe życie, choć to wydawało mi się wtedy niezmiernie długie, może nawet niekończące się.

– Niektóre, to ojciec czytał po dwa lub trzy razy – odpowiedziała z pewnością siebie Irka. W jej głosie brzmiała nieskrywana duma.

– Twoi rodzice też czytają? – zagadnęła po chwili, kiedy obchodziłam pokój i delikatnie dotykałam grzbietów wystających pozycji książkowych.

– Nie. U nas w domu się nie czyta. Nawet nie mamy książek.

– Nie macie książek? – Irka zrobiła wielkie oczy. – Jak to?

– Po prostu nie mamy. To znaczy, są jakieś na strychu, ale te się nie liczą.

– Wiesz co? To dziwne.

Zgadzałam się z nią. Było to dziwne, ale przecież ja również w wieku dziesięciu lat nie lubiłam czytać, więc troszkę był dla mnie niezrozumiały cały ten zachwyt nad książkami. Przecież w domu można trzymać o wiele ciekawsze rzeczy, ale… ale jednak, gdy tak patrzyłam na regały i półki powyginane od nałożonego na nie ciężaru, musiałam stwierdzić, że była w tym wszystkim jednak jakaś ukryta siła.

Irena wiedziała, że nie przepadam za czytaniem książek. W szkole miałam problemy, nigdy nie znałam odpowiedzi na pytania, traktujące na temat danej lektury. Próbowałam czytać ale… po prostu nie rozumiałam. Może wtedy nie chciałam nauczyć się rozumieć, ponieważ miłości do literatury nie wyniosłam z domu a w szkole też jej nie uczyli?

Jakiś czas później Irena wpadła na pewien pomysł.

– Pokażę ci coś. Ale będzie to nasza tajemnica.

Obiecałam, że nikomu nie pisnę nawet słowa. Irena wprowadziła mnie do swojego pokoju, zamknęła drzwi a potem sięgnęła pod łóżko. Po chwili wyciągnęła spod niego grubą książkę w miękkiej oprawie.

– Popatrz – wręczyła mi książkę.

Popatrzyłam, ale nic nie rozumiałam. Była to zupełnie nic mi nie mówiąca książka.

– Przeczytaj kto to napisał?! – ponagliła mnie Irena.

Spojrzałam na nazwisko autorki i przeczytałam jak to było napisane.

– J a c k i e C o l l i n s? – przeliterowałam bezmyślnie litery, jak były napisane.

– Nie Jackie, tylko Dżeki i nie Collins, ale Kolins.

Popatrzyłam na Irenę, jakby spadła z księżyca.

– Boże, ty niczego nie rozumiesz?

Pokręciłam głową. Zrobiło mi się wstyd. O co jej chodziło?

– To autorka angielskiego pochodzenia! Siostra Alexis z Dynastii!

Oczywiście wiedziałam kim jest Alexis, Dynastię oglądali wszyscy, ja również. Nie wiedziałam, że ona ma siostrę, która pisze. Zresztą, skąd to miałam wiedzieć? Byłam tępa jak strzała, jak mówił wiele razy brat. Ale przecież nie interesowałam się czytaniem.

Irenie skończyła się cierpliwość.

– Ty nic nie rozumiesz! To książka dla dorosłych, że tak powiem, kapujesz? Ameryka naszych czasów, alkohol, seks, zbrodnie…

Poczułam, jak się czerwienię.

– I ty to czytasz? A twoja matka?

– Mama to czyta, ja sobie pożyczyłam, ale ona nic nie wie. Nie podobałoby jej się to. Ale ja muszę wiedzieć, co ona i jej przyjaciółki czytają. Rozumiesz? To czytają wszystkie kobiety, zachwycają się, gadają o tym.

– Ale…

– Pożyczę ci jedną i przeczytasz. Ale musisz uważać, żeby cię matka lub ktoś nie nakrył z tą książką. Gdyby się moja mama dowiedziała, zabiłaby mnie. Uważa, że jestem na to za młoda.

