Strona główna » Dla dzieci i młodzieży » Tajemnicza Wyspa

Tajemnicza Wyspa

5.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-7791-556-1

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Tajemnicza Wyspa

To doskonała powieść podróżniczo-przygodowa, opowiadająca o perypetiach pięciu przyjaciół-rozbitków, którzy muszą sobie radzić na bezludnej wyspie. Wyspa ta kryje niezwykłą tajemnicę, którą bohaterowie muszą rozwikłać. Obfitująca w przygody, zwroty akcji, nieoczekiwane wydarzenia powieść przekazuje ponadto niezwykle wartościowe informacje o przyrodzie, wynalazkach, mówi o możliwościach człowieka, jego sile i uporze, o walce z przeciwnościami losu i prawdziwej, ludzkiej przyjaźni.

Polecane książki

Maciuś po śmierci swego ojca, króla, chcąc nie chcąc dziedziczy koronę. Ponieważ jest dzieckiem, sąsiednie państwa szybko wypowiadają mu wojnę, spodziewając się łatwego zwycięstwa. Maciuś wojnę wygrywa, ale nie spoczywa na laurach. Zostaje władcą reformatorem. Uczy się rządzić mądrze i sprawiedliwie...
NIEZBĘDNE UMIEJĘTNOŚCI SZTUKI PRZETRWANIA:Poznasz skuteczne metody wydostania się z opresji, np. tonącego samochodu, strzelaniny, pożaru lasu.Wykonasz improwizowane ubranie, tymczasowe schronienie czy własną folię NRC.Przygotujesz filtry wodne i pojemniki do przenoszenia płynów.Sporządzisz le...
Kto mógł porwać syna Jacka Coldrena, znanego golfisty, który z ogromną przewagą prowadzi w mistrzowstwach USA? Podejrzenia padają na jego dawnego asystenta, Lloyda Rennarta. Szybko okazuje się, że Rennart pół roku wcześniej popełnił samobójstwo, nie mógł, zatem zorganizować porwania. A może Chad...
Jak prawidłowo zatrudniać nauczycieli do projektów unijnych - na to pytanie odpowiadamy w naszej publikacji. A ponieważ wciąż w tym temacie pojawia się wiele niejasności, ekspert wyjaśnia najtrudniejsze zagadnienia, w tym m.in..: jaka powinna być forma zatrudniania nauczycieli do projektów unijnych,...
E-book "Jak zostać recyklerem" zawiera wszystkie informację potrzebne przedsiębiorcom, którzy planują uruchomić tego typu działalność. Opisujemy w nim cały proces formalny od momentu uzyskania zezwolenia aż do zawarcia umów i uruchomienia działalności. Przykładowe zapisy w umowach pozwolą uniknąć ni...
Kompleksowy poradnik instruktażowy zawierający zestawy ćwiczeń dla początkujących i zaawansowanych (32 ćwiczenia modelujące ciało, redukujące nadmiar tkanki tłuszczowej, poprawiające samopoczucie – dla kobiet, 39 ćwiczeń budujących, kształtujących, poprawiających i definiujących sylwetkę, stymulując...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Juliusz Verne

Tytuł oryginału:L’île mystérieuseProjekt okładki:Artur LobusIlustracje:FératOpracowano na podstawie wydania Gebethnera i Wolffa, Warszawa – KrakówLektura dla klasy VI© Copyright by SiedmiorógISBN 978-83-7791-556-1Wydawnictwo Siedmioróg
ul. Krakowska 90, 50-427 WrocławKsięgarnia wysyłkowa Wydawnictwa Siedmioróg:www.siedmiorog.plWrocław 2016Konwersja:eLitera s.c.

TOM I

ROZDZIAŁ I

Huragan w roku 1865. – Krzyk w powietrzu. – Balon uniesiony trąbą powietrzną. – Naokoło tylko morze. – Pięciu podróżnych. – Co się działo w koszu. – W oddali ukazuje się jakieś wybrzeże. – Rozwiązanie dramatu.

– Czy wznosimy się wyżej?

– Przeciwnie, balon się obniża.

– Nie tylko się obniża, lecz grozi upadkiem, panie Cyrusie.

– Wyrzućcie jak najprędzej balast.

– Wypróżniliśmy już ostatni worek.

– A czy balon wzniósł się wyżej?

– Nie.

– Słyszę jakby pluskanie fali.

– Balon unosi się nad morzem.

W powietrzu rozległ się donośny głos i usłyszano te słowa:

– Wyrzucić wszystko, co tylko ma jakąkolwiek wagę!… wszystko bez wyjątku. I… niech się dzieje wola Boża!

Rozkaz ten zabrzmiał w powietrzu nad niezmiernym obszarem spienionych fal Oceanu Spokojnego 23 marca 1865 roku, około czwartej po południu.

W owym roku, koło zrównania dnia z nocą zerwał się straszny huragan, trwający bez przerwy od 18 do 26 marca. Przewyższył srogością straszne trąby i huragany, które spustoszyły Hawanę i Gwadelupę, pierwszą 25 października 1810 roku, drugą 26 lipca 1825 roku.

Otóż jednocześnie z tak przerażającymi katastrofami na lądzie i na morzu równie okropny dramat rozgrywał się w powietrzu, wstrząsanym straszną burzą.

Balon, uniesiony jak kula na sam wierzchołek trąby i pochwycony kołowym wirem słupa powietrza, leciał w przestrzeni z prędkością stu mil na godzinę, unoszony jakby nadprzyrodzoną siłą. Pod balonem zawieszony był kosz, a w nim pięciu podróżnych, których zaledwie można było dostrzec z powodu gęstej mgły, opuszczającej się aż do powierzchni oceanu.

Z jakichże stron świata przybywał ten balon, będący teraz igrzyskiem tak strasznej burzy? Niepodobna przecież, aby go puszczono podczas rozszalałego huraganu. A jednak huragan ten trwał od pięciu dni, a pierwsze jego zwiastuny zaczęły się pokazywać już 18 marca. Można więc było przypuszczać, że przybywał ze stron bardzo odległych, gdyż musiał przynajmniej po tysiąc dwieście mil przebywać w ciągu dwudziestu czterech godzin.

Sami podróżni nie wiedzieli, jak daleką odbyli drogę, gdyż pozbawieni byli wszelkiego sposobu jej oznaczenia. Co więcej, porwani burzą, nie czuli przecież jej gwałtowności; obracali się wkoło, nie wiedząc o tym; oczy ich nie mogły przebić gęstej mgły, otaczającej kosz i tak zasłaniającej wszystko dokoła, iż nie wiedzieli nawet, czy jest dzień, czy zapadła noc.

Uwolniony z ciężkich przedmiotów, to jest broni, nabojów i innych zapasów, balon wzniósł się w wyższe sfery powietrza, na wysokość czterech tysięcy pięciuset stóp. Podróżni spędzili noc wśród strasznego niepokoju, który mógłby stać się zabójczy dla mniej odważnych i wytrwałych; nad ranem huragan zaczął nieco słabnąć, wreszcie ustał zupełnie. Około jedenastej niższe warstwy powietrza znacznie się oczyściły; mgła podniosła się, lecz jednocześnie można było poznać, że balon z wolna się opuszczał, że wskutek ubytku gazu tracił kulisty kształt, a rozciągając się wzdłuż, przybierał jajowaty. Koło południa wznosił się już tylko o dwa tysiące stóp nad morzem. Wtedy podróżni zaczęli wyrzucać zapasy żywności i nawet drobne przedmioty, jakie mieli w kieszeniach, lecz wszelkie usiłowania biednych powietrznych żeglarzy stawały się daremne, balon spadał nadzwyczaj szybko, w kierunku wiatru, to jest z północnego wschodu na południowy zachód.

Gaz uchodził raptownie, balon rozdarł się nieco i opadał, a o pierwszej był co najwyżej o sześćset stóp nad powierzchnią morza. Można było cokolwiek opóźnić, ale niepodobna było uniknąć strasznej katastrofy, i jeżeli przed nadejściem nocy nie dojrzą gdzie ziemi, zguba ich będzie nieuchronna.

Ale podróżujący balonem byli ludźmi energicznymi, nie lękającymi się śmierci; ani jedna skarga nie wyszła z ich ust, postanowili ratować się do ostatka. Balon nie mógłby w żaden sposób utrzymać się na powierzchni wody; gdy już obniżył się o czterysta zaledwie stóp nad morzem, dał się słyszeć silny męski głos:

– Czy już wszystko wyrzucone?

– Nie, pozostało jeszcze dziesięć tysięcy franków w złocie.

– Wrzućcie je do morza.

I ciężki worek spadł w otchłanie wód oceanu.

– Czy teraz balon unosi się w górę?

– Cokolwiek, ale niebawem opadnie.

– Uchwyćmy się siatki, a kosz rzućmy do morza.

Rozkaz spełniono, był to ostatni środek ratunku. Teraz już tylko w miłosierdziu Bożym mogli pokładać nadzieję.

