Strona główna » Obyczajowe i romanse » Tajemnicze inskrypcje

Tajemnicze inskrypcje

5.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-65595-13-3

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Tajemnicze inskrypcje

Znaczenie tajemniczego graffiti namalowanego wysoko na ścianie w centrum Aten staje się jego obsesją. Czy napis to ukryta wiadomość dla miasta, a nawet całej Grecji, czy też jest przeznaczona tylko dla niego? Spotykamy tu młodych ludzi uzbrojonych w spreje i kije bejsbolowe, mnicha z góry Atos, spiskującego wojskowego, starych przyjaciół, którzy nienawidzą się nawzajem, pełną niechęci do świata wdowę i kierowcę karetki, czyli przegląd całego, stojącego na skraju szaleństwa, greckiego społeczeństwa.

Polecane książki

NAJNOWSZA POWIEŚĆ AUTORKI BIJĄCYCH REKORDY POPULARNOŚCI DZIEWCZYN, KTÓRE ZABIŁY CHLOEJeśli czytaliście „Dziewczyny, które zabiły Chloe”, to powiem wam, że „Zabójca z sąsiedztwa” jest jeszcze lepszy! Cholernie przerażający… Świetnie nakreślone postacie! STEPHEN KING Każdy z mieszkańców domu przy Be...
REPRINT. Autor rozpatruje zagadnienie, czy w dobie jednolitości państwowej pierwotnej Polski wytworzył się jakiś ośrodek jej państwowości; innymi słowy: czy istniała już wtedy stolica państwa. A jeśli istniała, to gdzie ją umiejscowić; ponadto czy przez ten cały czas ów ośrodek jest stale niezmienny...
Tom zawiera zestawienie najważniejszych instytucji i organizacji związanych z książką, a także wykaz mediów branżowych. W tomie podsumowujemy sytuację w sektorze targów książki, zamieszczamy również szczegółowy przegląd wszystkich najważniejszych imprez targowych w Polsce....
Zbiór niniejszy jest pierwszą w Polsce antologią utworów współczesnych pisarzy koreańskich. Sześcioro autorów - trzy kobiety i trzech mężczyzn - jednych z najbardziej poczytnych w swoim kraju i za granicą, należy do starszego pokolenia. Ich dzieciństwo i młodość przypadał...
PO CO UCZYĆ SIĘ WSZYSTKICH CZASÓW ANGIELSKICH? Poznaj 5 podstawowych czasów, które wystarczą Ci do sprawnej komunikacji w języku angielskim.W nauce języka bardzo potrzebne jest to, aby wyuczone zasa­dy gramatyczne ćwiczyć w mowie na bieżąco. Zro­zumienie czasów i prawidłowe zastosowanie ich w zdania...
  Publikacja szczegółowo omawia mechanizm odwrotnego obciążenia oraz sposób rozliczania usług budowlanych, które są nim objęte. Dodatkowo zawiera opis rozliczeń oraz rodzaje towarów, do których procedura odwrotnego obciążenia też ma zastosowanie. W książce omówiono także zasady korekty oraz zapisu ...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Alexis Panselinos

Alexis Panselinos

tajemniczeinskrypcje

 

 

alicja biaduń. Ukończyła filologię klasyczną i kulturę śródziemnomorską na Uniwersytecie Wrocławskim, a także reklamę i grafikę komputerową wpolicealnej szkole „Promocja”. Sypendystka programu Erasmus na Uniwersytecie Kreteńskim wRethymno oraz letniego kursu językowego THYESPA wAtenach. Jako tłumaczka zadebiutowała w2013 r. zbiorem opowiadań „Nietoperze” Leny Kitsopoulou. „Tajemnicze inskrypcje” to druga książka, którą przetłumaczyła. Mieszka we Wrocławiu.

Alexis Panselinos

tajemniczeinskrypcje

PrzełożyłaAlicja Biaduń

 

Wrocław 2015

Tytuł oryginału greckiego:Σκοτεινες επιγραφες

Redakcja: Grzegorz Krzymianowski

Korekta: Damian Piechaczek, Anna Sidorek

Projekt okładki: Justyna Boguś | Mile Widziane, milewidziane.pl

Projekt układu typograficznego: Magdalena Kocińska |O!Studio

© Metaichmio Publications & Alexis Panselinos 2011

© for the Polish edition by Książkowe Klimaty 2014

Dofinansowano ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

 

 

e-ISBN: 978-83-65595-13-3

 

Tak że ja sam tylko zostałem, a oni godzą jeszcze i na moje życie

1 KRL 19,14

 

A, ta ściana! Ta ściana, strach na wróble i ikona… Jakże chciał poznać nieznajomego, który napisał na niej wiadomość: O7A SEFO… Poznać rzeczywiste znaczenie znaku.

Widział go naprzeciwko za każdym razem, gdy czekał na skrzyżowaniu Panormou na zielone, kierując się w stronę wąskiej uliczki prowadzącej do kliniki. Nawet auto nauczyło się już każdego wyboju i każdego garbu na drodze, którą musieli pokonać, aby dotrzeć do okrągłego placyku.

Jakiś czas później, wieczorem, osunął się zmęczony i przygnębiony, a kiedy już zamykały mu się oczy, odebrał telefon. Znajomy męski głos, zniekształcony od przepicia jak transmisja na niskich falach. Właściciel głosu znajdował się w tym stanie przez ostatnie dwieście siedemdziesiąt osiem miesięcy. Stathis zawsze dzwonił tak późno, żeby mieć pewność, że go zastanie, i traktował go jak zwierzę doświadczalne, na którym sprawdza swe teorie, rozwijane w obszernej pracy, której pisaniem się zajmował. Janis nie zdołał zrozumieć, czego dokładnie dotyczyła. Próbując rozpaczliwie uniknąć telefonicznego wykładu, powiedział Stathisowi o napisie i tym, że postanowił go rozszyfrować. Ale i tak nie udało mu się wyślizgnąć. Stathis chciał mówić i będzie mówił. Był jak żonglerzy, którzy mogą podrzucać cokolwiek, co wpadnie im w ręce. Janis usiadł więc i z przyjemnością słuchał teorii Stathisa na temat napisów, choć nie wiedział właściwie nic ani o ich historii, ani znaczeniu. To było dla niego typowe!

– Ja też je zauważyłem. Mieszkam w końcu niedaleko, to moja okolica.Specjaliścitwierdzą, że tylko grafficiarze rozumieją graffiti. A ja ci mówię, że nawet oni sami nic na ten temat nie wiedzą. Piękno tego, co robią, polega na tym, że nikt nie ma pojęcia, co chcą przekazać. Nawet ci, którzy robią graffiti. Wizualne wiadomości z jakiegoś podziemnego/nadziemnego świata. Wprowadzanie w czyn hasła the medium is the message. Mogę się założyć, że koleś, który pomalował tę ścianę na wprost Alei, miałby ubaw jak nigdy, gdyby usłyszał, że próbujesz wyjaśnić tajemnicę tego napisu. Słuchaj, O7A SEFO! Skoro się upierasz, to może poszukaj. Mój syn Sofokles i jego grupa zajmują się tymi głupotami na Politechnice, tak mi się przynajmniej zdaje. Chcesz, żebym cię im przedstawił?

 

Zarządca budynku nie miał o niczym bladego pojęcia. Trzydziestoletni pracownik, świeżo po ślubie, od niedawna w Atenach. Mówi, że nawet tego nie widział. „Zauważyłem napisy wczoraj, jak pan do mnie zadzwonił”. Nikt nie pamiętał, kiedy się pojawiły, a niektórzy uznali moje pytania za irytujące. Większość od razu twierdziła, że nie da ani centa na pomalowanie ściany.

Janis zwrócił mu uwagę, że nie wiadomo, jak namalowano te litery. Ktoś musiałby postawić drabinę na zgniłym dachu ruiny, która jest przyklejona do piętrowca, albo użyć długiego kija ze szczotką. Technika wykonania napisu także była podejrzana: zamiast charakterystycznych śladów pozostawianych przez spray widać było pociągnięcia pędzlem, jedne przy drugich, tworzące kolejne znaki. Rezultatem był niezdarny ciąg maźnięć, które dało się łatwo odróżnić; można było policzyć, ile razy ktoś zanurzył pędzel w farbie i maznął nim po zaprawie. Graffiti są estetyczne. To tutaj zrobiono niechlujnie. Nawet kolor był niechlujny. Czerwonobrązowy albo brązowoczerwony (Chloe nazywała tę barwę „końcówką okresu”), wyblakły i bez wyrazu. Jak mieszanka z resztek.

Nie chcąc ponownie wikłać się w rozmowę telefoniczną ze swoimi nocnymi gośćmi, Stathisem czy Sofoklesem, szukał innych rozwiązań. Mógł pójść po pomoc i wskazówki do Biura Prasowego Głównej Komendy Policji, po przeciwnej stronie Alei. Wiedział, że mają tam jakieś Biuro Historii czy też Archiwum – coś w tym rodzaju. Potrzebowałby jakiegoś wyjaśnienia, na przykład: „Prowadzę badania na temat tego, jak zmieniała się Aleja na przełomie ostatnich dziesięcioleci”. Innym pretekstem mogło być szukanie fotografii budynków w Muzeum Benaki. Niemożliwe, żeby nie mieli jakichś zbiorów związanych z graffiti albo z dzielnicą Ampelokipoi. A może i Urząd Miasta ma jakieś archiwa fotografii.

Zamiast całej tej bieganiny wolał pić kawę na rogu Panormou, spoglądając na napis, przyglądając się okolicy z jej bolesnymi zakątkami, budynkami, napisami, kioskami, światłami, chodnikami… Marząc, że może znaleźć rozwiązanie z pomocą boskiego oświecenia.

Pewnego wczesnego popołudnia, gdy znajdował się w centrum, załatwiając jakieś swoje sprawy, zatrzymał się i zrobił kilka fotografii ściany, żeby mieć je pod ręką. Opisywanie czegoś to ciężka praca, a te same słowa nie oznaczają dla ludzi tych samych rzeczy. Pokazujesz zdjęcia i rozmowa się kończy. Wiedzą albo nie wiedzą. Rozumieją albo nie. I idziemy dalej.

 

Kos z ogrodu ma krewnych w całej okolicy. Latając po tym rozległym obszarze, może rzucić okiem na południe, aż po Szarską Planinę, Kosowską Mitrowicę, Prisztinę. On i cała jego familia są jednym ciałem. Czarne, grube, żółtonose, krzykliwe – i cały dzień śpiewają. Kos z ogrodu lata wszędzie. Znajdziesz go tutaj, w bardziej odległych prowincjach, a także w mieście. To nieufny i dziki ptak, daje się jednak oswoić. Śpiewakiem jest wspaniałym – nie mogą się z nim równać ani Caruso, ani Pavarotti. A oszust z niego – może naśladować głosy, jakie tylko chcesz: jaskółki, sójki, gruchanie gołębia. Jest pierwszy w gwizdaniu. Skacze z krzaka na krzak, lata nieustannie z jednego drzewa na drugie, niespokojny, niezmordowany, od świtu przez cały dzień do wieczora. I je co popadnie. Nawet mięsko, jak się trafi. Najbardziej lubi jednak czarne owoce bluszczu. Kiedy dojrzewają, rzuca się na nie jak szalony i z dnia na dzień robi się cztery razy grubszy i dwa razy większy. Jest dobrym kompanem i w klatce, i na wolności, w ogrodzie – wtedy jest nawet weselszy, skoro może swobodnie omijać przeszkody i niebezpieczeństwa. Kos zawsze się raduje i zawsze ma nadzieję.