Irena zagłębiła rękę znowu pod łóżko i wyciągnęła kolejną książkę. Żony Hollywoodu. Gruba i ciężka. Od razu wiedziałam, że nie przeczytam. Nienawidziłam grubych książek.

– Schowaj do plecaka. I czytaj, gdy nikt nie będzie cię widział. A potem zobaczysz.

– Co zobaczę? – zmarszczyłam brwi.

– Zobaczysz, co zobaczysz – odpowiedziała głupio.

Pomyślałam, że Irena była trochę walnięta, zresztą nie dziwiłam się teraz, że choć bogata, to jednak nie miała w szkole wiele przyjaciółek a jedynie ja się z nią kolegowałam. Ale zabrałam książkę ze sobą do domu.

Plecak rzuciłam w sieni i pobiegłam do prac domowych, ponieważ u nas w domu panowało zupełnie inne życie, niż w domu u Ireny. Tu nie było wiele czasu, w każdym razie dla mnie, na naukę czy czytanie książek.

Czekało mnie ugotowanie obiadu, ponieważ matka często bywała pijana i nic nie robiła. Potem musiałam zrobić w zimnym domu ogień w głównym piecu w piwnicy, wynieść popiół, który zalegał stosami przed piecem i… i tak do wieczora, każdego dnia to samo.

Lekcje odrabiałam przy świecy w dochodzących mnie krzykach pijanych rodziców. Kiedy już skończyłam zadania, nagle pomyślałam o książce. Wyciągnęłam ją ostrożnie z plecaka i otworzyłam pierwszą stronę. A potem zaczęłam czytać. I w ten sposób zostałam pochłonięta przez świat literatury raz na zawsze.

Pamiętam wypieki na twarzy. Wszystkie rozgrywające się w książce sceny miłosne dosłownie stawały mi przed oczami. Te niezliczone wyzwiska, wulgaryzmy, świat alkoholu i narkotyków, ludzi niezwykle bogatych… Zanim się spostrzegłam, świeca wypaliła się do końca, z pokoju rodziców dochodziło chrapanie a za oknem wstawał świt. Najgorsze jednak w tym wszystkim było to, że byłam tak pochłonięta czytaniem, że nie potrafiłam oderwać się od lektury.

W szkole spotkałam Irenę. Wystarczyło jej jedno spojrzenie na mnie, a już zrozumiała o co chodzi.

– I co, mówiłam?

– Mówiłaś! – wyszeptałam. – Oby tylko mama tego nie znalazła!

– Nie martw się. Nawet jeśli znajdzie, to i tak nie zrozumie. Co innego z moją matką. Ta się zna na rzeczy.

Po szkole gnałam do domu, jakby sam diabeł deptał mi po piętach. Musiałam dowiedzieć się co będzie dalej! Zabrałam książkę ze sobą do piwnicy i kiedy rozpaliłam już ogień, usiadłam skulona pod ścianą, zagłębiając się w ten fascynujący świat.

– Marysia! – piętro wyżej otworzyły się drzwi i snop światła ukazał się na schodach. – Wcięło cię, czy jak? Co ty tam robisz tak długo?

– Już idę! – odkrzyknęłam i chowając książkę pod ubraniem pospiesznie wyszłam na górę.

– Co ty taka czerwona jesteś? – mama przyjrzała mi się uważnie.

– Od pieca – odparłam i przeszłam do swojego pokoju, gdzie ukryłam książkę.

W głębi duszy cała się trzęsłam. A więc mama zauważyła we mnie jakąś zmianę. Czyli dowie się wszystkiego. A potem… No właśnie, co potem? Przecież to tylko książka! Ale za to jaka książka!

– Gdzie jesteś? Marysia? – wyczuwałam zniecierpliwienie w głosie matki, dochodzącym z kuchni.

– Idę!

Pospiesznie opuściłam pokój.

Tak właśnie zaczęła się moja przygoda z książkami.

Kiedy wyszło na jaw, że czytam, rodzina śmiała się do rozpuku.

– Ty i książki czytasz? Nie rozśmieszaj mnie! – ryknął śmiechem tata.

