Strona główna » Sensacja, thriller, horror » Tajny pielgrzym

Tajny pielgrzym

4.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-8110-124-0

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Tajny pielgrzym

Zimna wojna się skończyła. Ned zostaje zdegradowany i trafia do akademii, gdzie szkoli młodych brytyjskich agentów wywiadów. Prosi swojego dawnego mentora, George’a Smileya, by opowiedział adeptom prawdę, bez cenzury i przekłamań. To może być ich jedyna szansy, by ją poznać. Realizując powierzone mu zadanie, Ned przypomina sobie o własnych bolesnych triumfach i sromotnych klęskach podczas misji na Zachodnich Wyspach Szkocji, w Hamburgu, Izraelu, Kambodży i wielu innych miejscach. Sam zadaje sobie pytanie: Czy postępował dobrze? Jaki to wywarło na niego wpływ? Jaka przyszłość czeka agentów wywiadu? W ostatniej powieście ze Smileyem w roli głównej, wielki szpieg ukazuje swoją ludzką twarz i udziela nieoczekiwanych odpowiedzi. „John le Carré tworzy fikcyjny świat niczym Dickens. Pod względem wiedzy, umiejętności i pomysłów autor wyprzedza większość twórców współczesnej literatury”. Daily Telegraph

Polecane książki

Jest to pierwsza w polskiej historiografii książka, która wyjaśnia przyczyny tragicznego w skutkach odwrotu Napoleona z Rosji w roku 1812. Nie powiela stereotypów, wskazuje winnych fizycznego zniszczenia wojsk napoleońskich, ale też przedarcia się przez zastępy rosyjskich korpusów. Ukazuje rolę dwóc...
Luke Morelli i Abby Laurence poznali się w barze. Oboje mieli ochotę na romans, lecz wtedy niespodziewanie pojawił się mąż Abby. Rozczarowany Luke szybko kończy znajomość. Spotykają się ponownie po pięciu latach. Abby – już rozwiedziona – mieszka pod Londynem, gdzie prowadzi kawiarnię, a...
"Partja winta" to zbiór 27 opowiadań autorstwa Antona Czechowa. Autor ukazuje carską Rosję z zabawnej perspektywy poprzez krótkie, lecz niezwykle trafne i śmieszne historie. ...
Specjalizujący się w sprawach karnych obrońca Harrison J.Walker, znany jako Jaywalker, zostaje zawieszony w prawach wykonywania zawodu. Mimo ciążących na nim zarzutów naginania prawa oraz przyjęcia korzyści majątkowej od klientki oskarżonej o prostytucję, przekonuje sędziego, by pozwolił mu dokończy...
Zacznij zarabiać w ciągu najbliższej godziny realne pieniądze w sieci! Stwórz własne źródło dochodu pasywnego w oparciu o sprawdzone narzędzia: programy partnerskie, dropshipping, prowadzenie bloga lub strony i sprzedaż na allegro!...
Demokrator” – to oszałamiająca powieść satyryczno-fantastyczna o krainie, która wyposażona w niewyczerpane zasoby energii, ubóstwianego przywódcę i całkowity brak skrupułów szykuje się do podboju świata. Surrealistyczna, okrutnie śmieszna i przerażająco za...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa John le Carré

Tytuł oryginału:

THE SECRET PILGRIM

Copyright © 1991 by David Cornwell

Copyright © 2017 for the Polish edition by Wydawnictwo Sonia Draga

Copyright © 2017 for the Polish translation by Wydawnictwo Sonia Draga

Projekt graficzny okładki: Mariusz Banachowicz

Redakcja: Bożena Sęk

Korekta: Grzegorz Krzymianowski, Emilia Grzeszczak, Iwona Wyrwisz

ISBN: 978-83-8110-124-0

Wszelkie prawa zastrzeżone. Nieautoryzowane rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci jest zabronione i wiąże się z sankcjami karnymi.

Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.

Szanujmy cudzą własność i prawo!

Polska Izba Książki

Więcej o prawie autorskim na www.legalnakultura.pl

WYDAWNICTWO SONIA DRAGA Sp. z o. o.

Pl. Grunwaldzki 8-10, 40-127 Katowice

tel. 32 782 64 77, fax 32 253 77 28

e-mail:info@soniadraga.pl

www.soniadraga.pl

www.facebook.com/wydawnictwoSoniaDraga

E-wydanie 2017

Skład wersji elektronicznej:

konwersja.virtualo.pl

Dla Aleca Guinnessa

z wyrazami sympatii i wdzięczności

1

Od razu muszę się do czegoś przyznać. Gdybym pod wpływem impulsu nie wziął do ręki pióra i nie skreślił krótkiego listu do George’a Smileya, prosząc go o wystąpienie przed moimi absolwentami na zakończenie wykładów – i gdyby Smiley wbrew moim oczekiwaniom nie wyraził zgody – nie otworzyłbym przed wami tak szczodrze serca.

Co najwyżej uraczyłbym was nieco ubarwionymi wspomnieniami, którymi – jeśli mam być szczery – dość często karmiłem studentów: pełnymi dramatycznego napięcia opowieściami o wyczynach współczesnych rycerzy, mężnych i przebiegłych, a także oczywiście niezmiernie pożytecznych. Czarowałbym was gawędami o nocnych zrzutach na Kaukazie, niebezpiecznych przeprawach szybkimi łodziami, o desantach, sygnałach świetlnych i urywanych w połowie zakodowanych przekazach radiowych. O nieznanych bohaterach zimnej wojny, co odsłużywszy swoje, skromnie powracali do przeciętnej egzystencji w społeczeństwie, które chronili. O uchodźcach wyrwanych w ostatniej chwili z paszczy wroga.

I do pewnego stopnia takie było nasze życie. Robiliśmy to wszystko, a niektórzy z nas nawet dobrze kończyli. Wysyłaliśmy dobrych ludzi do imperium zła, gdzie narażali dla nas życie. I zwykle wierzono im, a czasem mądrze wykorzystywano owoce ich pracy. Wierzę, że tak było, w przeciwnym razie cóż wart byłby nawet najlepszy szpieg?

Żeby rozweselić towarzystwo, przy drugiej whisky w studenckim barze opowiedziałbym o akcji trzyosobowej grupy odbiorczej z Cyrku, która pracowała w Niemczech wschodnich pod moim błyskotliwym dowództwem. Leżeliśmy przemarznięci do szpiku kości na zboczu w górach Harz, wyczekując nieoznakowanego samolotu z wyłączonymi silnikami, z którego rozwinie się czarny spadochron. I co znaleźliśmy, gdy nasze modlitwy zostały w końcu wysłuchane i ześlizgnęliśmy się po lodowcu po nasz skarb? Kamienie, odpowiedziałbym zaciekawionym do najwyższego stopnia studentom. Bryły prawdziwego szkockiego granitu, które w treningowym pojemniku wysłali przez pomyłkę ekspedytorzy z naszej szkockiej bazy lotniczej.

Ta historia wywoływała przynajmniej jakiś oddźwięk wśród słuchaczy. Nie można było tego powiedzieć o innych opowieściach, które zwykle już w połowie zaczynały nudzić moje audytorium.