– Posłuchaj go! Znowu zaczął, świrnięty…

 

W pokoju, w centrum miasta, zaciągnięte zasłony z białego woalu, które stały się szare od smogu, sprawiają, że ponure światło późnej godziny staje się jeszcze ciemniejsze. Dwóch mężczyzn pochyla się raz po raz nad niskim stoliczkiem znajdującym się między nimi: Stathis kładzie na nim swoją fajkę, a gospodarz, Pipis (Perykles), stawia tam filiżankę z zieloną herbatą, którą ze względów zdrowotnych poi go Pepi (Euterpe). Pepi odgrywa rolę, która czeka naszą ostatnią kochankę: nie poślubiliśmy jej, ale nie ma też dokąd pójść, jest więc pielęgniarką.

– Z Janisem, chociaż już się nie widujemy, więcej nas łączy, niż dzieli – mówi Pipis. – Ja i Janis jesteśmy z tego samego pokolenia i tej samej klasy. Z przedmieść, rocznik czterdziesty. Pieprzyć to. Połowa życia za nami, studia, które doprowadziły nas donikąd. Amatorscy pasjonaci przebrani za doktorów, rozkraczeni między wojną domową a Elvisem Presleyem. Obrzydliwy miszmasz.

Stathis pomyślał, że ten opis bardziej pasuje do samego Pipisa niż Janisa, bo ten miał tylko jedną wielką miłość – malarstwo. Wie także, że trwająca od czasów studenckich przyjaźń Pipisa z Janisem skończyła się w niechlubny sposób dawno temu (głównie z powodu Pepi) i Pipisa sporo to kosztowało, chociaż zgrywał zimnego i wielkodusznego znawcę relacji międzyludzkich.

Pipis chciałby mówić też o innych, bardziej osobistych rzeczach. Powiedziałby o zmarłej Chloe, która zawsze uważała się za lepszą od Pepi i nigdy jej nie trawiła. O tym, jaki niepewny wydawał się Janis, jego dawny przyjaciel, za każdym razem, gdy zbliżał się do małżeńskiego kręgu innego mężczyzny… Ma dużo do powiedzenia. Woli tego jednak nie robić.

Naprzeciwko tapeta, oświetlone okna bloku, takiego samego jak ten, w którym znajduje się dwójka rozmówców. Sylwetki pochylone nad biurkami, ktoś pali na stojąco w oknie. W innym jakaś kobieta zbiera ze stołu przedmioty, których nie można rozróżnić, i kładzie je na kredensie. W kolejnym znowu ciemność, żadnego światła i żadnego ruchu.

– Zawsze lubiłem obserwować tych z naprzeciwka. Patrzę, jak światła zapalają się o zmierzchu i gasną nad ranem. Układam historie. Rozpoznaję ludzi, którzy tam mieszkają, po imionach i biografiach, które sam wymyśliłem. Pelos, Elpida, Vrasidas i Pamikos. Tak ich nazywam. Ale w rzeczywistości ich nie znam.

Stathis uśmiecha się, stuka fajką i opróżnia ją do popielniczki z grubego szkła, z wytłoczoną reklamą jakiegoś piwa (zdobycz z tawerny), pełnej niedopałków po cygaretkach Pipisa. Wypalony tytoń spada, przyjmuje kształt misy i zaczyna tlić się jak kadzidło, wypełniając powietrze mocną wonią.

– Wiesz, do kogo należy ten ostatni ciemny pokój? – pyta Pipisa. – Powiem ci! Należy do kogoś, kto robi to samo z tobą. Tworzy historie o mieszkańcach twojego bloku. Włącznie z tobą. Wiedziałeś o tym?

Przez chwilę Pipis daje się nabrać na jego poważny ton i spogląda na Stathisa troszkę ogłupiały. Po chwili zaczyna się śmiać.

– Tak… Istnieje życie we wszechświecie. My spoglądamy na nich, a oni na nas.

– Co dzisiaj ugotowała Pepi? – pyta gość, zmieniając temat.

Pipis wzrusza ramionami.

– Jakieś zdrowe gówno – mówi.

 

Co to za górzyste miejsca, którymi Janis wędruje, dziwne wsie – wie, że kiedyś je już widział – pojawiające się za zakrętem drogi?

Dlaczego jest sam?

Kto go tu przysłał, żeby pałętał się jak przeklęta dusza?

Gdyby się zebrał i spróbował, rozwiązałby tę zagadkę. Ale nie jest tak łatwo. Bo jak się zebrać? Jakim cudem? Na pewno jest jakiś sposób. Nie zna go. Gdyby go znał, toby mu się udało.

Zebrać się – niemożliwe! Bał się tego. Lepiej zrobić to jak czas, w sposób nieskładny, niejasny i przelotny.

Od kilku dni śnią mu się te miejsca, widział je znowu dzisiaj nad ranem, w godzinie, kiedy w lesie wyją wilki (tam gdzie jeszcze zostały).

Zanim więc podjął próbę rozwikłania tej tajemnicy, podskoczył i powiedział sobie: „Dzisiaj musisz zacząć śledztwo w sprawie napisu na ścianie. Poszukaj w biurku kartki z planem działania”.

Znalazł ją, ale nie powiedziała mu zbyt wiele.

W pewnej chwili próbował opracować jakiś szyfr, chociaż wciąż nie miał pojęcia o tych sprawach. Umieścił na kartce poszczególne znaki składające się na napis, potem każdemu z nich zaczął przypisywać słowa, które zaczynały się na kolejne litery z graffiti. W szkole bawili się kiedyś w pisanie akrostychów. Ma się rozumieć, że jako technika kryptograficzna jest to sposób dość desperacki. Słów zaczynających się na dowolną literę jest nieskończenie wiele. Oczywiście, warunkiem było to, żeby zdanie miało jakiś sens, przynajmniej ukryty, na poziomie symbolicznym. Zawsze istnieje jakiś logiczny układ. Dziecięce zabawy…

Ile razy spoglądał jednak na kartkę, nie było w tym żadnego sensu.

„W takim razie musisz zobaczyć się ze Specjalistą”.

 

Tak jak się obawiał, Stathis, ojciec Specjalisty, namieszał. Na początku powiedział mu, że spotkanie jest umówione, Specjalista czeka na Janisa w domu, takiego a takiego dnia, o takiej godzinie. Potem mówi mu, żedzieckojest uziemione na uczelni, gdzie zaprzęgli je do roboty administracyjnej, więc odpowiedzialność i ciągłe naciski, i woli, żebyśmy zamiast tego okropnego dnia zrobili to w jego domu, kiedy przyjdzie pożyczyć jakieś książki.

Stathis przypadkowo mieszka blisko miejsca, gdzie znajduje się napis, przy Alei, a dokładniej na osiedlu Prosfygika. To także dawna okolica Chloe, która od czasów dializ stała się także okolicą Janisa. Z jej opowiadań wynikało, że dekadę temu ta część miasta, od alei Aleksandras, w okolicach Gizi-Galatsi i Ampelokipoi, była pod ścisłym nadzorem.

Nawet jeśli skład populacji uległ zmianie, duża część młodzieży z Gizi podtrzymuje święte antypaństwowe tradycje. Strome stoki wzgórza idealnie nadają się na jazdę na wrotkach, a na doskonałych pochyłościach można zasuwać dwukołowcem, tak że emerytom z osiedla pękają bębenki. Gdyby przyjrzeć się temu z bliska, okaże się, że jest tam też spokojnie: nie jeżdżą tamtędy autobusy, a patrolom policyjnym trudno manewrować w tym miejscu.

Za Areopagiem i Główną Komendą Policji widać tylko ciasne knajpy, kafejki, kluby bilardowe i warsztaty dla motocyklistów i innych użytkowników hałaśliwych maszyn. Młodzież, której szuka Janis, nie przebywa w takich miejscach. Dzieciaki wolą otwarte przestrzenie, a i tam nie zostają długo. Ruch, zmiana, ucieczka są dla nich jak tlen. Przychodzą i odchodzą jak kosy: zaczynają w jednym miejscu, żeby za pięć minut spotkać się w innym, podobnym, spokojnym i odosobnionym, choć znajdującym się w odległości, na której przebycie ty czy ja potrzebowalibyśmy godziny.

W Applebee’s przy Alei spotykają się dziewczyny modsów i obgadują grafficiarzy, skejtów i parkourowców, popijając rozwodnione fredoi farbując na fioletowo lub czerwono filtry amerykańskich papierosów. Nazywają ich freakami, ćpunami i jak tylko możesz sobie wyobrazić – ale to zwykłe oszczerstwa. Ludzie po prostu nie mają pojęcia o życiu tych dzieciaków, które nie muszą brać – łapią fazę na swoich deskach albo malują sny o fantastycznym, płynącym po niebie mieście, wymieniając tajemnicze wiadomości za pomocą sprayu.

Gnojki się boją, bo ich nie znają. Demonizują ich po to, żeby ich życie wydało im się jeszcze bardziej godne zazdrości w porównaniu do bachorów z Kolonaki czy Filothei, noszących drogie buty i marzących o haremie z Shakirą i J. Lo, które nago na klęczkach będą błagać o ich wygolone ciała.

Trochę niżej jest plac Mavilisa. Rankami wypełnia się różnorodnym tłumem: studenci z prowincji, pielęgniarze, a pomiędzy nimi inwestorzy giełdowi w średnim wieku i menedżerowie różnych podejrzanych przedsiębiorstw, które ulokowały biura w luksusowych budynkach przy alei Vasilissis Sofias. Wysysają miejskie powietrze przez słomki do kawy i patrzą, jak gołębie lądują na resztkach z tiropitakiów i tostów. Może to popiersie Vougiouklaki w pobliżu placu Mavilisa, subtelnego poety, który zginął na wojnie, sprawia, że ta zróżnicowana i wymieszana ludzka masa na skwerku się nie rozpada. Okolicę nieustannie patroluje policja. Dwa kroki stąd znajduje się amerykańska ambasada, do Megaro Mousikis jest pięć kroków. I nawet najmniejszego graffiti. A to dlatego, że dzieciaki nie zapuszczają się w takiezanieczyszczonemiejsca i nie powierzają swoich świętych i jedynych tajemnic każdej ścianie, jaka się trafi.

Między placem Mavilisa a Aleją stoją przychodnie i szpitale, agencje nieruchomości, siedziby firm windykacyjnych z pozamykanymi okiennicami, na poły podziemne bary dla sióstr i piwniczne tiropiciarnie, gdzie pielęgniarki i sanitariusze w swoich białych chodakach skubią coś na stojąco, żeby wrócić do nas, pacjentów, do naszych krop-lówek i naszych kaczek.

Jak ma więc znaleźć tych, którzy wyjaśnią mu tajemnicę napisów? Albo chociaż dadzą mu jakieś wskazówki, żeby mógł je przetłumaczyć?

Chyba że… och! – straszne podejrzenie – są nieprzetłumaczalne?