Brat również nie mógł się pohamować od komentarza:

– Ta głupia czyta książki? Chyba od tyłu!

Dla brata, starszego o trzy lata, zawsze byłam tą głupią. I dla całej rodziny później też, bo jak się okazało, wszyscy przejęli pałeczkę i wkrótce określenie „ta głupia” w stosunku do mnie stało się w rodzinie powszechnie używane. Bo nikt normalny nie czytuje książek.

Zaczęły się pierwsze problemy. Kiedy tylko znajdowałam trochę czasu na czytanie w domu, nie podobało się to nikomu. Od razu wołano mnie do jakiejś pracy. To musiałam pomagać ojcu w garażu, to znów mamie w kuchni, to znów brat czegoś chciał lub musiałam opiekować się mniejszą siostrą.

Wiele razy w ciągu dnia słyszałam słowa matki:

– Ty tyle nie czytaj bo zwariujesz! Franek też tak czytał (to nasz sąsiad) i nic dobrego z tego nie wynikło. Zwariował i do dzisiaj siedzi w wariatkowie.

– Ona przecież i tak normalna nie jest! – wykrzykiwał brat.

– Odczep się! – krzyknęłam.

– Nie jesteś normalna! – powtarzał.

– Gnojek!

– Przestańcie się drzeć! – ryknęła mama.

Rodzice nie potrafili zrozumieć mojego zamiłowania do czytania. Nieustannie mnie krytykowali, wyśmiewali i potępiali. Doszło do tego, że ojciec kategorycznie zakazywał mi czytać!

– Ja ci zakazuję! – wykrzykiwał pijany.

– Ona nic nie robi przez cały dzień, tylko czyta! – narzekała matka. – Ty ją, Heniek, przywołaj do porządku!

Mama lubiła się wyręczać ojcem, choć i tak wiedziała, że niczego i nigdy nic nie wskóra, jeśli chodzi o nas. Starał się nami komenderować, nakazywać nam postępować według niego, niestety nie skutkowało to. A mama triumfowała. Ponieważ wtedy mogła mu wytknąć jego niedoskonałości!

– Ty jednak jesteś do niczego! Nawet dzieci cię nie słuchają! Wszystkim muszę zajmować się sama! Co z ciebie za chłop!

I zabierała się za nas. Podnosiła rękę i waliła gdzie popadło. Matka nie miała czasami dla nas litości. Dzieci należy bić, uważała!

– Trzeba was bić na kwaśne jabłko, bo inaczej nic z was nie wyrośnie!

A najwięcej dostawało się mnie.

– Gdzie jest Marysia? – wołała mama.

– Ta głupia znowu czyta książkę! – zdradzał mnie brat.

– Ja jej te książki ze łba powybijam! Marysia! Natychmiast masz przyjść do kuchni! Bo jak tam przyjdę to z tobą porządek raz dwa zrobię!

Czasem wykrzykiwałam:

– Zaraz!

A wtedy nie trwało więcej niż parę sekund, gdy głośne dudnienie wskazywało na zbliżającą się matkę. Następowało szamotanie, potem wyrywanie książki z ręki i „przywoływanie do porządku”, czyli bicie. Z płaczem musiałam podążać za matką do kuchni i robić co nakazała.

W tym czasie brat siedział i nic nie robił. Zawsze tak samo.

– Dlaczego Piotrek nic nie robi? – buntowałam się.

– Bo nie robi! Jest chłopakiem, więc w kuchni nie ma czego szukać!

A ja byłam dziewczyną i roboty miałam pełne ręce. Musiałam szybko się nauczyć prać, sprzątać, myć, robić zakupy i gotować. To należało do moich obowiązków. A Piotrek leżał i jadł.

W szkole wszyscy wyśmiewali się z moich popękanych rąk, z urobionych dłoni, sinych, twardych, pokaleczonych. Miałam ręce jak stara baba w wieku nie więcej niż naście lat.