Wiadomo, że najmniejsze ulżenie ciężaru wywołuje zmianę w położeniu balonu, a więc po usunięciu balastu względnie ciężkiego musiała zajść zmiana nagła i wyraźna. Chwilowo balon wzbił się dość wysoko, lecz że niepodobna było naprawić rozdarcia, nagle zaczął opadać. Wtem dało się słyszeć głośne szczekanie Topa. Był to ulubiony pies jednego z podróżujących statkiem powietrznym, który uczepił się sieci, tuż obok swego pana.

– Top coś zobaczył! – zawołał jeden z podróżników.

Zagrzmiał silny głos:

– Ziemia! Ziemia!

Wicher nieustannie popychał balon na południowy wschód; tym sposobem od świtu przebyto setki mil. Wreszcie ukazał się dość wyniosły ląd, odległy jednak jeszcze o jakieś trzydzieści mil. Ale czy przed upływem tego czasu balon nie straci reszty gazu? Oto pytanie, jakie z przerażeniem stawiali sobie towarzysze niedoli.

Widzieli w oddali ląd, do którego koniecznie trzeba było się dostać; nie wiedzieli jednak, czy to kontynent, czy wyspa, czy ziemia zamieszkana, czy bezludna – ale nie mieli wyboru.

Balon dotykał już prawie powierzchni morza, unosząc się ciężko jak ptak, któremu do skrzydeł przyczepiono ołów. Nareszcie, gdy już ziemia była odległa zaledwie o milę, balon spłaszczony niemal zupełnie, zaledwie w samej górze zachował nieco gazu. Przyczepieni do siatki podróżni stanowili dla niego zbyt wielki ciężar i już dotykali powierzchni morza i czuli uderzenia spienionych bałwanów, gdy wtem wiatr dostał się do wnętrza balonu i pędząc go, jakby był żaglowcem, popchnął ku wybrzeżu, które już teraz było odległe zaledwie o paręset sążni.

Nagle z piersi czterech aeronautów wydarł się straszny krzyk, i balon, który, jak się zdawało, nie może się już unieść, podskoczył do góry, jakby wyrzucony siłą bałwanów i oswobodzony ze znacznej części swego ciężaru. Podniósł się znów na tysiąc pięćset stóp, lecz na tej wysokości wiatr popchnął go ukośnie i balon raptownie wstrząśnięty, opadł nareszcie na wybrzeże, gdzie nie sięgały rozhukane fale.

Pomagając sobie wzajemnie, podróżni zdołali wyplątać się z siatki. Oswobodzony od wszelkiego ciężaru, balon poleciał uniesiony wiatrem i znikł w przestworzach.

W balonie znajdowało się pięciu podróżnych i pies, ale czterej tylko spadli na wybrzeże; widocznie piąty, wraz ze swoim wiernym psem, został uniesiony przez wzburzone fale, które uderzając gwałtownie w siatkę, oderwały go od niej.

Zaledwie stanąwszy na lądzie, rozbitkowie spostrzegli nieobecność współtowarzysza i wykrzyknęli jednocześnie:

– Ratujmy go! Ratujmy! – i rzucili się na pomoc nieszczęśliwemu.

ROZDZIAŁ II

Epizod z ostatniej wojny amerykańskiej. – Inżynier Cyrus Smith. – Gedeon Spilett. – Murzyn Nab. – Marynarz Penkroff. – Młody Harbert. – Niespodziewana propozycja. – Schadzka o dziesiątej wieczór. – Wzniesienie się podczas burzy.

Podróżni, których huragan rzucił na wybrzeże, nie byli to ani żeglarze powietrzni z powołania, ani zwolennicy powietrznych wycieczek, lecz więźniowie wojenni, którzy niezachwianą ożywieni odwagą, postanowili i zdołali uciec tym niezwykłym sposobem. Z jakieś sto razy zagrażała im śmierć, a rozdarty balon powinien był spaść z nimi w morskie otchłanie, ale widać Bóg przeznaczył im niezwykły los. Uciekli z Richmondu i 20 marca, pomimo że miasto to oblężone było przez wojsko generała Ulissesa Granta i po pięciodniowej żegludze powietrznej, znajdowali się o siedem tysięcy mil od stolicy Wirginii, głównej warowni separatystów. Jak się tu znaleźli?

W lutym 1865 roku w jednej z tych śmiałych akcji, jakie tylekroć bezużytecznie przedsiębrał generał Grant w celu zdobycia Richmondu, wielu z jego oficerów dostało się do niewoli; zostali oni internowani w mieście. Najznakomitszym z nich był Cyrus Smith, oficer głównego sztabu federalistów.

Cyrus Smith urodził się w stanie Massachusetts. Był to inżynier, któremu rząd Stanów Zjednoczonych powierzył podczas wojny zarząd nad kolejami żelaznymi, odgrywającymi tak ważną rolę strategiczną. Był to prawdziwy Jankes, suchy, chudy, blady; miał około czterdziestu pięciu lat, krótko ostrzyżone włosy; broda jego zaczynała już siwieć i tylko wąsy były gęste i sumiaste. Rysy twarzy miał bardzo regularne, warte dłuta artysty; oczy pełne ognia i wyrazu, czoło wysokie i otwarte – słowem, cała postać zdradzała doświadczonego wojskowego. Jak generałowie zaczynający od stopnia prostego żołnierza, tak ten inżynier pracował najpierw jako prosty robotnik, toteż wyrobił w sobie wielką siłę, wprawę i zręczność, które obok wytrwałości, nie zrażającej się żadnymi przeszkodami, wielkiej wiedzy i twórczego umysłu, czyniły zeń prawdziwie niepospolitego człowieka.

Obok tylu przymiotów, Cyrus Smith odznaczał się jeszcze niezachwianą odwagą i brał udział we wszystkich niemal potyczkach wojny secesyjnej[1].

Wielokrotnie cudem prawie uniknął śmierci, i choć narażał się więcej od innych, nie odniósł nawet rany, aż dopiero pod murami Richmondu, gdzie też dostał się do niewoli.

Jednocześnie z Cyrusem Smithem dostała się w moc południowców druga bardzo ważna osobistość, Gedeon Spilett, reporter gazety New York Herald, wysłany do armii północnej w celu opisywania wszystkiego, co się działo w obozie i na polu bitwy.

Gedeon Spilett należał do tych godnych podziwu dziennikarzy, którzy, jak Stanley i tylu innych, nie cofną się przed niczym, byle zdobyć dla swoich gazet dokładne i szczegółowe wiadomości, i to jak można najwcześniej. Gazety Stanów Zjednoczonych, takie jak na przykład New York Herald, są to prawdziwe potęgi, z których przedstawicielami trzeba się liczyć, a Gedeon Spilett zajmował wśród nich najpierwsze miejsce.

Objechał świat cały, wiele się nauczył, był żołnierzem i artystą; gorący w radzie, stanowczy w działaniu, nie liczył się z trudami ani z niebezpieczeństwami, ilekroć chodziło o nauczenie się czegoś lub zasięgnięcie wiadomości dla swojej gazety; był jednym z tych korespondentów, którzy układają sprawozdania wśród gradu kul i grzmotu dział. Był obecny przy wszystkich potyczkach; wysunięty naprzód, w jednej ręce trzymał rewolwer, a w drugiej notes i nie zadrżały mu one wśród największego ognia.

Był wysokiego wzrostu, miał około czterdziestu lat i nosił duże rudawe faworyty. Oko żywe i spokojne zarazem rzucało bystre spojrzenie. Zdrów i silnie zbudowany, zahartował się w różnych klimatach jak kawał stali w zimnej wodzie.

Cyrus Smith i Gedeon Spilett przed dostaniem się do niewoli znali się tylko ze słyszenia; zbliżeni jednaką niedolą, polubili się bardzo i do jednego zmierzali celu – uciec z Richmondu i wróciwszy do armii Granta, znów walczyć o nierozdzielność Unii. Postanowili zatem nie pomijać żadnej sposobności. Ale choć w mieście byli zupełnie swobodni, Richmond jednak był tak ściśle strzeżony, że ucieczka była prawie niemożliwa.

Gdy tak rozmyślali, przybył do Richmondu wierny i pełen bezgranicznego poświęcenia służący Cyrusa Smitha. Był to urodzony w posiadłości inżyniera, z rodziców niewolników Murzyn, którego Cyrus Smith już dawno wyzwolił. Choć wyzwolony, nie chciał opuścić pana, którego kochał nad życie. Był to człowiek trzydziestoletni, silny, zręczny, rzutki, pojętny, łagodny, spokojny, niekiedy nawet naiwny, dobry, usłużny i zawsze uśmiechnięty. Nazywał się Nabuchodonozor, ale wołano na niego Nab.

Dowiedziawszy się, że jego ukochany pan dostał się do niewoli, niezwłocznie opuścił rodzinne strony, udał się do Richmondu i z narażeniem życia dostał się do oblężonego miasta. Niepodobna wyrazić słowami radość Cyrusa Smitha i poczciwego Naba, gdy się znów spotkali.