 

Stathis ma w jednym pokoju wszystko, co jest mu potrzebne do życia. Dwa pozostałe służą mu za magazyny. W pierwszym trzyma ubrania, płaszcze i parasolki. W kącie leży para kaloszy na bardziej deszczowe dni, z epoki, kiedy buty były na całe życie, o ile, ma się rozumieć, odpowiednio się o nie dbało: podeszwy jak podkowy, częste polerowanie, w środku kopytko, jakbyś miał je włożyć na wieczór, i tak dalej. W tym samym pokoju stara amerykańska lodówka, jednodrzwiowa, otwierana z prawej strony, pralka rodem z lat pięćdziesiątych („właściwe użytkowanie” i tak dalej, i tak dalej). Z tym urządzeniem radzi sobie kobieta (tzn. sprzątaczka), on nigdy się tego nie nauczył. W kolejnym pokoju łóżko, kołdra, wiatrak (używany zależnie od zmian pór roku). Stathis pomieszkuje głównie w trzecim, z balkonem wychodzącym na Aleję. Regały od góry do dołu, wygięte pośrodku wskutek ciężaru dwóch rzędów książek, a w szczelinach kolejne książki, ułożone poziomo. Jeden radioodbiornik i mały telewizor. Na ścianach jakieś dziwne ramy z osobliwymi, naiwnymi obrazami, wykonanymi przez Anulę, jego zmarłą współmałżonkę.

Janis patrzy na niego i próbuje dogłębnie zbadać duszę wdowca, wyzierającą zza opuchniętej twarzy alkoholika. Janis wziął ze sobą syna, Tasosa, dla wsparcia, nawet jeśli ten nie za bardzo rozumiał, dlaczego staruszek tak nalegał, żeby chłopak tu przyszedł. Choć Tasos wciąż jest niezwykle wściekły, to dorósł i jest pełen szacunku wobec ojca. Oczywiście, nadal pół żartem, pół serio wyzywa swojego staruszka, tak jak to robił, gdy był młodszy, ale traktuje go z poważaniem. I kiedy tylko może, stara się sprawić ojcu przyjemność, by wpłynąć na pełne lęków życie prawnika.

– Miałem kota – mówi im Stathis – i jego też Anna nazwała Stathis. We wszystkich pokojach miał piasek. Ale wolał sikać na dolne rzędy książek. Z czasem przyzwyczaiłem się do zapachu i żółtych stron, które przed przeczytaniem trzeba było rozklejać… Postanowiłem go przepędzić. Bywało, że byłem o włos od uduszenia go. Ale wieczorami przychodził do łóżka, mościł się na mnie przez pół godziny, a kiedy dochodził do wniosku, że mój brzuch jest już wystarczająco miękki, kładł się i ogrzewał mnie całą noc. Przez wszystkie te lata nie usłyszał ode mnie jednego dobrego słowa. Pedał, sukinsyn, łajdak, nazywałem go, jak mi się żywnie podobało. Patrzył na mnie, przechylając głowę z wielkimi żółtymi ślepiami, i miauczał pytająco.Wysiadywał na parapecie i przyglądał się temu, co działo się na zewnątrz. Żyliśmy tak ze sobą osiemnaście lat: on sikał, a ja kląłem. Przez dziewięć była z nami Anna, kolejne dziewięć mieszkaliśmy we dwóch – Stathis i ja. Rozchorował się, przesiedział kilka dni schowany pod kanapą, tam w skrytce (pokazał kanapę, na której siedzieli jego goście), i wyciągnąłem go sztywnego. Był jak zabalsamowany, w ogóle do siebie niepodobny. Sama skóra i kości. Włożyłem go do pudełka po butach, ubrałem się ciepło, poszedłem w orszaku żałobnym aż do śmieci za osiedlem i wysłałem go w podróż z niepotrzebnymi rzeczami z sąsiedztwa.

Janis i Tasos patrzyli na niego i czekali, kiedy w końcu przestanie paplać i wezmą się wreszcie do poważnej roboty.

Stathis miał jakiś powód, żeby opowiedzieć tę historię o swoim imienniku?

– Osiemnaście lat to całe nasze życie, prawda? – wyjaśnia. – Jakie znaczenie mają dwa, trzy dni pod kanapą, żeby potem przerzucili cię stamtąd do jakiegoś pudełka po butach? Przestałem przejmować się tym, że Anna nie zamknie mi oczu. Wszystko trwa tak krótko. Taka myśl przyszła mi do głowy. Tak więc, do czego zmierzamy?

 

Jeśli Janis chce dojść do jakichś pewniejszych wniosków, to musi zaufać wiedzy Specjalisty. Jako że Stathis uważa się w dowolnej dziedzinie za lepszego specjalistę od prawdziwych specjalistów, odgrywa rolęgraffitologa, kiedy oczekują światła wiedzy.

To trochę zabawne, żeby skamielina z lat czterdziestych czy pięćdziesiątych proponowała, że pokaże ci, jak dotrzeć do tajemnic współczesnej młodzieży – nie wiadomo jak i skąd.

A jakim cudem syn Stathisa jest specjalistą od graffiti? Z niewielkiej wiedzy Janisa na jego temat wynikało, że chłopak jest kimś na Akademii Sztuk Pięknych. Artysta sztuk wizualnych – tak nazywają samych siebie wszyscy, którzy po skończeniu malarstwa kolorują puszki po konserwach, odlewają z gipsu znoszone marynarki, przyklejają do ściany zardzewiałe rowery i w oświetlonych galeriach Europy wieszają na hakach obdarte ze skóry krowy. Specjalista sztuk wizualnych – Sofokles! Gdybyś zapytał o niego Janisa, ten powiedziałby, że chodzi o człowieka bez żadnych talentów – takim zapamiętał syna Stathisa z wizyt w ich domu, gdy chłopak był jeszcze mały. Dziecko zagubione we mgle, niezdolne zdecydować, czy jest dzień, czy noc.

– Czym się zajmuje?

– Sztukami wizualnymi.

– Gdzie wizualizuje?

– Na Akademii Sztuk Pięknych w Metsowie.

– I zna sięna rzeczy?

– Zna.

„Ciekawe, czy Stathis powiedział kiedyś Specjaliście, swojemu synowi, że jestem malarzem?”, przyszło Janisowi do głowy.

Janis jest malarzem, podobnie jak większość Greków to poeci – dużo talentu i mało pracy. Jego zdolności ujawniły się w szkole, gdzie zawsze dostawał najwyższe oceny z przedmiotów technicznych. Dorastając, w obliczu najwcześniejszych cierpień młodości i rozwodu rodziców, odnalazł schronienie i wsparcie w pędzlach, paletach i farbach. Gdy nie malował, kartkował książki z obrazami wielkich malarzy i dzięki nim nabierałpewności, że podziwiając je, może kiedyś zrozumie, w jaki sposób powstały, i będzie w stanie stworzyć coś równie wspaniałego. Niewykluczone, że odnalazłby dla swego talentu właściwy kierunek, tak jak chciał, na Akademii Sztuk Pięknych – życie i jego konieczności (to znaczy rodzice) sprawiły jednak, że do tego nie doszło. I tak Janis został malarzem samoukiem. Studia nauczyłyby go podstaw sztuki, by potem mógł stwierdzić, czy jest w stanie zajmować się nią zawodowo. Niestety, zmarnował mnóstwo czasu, poznając na własną rękę fundamenty i opierając się na tym, do czego samemu udało mu się dojść. Malarstwo miało pozostać jego hobby. Janis poszedł na prawo i został prawnikiem; o wiele praktyczniejsze rozwiązanie niż bycie malarzem. Jego ambicje prawnicze nie były jednak wielkie, podczas gdy miłość do malarstwa łatwo przekonała go, że jest malarzem. Jedynie Chloe podzielała to przekonanie, zachęcając, żeby malował nawet w czasach, gdy prawie porzucił swe hobby.

Dawni znajomi z prawa, Pipis i Stathis, znający jego zdolności, różnili się w ocenie Janisa. Pipis wychwalał go do przesady, a jednocześ-nie po kryjomu nazywał jego obrazy bohomazami. Stathis wywołał długą dyskusję z przykładami i argumentami, z której każdy mógł wywnioskować, co mu pasowało. A Janisowi pasowała myśl, że uważają go za malarza.

 

Podczas gdy Janis patrzy, jak mija czas, siedzący obok Tasos porusza niespokojnie nogą, a w środku i na zewnątrz mieszkania jest coraz mniej światła; niepokój chwyta go za gardło.

– Zadzwoń do tego swojego Sofoklesa!

– Dzwoniłem, ale go nie zastałem, nie odbiera. Spróbuję za chwilę znowu.

Otoczony ciszą dezaprobaty starszych, Tasos, który przyszedł „dla wsparcia” – jak określił to jego staruszek, zostawiając w cieniu niejasności wszystkie logiczne wyjaśnienia, o co chodzi z tym spotkaniem – spogląda często na zegarek i rzuca Janisowi ponaglające spojrzenia, ale ten unika odpowiedzi.

 

Oczy Stathisa są mętne, wciąż łzawi ze względu na zapalenie spojówek albo alergię (tego nie wiadomo), ale obsesyjnie boi się lekarzy. Dlatego wygląda tak, jakby wszystko go wzruszało: od oparów kawy, przez rozsunięcie zasłon, by wpuścić do pokoju trochę światła, aż po szukanie po kieszeniach tytoniu do fajki. Nie jest w stanie skupić się na jednym temacie dłużej niż przez dwie minuty. „Starość – zadumał się Janis. – I pomyśleć, że jestem starszy od niego o kilka miesięcy”.

Ale on to co innego.

Nawet wczoraj, trzynastego dnia miesiąca, kiedy jak zwykle odwiedził Chloe, staruszka ze świecami i kadzidłami skomplementowała go niespodziewanie:

– Za każdym razem kiedy cię widzę, jesteś piękniejszy!

Bielmo wykluczało, że jej życie się polepszy, sterczy cały dzień na schodach cmentarza. Za to on! Przystojniaczek w tym czarnym kapeluszu z wygiętym rondem. Zawsze mu tak mówiła, a Janis się szczerzył, chowając resztę do kieszeni. Pomyślał, żeby dać jej coś ekstra za komplement, ale w końcu przeważył w nim duch surowej ekonomii ostatnich dni.

Tak więc on pięknieje, nikt nie wie, jak i dlaczego ani po co, podczas gdy Stathis brzydnie, wiecznie ciekną mu łzy, nawet kiedy mówi o koleżance Sofoklesa ze studiów, którą przeleciał, zanim tamten wpadł na pomysł, jak jej to zaproponować.

Na szczęście w pewnej chwili przyszedł w końcu Sofokles. Janis zignorował paplaninę Stathisa i zapytał Specjalistę wprost.

→ Opinia Sofoklesa:

Pojawiło się Ogromne Zainteresowanie (mówi pracownik akademicki), zwłaszcza odnośnie do Tempa, w jakim zostanie wykonane dzieło sprayem na murze – materiał nie dopuszcza żadnych błędów ani poprawek. Graffiti są jak freski z włoskich klasztorów: malarz używający mokrej farby na mokrym wapnie musi być bardzo doświadczony i pewny. Tak samo jest ze sprayem tych dzieciaków, wysycha od razu…

→ Opinia Stathisa:

Wymiociny. Jakieś gnojki ze sprayem, które nie są po prostu w stanie patrzeć na pustą ścianę, bo przypomina im ich puste życie. A że nie mają bladego pojęcia o świecie, to wypełniają ściany szablonami wzorowanymi na komiksach i niejasnymi sloganami, których znaczenia sami nie znają.

→ Jego własna opinia (Janisa):

To coś pomiędzy graffiti a swego rodzaju MANE, TEKEL, FARES. Ani wykonanie, ani hasło-wiadomość-czymkolwiek-to-jest nie wskazują, by miało to coś wspólnego z graffiti, którymi zachwycają się artyści z ASP. Tych interesują bardziej graficzne, bardziej zaokrąglone rzeczy. To niechlujne coś tutaj, z nierównych pociągnięć pędzla, postrzępionych linii, nabazgranych znaków i przemieszanych wielkich i małych liter, w żadnym wypadku nie wygląda na zrobione przez tych samych ludzi ani dla tych samych powodów. Najprościej mówiąc, mamy do czynienia raczej z INSKRYPCJĄ niż z malunkiem, jakimś zakonspirowanym hasłem, może kodem szpiegowskim. Z pewnością Sofokles i jego specjaliści od sztuk wizualnych nawet nie pofatygowaliby się, żeby spojrzeć na te bazgroły przy Alei. Aż w oczy kole.

