Strona główna » Literatura faktu, reportaże, biografie » Tajniak. Prawdziwa historia

Tajniak. Prawdziwa historia

5.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 9788381170468

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Tajniak. Prawdziwa historia

Jestem tajnym gliną.

To właśnie o mnie nie przeczytacie w prasie, gdy złapią bandziora.

Przez dwadzieścia lat dbałem o to, aby ulice, którymi chodzicie, były wolne od przestępców… udając jednego z nich.

Ta historia to prawda, zupełna prawda, choć czasem niecała prawda o moim życiu.

Polecane książki

Książka jest zbiorem artykułów i recenzji napisanych (opublikowanych) w latach 1997 — 2005. Pierwsze z nich stanowią nawiązanie do rozprawy doktorskiej autorki, pozostałe są wynikiem jej pracy akademickiej, a także własnych poszukiwań i zainteresowań. Uporządkowana w formie, czytelna w treści, inter...
Niniejszy poradnik gry Anno 1800 da wam narzędzia, by stworzyć wspaniałą cywilizację, która wchodzi właśnie w wiek industrialny. Nasz poradnik to potężne kompendium wiedzy, w którym każdy gracz odnajdzie odpowiedzi na pytania i porady ułatwiające początek gry. Poradnik porusza najistotniejsze kwesti...
„Janek herbu pół krowy?” Michała Krupy przenosi nas w czasy smoków, rycerzy, księżniczek i leśnych babek. Nie jest to jednak powieść przepełniona faktami historycznymi czy nudnymi datami. Wręcz przeciwnie! Książka okraszona jest fascynującymi przygodami trójki bohat...
  Ostatni tom listów Stanisława Ignacego Witkiewicza (tak obszerny, że podzielony na dwie części) obejmuje korespondencję z lat 1934−1939. Zawiera m.in. ogromny zbiór listów do niemieckiego filozofa Hansa Corneliusa oraz równie obfitą korespondencję z Romanem Ingardenem. Wśród adresatów są Jan Leszc...
Wyobraź sobie, że pracujesz wydajniej, nie chodząc tak często do pracy. Chcesz wrócić do formy? Twój nowy sobowtór zabierze cię na przebieżkę, gdy ty będziesz opalał się przy basenie. Wyglądaj jak chcesz, kiedy chcesz i gdzie chcesz – i żyj przy tym dłużej. Sam stwórz potrzebną ci rzeczywistość....
Wyścig po miano najlepszego piłkarza w historii futbolu. Przez ostatnią dekadę byliśmy świadkami osobistej rywalizacji, jakiej świat nie widział nigdy wcześniej: Cristiano kontra Leo. Razem zdobyli ponad tysiąc bramek i dziesięć razy wygrali Złotą Piłkę. Ceniony dziennikarz sportowy Jimmy Burns post...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Joe Carter

OkładkaStrona tytułowa

Książkę tę dedykuję najtroskliwszej, najczulszej i najwspanialszej mamie. Dziękuję ci za to, że samotnie wychowałaś tak piękne i zdolne dzieci. Codziennie przynoszą mi dumę. Tak bardzo, bardzo je kocham. Przepraszam, że was wszystkich zawiodłem.

Strona redakcyjna

Tytuł oryginału: Undercover. A True Story

Copyright © Joe Carter, 2016

First published as UNDERCOVER by Century, an imprint of Cornerstone Publishing. Cornerstone Publishing is an imprint of the Penguin Random House group of companies.

Copyright for the Polish Edition © 2017 Edipresse Polska SA

Copyright for the Polish Translation © 2017 Edipresse Polska SA

Edipresse Polska SA

ul. Wiejska 19, 00–480 Warszawa

Dyrektor ds. książek: Iga Rembiszewska

Redaktor inicjujący: Natalia Gowin

Produkcja: Klaudia Lis

Marketing i promocja: Renata Bogiel-Mikołajczyk, Beata Gontarska

Digital i projekty specjalne: Katarzyna Domańska

Dystrybucja i sprzedaż: Izabela Łazicka (tel. 22 584 23 51),

Beata Trochonowicz (tel. 22 584 25 73), Andrzej Kosiński (tel. 22 584 24 43)

Redakcja: Jolanta Kucharska

Korekta: Anna Parcheta

Zdjęcia na okładce: Arcangel / Getty Images

Skład i łamanie: JS Studio

Biuro Obsługi Klienta

www.hitsalonik.pl

e-mail: bok@edipresse.pl

tel.: 22 584 22 22

(pon.-pt. w godz. 8:00-17:00)

www.facebook.com/edipresseksiazki

www.instagram.com/edipresseksiazki

ISBN 978-83-8117-046-8

Wszelkie prawa zastrzeżone. Reprodukowanie, kodowanie w urządzeniach przetwarzania danych, odtwarzanie w jakiejkolwiek formie oraz wykorzystywanie w wystąpieniach publicznych w całości lub w części tylko za wyłącznym zezwoleniem właściciela praw autorskich.

Dziękuję:

Stephenowi Ainscough, dzięki któremu wyruszyłem w tę podróż.

Paulowi, Claire, Tomowi, Mary i całej ekipie z Newman Street.

Sharmaine Lovegrove za skontaktowanie mnie z odpowiednimi ludźmi i przeogrooomny zachwyt nad moim pisaniem.

Wielkie podziękowania dla Ajdy Vucicevic z Random House za nieustanne wsparcie, wskazówki i dodawanie mi otuchy.

I oczywiście dziękuję Boo.