Jednakże łatwiej było dostać się do Richmondu, niż go opuścić.

Oblężenie nie ustawało; więźniowie gorąco pragnęli uciec i wrócić do armii Granta, niektórzy z oblężonych równie gorąco życzyli sobie wydostać się z miasta i połączyć się z wojskami separatystów. Do takich należał Jonatan Forster, zapalony separatysta. Ale ani więźniowie, ani federaliści nie mogli przedrzeć się przez szeregi wojsk północnych. Gubernator Richmondu już od dawna nie mógł nawiązać łączności z generałem Lee, aby zawiadomić go o smutnym położeniu miasta i zawezwać posiłki. Wtedy to Jonatan Forster wymyślił, by balonem dostać się do obozu separatystów. Gubernator dał mu żądane upoważnienie. Przysposobiono balon i oddano go do rozporządzenia Jonatanowi Forsterowi, który zamierzał wziąć ze sobą na tę powietrzną wyprawę pięciu towarzyszy. Mieli zabrać broń dla obrony w razie napadu ze strony federalistów po opuszczeniu się balonu i zapas żywności na wypadek, gdyby ich podróż powietrzna miała się przedłużyć.

Start balonu wyznaczono na 18 marca w nocy, a Forster i jego towarzysze obiecywali sobie, że za kilka godzin przybędą do głównej kwatery generała Lee.

Ale już 18 marca rano zerwał się gwałtowny wicher, który niebawem zamienił się nagle w huragan i ten srożył się aż do 20 marca rano z taką siłą, że niepodobna było myśleć o wzniesieniu się balonu.

Tegoż dnia na jednej z ulic Richmondu jakiś nieznajomy przystąpił do inżyniera Cyrusa Smitha; był to marynarz nazwiskiem Penkroff, mający trzydzieści kilka lat, cerę nadzwyczaj ogorzałą, poczciwą fizjonomię i żywe oczy, którymi mrugał nieustannie. Marynarz ten był rodem z Ameryki Północnej, żeglował już po wszystkich morzach i doznał wszelkich najdziwniejszych przygód, jakie tylko mogą spotkać człowieka. Nadzwyczaj przedsiębiorczy, gotów odważyć się na wszystko; niczego się nie lękał i niczemu nie dziwił.

Penkroff na początku roku przybył do Richmondu w interesach, w towarzystwie piętnastoletniego chłopca, Harberta Browna z New Jersey; był to sierota, syn dawnego jego kapitana, i marynarz kochał go jak własne dziecko. Oblężenie zastało ich w Richmondzie i Penkroff nie posiadał się ze złości, że nie może opuścić miasta. Odtąd żył tylko jedną myślą: uciec przy pierwszej sposobności. Znał z opinii inżyniera Cyrusa Smitha i wiedział, że ten pragnie wszelkimi sposobami wyzwolić się z niewoli; dlatego też bez ceremonii zaczepił go na ulicy:

– Panie Smith, wszak Richmond już panu się sprzykrzył?

Inżynier spojrzał badawczo na pytającego, który dodał, zniżając głos:

– Panie Smith, czy chce pan stąd uciec?

– Jak i kiedy? – odrzekł żywo zapytany, zupełnie mimowolnie, gdyż nie miał jeszcze czasu przypatrzeć się nieznajomemu. Teraz wlepił w niego oczy i po chwili nie wątpił już, że ma do czynienia z poczciwym człowiekiem.

– Kim jesteś? – zapytał.

Penkroff podał swoje nazwisko i stan.

– Dobrze – odrzekł Cyrus – lecz jakimże sposobem zamierzasz uciec i zabrać mnie ze sobą?

– Z pomocą balonu, który leży tu bezczynnie, jakby czekał na nas.

Nie potrzebował mówić więcej: inżynier zrozumiał go od razu, wziął Penkroffa pod rękę i zaprowadził do siebie. Tam marynarz przedstawił swój projekt, według niego bardzo prosty, gdyż nie narażali nic – prócz życia. Wprawdzie huragan szalał z całą gwałtownością, ale tak śmiały i rozumny inżynier, jak Cyrus Smith, potrafi przecież obejść się z balonem; gdyby on, Penkroff, wiedział tylko, jak z nim się obchodzić, już by go wraz z Harbertem nie było w Richmondzie. Nie takie przebył niebezpieczeństwa, a burza wcale go nie przestraszyła.

Cyrus Smith słuchał milcząc; oczy jego jednak pałały. Nadarzała się sposobność, a taki człowiek jak on pewnie jej nie zmarnuje. Wprawdzie był to sposób nader niebezpieczny, lecz to nie mogło go odstręczyć. Wiedzieli, że narażają się na utratę życia, lecz za to, jeśli się powiedzie – i gdyby nie ta szalona burza… Ba! Gdyby nie ta burza, balon już dawno byłby uleciał i teraz by się wznieść nim nie mogli…

– Lecz ja nie sam tylko jestem – rzekł Cyrus Smith.

– A ileż osób chce pan zabrać? – zapytał marynarz.

– Dwie: przyjaciela mego Spiletta i służącego Naba.

– To więc razem ze mną i z Harbertem będzie pięć osób – odrzekł Penkroff – a balon przygotowany jest dla sześciu.

– Więc zgoda, lecimy! – zawołał inżynier.

I niezwłocznie zawiadomił reportera Spiletta o zamierzonej ucieczce; ten zgodził się od razu i dziwił się tylko, że mu to wcześniej nie przyszło do głowy. Co do Naba, ten byłby do piekła poszedł za panem.

– A więc do widzenia o dziesiątej wieczór – rzekł Penkroff – zejdziemy się tam wszyscy niby przypadkiem.

– Do widzenia – odpowiedział inżynier – daj tylko Boże, aby burza nie ustała, zanim się wzniesiemy.

Pożegnali się i Penkroff wrócił do domu, gdzie go oczekiwał Harbert Brown. Ten odważny młodzieniec wiedział, jaki plan ułożył sobie marynarz, i oczekiwał niecierpliwie, co na to powie inżynier; ucieszył się więc niewymownie, dowiadując się o zawartej umowie.

Huragan nie ustawał, toteż Jonatan Forster i jego towarzysze ani myśleli puszczać się w podróż. Inżynier i marynarz ciągle kręcili się w pobliżu balonu, zdjęci obawą, aby nie podarł go silny wiatr lub zrywając sznury, nie porwał w powietrze.

Nadszedł nareszcie wieczór, a za nim czarna noc. Gęste mgły, niby chmury, dotykały prawie ziemi; było dokuczliwe zimno, padał deszcz ze śniegiem. Zdawało się, że gwałtowna burza zmusiła oblegających i oblężonych do zawarcia rozejmu i grzmot dział ucichł wobec przerażającego huku huraganu. Ulice były zupełnie puste; a wśród tak rozszalałej burzy nikt nie pilnował balonu. Tak więc wszystko sprzyjało ucieczce więźniów, lecz jak dokonać jej w taką pogodę!?

W umówionym czasie zeszli się wszyscy koło balonu. Było tak ciemno, że nie mogli się dostrzec. Niebawem Cyrus Smith, Gedeon Spilett, Nab, Harbert zajęli miejsca w koszu, a Penkroff, zgodnie z rozkazem inżyniera, odwiązywał kolejno worki balastu, po czym wsiadł także do kosza. Już mieli odciąć sznury i unieść się w górę, gdy wtem pies jakiś jednym susem wskoczył do nich. Był to Top, wierny pies inżyniera, który urwawszy się z łańcucha, pobiegł za panem. Cyrus Smith, bojąc się nadmiernego ciężaru, chciał przegonić biedne zwierzę.

– Jeden mniej, jeden więcej! – zawołał Penkroff, wyrzucając z kosza dwa worki piasku.

Po chwili puścił sznury: balon wzniósł się i znikając w przestrzeni, uderzył koszem o dwa kominy, które rozwalił.

Huragan srożył się ciągle; w nocy ani podobna było spuścić się na ziemię, a gdy nastał dzień, gęsta mgła zasłaniała wszystko, tak że nie wiedzieli, co znajduje się w dole. Dopiero w pięć dni później rozjaśniło się nareszcie o tyle, iż mogli dojrzeć, że pod balonem, unoszonym przez gwałtowny wicher niesłychanie prędko, rozciąga się morze.

Pięciu ludzi i pies wznieśli się balonem 20 marca, a widzieliśmy, że 24 marca czterech tylko zostało rzuconych na bezludne wybrzeże, przeszło sześć tysięcy mil od ich kraju.

Tym sposobem nieszczęśliwi rozbitkowie utracili przywódcę, inżyniera Cyrusa Smitha, i bez namysłu wszyscy rzucili się mu na ratunek.

5 kwietnia generał Grant zajął Richmond, bunt separatystów uśmierzono. Lee cofnął się na zachód, sprawa jedności kraju odniosła triumf.