Specjalista, jak wszyscy specjaliści (z wyjątkiem zupełnie niedouczonych specjalistów), odmówił wydania ostatecznej opinii.

– Muszę zobaczyć, o czym dokładnie mówimy – powiedział, robiąc minę pielęgniarki, która oświadcza, że przed zabiegiem konieczna jest lewatywa. – Graffiti dzieciaków niosą przesłanie dla tych, którzy obracają się w tym samym kręgu, czyli dla ekipy. Z kolei hasła na murach zawierają jasny przekaz dla całego świata. Ta rzecz skierowana jest raczej donikąd… A w każdym razie w żadne oczywiste miejsce… Zgadzam się, że to trochę dziwne, ale myślę, że szkoda pańskiego wysiłku, by doszukiwać się w tym sensu.

Wychodząc od Stathisa, zaczerpnął głęboko powietrza. Tasos wskoczył do pierwszej lepszej taksówki i odjechał. Janis wsiadł do auta, które zostawił przy Degleri, pomiędzy slumsami a budynkiem sądowym, i ruszył prosto do domu.

I co teraz?

Nie odpowiedział na jej pytanie. Co teraz? – sam się zastanawiał. Co mam teraz zrobić? Jaki może być mój następny krok?

Dlaczego tego nie zostawisz? Ten obłęd prowadzi donikąd, nie znajdziesz odpowiedzi na swoje pytania… Mam na myśli te głębsze, te, które kryjesz przed sobą. Co, u licha, obchodzi cię jakiś napis?

Obchodzi mnie.

Źle robisz, zajmując się tym. Nawet jeśli napis coś znaczy, ma jakiś sens, co wtedy? Teraz to nie ma już żadnego znaczenia. Jeśli chcesz się czymś zająć, dlaczego nie weźmiesz się do swoich farb?

Janis ze złości zagryzał wargi. Wiedział w głębi duszy, że miała rację, ale nie chciał tego tak zostawić. Nie chciał, żeby wszystko poszło na marne: napis, kilometry przebyte do kliniki i wszystko inne, co Wtedy razem robili. Trzymali przy życiu rzeczywistość, która z każdym dniem coraz bardziej blakła. Jak pies szarpiący kawałek szmatki do zabawy, któremu się zdaje, że to zdobycz i trofeum i za nic nie chce jej porzucić.

Zabawa, lecz również walka o życie.

Bo to, co trzymamy w zębach, jest naszym pożywieniem i przetrwaniem. (Nas, psów).

Na światłach skrzyżowania Alei z Panormou znowu ujrzał napis. Kiedy patrzył na niego z ulicy, wydawało mu się, że znajdował się wyżej, ponieważ niezapisany fragment muru zakrywał od dołu dach przylegającej do bloku ruiny. Teraz zdawało mu się, że napis krzyczy do niego, jakby próbował go obudzić, żeby poznał w końcu jego tak oczywistą treść.

O7A SEFO…!!!

Zapaliło się zielone, piesi ruszyli niczym wrogie fale z jednej i z drugiej strony, żeby zdążyć, zanim światło się zmieni. Po raz ostatni rzucił okiem na napis, nim ostatecznie zostawił go w tyle.

 

„Pędź, pędź po ziemi – żeby cię nie spowiła” – napisał wuj Symeon, poeta.

Dla Janisa i Chloe, którzy odziedziczyli po nim majątek – dwojga ludzi, których przerażało przemieszczanie się z miejsca na miejsce – jego dom na wyspie stał się przedłużeniem ich samych. Tam czuli się tak, jakby do końca nie wyjechali.

Dom wuja Symeona odegrał w ich życiu rolę ziemi obiecanej, raju, najbezpieczniejszej kryjówki. Ostatnimi czasy Janis coraz częściej widywał go w snach i wciąż planował tam wrócić. W tym samym czasie podnosiły się niezliczone głosy, które próbowały odwieść go od tego pomysłu. A co pocznie kos ze swoją familią? Kto im naleje wody do glinianych wanienek? A ich koty? Musiałby pofatygować się do sąsiada i poprosić, żeby je karmił, kiedy go nie będzie. A Janis wcale nie miał z nim najlepszych relacji. Jak zostawi dom? Jak zostawi drogi, zakręty i kąty, które pamiętały, co mu powiedziała, jak na niego patrzyła, jak się do niego śmiała? Jak porzuci jej rzeczy, które leżą tam, gdzie je ułożyła? Jak zostawi zakamarki ogrodu, które głaskał jej wzrok?

Ale przecież tam też będę na ciebie czekać – mówi mu. – Będę czekać przy drewnianej furtce ogrodu, będę patrzeć, jak za zakrętem wychodzisz na polną drogę przed domem, podczas powrotu z plaży, na której są tamaryszki i skała przypominająca siedzącego lwa.

Czekam na ciebie wszędzie.

 

Odbiera telefon i słyszy zachrypnięty głos ich dawnej przyjaciółki.

– Janis, co u ciebie?

– Dobrze. A u ciebie?

– To, co zwykle.

Stara się nadążyć z analizą tego, co zwykle. Co i jak… Kiedy spotykasz kogoś po latach i zaczynacie rozmawiać na nowo, zastajesz go zanurzonego w omijającej cię rzeczywistości i zaczynasz rozumieć, że w tym czasie zmienia się nie tylko twoje życie, ale i życie tej drugiej osoby. I to tworzy nagle między dwojgiem starych przyjaciół przepaść, nad którą trudno przerzucić most.

Wyjściem ze ślepego zaułka jest przyjrzenie się sobie z bliska – być może dotykają jakiejś wspólnej rzeczywistości, która odnosi się do nich obojga… Wszyscy mają przynajmniej takie stosunki osobiste, by wystarczyło to na wspólne wypicie kawy na stojąco.

Spotykają się więc na obiad, pośrodku drogi tej ich starej przyjaźni. Ariadna jest drobna i na suchej skórze jej twarzy uwidacznia się dotyk czasu. Ciało wciąż ma sprawne. Janis bada jej wygląd, zupełnie nie martwiąc się o swój. (Staruszka sprzed cmentarza powiedziała już wszystko! Cokolwiek by się działo, onpięknieje…).

Pogawędce starych przyjaciół towarzyszy zakłopotanie. Nie widzieli się przez lata. I wątpliwe, czy kiedykolwiek spotkali się sami. Zawsze byli w większym gronie: ona (jeszcze wtedy) ze Stathisem, Janis już z Chloe. Ariadna od blisko dziesięciu lat jest wdową, a przeszło od trzech rozwódką, po ostatnim związku z kimś sporo młodszym.

– Dlaczego jesteś sama?

– Z przyzwyczajenia. Muszę ci zdradzić, że tak mi lepiej. Jeśli mam być szczera, znudziło mi się. Głównie dlatego. No i nie zmienia się swoich dziwactw w tym wieku.

Janis pokręcił głową. Wątpi w związki – to ma na myśli, mówiąc, że nie chce zmieniać przyzwyczajeń. Gdy patrzył, jak odpala jednego papierosa od drugiego, pomyślał, że nie zniósłby z nią choćby tygodnia w jednym domu. On pali troszeczkę, najczęściej w ogóle o tym zapomina. Z ust i nozdrzy starej znajomej nieustannie wydobywa się dym. Gdyby ją rozebrać, być może dym unosiłby się z całego ciała.

Z drugiej strony, istnieją pewne ciekawe parametry. Po pierwsze, w jej wieku i przeciętnej sytuacji ekonomicznej, w której pozostawił ją nieboszczyk, nie może oglądać się za gorzej sytuowanymi od siebie (o kawalerach do wynajęcia nie wspominając). Po drugie, dobrze się trzyma i jest w stanie wymagać od życia więcej niż spotkania z rówieś-nikami na ploteczki przy kawie na placu obok swojego domu, odwiedziny siostry czy niedzielne obiady z synem Stamatisem.

Janis nie ma pojęcia, czy Ariadna chciałaby czegoś więcej, ale z tego, co mu się wydaje, powinien ją rozpalić. Choćby udawała obojętną. Rozpala wszystkie samotne kobiety w jej wieku, zwłaszcza te, które temu przeczą.

Oczywiście, żadne z nich dwojga nie poderwie się od stołu na szybki numerek w toalecie. Dlatego zmęczeni wielogodzinnym spotkaniem pożegnali się i odetchnęli z ulgą, że każde może teraz wrócić do swojej kryjówki.

Jakby spotkanie z Ariadną trochę mu się śniło. To nie był koszmar, ale jeden z tych nieprzyjemnych snów, które nie idą po twojej myśli i nie masz na to wpływu.

Włącza radioodbiornik, popijając powolutku kawę. Jakiś dinozaur puszcza piosenkę Brela.

(A teraz? Co mam robić, skoro odeszłaś? Co mam zrobić z całym tym czasem, który będzie od teraz moim życiem, z tymi wszystkimi ludźmi, którzy mnie nie obchodzą i których ja nie obchodzę?).

Myślałem, że napis, który wiązał się z twoją drogą, może powie mi w końcu coś o mojej. Dlaczego tak się morduję, żeby się dowiedzieć, co oznacza, o ile w ogóle coś znaczy?

Dzisiaj pada. Miasto przypomina scenerię z filmu Angelopoulosa – mgła i bezruch. Janis wchodzi do auta i rusza w drogę. Znowu przemierza Panormou, dojeżdża do świateł Alei. Tam stoi ściana, a na niej znaki, których kształt i wielkość zna na pamięć. Zapala się zielone. Auto toczy się w stronę wąskiego wzniesienia, pośród szalonych kierowców, którzy drżą, by nie włączyło się czerwone, zanim zdążą przejechać. Znane na pamięć wyboje i garby, skręt w lewo, postój na światłach przy Soutsou, z której ruszasz w stronę ulicy Athanasiadisa. Zostawia auto na podziemnym parkingu i pieszo pokonuje kilka metrów do wejścia, przy którym zawsze tłoczą się odwiedzający, sanitariusze wychodzący zapalić, pielęg-niarki zmieniające wachtę i informujące o tym przed wyjściem do domu.

Znajoma atmosfera kliniki i klimatyzacja sprawiają, że wszystkie zapachy docierające do jego nozdrzy ulegają zaburzeniu. Widzi te same twarze w recepcji. Ze stołówki wydobywa się miks woni papierosów, kawy i gotowanego jedzenia. Blondynka, która obsługuje lodówkę, pozdrawia go uśmiechem: jakby był tu wczoraj, jak wtedy, wyczekując, kupując kawę i kanapki, poszukując egzemplarza „City Press” na stojaku przy wejściu. Jej mąż liczy dzienny utarg i przestawia zegarek na kasie.

– Dobry wieczór panu, co podać dzisiaj?

Janis chce jej powiedzieć, że nic nie weźmie. Kto bez interesu w szpitalu przychodzi na stołówkę w klinice po kawę czy sok pomarańczowy? Nie ma tu już żadnych spraw do załatwienia, historia dobiegła końca, ona odeszła. Przyszedł jedynie upolować wspomnienia.