Podejrzewam, że chęć napisania do Smileya tliła się we mnie dłużej, niż zdawałem sobie z tego sprawę. Sam pomysł zrodził się podczas jednej z regularnych wizyt w kadrach, gdzie omawiałem postępy swoich studentów. Wpadłem wówczas na chwilę do baru dla oficerów na kanapkę i piwo i przypadkowo natknąłem się na Petera Guillama. Podczas długich poszukiwań przecieku w Cyrku Peter był dla George’a tym, kim Watson dla Sherlocka Holmesa. Ostatecznie zdrajcą okazał się nasz dyrektor operacyjny Bill Haydon. Peter nie miał wiadomości od George’a od… jakiegoś roku co najmniej. George kupił wiejski domek gdzieś w północnej Kornwalii i dawał upust swej awersji do telefonów. Dostał synekurę na uniwersytecie w Exeter, gdzie pozwolono mu korzystać ze zbiorów biblioteki. Smutną resztę wyobraziłem sobie sam: George, pustelnik na odludziu podczas samotnych spacerów i filozoficznych rozmów z samym sobą. George podczas krótkich wizyt w Exeter, gdzie szukał odrobiny ludzkiego ciepła. George oczekujący na starość na miejsce w szpiegowskiej Walhalli.

A co z Ann, jego żoną? Pytając o nią, ściszyłem głos, jak zawsze, gdy mowa o Ann. Było bowiem tajemnicą poliszynela, i to bardzo bolesną, że Bill Haydon znalazł się na długiej liście jej kochanków.

Ann jak to Ann, stwierdził Peter po walijsku, wzruszając ramionami. Ma bogatych krewnych z wielkimi rezydencjami nad Helford, pomieszkuje trochę u nich, trochę u George’a.

Zapytałem o adres Smileya.

– Tylko mu nie mów, że ci go dałem – zaznaczył Peter, kiedy mi zapisywał adres.

W stosunku do George’a zawsze odczuwało się wyrzuty sumienia, zdradzając jego miejsce pobytu. Wciąż właściwie nie wiem dlaczego.

Trzy tygodnie później do Sarratt przybył Toby Esterhase, żeby wygłosić głośny referat o sztuce tajnej inwigilacji na terenie wroga. I oczywiście został na obiedzie, który szalenie umiliła mu obecność naszych trzech pierwszych studentek. Po bitwie trwającej niemal równie długo jak moja kariera pedagogiczna w Sarratt, kadry uznały wreszcie, że możemy szkolić także dziewczyny.

Sam zacząłem rozmowę o Smileyu.

Były czasy, kiedy nie ugościłbym Toby’ego nawet w drewutni, ale były też takie, kiedy dziękowałem Bogu, że mam go przy sobie. Z upływem lat, co zauważam z przyjemnością, człowiek robi się coraz mniej wybredny.

– Mój Boże, Ned! – zawołał Toby ze swym nieuleczalnym węgierskim akcentem, odrzucając do tyłu starannie napomadowaną grzywę siwych włosów. – Chcesz powiedzieć, że nic nie słyszałeś?

– Niby o czym? – zapytałem cierpliwie.

– Mój drogi, George przewodniczy Komitetowi Praw Rybaków. Czy do tej waszej dziury nie docierają żadne wiadomości? Właściwie muszę o tym pogadać z szefem w cztery oczy. Szepnę mu słówko w klubie.

– Może zechciałbyś mi najpierw wyjaśnić, co to za Komitet Praw Rybaków – poprosiłem.

– Ned, wiesz co? Zaczynam się martwić. Może już cię skreślili z listy?

– Może – odparłem.

Ale i tak mi powiedział – zresztą wiedziałem, że to zrobi – a ponieważ w odpowiednim momencie okazałem zdziwienie, poczuł się jeszcze ważniejszy. W pewnym sensie nie mogę się otrząsnąć ze zdziwienia do dzisiaj. Komitet Praw Rybaków, wyjaśnił dumnie Toby swemu mniej uprzywilejowanemu koledze, to nieformalna grupa, w której skład wchodzą oficerowie rosyjskiego i brytyjskiego wywiadu. Zadaniem komitetu, mówił dalej Toby – który według mnie stracił zdolność dziwienia się czemukolwiek – jest określenie celów dla obydwu służb wywiadowczych i wypracowanie systemu współpracy.