Przedmowa

Pamiętam, jakby to było wczoraj – pierwsze słowa, które Joseph Dominick Pistone wypowiedział przed oniemiałym audytorium w Akademii FBI w Quantico. Siedziałem na parterze w jednym z pierwszych rzędów i wymieniałem uprzejmości z mężczyznami obok mnie, należącymi do elitarnej grupy szkoleniowej tajnych agentów. Czułem się zaszczycony zaproszeniem do udziału w ich kursie. Czekaliśmy na wykład w atmosferze powszechnego podekscytowania. Za chwilę miał przemówić najsłynniejszy tajny agent na świecie – pierwsza osoba, która przeniknęła do nowojorskiej mafii.

Donnie Brasco, bo taki nosił pseudonim, brał udział w jednej z najbardziej złożonych operacji tego okresu. Trwała sześć lat i o mało nie zapłacił za nią najwyższej ceny. Wszyscy podziwialiśmy tego człowieka i jego niezwykłe osiągnięcia. Trzymał w napięciu widownię, nie wypowiedziawszy ani jednego słowa. W końcu odezwał się, powoli i z namysłem.

– Jeśli ktoś w tej sali zamierza zostać tajnym agentem, aby uciec od swojego szefa, zrzędzącej żony czy wrzeszczących dzieciaków… Jeśli ktoś przyszedł tu, aby ukryć się przed swoimi problemami… Powiem tylko jedno: jesteście w niewłaściwym miejscu, na niewłaściwym kursie, a tam są drzwi. – Przerwał, aby do zgromadzonych dotarła powaga tego przekazu.

Jego słowa płynęły prosto z serca, bo sam to wszystko przeżył. I nie minęło wiele czasu, gdy na własnej skórze przekonałem się – w bolesny sposób – jak bardzo były prawdziwe.

Prolog

Minęło trzydzieści lat, trzy miesiące i osiem dni od chwili, gdy stałem z ponad dwustoma rekrutami i składałem przysięgę, że będę służył królowej i ojczyźnie. Obiecywałem chronić mieszkańców Londynu.

Teraz siedziałem w wygodnym fotelu w hotelu Hilton otoczony ludźmi biznesu, mężczyznami i kobietami, prowadzącymi spotkania i rozmowy przy zielonej herbacie i cappuccino, z macbookami ustawionymi przed nimi na stołach. Nikt nie wiedział, kim jestem ani co tu robię. W dłoni ściskałem śnieżnobiałą kopertę z moją legitymacją policyjną. Zamierzałem ją oddać i odejść z pracy, której poświęciłem najlepszą część mojego życia. Nigdy nie wyobrażałem sobie, że właśnie tak to się skończy, w takiej rozpaczy, nieszczęściu, gniewie i cierpieniu.

Przyszedłem tu tylko z jednego powodu: mój były komisarz, jedyny człowiek, któremu jeszcze ufałem, poprosił mnie o spotkanie dwudziestego pierwszego grudnia. Wiedział, że to mój ostatni dzień – wtedy miała dobiec końca moja trzydziestoletnia kariera w policji. Ostatnie dwadzieścia lat spędziłem, pracując jako tajniak. Otrzymałem ponad trzydzieści pięć wyróżnień komisarza i sędziego za odwagę i oddanie pracy. Ogarnął mnie smutek i poczucie bezsensu. Rozmyślałem o zaufaniu, wsparciu i przyjaźni, których już nie będę mógł szukać u kolegów z pracy.

Minął tydzień, od kiedy jakiś dwudziestokilkuletni dzieciak z działu kadr oznajmił, że nie przysługuje mi prawo do spotkania z szefem policji przed odejściem z pracy, ponieważ nie spełniam wymaganych kryteriów. Spojrzałem na niego, ubranego w bluzę Hollistera, dżinsowe rurki Primark i tanie buty. Pomyślałem, że nie ma pojęcia, kim jestem ani co robiłem. Chciałem posadzić go razem z jego zwierzchnikiem i innymi „skarbeńkami” z kadr i opowiedzieć im, czego dokonałem podczas służby i ile razy ryzykowałem życie, żeby wsadzić bandziorów za kratki. Opowiedzieć o ludziach, których skrzywdziłem, i o tym, że karmiłem się niebezpieczeństwem – im bardziej ryzykowna sytuacja, im paskudniejszy człowiek, tym bardziej pragnąłem zająć się daną robotą. Chciałem przedstawić im swoją historię.

Zmierzyłem go wzrokiem i wziąłem głęboki oddech.

– Ma pan rację, szef z pewnością ma lepsze rzeczy do roboty – powiedziałem.

W każdej innej dziedzinie życia czy pracy zawodowej z pewnością posadzono by mnie i przepytano, aby wydobyć wszystkie kontakty, które zgromadziłem przez dwie dekady. Słuchano by i dokumentowano moją wiedzę i doświadczenie dotyczące delikatnych operacji oraz technik używanych przez tajniaków. Sporządzono by notatki odnoszące się do stosowanych przeze mnie taktyk: tych, które się sprawdziły, i tych, których wykorzystanie zakończyło się niepowodzeniem. Moja głowa była pełna szczegółowych informacji, które zebrałem w ciągu dwudziestu lat pracy na całym świecie. Ale ani jedna osoba nie skontaktowała się ze mną: nie było żadnego spotkania na odchodne, żadnego sprawozdania przed szefem jednostki, nikt z mojego wydziału nawet nie raczył się ze mną pożegnać.