ROZDZIAŁ III

Piąta po południu. – Ten, którego brakuje. – Rozpacz Naba. – Poszukiwania na północy. – Wysepka. – Noc niespokojna. – Poranna mgła. – Nab rzuca się wpław w morze. – Widok ziemi. – Przepłynięcie kanału.

– Naprzód! – zawołał reporter.

I wszyscy czterej, zapominając o własnym utrudzeniu i wyczerpaniu, rozpoczęli poszukiwania. Biedny Nab płakał i rozpaczał na samą myśl, że utracił wszystko, co kochał. Może dwie minuty po spadnięciu na ziemię i zniknięciu Smitha towarzysze rozpoczęli poszukiwania, mogli więc mieć nadzieję, że ratunek nie będzie spóźniony.

– Szukajmy! Szukajmy! – krzyczał rozpaczliwie Nab.

– Tak, poczciwy Nabie, będziemy szukali i znajdziemy.

– Żywego?

– Żywego!

– Czy umie pływać? – zapytał Penkroff.

– Umie – odrzekł Nab – a zresztą Top jest przy nim!…

Marynarz popatrzył na rozhukane bałwany i potrząsnął głową.

Inżynier znikł o pół mili na północ od miejsca, w którym rozbitkowie spadli na ziemię.

Było około godziny szóstej, mgła się podniosła i bardzo zaciemniła horyzont. Rozbitkowie posuwali się w kierunku północnym, stąpając po tej obcej ziemi, na którą rzucił ich los, a której położenia geograficznego wcale nie znali. Grunt był piaszczysty, pomieszany z kamieniami, jak się zdawało, pozbawiony wszelkiej roślinności, a przy tym nader nierówny, pełen rozpadlin, co bardzo utrudniało pochód. Z nor i rozpadlin wylatywały co chwila ptaki o ciężkim locie, uciekające w różnych kierunkach. Inne, szybsze, zrywały się stadami, rozlatując się jak chmury. Marynarzowi zdawało się, że są to mewy i mewki, których świst jakby przedrzeźniał szum morskich bałwanów, ale ciemność nie pozwalała mu przyjrzeć się dobrze.

Od czasu do czasu rozbitkowie zatrzymywali się, wydawali głośny okrzyk i słuchali, czy głos jaki nie odezwie się od strony oceanu, sądzili bowiem, że gdyby znajdowali się w pobliżu miejsca, w którym inżynier zdołałby dostać się na grunt, wtedy choćby nawet on nie był w stanie dać znaku życia, szczekanie Topa dałoby im poznać, gdzie się znajdują. Żaden jednak odgłos nie wyróżniał się wśród szumu fal i huku bałwanów, więc znów szli naprzód.

Szli tak ze dwadzieścia minut, gdy nagle zamknął im drogę przesmyk, na którym piętrzyły się bałwany.

– To przylądek – rzekł marynarz – idźmy na prawo, a dojdziemy do lądu.

– A jeśli pan mój tu właśnie się znajduje? – zawołał Nab.

– Więc wołajmy!

I wszyscy razem krzyczeli, jak mogli najgłośniej; daremnie, tylko huk morskich fal rozlegał się w przestrzeni. Po chwili parę razy jeszcze powtórzyli wołanie, ale równie bezskutecznie.

Zawrócili się w przeciwną stronę przylądka; i tu grunt był piaszczysty i kamienisty, tylko nieznacznie wznosił się w górę. Nie napotykali tak licznych stad ptaków i nawet szum morski zaledwie dawał się słyszeć. Widać z tej strony przylądek osłaniał od bałwanów, lecz idąc w tym kierunku, szli na południe, to jest w stronę przeciwną tej, w której mógłby znajdować się Cyrus Smith. Szli dalej mimo ogromnego znużenia, spodziewając się, że nareszcie uda im się gdzieś zawrócić ku północy. Uszedłszy tak z milę, spostrzegli z rozpaczą, że znów morze zagradza im drogę. Stanęli właśnie na dość wysokim wzgórzu, utworzonym ze śliskich skał.

– Jest to mała wysepka – zawołał Penkroff – i obeszliśmy ją dookoła.

I miał słuszność, rozbitkowie znaleźli się na małej wysepce, zaledwie dwie mile długiej i zapewne dość wąskiej. Z powodu ciemności trzeba było odłożyć do następnego dnia poszukiwania inżyniera, który żadnym głosem nie zdradzał swej obecności.

– Milczenie Cyrusa niczego nie dowodzi – rzekł reporter – może zemdlał, jest ranny lub nieprzytomny, ale nie rozpaczajmy jeszcze.

Przyszła mu myśl zapalić wielki ogień, aby służył na znak inżynierowi, ale daremnie szukali drzewa lub gałęzi – na wysepce nie było nic prócz kamieni i piasku. Łatwo wyobrazić sobie rozpacz Naba i boleść współtowarzyszy, którzy przywiązali się do śmiałego i energicznego inżyniera.

Przebiegli na wszystkie strony jałową wysepkę, powracając zawsze na jej północny kraniec, gdzie – jak mniemali – znajdowali się najbliżej miejsca smutnej katastrofy. Wołali, przysłuchiwali się, czy nie usłyszą wołania o ratunek, a krzyki ich musiały rozlegać się daleko, gdyż atmosfera uspokoiła się i nawet szum fal morskich zaledwie dawał się słyszeć.

Raz nawet zdawało im się, że na krzyk Naba jakieś odpowiedziało echo.

– To dowodzi, że na zachód musi gdzieś niedaleko znajdować się wybrzeże – odezwał się Penkroff.

Lecz słabe to echo było jedyną na ich wołanie odpowiedzią, po czym wkoło zalegało głuche milczenie. Nareszcie minęła noc. Około piątej rano mgła nie pozwalała jeszcze widzieć przed sobą dalej niż na dwadzieścia kroków. Nab i reporter wytężali wzrok na ocean, a marynarz i Harbert zwracali oczy ku wschodowi, chcąc dojrzeć tam wybrzeże.

– Nie można nic zobaczyć – rzekł marynarz – ale mniejsza o to, choć nie widzę, czuję, że tam jest ziemia, i jestem tego równie pewny, jak tego, żeśmy uciekli z Richmondu.

Wreszcie około wpół do siódmej, w trzy kwadranse po wschodzie słońca, mgła zaczęła stawać się coraz przezroczystsza, zgęszczała się w górze, a opadała dołem, i wkrótce cała wysepka ukazała się, jakby zstąpiła z obłoków; z kolei powoli ukazało się wyraźne morze, okiem niezmierzone ku wschodowi, lecz od zachodu zamknięte wyniosłym wybrzeżem.

Tam, tam jest ziemia, tam przynajmniej czasowe zbawienie. Między ich wysepką a tym wybrzeżem znajdował się kanał pół mili szeroki, w którym toczył się prąd nadzwyczaj bystry. Mimo to jeden z rozbitków, idąc jedynie za popędem serca, nie pytając o radę, nie uprzedziwszy nawet towarzyszy, odważnie rzucił się do kanału. Był to Nab, który pragnął przepłynąć ku północnej stronie wybrzeża. Daremnie Penkroff wołał, aby się zatrzymał, Murzyn nie odpowiedział nawet: reporter chciał się rzucić za nim, ale Penkroff go powstrzymał, pytając:

– Czy chcesz przepłynąć kanał?

– Tak jest – odrzekł Gedeon Spilett.

– Zatrzymaj się więc. Rzucając się wpław do kanału, w którym prąd jest tak bystry, wszyscy możemy potonąć. O ile mi się zdaje, zbliża się odpływ morza, poczekajmy trochę, a wtedy łatwo będzie przepłynąć.

– Masz słuszność – odparł reporter – dość już, że poczciwy Nab nas opuścił. O ile można, nie rozłączajmy się.

Nab walczył dzielnie z bystrym prądem kanału, który często odrzucał go w przeciwną stronę; mimo to powoli zbliżał się do wybrzeża. Upłynęło przeszło pół godziny, nim dostał się na brzeg i znikł za wysoką skałą. Towarzysze z niepokojem śledzili rozpaczliwe jego usiłowania, a gdy znikł im z oczu, wlepili wzrok w tę ziemię, na której mieli szukać przytułku. Posilili się małżami, rozrzuconymi po piasku; nieszczególne to było śniadanie.

Rozległa, ostro zakończona zatoka, przedstawiająca się dziko, i od strony południowej była zupełnie pozbawiona roślinności. Jednym końcem dotykała wysokich skał granitowych. Ku północy grunt wznosił się wyżej, nie było żadnego drzewa, ale na prawo, z przeciwnej strony, nie brakło zieleni. Z wysepki widać było mnóstwo wielkich drzew. Piękna zieleń nęciła oko. Na drugim planie, za wysokim płaskowyżem, w kierunku północno-wschodnim, błyszczał biały wierzchołek, na który padały jasne promienie słoneczne. Był to jakby kapelusz śnieżny włożony na szczyt wysokiej góry.