Myślałam, że to normalne, że każdego dnia u nas na stole pojawia się butelka. Ale kiedy opowiedziałam o tym Irenie, ta zdziwiła się, mówiąc, że jej rodzice w ogóle nie piją, a nawet że nie lubią alkoholu, choć barek stoi pełny. Czego znowu zrozumieć nie mogłam ja.

Uczniem byłam słabym. Nie dlatego, żebym się nie chciała uczyć, ale dlatego że nie miałam możliwości. W domu zawsze było tyle obowiązków i nieustannie jakaś praca czekała na dokończenie…

Rodzina Ireny mieszkała, dokładnie mówiąc, za płotem. Do naszej wsi przeprowadzili się niedawno. Matka mówiła, obserwując z okna, że to „wielcy państwo” przyjechali, miastowi, co to sobie na wsi pomieszkać chcą, bo takie mają widzimisię. Mówiąc o nich za każdym razem wykrzywiała twarz w pogardliwym uśmiechu. Według niej byli to zwykli frajerzy, dorobkiewicze, którzy nie mieli pojęcia o tym, jak się mieszka na wsi.

– Długo tu nie pomieszkają! – przepowiadała. – Wilka zawsze ciągnie do lasu.

Jednak jej przepowiednie jakoś się nie sprawdzały. Rodzice Ireny wyremontowali cały dom, coś tam dobudowali, powiększyli garaż (jeździli dwoma autami!), z czasem na placu pojawiła się altanka, wielki grill, trawa jakoś bardziej porosła, dookoła płotu posadzono choinki, gdzieniegdzie pojawiły się nowe drzewka owocowe, róże pod oknami domu, a na końcu dostawiono jeszcze jedno piętro! To wszystko w ciągu roku!

– Skąd oni na to biorą pieniądze? Pewnie jakieś czarne interesy prowadzą!

Mama każdego dnia przesiadywała w oknie kuchni, skąd doskonale mogła obserwować poczynania sąsiadów.

– Rodzice Ireny są lekarzami – powiedziałam.

– Ty się nie odzywaj bez pytania, smarkulo! – warknęła.

– Matole jeden! – dodawał brat, obgryzający wędzone kości, bo ten zawsze musiał wtrącić swoje trzy grosze.

Potem Piotrek rzucił mnie kością, na co uderzyłam w krzyk i podnosząc ją, rzuciłam nią w niego.

– Mamo, ta głupia rzuca we mnie kościami! – dokładnie tak się wydarł.

– Marycha! – wrzasnęła mama. – Do kurwy nędzy, zostaw tego synka w spokoju!

– Ja nic nie robię! – tupnęłam nogą.

– A kto we mnie rzucił kościami? – widziałam, jak Piotrek się uśmiecha pod nosem. Wiedział, że zawsze będzie na wygranej pozycji.

– Sam zacząłeś!

– Skończcie już, bo was ukatrupię! – mama zaczęła być naprawdę zła.

Po jakichś dziesięciu minutach wyglądania powróciła do tematu.

– Lekarzami, powiadasz? To już wiem skąd tyle pieniędzy natrzepali. Na ludzkim nieszczęściu się dorabiają. Ot i tyle! – klasnęła w dłonie.

– Czemu na nieszczęściu? – zapytałam. – Pomagają ludziom.

– E, Marycha, co ty tam wiesz. Ty głupia jesteś – mama pokiwała głową.

A ja byłam pewna, że naprawdę pomagają ludziom.

Różnica na placu Iwonki a na naszym była porażająca. U nas panował, jak to się mówiło, burdel na kółkach, u nich czuć było pieniądze. Cieszyłam się, że z drogi nie za bardzo można dojrzeć nasz plac, ponieważ zasłaniały go rosnące przy płocie drzewa.

– Taka idylla to długo nie potrwa – mamie nie dawała spokoju widocznie cała ta sytuacja za płotem.