Byłem przekonany, że wszyscy cieszą się z mojego odejścia. Chociaż nasza tajna jednostka odnosiła ogromne sukcesy i nigdy wcześniej nie posadziliśmy tak wielu grubych ryb za poważne przestępstwa, wiedziałem, że niektórzy starsi oficerowie chcieli, abym opuścił ich teren. Przynosiłem sukcesy, ale za cenę ryzyka, jakie stanowiłem dla nich i ich nieskazitelnych CV. Zawsze byli pełni obaw, gdy wysyłano mnie na jakąś misję. Martwili się, że robota pójdzie nie tak, pieniądze znikną albo moja strategia nie spodoba się dziennikarzom. Nigdy nie czułem, by moi zwierzchnicy szczerze troszczyli się o moje bezpieczeństwo. Najwyższym priorytetem była ich własna reputacja. Moje odejście oznaczało o jedną przeszkodę mniej na ich drodze do awansu.

Wiedziałem, że nie mam co liczyć na pokaźną odprawę, a moi współpracownicy nie zrobią zrzutki na pożegnalny prezent. Moi koledzy, którzy właściwie niczego nie osiągnęli w ciągu trzydziestoletniej kariery, dostawali pióra Mont Blanc czy szkaradne karafki z ciętego szkła. Ja nie miałem zobaczyć nawet kartki ozdobionej odręcznymi wpisami ludzi, których ledwie znałem i na których z pewnością mi nie zależało. Żadnego pijackiego poklepywania po plecach ani przemówień mało znaczących, nudnych, starszych oficerów relacjonujących trzydzieści lat mojej kariery, o której sami nie mieli pojęcia. Jedna rzecz zabolała mnie najbardziej i miała zostać ze mną na zawsze. Nikt nie powiedział: „Dziękuję, Joe”. Teraz wiem, że tylko tego pragnąłem: żeby ktoś – ktokolwiek – po prostu coś powiedział, dał mi znak, że to, co robiłem, miało sens. Że nie zmarnowałem życia.

Poświęciłem swoje małżeństwo i zraniłem po drodze wielu ludzi. Chciałem, aby zapewniono mnie, że mój wysiłek nie poszedł na marne. Chciałem usłyszeć: „Dziękuję”.

Rozdział pierwszy

Był rok 1984. Pierwsze miesiące w komisariacie w Chiswick nie napełniały mnie radością. Żyłem z dnia na dzień, od zmiany do zmiany, bez poczucia, że moje życie zmierza do jakiegoś celu. W pracy znałem już codzienne procedury. Najpierw wszyscy wmaszerowywaliśmy do pokoju odpraw. Tam proszono nas, abyśmy przedstawili wyposażenie. Wszyscy wyjmowaliśmy więc drewniane pałki ze skórzanym uchwytem, srebrne gwizdki na łańcuszku i notatniki z odkreślonym poprzednim wpisem. Na tym etapie sierżant odczytywał miejsca, do których nas oddelegowywano, a także godziny przerw na posiłek.

Mnie niezmiennie wysyłano na patrol jak najdalej od posterunku. Nie wiedziałem, czym wypełnić osiem godzin, snułem się więc bez celu po ulicach, śniąc na jawie przez większość mojej zmiany. Z tego stanu wyrywał mnie tylko głos wykrzykujący przez radiotelefon mój numer, że mam odebrać wezwanie z dyspozytorni. Zwykle nieprzyjemnie zaskoczony, traktowałem to niemal jak zakłócanie mojego spokoju. Miałem świadomość, że wszystkie treściwe wezwania zwiastujące akcję trafiały do radiowozów. „Krawężnikom” zostawały odpadki. Starsza pani, która chciała zgłosić zaginięcie kota. Rodzina, która nie mogła spać przez sąsiada puszczającego do świtu na cały regulator Boba Marleya.

Gdy wchodziłem do tych domów, mieszkań czy kawalerek, wiedziałem, że wszyscy traktują mnie jak stażystę. Miałem dziewiętnaście lat, pracowałem w policji dopiero trzy miesiące i od razu rzucało się w oczy, że nie jestem właściwą osobą na właściwym miejscu. Od dziecka wpajano mi, abym traktował ludzi z szacunkiem, zawsze więc byłem uprzejmy. Nie miałem żadnych uprzedzeń i wierzyłem w porządek moralny rozróżniający dobro od zła. Załatwiałem sprawy profesjonalnie. Urocze starsze panie zwykle częstowały mnie filiżanką herbaty i kawałkiem domowego biszkoptu królowej Wiktorii. Były wdzięczne za pogawędkę. Gdy wychodziłem od nich, za moimi plecami słyszałem pochwały: „Cóż za uroczy młody człowiek!”.

Moja kariera w policji zmierzała donikąd. Zbliżał się raport po trzymiesięcznym okresie próbnym. Myślałem, że sukces mam murowany, jako że sierżant zajmujący się wystawianiem opinii był menedżerem drużyny piłkarskiej naszego posterunku. To on odpowiadał za podpisanie moich raportów z okresu próbnego. Nie żebym się przechwalał, ale byłem nie najgorszym zawodnikiem. Miałem niezłą kondycję i grałem na przyzwoitym poziomie.

Rywalizacja pomiędzy komisariatami w latach osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych XX wieku osiągnęła apogeum. W czwartki w każdym z policyjnych klubów sportowych w Londynie boiska zapełniały się zawodnikami grającymi ostro i na poważnie. Po meczu w barze żartowano i dokuczano przeciwnej drużynie, jeśli akurat przegrała z Chiswick i Brentford.

Wtedy dała o sobie znać moja naiwność. Wiedziałem, że trzymiesięczny raport zbliża się nieuchronnie, a sierżant zapowiedział mi już wcześniej, że musimy porozmawiać. Nie spodziewałem się tego tylko po pięciu bitterach w knajpie. Sierżant był eleganckim gościem. Miał jakieś trzydzieści osiem lat, gęste, krótko ostrzyżone, kruczoczarne włosy i pasujące do nich wąskie wąsy. Był szczupły i nosił policyjne okulary zsuwające się na czubek nosa. Lubił się napić i uwielbiał ESB z lokalnego browaru Fuller’s w Chiswick. „Niegrzecznie byłoby go nie lubić”, mawiał. W pewnym momencie objął mnie ramieniem, niczym wujek w święta Bożego Narodzenia po jednym kieliszku porto za dużo.