„Chryste, co mnie napadło?” – pomyślał. Wydało mu się, jakby minęły lata od jego ostatniej wizyty w klinice. A teraz znowu wrócił do ich dawnych kryjówek, ostatnich wspólnych kryjówek, i czekał, że usłyszy jej głos i ujrzy jej twarz. Nie, nie wejdzie na piętro, nie przekroczy progu pokoju z fatalnym numerem… To miejsce już i tak było dla niego jak sól sypnięta na otwartą ranę.

Wolnym krokiem wraca na parking i ponownie odpala auto. Aleja dudni. Tylu ludzi… Tylu ludzi, których jutro już tu nie będzie. Tyle niepotrzebnych niepokojów i zmartwień, tyle niemych myśli, które spacerują po chodniku i toczą się na kołach. Małe bańki życia, pękające za dotknięciem drzazgi. Dzisiaj wielkie podniecenie i szum, a jutro ani wspomnienia. I Janis, ten gorączkowy umysł, który migocze jak świetlik wokół innych istnień, on też jest efemeryczną postacią z komiksu, zaprojektowaną ładnym tuszem na kilka chwil życia.

Tym razem nie odwrócił się, żeby spojrzeć na napis na elewacji budynku. Nie musiał. Ona siedziała obok niego na miejscu pasażera i uśmiechała się jak dziewczynka, która właśnie obmyśla jakąś drakę.

Ariadna wzbudziła twoje zainteresowanie, nieprawdaż? – zapytała.

Wzbudziła. Znasz mnie, jak coś wbiję sobie do głowy…

Kątem oka zobaczył, że kręci głową. Jeśli ona go nie znała, to kto?

Co w takim razie poczniesz z naszą dawną przyjaciółką? Będziesz to kontynuował?

Myślałem, że nie lubisz rozmawiać o tych sprawach, ale widzę, że chcesz…

Bo wiem, że ty chcesz. Mylę się?

Zna wiele moich potrzeb. Nie muszę tłumaczyć jej wszystkiego ani milczeć o tym, co wiem lub czego doświadczyłem.

I nawet dobrze się trzyma!

Starczy, diable!

Zbliżali się do domu, światła stopniowo nikły, aż dookoła nastał gęsty mrok, a mgła utworzyła poświatę wokół lamp latarni.

Janis otworzył furtkę od podwórza. Na werandzie otrzepał płaszcz przeciwdeszczowy, nim wziął go do środka i zawiesił na wieszaku przy wejściu. Odezwał się telefon. Dzwoniła Ariadna.

 

Na początku powiedziała, że myślała o nim,zwłaszcza wczoraj. Dlaczego wczoraj? Dlaczego zwłaszcza?

Dlatego, powiedziała, bo wydawało mi się, że widziałam Stathisa naprzeciwko kiosku, przy Uniwersytecie. Nawet jeśli to nie był on, to bardzo go przypominał. Oczywiście, był o wiele starszy.

Janis zapytał: „Starszy w porównaniu do czego?”.

„Do tego, kiedy widziałam go ostatnim razem”.

Umówili się na spotkanie w piątek wieczorem. Ariadna przyjedzie taksówką, bo jej auto jest w warsztacie.

Podczas gdy mijały godziny, Janis coraz bardziej żałował. Klasyczna reakcja na ostatnie miesiące, ale powoli zaczynał sobie z nią radzić. Co się stanie, jeśli stracę jeden wieczór? Tyle ich tracę, codziennie siedząc w domu i nic nie robiąc. To będzie jakaś odmiana. A jak tak bardzo zależy ci na rutynie, to łatwo możesz do niej wrócić, tej się nie traci. Dlatego baw się tym. Nie musisz już nikogo brać na poważnie.

Zresztą Ariadnę trudno brać na poważnie. Zna ją z młodych lat. „Moja dziecinka jest łasuchem!” – mówił o niej Stathis, nawet w jej obecności. Ariadna prowokowała pełne nienawiści spojrzenia pośród redakcyjnych koleżanek, które już na początku dziennikarskiej kariery rozpoczynały zażartą walkę z fałdkami i cellulitem. Ona jadła za dwie i pozostawała chuda jak szczapa (z odpowiednimi krągłościami gdzie trzeba). Do tego była zimna i niewzruszona: jak ktoś z nią zadarł, to obrywał za swoje.

Była sobie panią już za czasów, gdy dziewczęta stękały, by rodzice pozwolili im malować usta i nosić nylonowe skarpetki, a dziewictwo było ściśle strzeżone, by sprzedać Kandydatowi córkę za grube pieniądze. Ariadny to nie dotyczyło. Owinęła sobie tatusia (zawodowego kapitana) wokół małego palca, o co jej starsza siostra była wiecznie zazdrosna; doprowadzało ją do szału, że młodsza zawsze mogła robić, co chciała.

Ze Stathisem się nie ustatkowali, wbrew oczekiwaniom wszystkich. Zrobił jej jakieś świństwo i próbował zagłuszyć wyrzuty sumienia ucieczką przed związkiem, w którym wszystko układałoby się jak w zegarku. Ariadna czekała chwilę, ale w pewnym momencie zrozumiała, że traci czas, i kiedy tylko nadarzyła się okazja, zwłaszcza że nie była już pierwszej młodości, wyszła za mąż za kogoś dużo starszego, z pieniędzmi i dobrym stanowiskiem w wielkim przedsiębiorstwie handlowym, które zajmowało się eksportem maszyn rolniczych, buldożerów, dźwigów i innych wartościowych olbrzymów. Niechętnie, ale porzuciła w końcu pracę w gazecie i zaakceptowała fakt, że żona jej męża nie może być jednocześnie matką, kurą domową i dziennikarką. Pożegnała się z karierą i jak twierdziła, nie żałowała.

Tego Minasa, mężczyznę, którego poślubiła Ariadna, Janis i Chloe poznali później. Poliglota, smakosz, dowcipniś, obieżyświat. Przez wiele lat żył w Kanadzie, miał niezwykle skomplikowaną historię rodzinną i od młodości zmagał się z astmą alergiczną, która w końcu pozbawiła go sprawności i prędko posłała do piachu.

Chociaż Ariadna o tym nie mówiła, można było przypuszczać, że wątłe zdrowie jej męża nie sprzyjało prowadzeniu przez nich niepohamowanego życia seksualnego. Z kolei miłość ze Stathisem była burzliwa i para niechętnie opuszczała łóżko po to, by pójść z innymi na pizzę albo do kina. Minas (z charakteru lub konieczności) nie był typowym zazdrośnikiem, który śledziłby eskapady Ariadny, sprawdzałby jej listy czy podsłuchiwał rozmowy telefoniczne. Dlatego Ariadna żyła swoim życiem, jednocześnie zapewniając mężowi i ich synowi wszystko, czego można oczekiwać od oddanej żony i matki.

Zanim Ariadna poznała Stathisa, Janisa i Chloe, kumplowała się z młodymi feministkami i gołowąsymi agnostykami z prawa, których ewangelią była raczej Rzesza niż Marks i Pani Bovary niż Róża Luksemburg. Rewolucja, mawiali, zaczęła się od seksu (dla niektórych na nim się też skończyła). Kwestionowanie wszelkiej Władzy było rewolucyjnym „dosyć” maja sześćdziesiątego ósmego. Dzieci drobnomieszczan z bogatych dzielnic wokół centrum z łatwością odnalazły się w chaosie świata, który postanowiły zburzyć, zanim w ogóle dobrze pojęły, czym jest to, co, jak im się zdawało, niszczą.

Jednego z nich, Nikosa, Janis poznał na studiach. Nigdy jednak nie spotkali się w tym samym czasie w jednej paczce z Ariadną i dopiero dużo później Nikos wyjawił Janisowi, że kiedyś często ją widywał. W tym kiedyś było oczywiście trochę dezaprobaty, wyjaśnijmy od razu dlaczego. Nikosa nie interesowały znajomości z tymi, których rodzice nie byli kimś. Uważał się za rewolucjonistę i mówił, że ludzie pokroju Ariadny w końcu podzielą pełne kompromisów życie ich rodzin. Jej ojca kapitana uważał, nie mówiąc tego na głos, za człowieka o niższym statusie społecznym i podejrzanego (czy raczej winnego) politycznie. Co ciekawe, w przeciwieństwie do kapitana, który w domu był potulny jak baranek, niczym ciasto w rękach żony i trójki dzieci, i wszystkie ich mniejsze lub większe wybryki przyjmował z cierpkim humorem wojskowego, liberalny ojciec Nikosa, z zawodu prawnik, sprawował władzę nad domem z batem w ręku.

Tak więc Córka Kapitana– jak nazywał ją Stathis – miała w swoim DNA zalążek kompromisu, a Nikos chętniej trzymał się z dzieciakami, których rodzice pracowali w dyplomacji, z Janisem (siostrzeńcem Symeona Argyriou) czy Pawlosem Theotokisem (potomkiem arystokratów z wielkim majątkiem), którego największym osiągnięciem było to, że przeleciał nauczycielkę francuskiego swoich młodszych braci.

Po powrocie z Francji i jej buzujących uniwersytetów w maju sześćdziesiątego ósmego Nikos przejął kancelarię prawną ojca. Jej klientami byli głównie właściciele ziemscy (oraz garstka ludzi oskarżonych o drobne oszustwa finansowe). Następnie, po rozstaniu z Sandal,francuską towarzyszką z rebelianckich kawiarni przy Rive Gauche, ożenił się z pewną aktorką i odziedziczył majątek po bezdzietnej ciotce (specjalnie w tym celu go usynowiła), którą, gdy żyła, nazywał „generałem Franco w spódnicy”.

Przemiana dokonała się, gdy Nikos i Ewelina (aktorka) opuścili swoje ciepłe i dobre dla bohemy artystycznej lokum, które wynajmowali na Exarcheia, i nie tracąc ani dnia, przenieśli się do ośmiopokojowego mieszkania po staruszce. Zainstalowali się w domu przy ulicy Ipsilantou, pośród ciężkich orzechowych mebli, wytapetowanych ścian, gipsowych sufitów i afrykańskich parkietów.

„Nie osądzałbym go przez pryzmat tego domu – powiedział Janis Chloe – gdyby Nikos nie wyrażał się tak protekcjonalnie o naszym”. Zdarzyło się to po śmierci Zisimosa, gdy także i oni przeprowadzili się w końcu do odnowionego domu na obrzeżach. „Z pewnością brakuje tu jeszcze klimatu… Jest bardzo nowoczesny!” (Śmiech). Zapewne dom Argyriów nie miałklimatu, o który chodziło Nikosowi, ponieważ nigdy nie kupili do niego porządnych mebli i nikt nie troszczył się o jego wystrój. Rodzice Janisa twierdzili, że wystarczą materace do spania, stół i krzesła do jedzenia, a pozostałe rzeczy pozbierali to stąd, to stamtąd, mając na uwadze tylko jedno kryterium – byspełniały swoją funkcję. Rzeczy te może i nie były wartościowe jako meble, ale na nich i z nimi upływało życie Janisa i jego rodziców, i kochał ten dom do tego stopnia, że udało mu się przekonać Chloe, aby opuścili mieszkanie wynajmowane w mieście, w którym urządzili się po ślubie.

(Teraz Janis czeka na Córkę Kapitana, a Nikosowi, gdyby się o tym dowiedział, włos zjeżyłby się na głowie).