Z tylnej części naszego domu, po drugiej stronie płotu, mieszkała jeszcze jedna rodzina. Ci jednak nie byli żadnymi przybyszami nie wiadomo skąd, mieszkali tutaj od zawsze, czyli odkąd pamiętam. W takim samym bajzlu jak u nas żyła pani Werka ze swoim niedorobionym synem. Pani Werka była osobą miłą i sympatyczną, często widywałam ją z wałkami na głowie, bo jakkolwiek nie dbała o obejście i dom, to jednak włosy zawsze musiała mieć zrobione. I pomimo pomarszczonej twarzy, bo była dość posunięta w latach, usta malowała na czerwono a na całą twarz nakładała masę pudru.

– To stara pudernica! – krytykowała mama. – Całe życie nic nie robiła, tylko dupą kręciła i się malowała! I zobacz jak wygląda! Ni pies, ni wydra. Ja się nigdy nie malowałam i jak wyglądam?

Spojrzałam kątem oka na twarz matki i widząc jej popękane naczynia krwionośne na policzkach, spoconą i niezbyt czystą twarz, pomyślałam, że przydałby się jej taki makijaż. Nie mogłam jednak nic powiedzieć.

Matka często darła koty z panią Werką. Ciągle, jak jednej, tak i drugiej coś się nie podobało. Pani Werka, choć miła, to jednak potrafiła pokazać twardą rękę. Matka nigdy zaś nie pozwalała, by coś nie szło po jej myśli.

Mieliśmy psa, wabił się Misiek, czarnego kundla z pięknym ogonem. Misiek, pomimo swej wesołości i chęci do zabawy, lubił czasem zabłąkać się do kurnika pani Werki i tam dobrać się do jajek.

– Ja tego kundla kiedyś zabiję! Jak jeszcze raz go przyłapię w moim kurniku, to macie po psie! Jak nie potraficie go upilnować, to dziurę mu wykopiecie!

– Tylko spróbuj temu psu coś zrobić, to ja cię własnoręcznie wypatroszę! – odpowiadała mama, grożąc pięścią.

Pani Werka już nie raz w przeszłości potraktowała widłami jakiegoś psa, więc wiedziałam, że jej groźby nie są rzucane na wiatr, dlatego starałam się pilnować Miśka i nie dopuszczać go do sąsiedzkiego kurnika. Ale jak wiadomo, nie zawsze byłam na miejscu, więc czasem życie musiało się toczyć własnym torem.

Naszym sąsiadem był również syn pani Werki. Miał już czterdzieści lat i był starym kawalerem. Łaził po placu tam i z powrotem. Czasem zdarzało się, że nawet bez majtek. Nieraz patrzyłam z ukrycia na jego fizjonomię, więc od dziecka nie było dla mnie tajemnicą, jak i czym mężczyźni różnią się od kobiet.

– Walduś! – z okna ich domu dochodził krzyk wściekłej pani Werki. – Wracaj do domu, ty skurwielu jeden! Gdzie masz gacie?

A potem pani Werka z wałkami na głowie (ona chyba nawet spała z tymi wałkami) wybiegała przed dom ze spodniami i wygrażając pięścią synowi, krzyczała:

– Ty mi tu jajami świecić nie będziesz! Ja mam z tobą krzyż pański. Ja… ja cię w domu wariatów każę zamknąć jak tak dalej pójdzie!

A Waldusiowi kapała ślina z ust i uśmiechając się głupkowato pozwalał się matce ubrać.

– Ona musiała kiedyś coś komuś zrobić, że ją tak Bóg pokarał – mówiła mama z wyczuwalną przyjemnością w głosie. – Przecież to wariat jak się patrzy, tak po placu z ogonem latać!

Pamiętam, gdy mama z pewnym zainteresowaniem stała i przez płot przyglądała się jakiejś sytuacji na placu sąsiadki. Podeszłam z innej strony, ukrywając się za drzewkiem orzecha laskowego, po którym łaziły kleszcze.

– Coś ta kura chora, widzę! – to mama zwróciła się do pani Werki. Cokolwiek źle jej się działo, mama musiała to skomentować z dozą źle skrywanego zadowolenia w głosie.

– A chora, a co? Chorej kury nie widziała?