– Sprawdziłem twoje wyniki z ostatnich trzech miesięcy i zauważyłem, że zgłosiłeś tylko sześć osób za złamanie przepisów drogowych. O co chodzi? – zapytał.

– Drogówka to naprawdę nie moja bajka, poza tym lubię samodzielnie podejmować decyzje – odparowałem. – Zwykle za drobne wykroczenia daję pouczenia ustne.

W budynku komisariatu znajdowała się książka zawierająca spis nazwisk i szczegóły wykroczeń, za które mieszkańcy otrzymali ustne pouczenie. Dowódca poklepał mnie po plecach.

– Byłeś dzisiaj naszym najlepszym zawodnikiem, chłopcze. Dobra robota. Jutro przejrzymy twój raport – oznajmił.

Nie zastanawiając się dłużej nad tym, dopiłem piwo i świętowałem kolejny zwycięski mecz naszego posterunku.

Gdy teraz o tym myślę, gra w piłkę nożną była jedynym elementem tamtej pracy na posterunku, który naprawdę lubiłem. Żyłem od czwartku do czwartku – mogliśmy wtedy wcześniej skończyć służbę przed meczem, a po jego zakończeniu przychodziliśmy na późniejszą zmianę. Jeśli mieliśmy szczęście, zwalniano nas wcześniej z nocnej zmiany, żebyśmy mogli się wyspać.

Podczas następnej zmiany na posterunku wezwano mnie do biura sierżanta. Kazał mi usiąść i zachowywał się nieco dziwnie. Wręczył mi raport z mojego trzymiesięcznego okresu próbnego. Polecił, żebym go przejrzał. Otworzyłem go i przeczytałem. Nie była to przyjemna lektura. Dał mi do zrozumienia, że nie zrobiłem takich postępów, jakich oczekiwał. Dodał, że jeśli nadal tak będę pracował, nie da mi rekomendacji, abym pomyślnie zaliczył okres próbny. Miałem mizerne wyniki aresztowań, a liczba mandatów drogowych była wprost kompromitująca. Na domiar złego przyznałem się, że wolę wydawać ustne pouczenia niż wypisywać mandat za złamanie przepisów drogowych. Po sprawdzeniu rejestru pouczeń ustnych stwierdził, że nie zamieściłem tam ani jednego wpisu. W ostatnim zdaniu raportu napisał: „Zalecam, aby oficer składał comiesięczne raporty, i sugeruję rozmowę z nadinspektorem”.

– Czy jest tu coś, co się nie zgadza? – Spojrzał na mnie.

Zawahałem się i zająknąłem, po czym słabym głosem odparłem:

– Ale ja myślałem, że jesteśmy kumplami…

Zabrzmiało to żałośnie, naiwnie i dziecinnie. Powiedział, że nadinspektor wezwie mnie następnego dnia, i kazał mi przygotować jakieś uzasadnienie dotychczasowych kiepskich wyników. Tego dnia zaliczyłem ważną lekcję, która bardzo mi się przydała podczas trzydziestoletniej kariery w policji: „Nigdy, przenigdy nie ufaj żadnemu koledze z pracy”.

Nie byłem pewny, co powinienem zrobić. Może dać sobie spokój? Nie lubiłem tej pracy, nigdy nie chciałem zostać policjantem. To była decyzja mojej matki. Miałem ochotę ją udusić… Dlaczego uparła się, żebym wypełnił formularze zgłoszeniowe do Met[1]? Do dziś dźwięczą w mojej głowie jej słowa: „Jeśli tego nie zrobisz, wcześniej czy później sam trafisz za kratki”.

Musiałem przemyśleć swoje możliwości, a została mi tylko godzina zmiany. Gdy rozważałem powrót na zewnątrz, wpadłem na Eammona, który właśnie wrócił na posterunek. Ten uroczy, wrażliwy człowiek, który zawsze mówił łagodnym tonem i wszystko robił spokojnie, był pierwszym Eammonem, jakiego poznałem – nie jest to popularne imię, kojarzy się raczej z bibliotekarzem, może z farmerem. Ten jednak był detektywem, i to doświadczonym, chociaż wiedziałem o tym dlatego, że grał w drużynie piłkarskiej. Nie miałem z nim nigdy do czynienia na gruncie zawodowym. Właściwie moja stopa nigdy nie stanęła w CID[2]. Wiedziałem tylko, że biuro wydziału dochodzeniowo-śledczego mieściło się na końcu korytarza na pierwszym piętrze. Drzwi były zawsze zamknięte, a policjanci, którzy tam pracowali, nie należeli do przystępnych ludzi.

Eammon zapytał, co się dzieje. Wyjaśniłem mu, że dowódca kazał mi składać comiesięczne raporty i mało prawdopodobne, abym zaliczył okres próbny. A w dodatku nadinspektor chciał mnie widzieć.

– Nie przejmuj się tym. Spotkajmy się o wpół do trzeciej w Barley Mow. Pomogę ci. – Wbiegł po schodach i zniknął mi z oczu.

Trochę mnie zaskoczył. Tak naprawdę nie znałem go; wymieniliśmy parę uprzejmości w szatni przed meczem, i to by było na tyle. Miałem jednak ochotę na piwo i intrygowało mnie, co Eammon chce mi powiedzieć.