– Chodzi o to, Ned, żeby zlokalizować newralgiczne rejony na świecie – oznajmił z doprowadzającą mnie do szału wyższością. – Myślę, że najpierw skoncentrują się na Bliskim Wschodzie. Tylko nie powołuj się na mnie, dobrze?

– I Smiley jest przewodniczącym tego komitetu? – zapytałem z niedowierzaniem, starając się przetrawić usłyszaną wiadomość.

– No, chyba nie na długo. Latka lecą, wiesz, co mam na myśli. Ale Rosjanom tak bardzo zależało na spotkaniu z nim, że wysłaliśmy go, żeby przeciął wstęgę. Trzeba dać staruszkowi satysfakcję. Trochę pogłaskać. Podsunąć kilka banknotów w kopercie.

Nie wiedziałem, co dziwi mnie bardziej: zaloty Toby’ego Esterhase’a i centrali moskiewskiej czy to, że George Smiley patronuje temu małżeństwu. Kilka dni później, za przyzwoleniem działu kadr, napisałem pod kornwalijski adres podany mi przez Guillama. Nieśmiało napomknąłem, że jeśli George nie lubi publicznych wystąpień choć w połowie tak jak ja, absolutnie nie powinien przyjmować zaproszenia. Do czasu otrzymania odpowiedzi czułem się trochę przygnębiony, lecz kiedy w eleganckim liściku poinformował mnie, że bardzo uradowało go moje zaproszenie, poczułem się jak nowicjusz, którego zjada trema.

Dwa tygodnie później, ubrany specjalnie na tę okazję w nowiutki garnitur, stałem przy barierce na dworcu Paddington, obserwując, jak z wiekowych pociągów wysypują się podstarzali pasażerowie. Chyba nigdy tak bardzo nie zdawałem sobie sprawy z nijakości Smileya. Gdzie tylko spojrzałem, widziałem jego sobowtórów: pękatych okularników w średnim wieku, z których każdy tak jak George sprawiał wrażenie, że jest trochę spóźniony na coś, czego wolałby nie robić. Nagle uścisnął mi dłoń i chwilę później siedział obok mnie w służbowym roverze, grubszy niż w moich wspomnieniach i siwowłosy, trudno zaprzeczyć, ale pełen wigoru i w doskonałym humorze. Tak wesołego nie widziałem go od nieszczęsnego romansu jego żony z Haydonem.

– No to mów, Ned, jak się czujesz w roli profesora.

– A ty jak się czujesz na emeryturze? – odparłem, wybuchając śmiechem. – Niedługo też się na nią wybieram!

Zapewnił mnie, że na emeryturze jest cudownie. Upaja się nią, powiedział cierpko i dodał, że nie powinienem się niczego obawiać. A to jakiś wykładzik, a to jakiś odczycik. Spacery, kupił nawet psa.

– Słyszałem, że zmusili cię do objęcia przewodnictwa nad jakimś niezwykłym komitetem – powiedziałem. – Podobno spiskujecie z rosyjskim niedźwiedziem przeciw złodziejowi z Bagdadu.

George nie lubi plotek, ale zauważyłem, że się uśmiechnął.

– Tak mówią? Założę się, że Toby ci wygadał – oznajmił i spoglądając z zadowoloną miną na rozciągający się za oknem ponury krajobraz, dla odwrócenia uwagi rozpoczął opowieść o dwóch staruszkach z jego wsi, które straszliwie się nienawidzą. Jedna z nich jest właścicielką sklepu z antykami, druga dziedziczką wielkiego majątku.

Rover toczył się wśród niegdyś sielskiego krajobrazu hrabstwa Hertfordshire, a ja coraz mniej myślałem o staruszkach ze wsi George’a, a coraz więcej o nim. Miałem do czynienia ze Smileyem odrodzonym, który opowiada dykteryjki o staruszkach, przewodniczy komitetom z rosyjskimi agentami i spogląda na świat z taką lubością jak ten, kto właśnie wyszedł ze szpitala.