 

W samą porę. Nacisnęła dzwonek, uściskał ją. Pachniała papierosami. Zaprowadził Ariadnę do salonu, w którym tu i ówdzie leżały porozrzucane papiery, koperty z rachunkami i książki. Ostatnimi czasy wolał przesiadywać tutaj niż w swoim dawnym atelier, gapić się na ogród i wesoło podskakujące kosy. Kiedy Ariadna mościła się na dwuosobowej sofie, odnalazła pomiędzy poduszkami parę skarpet.

– Gospodarz kawaler – skomentowała, ale mimo to wyglądała na rozbawioną. Ona też nie była perfekcyjną panią domu. Nieboszczy-kowi Minasowi to nie przeszkadzało, w czasach, gdy jeszcze żył, mieli Filipinkę do prac domowych, swoją małżonkę prezentował zaś na firmowych bankietach, podczas których jej jedynym obowiązkiem było granie z klientami w tavli na balkonie z widokiem na morze.

– Jesteś głodna?

– Zawsze!

Brawo, moja (niezmienna) dziewczynka! Przez chwilę starali się podtrzymać konwencjonalną pogawędkę. Minęły lata, od kiedy Ariadna była tu ostatni raz, było to jeszcze wtedy, gdy żyła Chloe. W czasach miłości Ariadny i Stathisa przyjaźń obu kobiet miała swoją własną historię. Widywały się regularnie i uczęszczały na lekcje włoskiego do Casa d’Italia, tak dla przyjemności.

Ariadna spytała Janisa, jak jest teraz w domu bez Chloe. Janis powiedział, że zaczął mu się wydawać ogromny. Patrzyła na niego bez mrugnięcia okiem.

– Bardzo szybko doszłam do wniosku, że czasy Minasa się skończyły i życie toczy się dalej. Trzeba patrzeć przed siebie – powiedziała, trochę jakby recytując z pamięci.

– To zależy, ile drogi widzisz przed sobą – powiedział Janis półgębkiem.

– To proste. Ile przejdziesz, tyle zobaczysz.

Janis przypadkowo zerknął przez okno salonu i na werandzie dostrzegł Chloe, była tuż na wyciągnięcie ręki. Jakby wyszła sprawdzić doniczki z pelargoniami. Ciekawe, czy mogła stamtąd przysłuchiwać się jego rozmowom z żywymi?

– Wyjdziemy coś przekąsić? – zaproponował.

– Jasne!

– Świetnie. Daj mi chwilę, to się przygotuję.

Wyszedł z salonu i przeszedł się wkoło po parterze, wyglądając przez okna. Gdyby trafił teraz na Chloe, wypytałby ją o więcej szczegółów na temat Ariadny. Ale nigdzie jej nie było. Widocznie pokazuje się tylko wtedy, kiedy ma na to ochotę.

Było zbyt późno na skropienie się odrobiną perfum. Mógł to zrobić wcześniej. Teraz zapach byłby za mocny i mogłaby pomyśleć, że zrobił to specjalnie dla niej, co oczywiście byłoby prawdą. Ale po co wysyłać mylne sygnały? W końcu Ariadna cuchnęła fajkami, niby dlaczego więc on miałby pachnieć jak wiosna?

Wziął swoje rzeczy i klucze, przepuścił ją w drzwiach i zamknął za sobą.

Nie ma nic bardziej zachęcającego niż kobieta, która je całym sercem. (Ariadna była tego doskonałym przykładem). Wtedy wiesz, że jej ciało funkcjonuje prawidłowo, a nerwice nie zdusiły u niej instynktów. Jedynym minusem było to, że jadła powoli, przez co będą mieli spore opóźnienie, by przejść do następnych etapów bankietu – o ile do nich dojdzie. Zjadł pierwszy i zapalił fajkę niezliczoną ilość razy. Potrzebował narkotyku, żeby znieść opisy jej podróży z Minasem wzdłuż i wszerz globu oraz historie o teściowej, która zmieniała kochanków w takim tempie, że nie nadążała z zapamiętywaniem ich imion i ostatniego wołała imieniem poprzedniego.

Czas leciał, lokal pustoszał, a właściciel porzucił za barową ladą radość tancerza, z którą podjął klientów, i znużony mieszał drinka palcem, rzucając od czasu do czasu spojrzenia w stronę stolika, przy którym siedzieli Janis i Ariadna.

– Cudownie się najadłam – powiedziała Ariadna, gdy znaleźli się przed lokalem. – Chyba zamówię taksówkę…

Janis natychmiast zarzucił przynętę, którą miał w zanadrzu.

– Mam w domu deser i kawę. Wezwiemy taksówkę, jak skończymy. A najprościej będzie, jeśli sam odwiozę cię do domu.

Po powrocie Ariadna znowu umościła się na sofie, a Janis w tym czasie wyszedł przygotować to, co obiecał. Kiedy pchnął drzwi salonu czubkiem stopy, jego oczom ukazał się bardzo przyjemny widok. Ariadna zrzuciła buty na podłogę i opierając plecy o kanapę, objęła rękoma kolana. Nie tracąc ani chwili, Janis usadowił się na miejscu obok. Ariadna zapaliła jeszcze jednego papierosa, a on bez entuzjazmu odpalił fajkę. Głęboko wciągała dym.

– Podoba mi się zapach twojego tytoniu. Taki sam palił Stathis…

– Widziałem go przedwczoraj – powiedział Janis. – Nie wyglądał dobrze.

– Pije?

– Pije, pali i wciąż opłakuje swoją Annę.

Zgasiła papierosa po dwóch zaciągnięciach.

– Każdy kogoś wspomina. Ale ani on z Anną, ani ja z Minasem nie mieliśmy tego, co mieliście wy dwoje.

Ta nagła uwaga wprawiła go w zakłopotanie. Wyciągnął rękę i w podzięce pogłaskał Ariadnę po głowie. Miło, kiedy ktoś cię żałuje, a jeszcze milej, kiedy żałuje cię bardziej niż siebie. Ariadna nie odsunęła głowy, a nawet przechyliła ją nieco bardziej w jego stronę.

– Nie wiedziałem, że darzyłaś mnie taką sympatią – powiedział Janis.

– Większą darzyłam Chloe – odpowiedziała.

I tym razem się cofnęła.

Janis swobodnie położył dłoń na jej ugiętym kolanie i wydmuchał dym w stronę sufitu.

 

Ariadna w końcu odbiła piłeczkę tego wieczoru tak, jak Janis to sobie wyobrażał i na co miał nadzieję. Jej wyniki uznał za nadzwyczajne. Nie był pewien własnych. Prawdę mówiąc, był raczej mierny, przez lata wyszedł z wprawy, ale przecież nawet najwyższej klasy gracze wypadają czasem kiepsko w meczach towarzyskich.

Zadzwonił po taksówkę o czwartej trzydzieści nad ranem. Obietnica odwiezienia Ariadny do domu spełzła na niczym. Janis padł wycieńczony i spał do dziesiątej, kiedy musiał wstać, żeby odebrać dzwoniący z uporem telefon. To była Ariadna.

– Jak spałaś? – zapytał.

– Jak kłoda.

– To było trochę niespodziewane. Ale chciałem tego.

– Ja, zdaje się, też. – Zaśmiała się. – Niemniej jestem zaskoczona. W każdym razie nie mówi się o tych sprawach. Co się stało, to się stało. No i było w porządku.

– Zobaczę cię wkrótce? – zapytał Janis.

– Mieszkasz daleko, a ja nie mam teraz auta. Odbieram je jutro. Dlatego byłoby najlepiej, gdybyśmy zobaczyli się pojutrze.

– W porządku, pojutrze. Słuchaj, chciałem ci powiedzieć…

Był jej winny komplement. Stara-niestara, feministka-niefeministka, była kobietą. One lubią, jak dostrzegasz ich uczucia. A jeszcze ważniejsza od uczuć jest próżność.

– Już od dawna tego chciałem. Chciałem, żebyś o tym wiedziała.

Ariadna milczała. (Może liczyła dziesięciolecia).

– Nie spodziewałam się. To znaczy, od jak dawna? Od czasów Stathisa?

– Tak, od wtedy.

Krótka przerwa.

– Popatrz, jaki zbieg okoliczności, ja podobałam się tobie, a Stathisowi… – Ariadna roześmiała się, ale nagle jakby pożałowała tego i przestała. – W takim razie do zobaczenia. Całuję!

Odłożyła słuchawkę. Janis nie był pewien, co Ariadna chciała przez to powiedzieć. A Stathisowi co? Może podobała mu się Chloe. Tak, pewnie to miała na myśli. A Stathisowi podobała się Chloe. Ale przecież o tym wiedzieliśmy. Stathisowi podobały się wszystkie.

 

(Nie czuję się tak, jakbym roztrzaskał szybę pamięci, zbezcześcił nieskazitelne wspomnienia z życia, którego nigdy nie wyobrażałem sobie, że mogłoby zostać przerwane tak brutalnie, tak wcześnie, bez przyczyny i bez sensu. Nie jestem bydlakiem, nie. Nie wiem, co próbuję ocalić ani czy warto to robić. Moja połowa z pary niepokalanych bliźniąt, którymi byliśmy, nie przywiązuje wagi do tego, czy zje pomidory, czy makaron, czy obejrzy megahit o dziewiątej, czy posłucha muzyki w salonie. Nie ma znaczenia, czy prześpię się z Ariadną, z opłaconą modelką, czy ulżę sobie w łazience nad otwartym czasopismem. Dlaczego nie jestem tym, kogo poznałaś, tylko tym, kogo zostawiłaś, odchodząc… Chcę żyć, bo jeśli zginę, to i ty zginiesz na zawsze. Tak, chcę zostać Matuzalemem, żeby dostać się do Księgi rekordów Guinnessa jako najstarszy człowiek na świecie. Podaruję ci w ten sposób dłuższe życie, którego nie dał ci los ani lekarze).

 

Dlaczego Janis przyszedł na szczyt wzniesienia, w dawne okolice domu jego mamy? Erifili zmarła wiele lat temu, ale ani dom, ani okolica o tym nie wiedzą. Domy zachowują w sobie coś z istnień tych, którzy odeszli, jak cienie w kątach ścian. Zawiasy w drzwiach, rolety, gdy rozwijają się do dołu, prowadnice w kratach balkonowej osłony– wszystko to przywołuje dźwięki głosów lub kroków z czasów, kiedy ludzie ci jeszcze żyli. Janis pewnie przyszedł rzucić okiem na puste mieszkanie matki, tak jak zrobił to tuż po jej śmierci, żeby wynająć lokum jakimś nowożeńcom. Co innego miałby robić w tej okolicy?

Spogląda na stary budynek i na próżno próbuje sobie przypomnieć, w której z wąskich uliczek zaparkował. Chce wrócić do domu, gdzie czekają na niego Chloe i Tasos. Krąży wkoło, ma nadzieję, że jakoś uda mu się rozpoznać auto, ponieważ nie ma pojęcia, gdzie je zostawił. Ściemnia się. Zapaliły się światła przy wejściach, w witrynach sklepowych i na ulicach. Półmrok i cienie utrudniają jego daremne poszukiwania. Jednym westchnięciem przyznaje, że nie jest w stanie przypomnieć sobie, gdzie zostawił samochód. Musi odpuścić.

Janis budzi się z krótkiej popołudniowej drzemki (spał niespełna pół godziny, jest ubrany tak, jak był). Boli go lewe kolano, podobnie jak podstawa kciuka, ale to jedne z tych przewlekłych bólów, które są wpisane w koszta podeszłego wieku: cierpisz, więc jesteś. Po niespokojnym, męczącym śnie uspokaja się na myśl o codziennym życiu. Co zostało do jedzenia w lodówce. Co zapisałeś sobie na karteczce, żeby kupić jutro. Co widziałeś, co powiedziałeś i jakie odpowiedzi uzyskałeś od grupki próżniaków, pijących wczoraj piwo w klubie bilardowym na placu w Galatsi. Może to poczucie daremnego wysiłku, które pozostawiły po sobie słowa mężczyzn, wywołało ten nieprzyjemny sen.