Niepodobna było rozeznać, czy ziemia ta stanowiła wyspę, czy też była częścią kontynentu, lecz skały, piętrzące się na lewo, geolog rozpoznałby jako wulkaniczne. Gedeon Spilett, Penkroff i Harbert nie spuszczali oka z ziemi, na której może wypadnie im przeżyć długie lata, a może i umierać, jeśli okręty nie przepływają w tej okolicy.

– Cóż myślisz o tym wszystkim, Penkroffie? – zapytał Harbert.

– Ha! Zobaczymy. Ale czuję, że zbliża się odpływ morza; za trzy godziny spróbujemy przejść kanał, a raz dostawszy się na drugą stronę, postaramy się jakoś poradzić sobie i odszukamy pana Smitha.

Penkroff miał słuszność; podczas odpływu morza odkryło się prawie zupełnie piaszczyste dno kanału, a choć miejscami pozostała woda, można było przejść z wysepki na wybrzeże, gdyż największa głębokość nie przekraczała czterech stóp. Toteż Gedeon Spilett i towarzysze jego rozebrali się, związali rzeczy w węzełek i trzymając je ponad głową, dostali się na nieznane wybrzeże, gdzie przede wszystkim radzić zaczęli, co czynić dalej.

ROZDZIAŁ IV

Litodomy. – Rzeka przy ujściu. – „Kominy”. – Dalsze poszukiwania. – Las zielonych drzew. – Zapas opału. – Czekanie na odpływ morza. – Z wierzchołka wzgórza. – Tratwy z drzewem. – Powrót na brzeg.

Umówiono się, że reporter uda się na poszukiwanie Cyrusa Smitha, a towarzysze będą nań czekać i zaraz postarają się o pożywienie, aby wzmocnić siły.

Tak więc reporter zwrócił się w stronę, w którą wcześniej już udał się Nab, a Harbert rzekł do Penkroffa:

– Cóż więc będziemy robili?

– Zaraz, zaraz, młody przyjacielu, trzeba postępować systematycznie, a jakoś to będzie. Jesteśmy znużeni, zziębnięci i głodni, trzeba więc znaleźć miejsce spoczynku, drewno i pożywienie. Drewno znajdzie się w lesie, gniazda ptasie dostarczą bardzo pożywnych jaj, ale najtrudniejsza sprawa, gdzie i jak znaleźć schronienie.

– Pójdę szukać między skałami, a może znajdę grotę lub przynajmniej norę, w której moglibyśmy się pomieścić.

– Dobrze, ruszaj więc, mój chłopcze, ja także nie będę próżnował i ci dopomogę.

Zwrócili się na południe, gdyż Penkroff spostrzegł, że o jakieś sto kroków od miejsca, w którym dostali się na brzeg, znajdował się wąski przesmyk, który według niego musiał być ujściem rzeki lub strumienia, a bardzo im zależało, aby osiedlić się w pobliżu wody bieżącej, zdatnej do picia; mogło się również zdarzyć, że prąd w tę właśnie stronę uniósł inżyniera.

Ściana skały granitowej, wznosząca się od morza na jakieś trzysta stóp wysokości, była nadzwyczaj twarda, bałwany morskie zaledwie obmywały jej stopy i nigdzie nie utworzyły grot ani nawet rozpadlin, mogących ludziom służyć za schronienie. Nad skałą unosiły się niezliczone stada ptaków wodnych, szczególnie z rodzaju pływających, z dużym, ostrym dziobem; ptaki te nie lękały się bynajmniej obecności ludzi, zapewne po raz pierwszy widzianych, i – gdyby mieli broń – można by upolować ich mnóstwo. Penkroff pocieszał towarzysza, że w tym przypadku niewiele tracą, gdyż mięso tych ptaków, a nawet i jaja są bardzo niesmaczne.

Zwróciwszy się nieco na lewo, Harbert ujrzał skały, pokryte porostami wodnymi, które odsłonił odpływ morza; wśród nich leżało mnóstwo małży o podwójnych skorupach; zgłodniały człowiek nie mógł patrzeć na nie obojętnie.

Chłopiec przywołał zaraz Penkroffa.

– Aha! To czarne ślimaki morskie – zawołał marynarz – wiwat! Zastąpią nam jaja.

– Nie – odrzekł Harbert, przypatrując się mięczakom, rozłożonym na skale – to nie ślimaki, tylko małże, zwane litodomami.

– I to się da zjeść? – zapytał Penkroff.

– Z wielkim smakiem – odrzekł Harbert.

Penkroff mógł polegać na zdaniu młodzieńca, gdyż wiedział, że Harbert od najmłodszych lat z wielkim zamiłowaniem zgłębiał nauki przyrodnicze. Ojciec jeszcze dał mu za nauczycieli najpierwszych profesorów z Bostonu, którzy bardzo polubili pilnego, pracowitego i zdolnego chłopca.

Owe litodomy były to małże podłużne, bardzo mocno trzymające się skały; należały do rodzaju mięczaków przedziurawiających najtwardsze kamienie, a nazwane są dwuskorupnymi dlatego, że ich konchy składają się z dwóch połówek; prócz tego skorupy są zaokrąglone na obu końcach, co nie zdarza się u zwyczajnych ślimaków. Pootwierały się na słońcu; Harbert i Penkroff jedli je jak ostrygi: miały ostry smak, więc nie ubolewali, że nie mają przypraw.

Po tak pieprznym pożywieniu pragnienie jeszcze gorzej zaczęło im dokuczać, trzeba więc było poszukać słodkiej wody, która musiała pewnie znajdować się niedaleko. Zabrawszy znaczny zapas muszli, poszli wzdłuż brzegu. O jakieś dwieście kroków doszli do miejsca, w którym, zgodnie z przypuszczeniem Penkroffa, płynęła rzeka. Czysta woda płynęła wśród skały. Penkroff przekonał się, że podczas przypływu morza woda nie mieszała się z morskimi falami, była więc dobra i zdatna do picia; ugasiwszy pragnienie, Harbert zawołał:

– Wybornie! Mamy już wodę i las; brak nam tylko domu mieszkalnego.

Długo szukali daremnie, wreszcie zapuścili się w piaszczyste przejście między skałami. Światło dochodziło do niego przez szczeliny między odłamami granitu, lecz za światłem wdzierały się także do wnętrza wicher i ostre zimno; marynarz osądził jednak, że szczeliny te można będzie pozatykać mieszaniną kamieni i piasku i tym sposobem uczynić w tych „Kominach” mieszkanie.

– No! Dzięki niebu, mamy i mieszkanie; żeby tylko odnaleźć pana inżyniera, jestem pewny, że zrobi z tego wygodny apartament.

– O! Bądź spokojny, jestem pewny, że go odszukamy, ale trzeba by urządzić dom na jego przyjęcie, a chcąc tego dokonać, musimy w lewym korytarzu urządzić ognisko i otwór, którym mógłby wychodzić dym.

Szli teraz lewym brzegiem rzeki, której prąd był dość bystry i niósł kilka pni suchych drzew; zauważywszy to, pomyślał sobie Penkroff, że prąd ten można będzie spożytkować do transportowania ciężarów.

Po kwadransie doszli do miejsca, w którym rzeka nagle zwracała się na lewo i płynęła środkiem wspaniałego lasu iglastego, właściwego wielu klimatom, tak w strefie umiarkowanej, jak i zwrotnikowej. Szczególnie odznaczały się pięknym zapachem i zielenią wspaniałe cedry himalajskie. Grunt zaścielała wysoka trawa, Penkroffowi suche gałęzie trzeszczały pod nogami. Widząc, że Harbert bacznie przypatruje się drzewom, zawołał:

– Nie pora teraz na uczone badania, młody mój przyjacielu, mamy do załatwienia ważniejsze sprawy. Nic się nie znam, do jakiego gatunku należą tu suche gałęzie, ale wiem doskonale, że mogą stanowić dobry materiał opałowy – a to grunt dla nas.

– To go nazbierajmy – odrzekł Harbert, żwawo zabierając się do pracy.

Nie potrzebowali trudzić się odłamywaniem gałęzi, gdyż bardzo dużo leżało ich na ziemi; ułożyli już ogromny stos, gdy Harbert zwrócił uwagę towarzyszowi, że nie zdołają go przenieść.

– Na wszystko jest sposób, młodzieńcze, tylko trzeba go umieć wymyślić; najłatwiej zaradziłby temu wóz albo statek, ale ich nie mamy.

– Ale za to mamy rzekę – odparł Harbert.

– Mądrze mówisz, mój chłopcze, nie na darmo ludzie wymyślili tratwy; rzeka stanie się wygodnym traktem.

– Tak, tylko że zaczyna się przypływ, więc nasz ładunek pójdzie w przeciwnym kierunku – rzekł Harbert.

– Przypływa, to i odpłynie, musimy tylko poczekać, a odstawi nam drzewo do Kominów.