Tego wieczora, wciśnięty w wysłużony garnitur, siedział obok mnie na honorowym miejscu w jadalni w Sarratt, spoglądając dobrotliwie na wypolerowane lichtarze i stare zdjęcia grupowe z Bóg wie którego roku. A po kolacji popatrzył na zaciekawione twarze młodego audytorium czekającego na słowa mistrza.

– Panie i panowie, pan George Smiley – zaanonsowałem uroczyście, wstając. – Legenda wywiadu. Dziękuję.

– Co ze mnie za legenda – zaprotestował Smiley, wolno dźwigając się z krzesła. – Jestem raczej starym tłuściochem wepchniętym między deser a porto.

Wreszcie legenda przemówiła. Zdałem sobie sprawę, że nigdy dotąd nie byłem świadkiem wystąpienia Smileya przed szerszym gronem. Przypuszczałem, że nie sprawdzi się jako mówca; znałem jego wstręt do narzucania swych opinii innym i używania prawdziwych nazwisk agentów. Toteż pewność w jego głosie zaskoczyła mnie, zanim jeszcze pojąłem treść wypowiadanych słów. Przy pierwszych zdaniach obserwowałem twarze studentów, które nie zawsze były tak życzliwe. Teraz patrzyli na niego z entuzjazmem, zainteresowani i ufni. A ja pomyślałem, śmiejąc się w duchu, ze spóźnionym podziwem: tak, tak, oczywiście, oto druga natura George’a. Oto aktor, który zawsze w nim drzemał, ukryty Grajek, Szczurołap, który wyprowadził dzieci z miasta. Oto człowiek, którego kochała Ann Smiley, oszukał Bill Haydon i któremu my wszyscy okazywaliśmy ślepe posłuszeństwo ku zdziwieniu osób z zewnątrz.

W Sarratt istnieje mądry zwyczaj, aby nie nagrywać i nie zapisywać wystąpień podczas uroczystych kolacji. Później nie można oficjalnie nawiązać do tego, co się wówczas mówi. Gość honorowy cieszył się „swobodą głupca”, jak to z niemiecka określił Smiley, choć znam wielu ludzi, którzy bardziej zasłużyli sobie na ten tytuł. A ponieważ jestem zawodowcem nauczonym słuchać i pamiętać, nie musiał powiedzieć wiele, a już się zorientowałem – co moi studenci szybko wychwycili – że Smiley zwraca się prosto do mego heretyckiego serca. Mam na myśli tę drugą krnąbrną osobę, która mieszka we mnie i którą, szczerze mówiąc, starałem się ignorować, odkąd zaczął się ostatni etap mojej kariery. Mam na myśli ukrytego sceptyka, który ku memu niezadowoleniu towarzyszył mi, zanim jeszcze mój zbuntowany agent Barley Blair przekroczył walącą się żelazną kurtynę i kierując się głosem serca oraz swoistym poczuciem przyzwoitości, spokojnie odszedł ku zdumieniu Piątego Piętra.

Im lepsza restauracja, tym gorsza wiadomość: tak mówimy o Personalnym.

– Pora, żebyś przekazał wiedzę kolejnym pokoleniom chłopców, Ned – oznajmił przy podejrzanie dobrym lunchu w Connaught. – Oraz dziewcząt. Niedługo chyba pozwolą im wkładać sutanny – dodał z obmierzłym ironicznym uśmieszkiem, ale zaraz wrócił do przyjemniejszego tematu. – Znasz wszystkie chwyty. Grasz w tej drużynie od dawna. Twoja ostatnia runda w Sekretariacie była naprawdę imponująca. Najwyższy czas, żeby z tego skorzystać. Uważamy, że powinieneś przejąć Wylęgarnię i przekazać pałeczkę wiedzy przyszłym szpiegom.