Spojrzałam na kurę. Poruszała się jakby była pijana a ten krok przecież doskonale znałam. Nagle kura zrobiła jeszcze parę kroków, potem jeden w tył, znów do przodu. I padła.

– Żeby to jaka zaraza nie była! – dogadała jej mama. – Bo jak nasze kury pozaraża…

– Jak zaraza, to musiała przyjść od was! Bo u mnie czysto w domu!

Kura znalazła się w garnku i tak byliśmy częstymi świadkami, jak parę razy w miesiącu padała jakaś kura.

– A u nas nic!

Mama triumfowała. Klaskała w ręce i tarła nimi z radości, jedna o drugą. Bo nam kury chowały się bez problemów, a i Misiek nie zabierał się za jajka.

– Ma za swoje. Syn głupi i kury padają jak kawki. To pewnie za ten jej pysk, za to złorzeczenie nam i wszystkim dookoła.

Znowu pani Werka pomyślała, że to matka jej robi na złość i wezwała specjalistę. Nie wykryto jednak żadnej przyczyny, nie było trucizny a pozostałe przy życiu kury okazały się zdrowe. Więc pozostał wielki znak zapytania.

Czasem odwiedzałam panią Werkę i pomagałam jej przy ciężkich pracach, bo na syna nie miała co liczyć. Więc razem z nią wynosiłam popiół z pieca, nosiłam drewno i pomagałam przy innych domowych pracach, choć w domu sama miałam roboty aż po kark.

– Ty to jesteś zupełnie inna, Maryśka. Nie taka jak matka. Dobre dziecko z ciebie.

Głaskała mnie po głowie i, prawdę mówiąc, były to jedyne czułe gesty, na jakie mogłam kiedykolwiek liczyć.

W odległości około dwustu metrów mieszkała nasza ciocia. Kobieta ta nie była powiązana z nami krwią, ale często przebywała u nas w domu i tak jak to zazwyczaj bywa na wsi, gdy każdy jest ciotką i wujkiem, tak i ta kobieta stała się naszą ciocią Różą.

Ciocia Róża miała w życiu jedno upodobanie a był nim alkohol. Potrafiła, zresztą tak samo jak jej mąż, wlewać w siebie nieograniczone ilości trunków, a potem do upadłego bawić się do białego rana. Studnia bez dna. Po jednym kieliszku dostawała takich smaków, że wódkę potrafiła wygrzebać nawet spod ziemi, taki węch do picia miała.

– Wódki przed Różą nie schowasz! – mawiała mama. – Nawet gdyby ją miała z dupy wyciągnąć, to wyciągnie. Już taka jest.

Jej jedyną słabością było, że lubiła mieszać. A kiedy pomieszała, to potem mieszało jej się też w głowie, a wtedy ratuj się kto może.

W domu u ciotki, jak zresztą u nas, przeważnie wieczorami, odbywały się pijackie imprezy. Ale nie schodziła się wsiowa lumpiarnia, ponieważ co jak co, ale ciocia nie lubiła się dzielić.

– Niech sobie każdy zarobi na flaszkę! – mawiała ostro i nic nie nakłoniłoby jej do zmiany decyzji.

Ciocia miała w domu dwoje mniejszych dzieci i jedną starszą Józię. Józia miała już osiem lat i niestety, ale musiała się opiekować rodzeństwem.

– Nie ma tak, że będzie leżeć. Jeśli chce jeść, to musi sobie na to zapracować – takie było motto ciotki.

Dlatego bywało tak, że dzieci pod opieką Jóźki pozostawiała w domu, a sama wpadała do nas i tankowała z rodzicami do białego rana.

Mając szesnaście lat, od czasu do czasu udało mi się wypić zawartość jakiegoś kieliszka, ale musiałam bardzo uważać by mnie nie nakryto. Co jak co, ale wódką nikt nie lubił się dzielić a to, że byłam jeszcze dzieckiem, nikogo nie interesowało.