Po skończonej zmianie jak zwykle wszyscy wyszliśmy na drinka do pubu obok. Znalazłem jakąś wymówkę, skręciłem z posterunku w lewo i poszedłem uliczką na tyłach High Road do pubu Barley Mow. Byłem tam tylko raz. Gdy wszedłem teraz, zauważyłem Tommy’ego Coopera – mężczyznę potężnego jak dąb – który przyszedł z żoną na drinka. Spojrzał na mnie z błyskiem w oku. Był duszą towarzystwa i każdego innego dnia z radością posłuchałbym jego opowieści.

Minąłem Tommy’ego i jego świtę i zobaczyłem Eammona siedzącego samotnie z piwem przy stoliku. Spytałem go, na co ma ochotę, ale odparł, że niczego nie potrzebuje i reszta dochodzeniówki za chwilę do niego dołączy.

Zamówiłem piwo i usiadłem. Spojrzał na mnie.

– Nie chcesz być policjantem, co? Myślisz o tym, żeby to rzucić.

Wypiłem pierwszy łyk piwa z lemoniadą i spojrzałem na niego. Miałem wrażenie, jakbym rozmawiał z przybranym starszym bratem.

– Trafiłeś, Eammon. Chyba nie dla mnie ta robota.

– Nie musisz chodzić po ulicach i zgadzać się, żeby dyktowano ci, kiedy masz jeść i korzystać z toalety. W policji jest też inna praca: mózg kontrolujący wszystko, co się dzieje.

– Co to za praca, Eammon? – spytałem. – I dlaczego myślisz, że się do niej nadaję?

Powiedział mi, że CID jest rodziną i trzymają się razem. Rozwiązywali wszystkie sprawy kryminalne i naprawiali to, co „hełmy” spierdoliły.

– Myślimy inaczej, zachowujemy się inaczej i inaczej rozmawiamy z ludźmi. Nie podchodzimy do zwykłych obywateli z założeniem: „my i oni”. Potrzebujemy, aby byli po naszej stronie, jeśli mamy widzieć efekty. Wiem, że to brzmi, jakbym przygadywał mundurowym, ale próbuję ci przekazać, że CID to zupełnie inna robota. Jeśli chcesz, pomogę ci, żebyś do nas dołączył, na tyle, na ile będę w stanie to zrobić. Co ty na to?

– Wszystko jest lepsze od tego, co robię teraz. Wszystko – oświadczyłem zdecydowanie.

Zapytał, na którą zmianę idę następnego dnia, a ja odparłem, że znowu na rano.

– Doskonale – stwierdził. – To daje ci przynajmniej trzy godziny, zanim szef cię wezwie. Jutro rano stań na Chiswick Common Road, a mniej więcej o siódmej trzydzieści niebieski Austin Maestro będzie jechał w kierunku High Road. Zatrzymasz go i sprawdzisz dokumenty kierowcy. Dowiesz się, że ma zakaz prowadzenia pojazdów i podrobione prawo jazdy. Zaufaj mi, a kiedy nadinspektor cię wezwie, będziesz albo w pokoju przesłuchań, albo będziesz przesłuchiwał aresztowanego ze mną.

Eammon zapisał numer rejestracyjny samochodu i nazwisko na podkładce do piwa z reklamą browaru Fuller’s.

– Nie zawiedź mnie. Spotkamy się rano w pokoju przesłuchań. Tylko nikomu ani słowa – powiedział. Uścisnął moją dłoń, poklepał mnie po plecach i poszedł do drugiego baru, zostawiając mnie z moimi myślami.

Z jakiegoś dziwnego powodu pogawędka z Eammonem podniosła mnie na duchu. Ale skąd tak dokładnie znał szczegóły i właściwie dlaczego chciał mi pomóc? Na razie wiedziałem tylko tyle, że najlepszym sposobem, aby szef się ode mnie odczepił, było aresztowanie kogoś, niby z mojej inicjatywy. Jeśli on sam o niczym się nie dowie, ja z pewnością nie zamierzałem mu powiedzieć.

Postanowiłem, że nie przyłączę się do reszty policjantów z mojej zmiany, i wróciłem do hotelu policyjnego[3], który miał być teraz moim domem.

Rozdział drugi

Przewracałem się z boku na bok przez całą noc w obawie, że prześpię alarm. Mój budzik z radiem cyfrowym, wyposażony w duży przycisk drzemki, stał na szafce z drewnianym blatem przy łóżku. Budzik był najnowszym dodatkiem do nielicznych przedmiotów osobistych, które miałem w pokoju. Powiesiłem tam plakat z Fioną Butler naturalnych rozmiarów, zbliżającą się do siatki na korcie tenisowym z rakietą w prawej dłoni. Lewą ręką zadzierała spódniczkę, pokazując, że pod białym strojem tenisowym nie ma majtek. Ten plakat zasłaniał całą wysokość drzwi do sypialni.

Z łóżka zdjąłem policyjny pomarańczowo-fioletowy koc i zastąpiłem go pościelą z misiem Paddingtonem. W sumie było to dość żałosne jak na funkcjonariusza policji metropolitalnej zbliżającego się do dwudziestych urodzin. Miałem czarno-białe zdjęcie przedstawiające moich rodziców, przypominających gwiazdy filmowe z początku lat sześćdziesiątych, i jakieś karty urodzinowe od młodszych braci i sióstr. Nie było tu przytulnie i nie potrafiłem się zadomowić.