Jeśli mnie pamięć nie myli, ostatnio zastosował podobny zestaw sportowych metafor, kiedy po dezercji Barleya Blaira usunął mnie ze stanowiska szefa Naszej Rosji i przydzielił do Inkwizycji, tego wysypiska odpadów.

Zamówił kolejne dwa kieliszki armaniaku.

– A co u twojej Mabel? – kontynuował, jakby właśnie sobie o niej przypomniał. – Ktoś mi mówił, że coraz lepiej gra w golfa. Mój Boże! Mam nadzieję, że będziesz ją trzymał z dala ode mnie! No i jak? Sarratt w dni robocze, weekendy w domu w Tunbridge Wells. Dla mnie wygląda to jak triumfalne ukoronowanie kariery. Co ty na to?

Co ja na to? Powtórzę za innymi: kto potrafi, ten działa, kto nie potrafi, uczy. A uczy tego, czego nie może już robić, ponieważ albo dusza, albo ciało straciły motywację; ponieważ widział za dużo, tłumił w sobie za dużo, ulegał za często, ale życia posmakował za mało. I tak zabiera się do zasiewania starych marzeń w nowych umysłach i ogrzewa się przy ogniu młodości.

Co każe mi wrócić do pierwszych zdań przemówienia Smileya tamtego wieczora, bo nagle jego słowa poruszyły mnie do głębi. Zaprosiłem go, ponieważ był legendą przeszłości. Lecz ku radości wszystkich zebranych okazał się ikonoklastycznym prorokiem przyszłości.

Nie będę was zanudzał szczegółami wstępnego tour de globe w wykonaniu Smileya. Błądził po Bliskim Wschodzie, który oczywiście absorbował wówczas jego myśli, a także zastanawiał się nad granicami władzy kolonialnej w czasach rzekomo postkolonialnych. Wspomniał o krajach Trzeciego i Czwartego Świata oraz zasugerował stworzenie terminu „kraje Piątego Świata”. Rozmyślał na głos, czy jakiekolwiek zamożne państwo poważnie przejmuje się ludzkimi nieszczęściami i nędzą. Uważał, że nie. Wyśmiał pomysł, jakoby szpiegostwo stawało się zanikającą profesją teraz, kiedy zimna wojna dobiegła końca. Każde kolejne państwo, które wyzwala się z pęt komunizmu, mówił, każdy nowy sojusz, każdy powrót do starych ideałów, upadek status quo sprawiają, że szpiedzy będą mieć pracę dwadzieścia cztery godziny na dobę. Przemawiał, z czego zdałem sobie sprawę dopiero później, dwukrotnie dłużej, niż to było przyjęte, ale nie słyszałem, aby zaskrzypiało jakieś krzesło czy zadzwoniło szkło – nawet kiedy słuchacze zaciągnęli go do biblioteki i usadzili na honorowym miejscu przed kominkiem, żądni dalszych opowieści o kolejnych herezjach i dywersjach. Moje dzieci, z których każde tak trudno było zadowolić, zakochane w George’u! Nie słyszałem żadnego dźwięku oprócz wartkiego strumienia słów Smileya i wybuchów śmiechu, gdy niespodziewanie stawał się autoironiczny lub przyznawał się do porażki. Starym jest się tylko raz, myślałem, słuchając razem z nimi i tak jak oni podekscytowany.

Opowiadał im o przypadkach, o których nie wiedziałem, i dam sobie głowę uciąć, że nikt z Centrali nie upoważnił go do ich rozpowszechniania, a już na pewno nie radca prawny Palfrey, który w odpowiedzi na otwartość naszych byłych wrogów skrzętnie ukrywał każdą bezużyteczną tajemnicę, jeśli zdołał położyć na niej swe usłużne łapy.