Wszedł do lokalu kierowany nagłym impulsem. Wczoraj (dokładnie w czasie, gdy – jak przekonamy się o tym później – oficer piechoty Ignatios Bosmalis przez otwór swojego namiotu wysoko w górach Bełasicy obserwował roztaczającą się przed nim panoramę miasta Kilkis), wracając z centrum do domu i przemierzając tę samą trasę co zwykle, Janis zrobił coś, czego nie robił nigdy wcześniej. Zaciągnął hamulec ręczny na placu i przeszedł kawałek drogi w przeciwnym kierunku. Dotarł do klubu bilardowego, obok którego często przechodził; zawsze zastanawiał się, jak lokal może wyglądać od środka. Teraz wpadł na pomysł, żeby dowiedzieć się czegoś na temat grafficiarzy z okolicy.

Jak do wielu odkryć doszło przypadkowo podczas jakichś badań, tak i Janis Argyriou postanowił, że dowie się, kto napisał na murze to O7A SEFO… (i co, u diabła, ono znaczy), rozpoczynając metodyczne badania od stałych bywalców klubu bilardowego w tej okolicy wyłącznie dlatego, że przebiegała tamtędy jego droga. Janis miał szaloną nadzieję, że będzie w tym przypadku jak z penicyliną, odkrytą przez Aleksandra Fleminga podczas badań nad bakteriami fermentującymi w piwie, albo z Ameryką, na którą Krzysztof Kolumb natknął się, próbując znaleźć drogę do Indii; liczył, że i jemu jeden przypadkowy ruch w pozornie nieistotnym miejscu i otoczeniu pozwoli odnaleźć początek nici, po której dotrze do kłębka tajemnicy napisu.

Czterdziestolatkowie w sportowych butach i bluzach z nadrukiem, co drugi z tatuażami. Zdziwione spojrzenia. Po co szwenda się tu o tej porze (dochodziła druga po południu) podstarzały typ o zadbanym wyglądzie i w dobrym ubraniu? Pierwsze pytania Janisa o grafficiarzy z sąsiedztwa wzbudziły w bywalcach baru podejrzenia, że jest ochroniarzem albo wkurzonym lokatorem, któremu dzieciaki pomalowały ścianę sprayem.

Nic z tych rzeczy, zapewniał Janis. Jestem malarzem. (Dziwne! Wiedział o tym, ale kiedy powiedział to na głos, jego słowa zabrzmiały jak kłamstwo…). Interesują mnie graffiti. Fotografuję je i chciałbym odnaleźć dzieciaki, które je robią, żeby poznać ich technikę… I znaczenie pewnych napisów…

Nieroby uspokoiły się. Facet nie wyglądał na ochroniarza. Nie przypominał też tubylca. Jego głos i słowa (bzdety, które usłyszeli) pasowały do jego wyglądu – i nagle cała sprawa przestała ich interesować.

– Młodzież – powiedział czterdziestolatek z towarzystwa, który prawdopodobnie był właścicielem klubu – znajdziesz tu tylko wieczorem. Teraz większość z nich siedzi w szkole. Spróbuj później, może na kogoś trafisz.

Normalnie przewróciłby się na drugi bok i kontynuował sjestę przed telewizorem pokazującym którykolwiek z niezliczonych chłamów popołudniowego pasma. Ale to, co miało związek z Chloe – tak jak tajemniczy napis – było jego świętym obowiązkiem. Nie dało się tego odroczyć, podobnie jak comiesięcznych odwiedzin na grobie, kwiatów azalii, które zbierał, gdy tylko się pojawiły, i kładł przed jej fotografią, jej okularów, których nabożnie doglądał, zachowując nacieki potu z jej brwi. Tym razem strach, że koszmar z okolicą, w której mieszkała jego mama, mógłby trwać dalej, zniechęcił go do dalszego spania. Wstał, uszykował się, pozwolił upłynąć godzinom i o dziewiątej wieczorem ponownie zaciągnął ręczny na placyku, kilka metrów od klubu bilardowego.

Bilardzistapowiedział, że młodzież przychodzi tam wieczorem, dlatego i Janis musiał wyruszyć na łowy o tej porze. Właściciel rozpoznał go i wydawał się bardzo pomocny. Kiedy zobaczył Janisa stojącego bezradnie w progu sali pełnej młodych ludzi – jednych pochylonych nad zielonym filcem, drugich przed elektronicznymi ekranami, z papierosami w ustach i puszkami po syntetycznych napojach obok – podszedł do niego.

– Steve, ten tam, on zna jakichś kolesi, którzy bawią się sprayem. Tylko… ostrożnie. Dzieciak miał ostatnio kłopoty z policją. Żeby nie wziął cię za glinę.

– A wyglądam?

– Ani trochę. Ale dla gówniarzy wszyscy po trzydziestce są wrogami…

Młody nerwowo drapał się po brodzie, którą nierównomiernie pokrywał zarost, i trochę odetchnął, kiedy usłyszał, że dziadek nie szuka guza. Oczywiście pytania Janisa nie mówiły mu zbyt wiele i wolał kontynuować napoczętą partyjkę bilardu amerykańskiego (przy stole, z kijami na ramieniu, czekało na niego dwóch pozostałych graczy).

– Ja nie robię graffiti. Robi je moja dziewczyna z koleżkami z okolicy.

– Chciałbym się z nimi zobaczyć. Zapytać o pewne rzeczy. A jeśli zechcieliby pokazać mi, co namalowali, może mógłbym zrobić zdjęcia…

Janis zaczął rozglądać się za kawałkiem papieru i piórem, ale młody mu przerwał. Z tylnej kieszeni spodni z niskim krokiem, którym niewiele brakowało, by spaść i zostawić ich właściciela z gołym tyłkiem, wyciągnął komórkę i włączył wyświetlacz, żeby wklepać numer. Najpierw imię. Skąd będzie wiedział, jak zapisać jego nazwisko? Ale i tym razem Janis doszedł tylko do pierwszej sylaby, ponieważ chłopak szybko zapisał w telefonie wielkimi angielskimi literami:

WUJCIO

 

Myślisz, że ten przemiły chłopiec zadzwoni?

Ech, skąd mam wiedzieć? Gdzieś muszę zacząć, jeśli chcę się w końcu dowiedzieć, co znaczy ten napis.

(Samochód unosi się i opada na studzienkach kanalizacyjnych po lewej stronie drogi. Wracają).

Jesteś pewny, że chcesz się dowiedzieć?

Nie odwrócił się, żeby na nią spojrzeć. Wiedział, że Chloe też patrzy prosto przed siebie.

Chodzi o to, że dla mnie nie ma to już takiego znaczenia. Ale dla ciebie może mieć.

A może nie mieć. Nie wiem.

Pracownik na planie filmu Angelopoulosa znowu polewa ulicę wodą z węża. Chmury suną nisko nad górą, słońce skryło się, zanim zaszło, dom spowija ciemność cyprysów i sosen rosnących w pobliskim ogrodzie. Zmrok zapada tak szybko.

W tym domu Janis spędził w życiu aż dwa okresy, pozostające w niewyjaśnionych relacjach z podwójną naturą czasu. Młodość, która wlokła się niechętnie, ciężko i bez końca, i moment obecny, którego zegar tyka, a czas galopuje astmatycznie i niknie, zanim się zorientujesz.

Czas teraźniejszy i czas przyszły…

Ale spodobał mi się ten WUJCIO! Co mam ci powiedzieć?

 

Podczas gdy Tasos, wciąż na początku swojej prawniczej kariery i po niedawnym małżeństwie z Kleri, jest nieustannie ponury i pełen lęków, Janis prezentuje radosną i beztroską postawę senior citizen. Tego człowieka nie bardzo obchodzi, czy jest niedziela, czy poniedziałek, czy dzwoni telefon i nie zdąży go odebrać, czy leje jak z cebra rano, kiedy akurat ma wyjść.

Żyjąc tak beztrosko, zapomina wyrzucać śmieci, kupować chleb i mleko, opłacać rachunki w banku lub na poczcie. Dzięki temu ma więcej czasu na pogaduszki ze zmarłą ukochaną i wspominanie całego mnóstwa rzeczy, o których wiedzą tylko oni dwoje.

Siedzi w tylnej części domu, ze swetrem owiniętym wokół szyi, oddycha wilgotnym powietrzem i spogląda na grzbiet Parnithy za dachami domów.

Czyżby wiedziała, że odejdzie pierwsza, i chciała umieścić je w pewnym miejscu, żeby nie zginęły, i dlatego przekazała mu wszystkie swojewspomnienia? Janis do własnych z dzieciństwa powracał niechętnie. Zazwyczaj omijał cały ten okres po rozwodzie Erifili z Zisimosem, przeprowadzkę z mieszkania przy ulicy Valtetsiou, przenosiny z domu na Kodringtonos, gdzie pozostał Zisimos, do dwupokojowego mieszkania, które jego matka otrzymała na Eressou. Podsumowując, był to okres nieprzyjemny, co oznacza, że nawet w szczęśliwych momentach z trudem udawało mu się zapomnieć o sentymentalnych burzach, które nieustannie wybuchały.

Na dwóch fotografiach nad jego głową w salonie jest młody, o twarzy zupełnie pozbawionej pewności siebie, lecz z miną, która usilnie dawała do zrozumienia coś zupełnie przeciwnego.

Życie z jego matką w mieszkaniu na Eressou okazało się ślepym zaułkiem. Erifili miała zdanie na każdy temat, Janis był najbardziej niezdecydowanym spośród swoich rówieśników, a do rozwodu jego mamy z Zisimosem Argiriou doszło całkiem niedawno. Znikąd zbawienia – Janis nie mógł bez dyplomu znaleźć pracy i zamieszkać na swoim, a Erifili nawet nie udawała, że obchodzą ją zainteresowania syna, który wolał malować i stale opuszczał zajęcia w czasie zaliczeń.

Zaraz po Nowym Roku zaczęło się koszmarne odliczanie – zbliżał się dzień poboru. Sytuacja w domu się pogarszała. Mama miała skwaszoną minę już od rana, gdy siadali razem przy kuchennym stole na szybką kawę, zanim wyszła do szpitala, w którym pracowała. Janis skupił cały bunt przeciwko matce w niechęci do koka z tyłu jej głowy, jakby znajdowało się w nim tajemnicze źródło oporów, wywołujące między nimi konflikty. Erifili nie przywiązywała wagi do swojego wyglądu, ciągle nosiła te same ubrania, a rozwiązanie wszelkich trosk o swoje włosy, którym dla kobiety w jej wieku powinny być farby i wizyty u fryzjera, znalazła w tym staromodnym koku, każdego dnia wiązanym i mocowanym spinkami. „Wyglądasz jak dewotka!” – mówił jej Janis. Patrzyła wtedy wilkiem, unosząc brwi. „Ale ty dobrze wiesz, że nią nie jestem”.

Niespodziewanie z nadejściem wojska cała niedola zniknęła. W chwilę później ta nieukształtowana istota, którą Janis był do kwietnia tego roku, stanęła na własnych nogach. Nieprzyjemne wspomnienia Aten rozpłynęły się w prowincjonalnym miasteczku, gdzie wylądował – nieznajomy pośród nieznajomych, niczym Adam w nowym świecie.