Tak wyglądał mój smutny pokój na piątym piętrze hotelu policyjnego w Brentford. Mieszkali tu młodzi policjanci i policjantki, a czasem też starsi funkcjonariusze, którzy mieli problemy małżeńskie i dla których było to jedyne wyjście z sytuacji. W każdym pokoju znajdowała się cuchnąca moczem metalowa umywalka z kranem otoczonym rdzawą obwódką. Większość osób używała umywalki jako toalety, ponieważ nie chciało im się iść na drugi koniec korytarza w środku nocy, aby opróżnić pęcherz. O wiele wygodniej było przejść dwa kroki od łóżka, stanąć na palcach i wysikać się do zlewu, jednocześnie puszczając zimną wodę. Mało higieniczne, ale bardzo praktyczne i satysfakcjonujące.

Toaleta składała się z dwóch niemożliwie śmierdzących pisuarów i dwóch zamykanych kabin z sedesami permanentnie wysmarowanymi kałem, które nie nadawały się na relaksującą dziesięciominutową spokojną posiadówkę. Papier toaletowy przypominał papier ścierny i był zabójczy, więc trzeba było przynosić własną rolkę. Była tam jedna jedyna wanna, której nikt nigdy nie mył, z emalią wytartą wokół zatyczki. W łazience znajdowały się także trzy oddzielne prysznice, pasujące do reszty – zasłony prysznicowe cuchnęły pleśnią i kąpałem się wyłącznie w klapkach, ale prysznice miały porządne ciśnienie i gorącą wodę.

Nastawiłem budzik na pięć po piątej, ale zerkałem na niego regularnie już od czwartej dziesięć. Byłem pewien, że zaśpię i przegapię okazję na pierwsze aresztowanie, którego miałem dokonać dzięki cynkowi od Eammona. Miałem dość obracania się na łóżku, więc zerwałem się za kwadrans piąta, wziąłem ręcznik i pobiegłem pod prysznic. Po raz pierwszy od ukończenia szkoły policyjnej w Hendon naprawdę cieszyłem się na myśl o wyjściu do pracy. Umyłem się szybko i w mgnieniu oka włożyłem mundur. Zwykle wychodziłem z pokoju na ostatnią chwilę, a teraz już dziesięć po piątej odpalałem silnik samochodu.

Z hotelu na posterunek przez most Kew i rondo Chiswick było jakieś dziesięć minut samochodem. Postanowiłem trochę nadłożyć drogi i sprawdzić, czy auto, które Eammon mi opisał, stoi zaparkowane na Chiswick Common Road lub w okolicy. Cieszę się, że to zrobiłem, bo na jego widok poczułem wariackie podekscytowanie. Zyskałem wreszcie jakiś cel, powód istnienia. Miałem kogoś zatrzymać. Będę musiał go pouczyć, założyć mu kajdanki. W dyspozytorni usłyszą mój głos, gdy poproszę o furgonetkę i zgarnę więźnia. Tak, dziś był ten wielki dzień.

Wcześnie dotarłem do pokoju okazań, bardzo wcześnie. Zdążyłem już wziąć radiotelefon, upewniwszy się, że działa, tym razem nie ten z niepewnych starszych, które czasem celowo wybierałem, by nie słyszeć wezwań z dyspozytorni. Inspektor wyznaczył patrole i choć Chiswick Common Road nie leżała w rejonie, który mi przydzielono, musiałem tamtędy przejść, aby dostać się na swój, który jak zwykle znajdował się na skraju naszego terenu. Wyszedłem z posterunku sprężystym krokiem. Miałem piętnaście minut na zajęcie pozycji. Nie chciałem się spóźnić; nawet nie dopuszczałem myśli, że mógłbym go przegapić. Zamierzałem zwinąć tego gościa i zaliczyć pierwsze z moich wielu, wielu aresztowań.

Jak w zegarku maestro z warkotem sunął ulicą. Kierowca nie mógł mnie zauważyć, gdy stałem za jednym z rozłożystych kasztanowców rosnących wzdłuż chodnika. We wrześniu leciał z nich grad kasztanów, dziś jednak zapewniały mi doskonałą osłonę. Gdy się zza niej wyłoniłem, wyraz twarzy mężczyzny przypominał minę maszynisty pociągu, któremu ktoś stanął na torach. W nagłym szoku gwałtownie zatrzymał samochód.

Przeszedłem z kierowcą przez wszystkie uprzejmości. Zauważyłem jego zdenerwowanie, gdy szukał w portfelu prawa jazdy. Wręczył mi nowiutki, nieskazitelny papierowy dokument. Kolory i czcionka były takie jak trzeba, ale papier wydawał się inny w dotyku. Spojrzałem na niego, mnąc papier między kciukiem a palcem wskazującym.

– Powie mi pan, skąd pan to ma, panie Smith? – zapytałem.

– Potrzebowałem prawa jazdy, bo zabrali mi moje na trzy lata za jazdę po pijaku. Co będę leciał z tobą w chuja.

Oznajmiłem mu, że aresztuję go za okazanie fałszywego prawa jazdy i prowadzenie samochodu bez uprawnień. Zanim go pouczyłem, spytałem, czy nie chciałby mi jeszcze czegoś powiedzieć. Wskazał na bagażnik i powiedział, że są tam jakieś „platynki”. Nie miałem pojęcia, o co mu chodzi, ale gdy otworzyłem bagażnik, ujrzałem żółtą, bawełnianą sakiewkę z przeróżną biżuterią: były tam naszyjniki, pierścionki, bransoletki i dwa masywne zegarki. Mogłem wykrzyknąć z radości – znalazłem tu worek pełen kradzionych błyskotek. Później dowiedziałem się – choć nie przyznałem się, że wcześniej nie miałem o tym pojęcia – że „platynki” oznaczają biżuterię.