Smiley rozwodził się nad ich przyszłą rolą oficerów prowadzących siatki wywiadowcze. Dopasowując się do zmienionej rzeczywistości, powinni mieć cechy mentora, pasterza, rodzica i przyjaciela. Widział w nich doradców, sprzedawców odpustów, showmanów i protektorów, ludzi, którzy posiadają dar traktowania szalonej rzeczywistości jako czegoś zwyczajnego i tym samym stają się partnerami swych współpracowników w świecie złudzeń. W tej kwestii nic się nie zmieniło, powiedział. I nie zmieni się. Sparafrazował Burnsa: „Szpieg zostanie szpiegiem, właśnie tak”.

Ale ledwie ukoił ich tymi słodkimi słowami, a już ostrzegł przed śmiercią duszy grożącą tym, którzy manipulują ludźmi i tłumią spontaniczne uczucia.

– Kiedy próbujemy być wszystkim dla wszystkich szpiegów, ryzykujemy, że w końcu staniemy się nikim dla samych siebie – wyznał ze smutkiem. – Nie myślcie, że stosowane przez was metody nie pozostawią żadnego śladu. Cel może uświęcać środki. Gdyby tak nie było, śmiałbym twierdzić, że nie byłoby was tutaj. Ale jest cena, którą trzeba zapłacić, a tą ceną jesteśmy często my. W waszym wieku sprzedanie duszy przychodzi łatwo. Potem jest trudniej.

Mieszał sprawy śmiertelnie poważne z frywolnymi i nikogo nie raził taki kontrast. A mnie się zdawało, że stawia pytania, które ja zadawałem sobie niemal od początku kariery, lecz nigdy nie zdołałem ich wyartykułować: „Czy warto było?”, „Co zyskałem?”, „Co się z nami teraz stanie?”. Czasem pytania były odpowiedziami: zwykle mówiliśmy, że George nie pyta, jeśli nie zna odpowiedzi.

Rozśmieszał nas i wzruszał, budził niejasny szacunek, a zarazem szokował kontrastami. I co ważniejsze, naruszył tkwiące w nas uprzedzenia. Mnie uwolnił od samoakceptacji i rozbudził drzemiącego we mnie buntownika uśpionego wygnaniem do Sarratt. George Smiley jak grom z jasnego nieba odświeżył moją ciekawość świata i popisowo zamieszał mi w głowie.

Czytałem kiedyś, że sparaliżowani strachem ludzie nigdy się nie uczą. Jeśli tak jest w istocie, nie mają również prawa uczyć innych. Ja nie boję się bardziej od innych ludzi, którzy widzieli śmierć i wiedzą, że jest przeznaczona także im. Chyba jednak doświadczenie i odrobina cierpienia sprawiły, że trochę za bardzo obawiam się prawdy, nawet dotyczącej mnie. George Smiley sobie z tym poradził. Był dla mnie kimś więcej niż tylko mentorem i przyjacielem. Choć nie zawsze obecny w moim życiu, sprawował nad nim pieczę. Czasami myślałem o nim jak o ojcu, który zastąpił mi tego nieznanego. Wizyta George’a w Sarratt przywróciła mej pamięci niebezpieczną przejrzystość. A teraz, kiedy mogę już delektować się wspomnieniami, chciałbym, żebyście wybrali się ze mną w podróż w przeszłość i zadali sobie te same pytania.

2

– Niektórzy ludzie – oświadczył lekko Smiley, posyłając zalotny uśmiech ślicznotce z Trinity College, którą sprytnie usadziłem tuż przed nim – obawiają się, że gdy zagrożona jest ich przeszłość, stracą wszystko, co mieli, a może nawet wszystko, kim byli. Ja nie mam takich obaw. Dążyłem do tego, żeby czasy, w których żyłem, dobiegły końca. Gdyby więc wciąż otaczała mnie przeszłość, oznaczałoby to, że poniosłem porażkę. Ale tak nie jest. Zwyciężyliśmy. Nie chodzi zresztą o zwycięstwo. Może to nie my zwyciężyliśmy, tylko nasi przeciwnicy przegrali. A może uwolnieni od konfliktu ideologicznego, który nas kiedyś krępował, dopiero teraz staniemy wobec prawdziwych problemów. Mniejsza z tym. Najważniejsze, że długa wojna dobiegła końca. Najważniejsza jest nadzieja.