Sześćset szósty Batalion Piechoty nie był najgorszą jednostką, do jakiej mógł trafić, powołany do służby w czasach dyktatury. Na obrzeżu miasta znajdowały się koszary dywizji. Na ich skraju była jednostka Janisa, otoczona łagodnymi pagórkami gołej i jałowej równiny, na której wyróżniały się jedynie małe płaszczyzny jakichś drewnianych domów, wszystkich pomalowanych na taki sam zielony kolor. Pierwsze tygodnie upłynęły na ciężkich ćwiczeniach, krzykach i terrorze, szkoleniach – i tak w kółko – podczas gdy wszyscy, którzy przybyli razem z nim ze stolicy, sądzili, że życie w jednostce będzie słodkie jak cukierek.

Najbardziej lubił czas, kiedy wychodził na dwugodzinną przepustkę i popijając piwo, gapił się na placu w telewizor. Prowincjonalna stolica pełna była różnych nędznych wiejskich domków, podupadłych budynków, na placu stał bohater, śmieszny jak wszyscy bohaterowie, a najpiękniejszą rzeczą, jaką można było tam zobaczyć, były bociany, gniazdujące wysoko na biednych dzwonnicach, które wyglądały jak zrobione z kartonu.

O przepustki do Aten było trudno i dostawało się je sporadycznie. Szybko się wyczerpywały i widział tylko, jak dzień po dniu wydawano ich coraz mniej, a dowództwo skąpiło ich bez wyraźnego powodu. Służba trwała dwa lata. Niemniej gdy tych kilka razy znalazł się w domu w Atenach, zrozumiał, że nie ma sensu powracać do swojej dawnej mizerii tylko dlatego, że z powodu jego oddalenia Erifili zaczęła dwa, trzy razy w tygodniu pisać, jak bardzo jej go brakuje i jak za nim tęskni. Wkrótce nie widział sensu w opuszczaniu jednostki i wracaniu do niej. W Atenach żył jakiś inny gatunek ludzi, niemających pojęcia o swoim szczęściu i pławiących się w rozkoszach miasta, tak jakby były ich pętami, a nie przywilejem wolności.

Z opóźnieniem, ale wreszcie dorosły po służbie wojskowej, zdobył dyplom, zdał egzaminy i postanowił, że zamieszka sam. Poszedł na staż do kancelarii ojca Nikosa, kolegi ze studiów. Jego skromna pensja szła w całości na czynsz i nie starczała na wiele. Musiał nauczyć się gotować sobie coś łatwego w małej kuchni, a ciocia Dimitra, starsza siostra Erifili, szykowała mu za każdym razem dwa, trzy posiłki, które trzymał w lodówce, i w ten sposób udawało mu się przeżyć tydzień.

W tym czasie poznał przypadkiem w taksówce Chloe.

 

– Wujcio?

– Słucham.

– Niedziela wieczorem?

– Gdzie będziecie?

– Tam gdzie ostatnim razem. Ekipa Roi będzie robić wrzutę na jednym złomowisku, gdzieś w pobliżu.

(Nie zrozumiał słów, ale jakoś się porozumieli).

– Bardzo dziękuję.

– Nie ma za co.

Klik.

Co teraz? Mieliśmy gdzieś aparat fotograficzny. Ale gdzie?

W dolnej szafce biblioteczki, tak mi się wydaje. W ogóle pamiętasz, jak się robi zdjęcia?

Lubi się czasem z nim podroczyć i zawsze nawiedza go podczas snu.

 

Wyszło słońce. W kilka godzin przenosisz się do innej epoki. Nagle kolory. Kos – gruby, czarny, z pomarańczowym dzióbkiem – ląduje na gałęzi nieśplika japońskiego i zaczyna toaletę. Jego główka raz wyłania się, raz znika w czarnym opierzeniu. Co rusz przystaje i patrzy uradowany w twoją stronę. Jeszcze nie nadeszła pora, kiedy zaczynają świergotać, ale już niedługo. Niech tylko temperatura trochę podskoczy, a ich śpiew będzie najsłodszy na świecie. Co roku na wiosnę rozpoczynają swój koncert. Allegro, andante, presto… W ich śpiewie jest wszystko, a muzyka wypada przy nim blado. Kos, kos! Najbardziej uzdolniony ze wszystkich. Śpiewa dla swojej samiczki, a ona siedzi i słucha go oczarowana. I nagle coś, co wcale nie jest skierowane do ciebie i czego znaczenia nie jesteś nawet w stanie pojąć, wypełnia cię szczęściem i wydaje ci się, że ty też należysz do tego pierzastego rodu i mógłbyś świergotać równie pięknie.

„Czy zatem myśl o tobie przyjdzie do mnie w godzinie śmierci? Czy zostawisz mnie samego przed Erebem?” – pomyślał Janis.

Obyś słyszała kosa tam, gdzie jesteś.

 

Podziemne prądy pór roku, światło, wilgoć powietrza i odległość Ziemi od Słońca wpływają na nasze samopoczucie, choć nie jesteśmy tego świadomi. Pewnego ranka, gdy nie zdążyłeś nawet sprawdzić, jaka jest pogoda, twoje nastawienie się zmieniło, a wczorajsze smutki stały się odległym wspomnieniem.

Pijąc na stojąco kawę, zadzwonił do Ariadny. Nie było już zbyt wcześnie, a wiedział, że ona wstaje szybciej niż on. Odebrała po trzech sygnałach. Miała mniej zachrypnięty głos, a jej ton był mniej „feministyczny”. Delikatność i kobiecość (różnorodność, o której mężczyźni lubią myśleć, że powstała ku ich uciesze i radości).

Nie powiedzieli sobie wiele, ale to, co powiedzieli, było miłe i przebiegło po linii telefonicznej niczym nieprzerwany ciąg girland.

– Taki czas – mówi Janis – że zaczynam myśleć o wyspie. Jakbym miał ją przed oczami. Co ty na to, żebyśmy spędzili na niej Wielkanoc?

Ariadnie odjęło mowę. Odnalazła trochę ton kobiety, która od wielu lat jest niezależna od mężczyzn. Chciała jechać. Ale sprawy mogłyby potoczyć się w niepokojący sposób. W jej życiu pojawiłby się nowy parametr (Janis), którego nie mogłaby z łatwością oddalić lub zlekceważyć, kiedy przyszłaby jej na to ochota.

– Złapałeś mnie nieprzygotowaną – powiedziała. – Planowaliśmy ze Stamatisem (jej syn – żonaty, z dzieckiem w wieku przedszkolnym) wybrać się na Wielkanoc do ich domku w Porto Rafti. Ale nie rozmawialiśmy o tym ostatnio i może coś się zmieniło… Muszę się rozeznać.

– Nie wyobrażasz sobie nawet, jak pięknie by było – nalega mimo to ośmielony już Janis.

– No, wyobrażam sobie…

Jej ostatnie zdanie zabrzmiało prawie ironicznie.

 

To są plany na przyszłość. W teraźniejszości ma spotkanie z brodatym skejtem i jego dziewczyną, Roi, która robi graffiti. Janis wyszedł, trzymając swój śmieszny cyfrowy aparacik. Nabyli go stosunkowo niedawno. Ani Chloe, ani on nie byli wybitnymi fotografami, ona nie lubiła nawet być fotografowana i irytowało ją, gdy nalegał, żeby mu pozowała.

Grupa grafficiarzy z Roi nadjechała na motorach chwilę po Stevie i skejtach. Dziewczyna wyróżniała się pośród chłopców, którzy jej towarzyszyli, jak biały ślad pędzla na ciemnym tle. Gęby samców były do siebie podobne. Te same ubrania, te same buty. Zarost sprawiał, że ich twarze ginęły w cieniu. Młodzi próbują się ukryć, nie wyróżniać, nie zwracać na siebie uwagi. Roi próbowała robić to samo, ale w bardziej dziewczęcy sposób. Miała na sobie jasnoszare spodnie od dresu, założone nisko i odsłaniające okolice pępka. Kiedy odwracała się plecami, było widać gumkę stringów, która prowokowała do dokładniejszego przyjrzenia się jej wygimnastykowanemu ciału o szerokich ramionach. Twarz na wpół skryta pod grzywką kasztanowych włosów, oczy przycienione kredką. Usta niepomalowane, za to paznokcie dokładnie pociągnięte czarnym lakierem.

W końcu, po wielu wahaniach, Janis zrozumiał, że musi przełknąć strach przed hałaśliwymi dwukołowcami i wsiąść na miejsce pasażera za dziewczyną. Równie niepewnie (i z takim samym lękiem) objął jej nagi brzuch. Steve, którego miejsce zajął Janis, wsiadł jako pasażer na inny motor i wszyscy, całą falangą, ruszyli ku wzniesieniom, których Tourkovounia są pełne, przemierzając puste drogi.

Czekała go niespodziewana i magiczna godzina. Wprost na jego oczach zimna, ślepa ściana zapełniła się kształtami. Uzbrojone w puszki sprayu ręce dzieciaków – chwilę przed tym, jak zniknęły pod rękawami o dwa numery dłuższymi niż potrzeba – przemieniły się w narzędzia o ruchach pewniejszych, szybszych i bardziej rytmicznych od niewidzialnego elektronicznego sterownika, który wyznaczał długość, szerokość i wysokość każdego pociągnięcia oraz to, jak blisko lub daleko będzie trzymana za każdym razem puszka farby. Sześć rąk, pracując jednocześnie w różnych miejscach na ścianie, zrealizowało jakiś mistyczny, tajemny plan, którego nie znał nikt inny.

Na wpół przymkniętymi oczami widział siebie przed białym arkuszem papieru do akwareli, wuja Symeona wypełniającego niepozornym niebieskim długopisem kartki kołonotatnika. Oczywiście nie przyglądał się nigdy wujowi podczas pisania. Jego rękopisy trafiły w ręce Janisa razem z domem na wyspie. Mimo to czytanie z kart, na których zrodziły się wiersze – czytał je wcześniej wydrukowane, podobnie jak reszta świata – wywarło na nim ogromne wrażenie. Obserwując, jak ściana wypełnia się niezrozumiałymi kształtami, które dzieciaki tworzyły na jego oczach, czuł się tak, jakby patrzył na puste strony tych zeszytów, zapełniające się litera po literze, linijka po linijce, jakby widział słowa stające się tekstem, tak samo jak litery i gradientowe cienie, które zaczynały tworzyć znaki na ścianie. Znaki przypominające kable i rury od pieca, fantastyczne, kosmiczne robaki.

Niczym. Czubkiem pędzla na płótnie. Długopisem. Puszką sprayu. Te dzieci nieświadomie podlegają pierwotnej potrzebie pozostawienia po sobie pomnika. Wszyscy chcemy zostawić po sobie jakiś ślad, po tym lekkim truchcie z jednego brzegu sceny na drugi, w trakcie tych kilku chwil wieczności, które nam podarowano.

Dzieło zostało ukończone. Artyści odsunęli się kilka kroków, żeby ocenić rezultaty.

– Nie jest źle – powiedział ktoś. – Może trochę poprawek… jutro, pojutrze…

– Nigdy nie poprawiaj czegoś, co jest skończone – powiedziała Roi do tego, który chciał coś poprawiać.

Wsiedli z powrotem na motory. Roi dłońmi w rękawiczkach bez palców wykonała gest naśladujący ruch zamykającego się wachlarza, dając w ten sposób Janisowi do zrozumienia, żeby usiadł za nią na miejscu pasażera. Ruszył w jej stronę z miną skazańca.

Oszustwo, drogi