Ciocia Róża uwielbiała tańczyć i zawsze gdy już miała niezły odlot, puszczała swoją ulubioną piosenkę na kasecie „Złote obrączki”, bo ona, będąc romantyczką jak i wszyscy, słuchała wtedy disco polo i porywała mnie do tańca. Byłam zwinna i w przeciwieństwie od pijanej ciotki szybsza, co bardzo jej odpowiadało.

– Gdybyś była chłopem, Maryśka, to ja bym sobie ciebie za męża wzięła. Jak z tobą się dobrze tańczy, jaka ty giętka jesteś, taka… taka akurat!

Muzyka grała na całego. To jeden z przywilejów mieszkania na wsi, możesz sobie nawet o dwunastej w nocy puścić muzykę i nikogo to nie obchodzi, oczywiście, kiedy masz pozamykane okna i w sąsiedztwie nie mieszka żadna pani Weronika.

– Mój stary to do niczego się nie nadaje. Dwie lewe nogi! Ręce zresztą też. Nic, tylko picie! I dupaka!

Ciocia, tańcząc, wydawała charakterystyczne dla niej okrzyki:

– Iiii-haaa! Iiii-haaa!

– Ta to ma nasrane w głowie. – Mama się śmiała, kręciła głową i polewała po kieliszku a tata powoli zasypiał, bo głowa tak jakoś mu opadała co chwilę z jednego boku na drugi. Każdego ranka musiał wcześnie wstawać. Kopalnia wzywała.

– Heniek! – mama trzepnęła go po twarzy.

– Co? Co jest?

– Ty już masz dosyć! Idź spać!

Tata patrzył na nią mętnym wzrokiem. Czasem dosyć długo mu trwało, zanim zrozumiał, co do niego mówiła.

– Polej jednego.

Mama wstała. Kiedy się zdenerwowała, wyglądała groźnie.

– TY! IDZIESZ! SPAĆ!

Patrzyłam jak matka jedną ręką łapie za ubranie na plecach ojca i podnosi go, jakby był szmacianą lalką. Tata zawisnął w powietrzu a mama, nadal trzymając go jedną ręką w górze, zaniosła do drugiego pokoju i rzuciła na łóżko. W starciu z nią nasz chudy ojciec nie miał szans. Zawsze dziwiłam się, że tak się dobrali, on szczupły i niski, ona gruba i wysoka. Ale widocznie przeciwieństwa się przyciągają.

Po chwili mama wróciła i nakazała:

– Maryśka, puść mi tam „Czerwoną jarzębinę”!

Ruszyła do tańca. Po chwili w trójkę poruszałyśmy się w rytmach muzyki. Ciocia Róża tak się w pewnym momencie rozpędziła, tak sobą zakręciła, że po wyciągnięciu w okrężnym pląsie nogi, ucięła jedną z łodyg fikusa stojącego na ziemi.

– Ty, popatrz tylko, Maryśka, jakie mam oko – zachwycała się. – Ale mi się to udało, tak go ściąć. Jak w filmie!

– Ty lepiej nie wystawiaj tak tych swoich nóg, bo mi z kwiatów nic nie zostanie – zauważyła mama.

– Wyrosną nowe!

To były jedne z tych momentów, kiedy tata spał, brat był nie wiadomo gdzie, siostra również spała, a ja mogłam pobawić się z mamą. Bo kiedy mama wypiła, robiła się czasem (choć nie zawsze) miła.

 

Swoją babcię kojarzę tylko trochę. Jeżeli ją sobie przypominam, widzę starą kobietę o ciemnych włosach, z takim nauczycielskim kokiem na samym czubku głowy, zawsze dokładnym i usta zaciśnięte w białą kreskę. Z pewnością była otyła jak i mama, ale więcej nie pamiętam. Za każdym razem wspomnienia przysłania ciemny woal niepamięci. Babcia była kimś dalekim, wspomnieniem, jakimś przebłyskiem światła po burzy.

Przesiadując na strychu, gdzie czytałam książki i grzebałam w zakurzonych kartonach, udało mi się z czasem odnaleźć parę zapomnianych, czarno-białych zdjęć. Siedząc cicho w ukryciu obcowałam z babcią, wpatrując się w jej podobiznę.