Zgarnąłem go za przewóz kradzionego towaru, a potem zadzwoniłem na posterunek z prośbą o furgonetkę do transportu więźnia i mnie na posterunek. Dyspozytornia natychmiast spytała, czy jest ze mną ktoś jeszcze. Odparłem, że jestem sam. Miałem zakutego w kajdanki więźnia, torbę biżuterii i sfałszowane prawo jazdy, a wszystko za kwadrans ósma. Cieszyłem się jak dziecko; to było naprawdę fantastyczne uczucie.

Kierowca furgonetki zatrzymał się i rzucił okiem na pana Smitha.

– Za co tym razem cię zgarnęli, Harry? Myślałem, że wychodzisz na prostą?!

Rozdział trzeci

Posterunek w Chiswick mieścił się w bezkształtnym budynku stojącym u zbiegu obramowanej drzewami Linden Gardens i ruchliwej Chiswick High Road. Był to typowy kloc z lat siedemdziesiątych XX wieku, który nie dodawał klasy High Road, a jego architekt raczej nie zebrał żadnych nagród. Spełniał jednak swoje zadanie: w środku roiło się od policjantów w mundurach i detektywów odpowiedzialnych za patrolowanie ulic oraz ściganie lokalnych przestępstw.

To było moje pierwsze miejsce pracy po ukończeniu szkoły policyjnej w Hendon. Powinienem się cieszyć, być najbardziej gorliwym policjantem, jaki kiedykolwiek wszedł do budynku tego posterunku, z ochotą patrolować ulice, witać się z ludźmi, pomagać im… Aresztować wielu przestępców i dbać, by ulice Chiswick stały się bezpiecznym miejscem. Ale to nie było dla mnie. Nie chciałem tam być. I nie chodziło mi o Chiswick – po prostu nie widziałem siebie w roli policjanta. Nigdy tego nie planowałem, a jednak nim zostałem, przed dwudziestką, a na moje barki spadła ogromna odpowiedzialność.

Działał tu system czterech zespołów w cyklu dobowym. Dyżurne zespoły nazywano wachtami, a mnie przydzielono do wachty „C”. Za każdą wachtę odpowiadali inspektor mundurowy i czterech sierżantów. Pozostali to byli posterunkowi, których było mniej więcej dziesięciu. Zorganizowano następujące zmiany: wczesne (w godzinach 6.00–14.00), późne (14.00–22.00) i nocne (22.00–6.00). Hierarchia wachty była stała i utrwalona; musiałeś zrozumieć i zaakceptować swoją pozycję w niej. Na dole znajdowali się probbies, czyli nowi próbni posterunkowi przydzieleni do każdej z załóg. Dalej byli walkers – posterunkowi, którzy mieli przed sobą kurs na prawo jazdy, dlatego też z automatu spędzali osiem godzin dziennie na patrolowaniu przydzielonego rejonu. Jeśli im się poszczęściło, w ciągu ostatnich kilku godzin nocnej zmiany mógł ich zabrać jeden z samochodów.

Następny w szeregu był kierowca furgonetki – należał do „starszyzny”. Często była to osoba z najdłuższym stażem pracy. Kierowca furgonetki, oprócz wyjazdów na nagłe wezwania, odpowiadał za odbiór i przewóz wszystkich więźniów na posterunek, bez względu na to, gdzie zostali aresztowani. Nasz kierowca zawsze nosił policyjny kaszkiet zsunięty na tył głowy. Kluczyki do swojej cennej furgonetki zawieszał na antenie policyjnego radia przypiętego do piersi bluzy munduru. Często palił ręcznie skręcane papierosy i przechwalał się, że mógłby je zwijać, odbierając wezwanie i jadąc na złamanie karku.

Królami wacht nazywano kierowców radiowozów z danego rejonu. Byli to posterunkowi, którzy zaliczyli zaawansowany kurs jazdy, a na każdej zmianie mieli przydzielonego operatora odpowiadającego na wszystkie wezwania przez radio i prowadzącego szczegółowy rejestr wezwań, z jakimi dany radiowóz musiał się uporać. Ci najchętniej jeździli jak szaleni, aby jak najszybciej zareagować na wezwanie ze Scotland Yardu. Najbardziej zadufani w sobie nosili czarne rękawiczki samochodowe, które zwisały z kieszeni na piersi ich bluzy munduru, jeśli w danej chwili nie opinały ich delikatnych dłoni.

Nie miałem aspiracji, aby zostać jednym z nich, a niektórych było mi nawet żal. Doceniałem ich umiejętności – w końcu niełatwo jest bezpiecznie przemieszczać się radiowozem ulicami Londynu z prędkością dziewięćdziesięciu mil na godzinę. Ale dla mnie byli karykaturami samych siebie, desperacko pragnącymi, aby uznano ich za najlepszych. Prawdę mówiąc, nieraz błyskawicznie docierali na wezwanie, lecz kierowca nie potrafił sobie poradzić z incydentem, a często po prostu nie chciał pobrudzić sobie rąk. Zostawał w samochodzie i pozwalał, aby jego operator załatwił sprawę.

Osobą, która naprawdę motywowała wachtę, był jej szef, człowiek u steru – inspektor, czy też guvnor, jak go nazywano. Przez krótki okres, jaki spędziłem w mundurze, zawsze był nim mężczyzna. Mój inspektor był prawdziwym samcem, miał dłonie jak szufle i wielkie serce. I miał co opowiadać. Walczył z zawodowymi przestępcami jeden na jednego w latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych, a teraz był u schyłku kariery. „Zdegradowano” go z powrotem do munduru po barwnej i dramatycznej karierze detektywa w brygadzie lotnej. Popełnił wykroczenie jako komisarz, za karę stracił stanowisko i znów został „hełmem”. Była to wystarczająca kara dla zawodowego detektywa. Ale nigdy nie osłabiło to jego apetytu ani chęci zamykania bandytów, a jego entuzjazm był zaraźliwy.