Powiązawszy drzewo w wiązki suchymi lianami, każdy zabrał, ile mógł udźwignąć, i poniósł nad rzekę; tam także wzięli jeszcze mnóstwo leżących gałęzi i ułożywszy ogromny stos, zaczęli pracować nad budową tratwy. Powybierali grubsze pniaki i powiązali lianami; tym sposobem sporządzili tratwę i zostawili ją nad wodą, a sami poszli jeszcze się rozejrzeć.

Wszedłszy na wierzchołek skały, lekko pochylającej się ku skrajowi lasu, ujrzeli niezmierzony ocean i miejsce, w którym zniknął Cyrus Smith; zaczęli rozglądać się, czy nie dojrzą gdzie jakiego szczątka balonu, na którym człowiek mógłby się utrzymać, ale jak okiem sięgnąć, widzieli tylko pustkę i morze.

– Przeczucie mówi mi – rzekł Harbert – że człowiek tak mądry i energiczny jak pan Cyrus Smith nie mógł utonąć jak pierwszy lepszy śmiertelnik.

Marynarz smutnie potrząsnął głową; nie spodziewał się już zobaczyć inżyniera, lecz nie chcąc odbierać nadziei Harbertowi, odpowiedział:

– Zapewne, zapewne, potrafi on dać sobie radę.

– Może już niedługo wszyscy trzej powrócą.

Marynarz zamyślił się i po chwili rzekł, jakby do siebie:

– Czy to wyspa?

– W każdym razie widać, że to rozległy ląd – odrzekł Harbert.

– I cóż mi z tego? Największa wyspa zawsze jest tylko wyspą.

Tej kwestii jeszcze nie można było rozstrzygnąć.

– Wielkie to jednak szczęście, żebyśmy się tu dostali, i powinniśmy pokornie dziękować Bogu, że nas nie opuścił w nieszczęściu.

I zamyśliwszy się nad tym, jaka przyszłość czeka ich w tej nieznanej krainie, zwrócili się znów ku południowej stronie. Tu znaleźli gromady ptaków, gnieżdżących się w szczelinach skał: przypatrzywszy się im, Harbert zawołał:

– Ach! To są tak zwane skalne gołębie, poznaję je po podwójnych czarnych obwódkach na skrzydłach, po białym ogonie i niebieskopopielatym upierzeniu. Mięso ich jest bardzo dobre, sądzę więc, że i jaja muszą być smaczne, i jeśli tylko znajdziemy je w gniazdach…

– Nie pozwolimy im się wylęgnąć, chyba pod postacią jajecznicy – dokończył wesoło Penkroff.

– Tak, ciekawy jestem, w czym byś ją usmażył, może w kapeluszu?

Zaczęli szukać pilnie w załomach i szczelinach granitu i rzeczywiście znaleźli i zabrali kilka tuzinów jaj, które pochowali w kieszenie i chustki, a ponieważ nadchodził czas odpływu morza, zwrócili się ku rzece. Była pierwsza, gdy doszli do miejsca, w którym złożyli drzewo na trawie. Właśnie prąd wody się odwrócił, trzeba więc było korzystać z niego. Penkroff nie chciał ani sam wsiąść na tratwę, ani puścić jej na los szczęścia; w tym celu uplótł z suchych lian linę kilkusążniowej długości, ten sznur jednym końcem przytwierdził do tratwy, a drugi trzymał w ręku; Harbert zepchnął tratwę i podtrzymał ją długą żerdzią.

Tratwa posuwała się z prądem wody i przed godziną drugą zatrzymała się u ujścia rzeki, o kilka kroków od Kominów.

ROZDZIAŁ V

Urządzenie mieszkania w Kominach. – Ważna kwestia ognia. – Pudełko zapałek. – Poszukiwania na wybrzeżu. – Powrót reportera i Naba. – Jedyna zapałka. – Suty ogień. – Pierwsza wieczerza. – Pierwsza noc na lądzie.

Gdy już tratwę wyładowano, Penkroff zajął się zaraz opatrzeniem przejść, przez które przechodził ciąg powietrza, aby tym sposobem Kominy stały się możliwe do zamieszkania. Pozatykał szczeliny piaskiem, gałęziami, kamieniami i mokrą ziemią, zostawiając jeden tylko otwór, niby rurę do odprowadzania dymu. Kominy składały się z trzech czy czterech pokoików, jeśli można tak nazwać ciemne nory, które mogłyby zadowolić zaledwie dzikie zwierzę. Ale zawsze było to przynajmniej suche schronienie, w środkowym pokoju można było nawet stać prosto. Drobny piasek pokrywał grunt, w każdym razie można było poprzestać na tym, zanim będą mogli wymyślić lub wynaleźć coś lepszego.

Pracując nad urządzeniem, rozmawiali ze sobą.

– Ach! – zawołał Harbert. – Niech tylko odszukają pana Smitha, a nasze Kominy wydadzą mi się pałacem.

– Wierzę, bo też to był człowiek nie lada.

– Był?… Czy sądzisz, że już nie żyje?

– Broń Boże!… Tak mi się jakoś powiedziało.

Po parogodzinnej pracy jako tako urządzili Kominy.

– No, teraz – rzekł Penkroff – towarzysze nasi mogą już wrócić, znajdą gotowe schronienie, trzeba tylko zrobić ognisko i przygotować wieczerzę.

Nie było to zbyt trudne zadanie. W głębi lewego korytarza ułożyli szerokie płaskie kamienie, tuż przy pozostawionym ciasnym otworze, który miał stanowić komin; mimo że z dymem będzie uchodzić wiele ciepła, pozostanie zawsze tyle, że w mieszkaniu będą mieć dostateczną temperaturę. W jednym z „pokojów” złożyli sprowadzone wodą drewno, a marynarz wziął kilka większych polan i ułożył na kamieniach, na ognisko, poprzekładawszy je starannie drobnymi drewkami, aby się łatwiej zajęły. Widząc to, Harbert zapytał go, czy ma zapałki.

– A jakże! – odrzekł. – I wielkie to szczęście dla nas, bo jakbyśmy zapalili ogień bez zapałek lub hubki.

I zaczął szukać w kieszeni pudełka zapałek, które zawsze nosił przy sobie, gdyż był namiętnym palaczem. Daremnie jednak przeszukał wszystkie kieszenie, zapałek nie było w żadnej.

– A to straszna rzecz! – zawołał, patrząc z osłupieniem na Harberta. – Widocznie pudełko wypadło mi z kieszeni. Ależ ty, Harbercie, musisz przecież mieć choćby krzesiwko lub cokolwiek do zapalenia ognia?

– Nie mam nic.

Pudełko było mosiężne, więc łatwo można by je dostrzec; wyszli też obaj, ale pomimo najstaranniejszych poszukiwań na piasku, nad brzegiem i między skałami, nigdzie go nie znaleźli.

– Jest odpływ – rzekł Harbert – pójdźmy jeszcze szukać w miejscu, gdzieśmy wczoraj spadli z balonem.

Było to o jakieś dwieście kroków od Kominów, lecz i tu nie znaleźli pudełka; jeśli nawet tam upadło, fale morskie uniosły je podczas przypływu – a w obecnych okolicznościach była to strata nie do powetowania.

Penkroff zmarszczył czoło i milczał; chcąc go pocieszyć, Harbert zrobił uwagę, iż nie ma się czego smucić, gdyż zapałki musiały zwilgotnieć, więc i tak do niczego by się nie nadawały.

– Gdzież tam – odrzekł marynarz – były schowane w szczelnie zamykającym się mosiężnym pudełku. A teraz cóż poczniemy?

– Niezawodnie znajdzie się sposób rozniecenia ognia; pan Smith albo pan Spilett potrafią coś wymyślić – rzekł Harbert.

– Być może, lecz nim to nastąpi, nie możemy rozpalić ognia i smutne przyjęcie gotujemy towarzyszom.

– Ale to niepodobna, żeby któryś z nich nie miał hubki lub zapałek.

– Lękam się tego – odpowiedział marynarz, potrząsając głową. – Pan Smith i Nab nie palą, a co do pana Spiletta, ten pewnie bardziej pilnuje notesu niż pudełka z zapałkami.

Harbert mocno się zamyślił. Bezsprzecznie, mówił sobie, bardzo przykry to wypadek, ale przecież zaradzi się mu tym lub owym sposobem. Penkroff, przeciwnie, choć zazwyczaj nie lękał się byle czego, nauczony doświadczeniem, znał trudność położenia. Po głębszym zastanowieniu doszedł do przekonania, że nie ma innej rady, jak czekać na powrót Naba i reportera. Trzeba się jednak było wyrzec jaj, które zamierzał przyrządzić na wieczerzę. Przerażała go smutna perspektywa żywienia się surowym mięsem.

W przewidywaniu, że może wypadnie im obyć się bez ognia, poszli zrobić zapas litodomów i milcząc wrócili do Kominów o piątej wieczorem.