Mama z babcią poróżniły się pewnego dnia, dawno temu i od tamtego czasu nie chciały mieć ze sobą nic wspólnego. Nie utrzymywały żadnych kontaktów. O babci przestało się mówić. Nigdy nie dowiedziałam się o co wtedy poszło i dlaczego wiodą życie pełne sporów i zacietrzewienia, ponieważ za każdym razem, przy próbie stawiania pytań, matka mówiła wyraźnie:

– Nie twój interes!

Kim była moja babcia, mieszkająca jakieś dwadzieścia minut drogi autem od naszego domu? Co takiego zrobiła, że jej własna córka postanowiła zapomnieć o niej, wymazać ją ze swojego życia? I czy obchodziło którąś z nich, że przy swoich nienawiściach, zabierały nam bliskiego człowieka? Przecież powinniśmy mieć prawo odwiedzania babci, ona zaś miała prawo przebywania wśród wnuków. Chciałam mieć szansę wychowywania się w obecności babci. Ale nie było mi to dane. Ponieważ mama powiedziała: nie.

Babcia próbowała z początku nawiązywać z nami kontakt, ale za każdym razem dochodziło do kłótni i matka stawiała na swoim. I jednego dnia nagle zaprzestała wizyt. Wspominano coś o jakichś pieniądzach ale ja naprawdę nie wiedziałam, o co wtedy poszło.

Z wiekiem, kiedy nabywałam coraz więcej rozumu, zaczęłam knuć swój plan, jednak na zrealizowanie musiałam jeszcze jakiś czas poczekać. W domu byłam za bardzo kontrolowana i nie mogłam wrócić sobie ze szkoły później, bo rodzice tego nie lubili.

 

Kiedy mama wypiła, dostawała niezłego powera. Potrafiła, pomimo swej tuszy, bawić się całą noc. Tańczyła, śpiewała, śmiała się, ponieważ była wtedy niezwykle wesoła. A jeżeli przyszła ciocia Róża (a nie było dnia żeby jej zabrakło), wtedy parę razy za noc biegałam do piwnicy i chochlą nabierałam bimbru do słoika, z którego obie sobie polewały. Bimbru było ci u nas pod dostatkiem.

Czasem, gdy ojciec przebudził się i pojawiał się nagle jak mara w drzwiach z rozczochranymi włosami i w pomiętym ubraniu (spał w tym, w czym chodził) matka przeganiała go, nakazując mu wracać do łóżka. Gdyby opierał się zbyt długo, użyłaby w stosunku do niego siły i on dobrze o tym wiedział. Jednak kiedy był na tyle wcięty, że było mu wszystko jedno, lub zapominał o ostrożności, stał w drzwiach i domagał się kieliszka. Czasem mama miękła i polewała mu jednego, ale zależało to od tego ile sama wypiła.

Wyśmiewała się z ojca, że ma małego penisa.

– Ja nie wiem, jak on mi te dzieci porobił, Róża! – mawiała do cioci, zdarzało się, że każdej nocy to samo. – Z takim małym chujkiem to ci mówię, lepiej jakby mnie w uchu podrapał, w dupę połaskotał. Większą radość bym miała.

Zawartość kieliszków znalazła się w brzuchach.

– I może coś bym wreszcie poczuła.

Obie wybuchały śmiechem.

– Dlatego ja zawsze powtarzam Maryśce, słuchaj uważnie Maryśka, że nie ma sobie kupować kota w worku. Chłopa trzeba najpierw przetestować. Zobaczyć co ma w gaciach. Bo czasem wydaje się, że w głowie ma, ale w majtkach sra, jak u mojego chłopa. Figa z makiem! A potem tyle rozwodów! I wszyscy się dziwią, ale czemu tu się, cholera jasna, dziwić?

Kieliszki znowu się napełniały, bo nigdy nie mogły za długo stać puste. Zapijało się kompotem. Zajadało ogórkami i grzybkami, których w piwnicy nigdy by nie zabrakło. Mama umiała się o to postarać, w końcu lato było długie!

– Z