Polubiłem go, a on dał mi jedną czy dwie rady, jak skutecznie wykonać robotę. Pokazał mi zestaw nieoficjalnych metod, którymi kierowaliśmy się przy załatwianiu spraw, aresztowaniach czy zagadkach kryminalnych. Ways and Means Act nie był aktem wydanym przez parlament, a rozwiązania nie zawsze były podręcznikowe, za to zwykle przynosiły pożądane rezultaty. Pamiętam pewien wrześniowy poranek. Była mniej więcej godzina jedenasta, a ja zmierzałem do biura posterunku mieszczącego się przy ulicy. Przez poprzednie cztery godziny przechadzałem się po Strand-on-the-Green, wdychając jesienne powietrze i napawając się spokojem rzeki. Przez radio usłyszałem wezwanie w związku z napadem na bank NatWest. Dwaj podejrzani uciekli w niebieskich kombinezonach. Szef podbiegł do wysokiej szarej szafki z bronią. Miał klucz na breloku inspektora dyżurnego. Zobaczyłem, jak otwiera szafkę i wyjmuje z niej dwa niewielkie rewolwery oraz garść nabojów.

Krzyknął do mnie, żebym wskoczył do jego Austina Allegro. Ledwo usiadłem na siedzeniu pasażera, gdy rzucił do mnie oba rewolwery, zawiesił ogromną pięść nad moimi kolanami i wypuścił z niej naboje. Popatrzyłem na niego ze zdumieniem.

– Co ja mam z nimi zrobić?

Spojrzał na mnie i się roześmiał.

– Naładuj te pieprzone gnaty, bo nie będzie: bum! – Pochylił się i zwolnił bębenek. Zobaczyłem pięć komór. Drżącymi rękami umieściłem w nich naboje.

Zabrałem się do ładowania następnego i dotarło do mnie, że jesteśmy w samochodzie tylko we dwóch, a ja właśnie ładuję drugi rewolwer.

– A ten dla kogo, szefie?

Zerknął na mnie z ukosa.

– Po prostu go naładuj – odparł.

Zabrałem się do ładowania broni. Przez radio tymczasem odezwał się trzeszczący głos informujący, że dwaj mężczyźni po raz ostatni byli widziani, gdy wchodzili do przejścia podziemnego pod A4 na Sutton Court Road. Znajdowaliśmy się jakieś piętnaście sekund od tego miejsca. Szef krzyknął do mnie, abym powiedział dyspozytorni, że bierzemy wyjście z przejścia od strony rzeki. Allegro przeleciał przez A4 i zatrzymał się z piskiem przy podejściu pod górę.

Byłem dziewiętnastoletnim chłopakiem, który nigdy w życiu nie trzymał w ręku broni, a teraz siedziałem z dwoma naładowanymi rewolwerami na kolanach, słuchając przez radio operatorki mówiącej, że jeden z włamywaczy miał obrzyn. Czy naprawdę znalazłem się w tej sytuacji? Czy w ogóle powinienem wysiadać?

Szef chwycił jeden z rewolwerów i wyskoczył z samochodu. Wrzasnął, żebym do niego dołączył. Zatknąłem broń za pasek i wyskoczyłem. Krzyknął, żebym wziął drugą broń. Pokazałem mu pasek, a on krzyknął, że tam na niewiele się przyda. Staliśmy teraz ramię w ramię przy wyjściu z przejścia i obaj trzymaliśmy policyjne rewolwery. Słyszałem ciężki oddech szefa. Spojrzałem na niego.

– Co mam zrobić, jeśli się pojawią? – spytałem.

– Strzelaj do nich i krzycz jak najgłośniej: Stać! Policja!

Głośno przełknąłem ślinę i modliłem się, żebym nie zobaczył dwóch mężczyzn w niebieskich kombinezonach wychodzących z bezpiecznego przejścia podziemnego z obrzynem. Modliłem się, żebym nie musiał użyć broni, a jeśli już zostanę zmuszony do strzału, spudłuję, ale oni do mnie nie strzelą. Niesamowite, ile myśli może przemknąć przez głowę w zaledwie kilka sekund.

Spojrzałem na dłonie szefa zaciśnięte na rewolwerze i spróbowałem odtworzyć ten uchwyt. Mijały kolejne sekundy. Zaczął ostrożnie schodzić w dół i polecił, abym poszedł za nim. Dotarliśmy do skrętu w prawo do przejścia podziemnego, gdy wyszli stamtąd dwaj nastoletni chłopcy w schludnych szkolnych marynarkach. Byli wyraźnie wstrząśnięci i natychmiast wysoko podnieśli ręce. Szef warknął do nich, żeby się położyli, i spytał, czy w przejściu był ktoś jeszcze. Chłopcy odparli, że nikogo nie wiedzieli, przepraszając nas co drugie słowo. Szef skręcił za róg – chciał zajrzeć do przejścia, ale zobaczył tam tylko promień słońca oświetlający drugi koniec. Pusto. Żadnych bandytów. Mogłem krzyczeć ze szczęścia.

Szef podszedł do mnie, objął mnie ramieniem i poprowadził z powrotem w górę do samochodu. Odebrał ode mnie broń. Zauważył, że się trzęsę.

– Chyba zasłużyłeś na drinka – powiedział. – A teraz wróćmy do samochodu i poszukajmy tych złodziei.

Na szczęście nigdy ich nie znaleźliśmy.

Przypisy

[1] Metropolitan Police Force (przyp. tłum.).

[2] Criminal Investigation Department – wydział dochodzeniowo-śledczy (przyp. tłum.).

[3]Section house (j. ang.) – kwatery policyjne przeznaczone dla policjantów stanu wolnego.