Około szóstej, gdy słońce zaczynało już znikać, Harbert, który nieustannie wybiegał na wybrzeże, zwiastował nareszcie towarzyszowi powrót Gedeona Spiletta i Naba. Niestety! Wracali sami. Smutne przeczucie marynarza potwierdziło się – nie mogli nigdzie odszukać inżyniera.

Gedeon Spilett, milcząc, usiadł na odłamie skały; znużony, zgłodniały, znękany smutkiem, nie mógł wymówić słowa.

Biedny Nab miał oczy zaczerwienione od płaczu, a gorące łzy, spływające ciągle po jego czarnej twarzy, mówiły jasno, co czuje.

Nagle zerwał się i krzyknął głosem zdradzającym głęboką nadzieję:

– Nie! Nie! Nie! Mój pan nie w grobie! On nie umarł! Nie! Nie! To być nie może… On miałby umrzeć? Niepodobna! Każdy inny mógłby zginąć, ale on nigdy! Ten człowiek zawsze i wszędzie umie sobie radzić…

Gedeon Spilett rzucił się na piasek u stóp skały; był nadzwyczaj znękany, lecz spokojny.

Harbert zbliżył się i rzekł, biorąc go za rękę:

– Chodź pan, noc zapada, znaleźliśmy tu nieco wygodniejsze schronienie. Jutro zobaczymy, co dalej robić…

Spilett wstał i poszedł z nim do Kominów. Wtem Penkroff przysunął się i najnaturalniejszym w świecie głosem zapytał, czy przypadkiem nie ma zapałek.

Spilett zatrzymał się, poszukał w kieszeniach, lecz nic nie znalazł. Odpowiedział więc:

– Miałem w kieszeni, ale musiałem wyrzucić.

Marynarz poszedł do Naba, zadał mu to samo pytanie i tę samą otrzymał odpowiedź.

– Do kroćset! – zaklął mimowolnie – ani jednej zapałki, więc ani myśleć o ogniu.

– Gdyby tu był mój pan, zaraz by wam zrobił zapałki! – zawołał Nab.

– Panie Spilett – rzekł Harbert – jest pan zapalonym palaczem, nosi pan zawsze przy sobie zapałki. Może znajdzie pan choćby jedną.

Reporter zaczął znów najuważniej przeglądać wszystkie kieszenie i wreszcie wymacał kawałek drewna między kieszonką a podszewką kamizelki. Czuł go pod palcem, lecz nie mógł wyjąć: zapewne była to zapałka, ale jedna jedyna, należało więc postępować bardzo ostrożnie.

– Zdajcie się na mnie – rzekł Harbert i upatrzywszy mały otwór, nadzwyczaj zręcznie wydobył nie uszkodzoną zapałkę, która była dla nich nieocenionym skarbem.

Marynarz trzymał ją bardzo ostrożnie, obejrzał, czy nie zwilgotniała, a widząc, że jest sucha, rzekł:

– Teraz potrzeba mi jeszcze kawałka papieru.

– Oto jest – odrzekł reporter, wydzierając kartkę z notesika.

Penkroff przykucnął przed przygotowanym ogniskiem. Na trawie, liściach i suchym mchu ułożył wiązki chrustu w ten sposób, aby powietrze mogło swobodnie przechodzić, następnie zwinął w trąbkę kawałek papieru, jak to czynią zapalający fajkę na wielkim wietrze, i ustawił go wśród mchu. Wziął mały ostry kamyk i z mocnym biciem serca, wstrzymując oddech, lekko potarł zapałkę.

Pierwsze potarcie było nieskuteczne, gdyż potarł za słabo, bojąc się, że ułamie łebek z fosforem.

– Nie! Nie potrafię… ręka mi drży… zapałka mogłaby się zepsuć… nie chcę… nie mogę… – wyjąkał – niech mnie Harbert zastąpi.

Biedny chłopiec może jeszcze w życiu nie był tak wzruszony! Serce biło mu gwałtownie – zdobył się jednak na odwagę i prędko potarł zapałkę o kamyk. Usłyszeli jakby syknięcie i ukazał się mały błękitny płomyk. Harbert wolno obrócił zapałkę, aby się lepiej rozpaliła, potem wsunął ją w papierową torebkę; w parę sekund papier się zapalił i zaraz od niego zajął się mech.

Niedługo suche gałęzie zaczęły trzeszczeć i płomień, podsycany silnym dmuchaniem Penkroffa, zajaśniał w ciemności. Dym wychodził przygotowanym kanałem i dookoła rozeszło się miłe ciepło.

Teraz należało już tylko czuwać, aby ogień nie zgasł, a przynajmniej, aby iskry tliły się w popiele, ale było to już łatwe zadanie, wymagające tylko uwagi, bo drewna zabraknąć nie mogło.

Penkroff radośnie zacierał ręce i krzątał się przy przyrządzaniu nieco posilniejszej wieczerzy. Harbert przyniósł dwa tuziny ptasich jaj i zaczął mu pomagać, a reporter usiadł w kącie i przypatrywał się w milczeniu. Myślał tylko o tym, czy Cyrus Smith jeszcze żyje, a jeżeli żyje, gdzie się może znajdować i jak to się stało, iż dotąd się nie zjawił. Co do biednego Naba, ten błąkał się po wybrzeżu jak zaklęta dusza.

Penkroff uskarżał się, że nie może się popisywać swoją umiejętnością przyrządzania jaj na pięćdziesiąt sposobów i musi poprzestać na prostym włożeniu ich w ciepły popiół, aby się upiekły.

W kilka minut wieczerza była gotowa i marynarz zaprosił na nią reportera. Wiadomo, że jaja zawierają nader pożywne składniki – tak więc pierwsza wieczerza na tych nieznanych brzegach, choć nader skromna, pokrzepiła siły rozbitków.

Tak upłynął im 25 marca; zapadła noc. Słychać było, jak wiatr dął w oddali i bałwany rozbijały się o morski brzeg.

Reporter zanotował szczegółowo wszystkie wypadki i wrażenia, doznane w tym dniu, po czym oddalił się w najciemniejszy kąt, rzucił się na piasek i znużony zasnął twardym snem. Harbert poszedł za jego przykładem. Penkroff położył się przy ognisku, lecz nie spał, drzemał tylko, zrywając się co chwila i dokładając drzewa, aby nie zgasł ogień. Sam tylko Nab nie chciał położyć się ani na chwilę; przez całą noc błąkał się po plaży, rozpaczliwym głosem przywołując swego pana.

ROZDZIAŁ VI

Inwentarz rozbitków. – Nic. – Spalona tkanina. – Wycieczka do lasu. – Flora. – Ślady dzikich zwierząt. – Kuruku. – Cietrzewie. – Szczególniejsze rybołówstwo.

Łatwo i prędko dał się sporządzić inwentarz ruchomości, posiadanych przez naszych rozbitków, których balon rzucił na te, jak się zdaje, bezludne brzegi.

Słowem, nie posiadali nic prócz ubiorów, jakie mieli na sobie w chwili wypadku, prócz zegarka i notesika, które utrzymały się w kieszeni reportera – poza tym ani broni, ani żadnych niezbędnych narzędzi, ani nawet noża kieszonkowego. Wszystko wyrzucili, aby ulżyć balonowi.

Nawet Robinson nie był tak zupełnie ze wszystkiego ogołocony, albowiem mógł zużytkować szczątki rozbitego okrętu, zabierać z niego narzędzia, broń, zboże, bydło i różne zapasy, które pozwalały zaspokoić niezbędne potrzeby życiowe. Nie był więc zupełnie bezbronny wobec dzikiej przyrody, gdy tymczasem nasi rozbitkowie z balonu musieli wszystko tworzyć z niczego.

Gdyby jeszcze choć Cyrus Smith był z nimi, gdyby ten inżynier mógł przyjść z pomocą twórczym umysłem i zaradnością, wtedy położenie ich nie byłoby jeszcze tak rozpaczliwe.

Na razie Kominy stanowiły dostateczne schronienie: ogień płonął i łatwo było go utrzymać. Mięczaków i jaj na jako takie pożywienie nie zabraknie w szczelinach skał; setki stad gołębi unoszą się nad wybrzeżem, to przecież obmyślą sposób zabijania ich, choćby kijami i kamieniami. Może w pobliskich lasach znajduje się drzewo rodzące owoce zdatne do jedzenia; słodka woda była niedaleko. Po namyśle uradzono, że jeszcze przez kilka dni pozostaną w Kominach i zajmą się przygotowaniami do zamierzonej wycieczki w głąb lądu.

Postanowienie to wielce ucieszyło Naba, który wcale nie pragnął opuszczać miejsca będącego widownią strasznego wypadku. Wszyscy byli przekonani, że Cyrus Smith zginął w nurtach oceanu – on jeden nie mógł w to uwierzyć. Nie! To niepodobna, myślał sobie, aby taki człowiek zginął tak marnie, aby miał utonąć o kilkaset kroków od brzegu!… Dopóki fale nie wyrzucą zwłok, dopóki ich nie dotknie, nie uwierzy w śmierć swego pana; gdy jednak przekona się o tym, wtedy pewno tego nie przeżyje.

26 marca, zaledwie zaświtał ranek, Nab pobiegł znów szukać pana. Harbert znalazł sól, która po wyparowaniu wody pozostała w szczelinie skały, co bardzo ucieszyło rozbitków. Po śniadaniu, złożonym z litodomów i jaj gołębich, Penkroff zapytał reportera, czy pójdzie do lasu, gdzie on z Harbertem zamierzają próbować polowania. Stanęło jednak na tym, że Gedeon Spilett pozostanie, aby pilnować ognia i udzielać pomocy Nabowi, jeśliby zaszła taka potrzeba.

Już mieli odejść, gdy Harbert zrobił uwagę, że skoro nie mają hubki, dobrze byłoby zastąpić ją czymś innym.

– Czymże na przykład? – zapytał marynarz.

– Spaloną tkaniną; próchno łatwo zastąpi hubkę.

Rada była dobra, ale chcąc z niej skorzystać, trzeba było poświęcić choć kawałek chustki do nosa. Ciężka to była ofiara, jednak marynarz spalił kawał swej kraciastej chustki. Ten zapalony materiał schowano starannie w „środkowym pokoju”, w głębi szpary, znajdującej się w skale, aby wiatr ani wilgoć nie mogły się do niego dostać.

Około godziny dziewiątej Harbert i Penkroff weszli do lasu. Tam marynarz odłamał dwie ogromne gałęzie i porobił z nich wielkie kije, a Harbert zaostrzył je na skale, po czym zapuścili się w wysoką trawę i szli ponad rzeką. Ku południo-zachodowi koryto rzeki znacznie się zwężało, a brzegi pokryte były drzewami; obawiając się zabłądzenia, postanowili iść wzdłuż rzeki, ale była to dość trudna przeprawa. Zagradzały im drogę gałęzie, spuszczające się aż nad wodę, to znów liany i ciernie, które musieli rozrywać kijami. Harbert, zwinny i lekki, wybiegał często naprzód i znikał w zaroślach, ale marynarz przywoływał go natychmiast, zalecając, aby się nie oddalał.

Nigdzie nie znaleźli śladu ludzkiej stopy, ale za to liczne dawniejsze i świeże ślady najrozmaitszych zwierząt czworonożnych; z tych niektóre należały widocznie do wielkich i dzikich. Marynarz uważnie rozglądał się wokoło, ale nigdzie nie dostrzegł ani znaku cięcia siekierą na drzewach, ani resztek wygasłego ognia. Słowem, nic nie zdradzało obecności człowieka, co raczej go pocieszało, niż zasmucało, gdyż wiedział, że na tym kawałku ziemi, zabłąkanym wśród Oceanu Spokojnego, spotkanie się z dzikimi wcale nie było pożądane.

Szli milcząc i bardzo powoli, gdyż napotykali na drodze coraz większe trudności. Godzina upłynęła, uszli zaledwie milę i dotąd nie zdołali nic upolować. Wprawdzie tu i ówdzie świergotały ptaki, ale latały tak wysoko ponad drzewami, jakby tajemny instynkt kazał im stronić od ludzi. W błotnistej części lasu Harbert spostrzegł ptaka z ostrym i długim dziobem, podobnego do zimorodka; różnił się jednak upierzeniem; pióra jego błyszczały metalicznym blaskiem.

– Dobrze byłoby się przekonać, jak on smakuje – rzekł marynarz – tylko nie wiem, czy pozwoli nam się zabić i upiec.

W tejże chwili kamień, zręcznie i trafnie rzucony przez Harberta, ugodził ptaka w skrzydło, ale widocznie uderzenie było za słabe, gdyż zerwał się i odleciał.

Im dalej zapuszczali się w głąb lasu, tym wspanialsze i rozłożystsze napotykali drzewa. Niestety, żadne nie rodziło zdatnych do jedzenia owoców. Penkroff wypatrywał daremnie pięknych palm – ten las składał się wyłącznie z drzew iglastych, a głównie z cedrów himalajskich, z sosen „douglasów” i przepysznych świerków mających po sto pięćdziesiąt stóp wysokości.

Stado ptaszków, ślicznie ubarwionych, z długimi puszystymi ogonami, zerwało się spomiędzy gałęzi, gubiąc swe słabo osadzone piórka, które zasłały grunt puchem. Harbert podniósł kilka piórek i przypatrzywszy się im, rzekł:

– Są to ptaki zwane „kuruku”.

– Wolałbym, żeby to był cietrzew albo kura afrykańska, ale mniejsza o to, jeśli i te jakieś kukuryku dobre są do jedzenia – odrzekł Penkroff.

– Są smaczne, a mięso ich jest bardzo delikatne, łatwo nam się uda zbliżyć do nich i zabić kilka kijem.

Obaj ostrożnie posuwali się, pochyleni, aż do drzewa, na którego niższych gałęziach rozsiadły się małe ptaszęta, oczekując na przelatujące owady, którymi się żywiły.

Wtem nasi myśliwi wyprostowali się szybko i zręcznie wywijając kijami, zmiatali całe szeregi biednych ptasząt, które napadnięte znienacka, nie myślały o ucieczce i pozwalały się zabijać. Już kilkadziesiąt leżało na ziemi, zanim reszta zdobyła się na ucieczkę.

– To mi się podoba! – zawołał Penkroff – właśnie zwierzyna, jakby dla nas stworzona: można by je chwytać ręką.

Ponawlekali zabite ptaszki na giętką gałązkę niby skowronki na sznurek i udali się w dalszą drogę. Spostrzegli, że koryto rzeki zaczynało się zwracać ku południowi, lecz zakręt musi być nieznaczny, gdyż zapewne źródło rzeki znajdowało się w górach i tam zasilało topniejącym śniegiem, pokrywającym środkowy szczyt.

Głównym celem tej wyprawy było zaopatrzenie się w zwierzynę, toteż nie ustawali w poszukiwaniach. Marynarz mruczał i prawdę mówiąc, klął, ilekroć zwierzę, którego nawet nie miał czasu rozpoznać, uciekało i kryło się w wielkich trawach.

– Ach! Żebym choć nóż albo Topa miał ze sobą!… Ale wierny pies zapewne zginął razem z panem.

Około trzeciej po południu na niektórych drzewach zaczęły się pojawiać nowe stada ptactwa i siadając na najwyższych gałęziach, dziobały aromatyczne owoce. Nagle rozległ się po lesie odgłos trąb; dźwięki te wydawało ptactwo w rodzaju kur, które w Stanach Zjednoczonych nazywają cietrzewiami. Wkrótce ukazało się kilka par, z upierzeniem płowobrunatnym, z ciemnobrunatnymi ogonami. Penkroff pragnął koniecznie schwytać choćby jednego z tych ptaków, tak dużych jak kura, których mięso jest bardzo smaczne; trudne to było jednak zadanie, gdyż nie dały się podejść. Po wielu bezowocnych usiłowaniach, które daremnie płoszyły cietrzewie, marynarz rzekł do towarzysza:

– Skoro nie możemy ich zabić, spróbujmy złowić je na wędkę.

– Jak ryby? – zapytał zdziwiony Harbert.

– A tak – odrzekł poważnie Penkroff.

Penkroff wynalazł w trawie z pół tuzina gniazd cietrzewi, a w każdym były po dwa-trzy jaja; nie poruszał ich, gdyż był pewny, że właściciele niezawodnie do nich powrócą. Umyślił więc założyć na nich prawdziwe wędki z haczykiem i stanąwszy w pewnej odległości od gniazd, zabrał się do przygotowań. Harbert przypatrywał się z przejęciem, ale nie dowierzał, aby się to na coś zdało. Wędki zrobił marynarz z cienkich, długich lian, powiązanych ze sobą; zamiast haczyków przymocował do końców grube zakrzywione ciernie, które odłamał z krzaka karłowatej akacji. Za przynętę miały posłużyć wielkie czerwone robaki, pełzające po ziemi.

Penkroff podchodził ukryty w wysokiej trawie i końce wędek z haczykami rzucał w pobliżu gniazd; drugie końce trzymali razem z Harbertem w rękach i schowali się poza drzewami.

Po upływie pół godziny, zgodnie z przewidywaniem marynarza, kilka par cietrzewi przyleciało do swoich gniazd. Nie domyślając się zasadzki, skakały wesoło, uderzając dziobami o ziemię.

Młody Harbert patrzył z natężoną uwagą i mocno zaciekawiony wstrzymał oddech. Penkroff zaś wytrzeszczył oczy i otworzył usta, wystawiając wargi, jakby już miał skosztować kawałek cietrzewia. Ptaki tymczasem chodziły sobie spokojnie, nie zważając na sidła; wtedy marynarz lekko potrząsnął wędką, wskutek czego robaki poruszyły się jak żywe.