Zdjął okulary i z roztargnieniem poruszał palcami przy gorsie koszuli, szukając, co uświadomiłem sobie dopiero po jakimś czasie, szerokiego końca krawata, którym zwykł czyścić szkła. Niezdarnie zawiązana czarna mucha nie dawała się do tego wykorzystać, użył więc w zastępstwie jedwabnej chusteczki z kieszonki.

– Jeśli w ogóle czegoś żałuję, to zmarnowanego czasu i umiejętności: dróg, którymi nie powinniśmy pójść, przyjaciół, z którymi nie powinniśmy się wiązać, energii, którą źle spożytkowaliśmy, złudzeń, którymi się mamiliśmy.

Znów nałożył na nos okulary i jak mi się wydawało, uśmiechnął się do mnie. Nagle poczułem się jak jeden z moich studentów. Wróciłem do lat sześćdziesiątych. Byłem wtedy świeżo wyklutym agentem, a George Smiley – tolerancyjny, cierpliwy, mądry George – obserwował pierwsze próby mojego lotu.

W tamtych czasach byliśmy młodymi herosami, a dni wydawały się dłuższe. Prawdopodobnie moi obecni studenci w niczym nam nie ustępują, lecz naszego patriotyzmu nie mąciło wówczas nic. Gdy kurs dobiegł końca, byłem gotów ocalić świat, nawet gdybym miał w tym celu szpiegować całą kulę ziemską. W grupie było nas dziesięciu. Po paru latach szkolenia w Wylęgarni w Sarratt, w szkockich dolinach i na obozach w Wiltshire rwaliśmy się do pierwszych zadań operacyjnych jak konie czystej krwi do wyścigu.

My też dojrzewaliśmy w ważnym dla historii okresie, choć panowały wówczas odwrotne tendencje polityczne. Stagnacja i wrogość wyzierały na nas z każdego zakątka globu. Wszędzie czaiło się czerwone niebezpieczeństwo, nie wyłączając naszej rodzinnej ziemi. Mur berliński stał od dwóch lat i wszystko wskazywało na to, że będzie stał przez kolejnych dwieście. Bliski Wschód był wulkanem, tak jak teraz, tyle tylko że w tamtych czasach ulubionym obiektem nienawiści Brytyjczyków był Naser, choćby dlatego, że przywrócił Arabom godność, a na dodatek kumał się z Rosjanami. Na Cyprze, w Afryce i w Azji Południowo-Wschodniej pomniejsze zniewolone narody buntowały się przeciw kolonialnym władcom. I jeśli nawet nieliczni odważni Brytyjczycy od czasu do czasu odnosili wrażenie, że przez to wszystko nasza władza się kurczy, zawsze mogliśmy liczyć, że bratni naród amerykański znów wciągnie nas do gry.

Jako przyszli bohaterowie tajnych służb mieliśmy wszystko co trzeba: słuszną sprawę, okrutnego wroga, pobłażliwego sojusznika, rozdarty konfliktami świat, podnoszące nas na duchu kobiety – choć tylko na odległość – oraz dziedzictwo wielkiej tradycji, Cyrk bowiem w tamtych latach wciąż pławił się w blasku wojennej chwały. Niemal wszyscy nasi dowódcy zdobyli ostrogi, szpiegując Niemców. I kiedy na seminariach z przejęciem zadawaliśmy im pytania, wszyscy zgodnie twierdzili, że jeśli chodzi o ochronę ludzkości przed jej własnymi okrucieństwami, światowy komunizm stanowi większe zagrożenie niż Niemcy.

– Dostaliście w spadku niebezpieczną planetę – lubił powtarzać legendarny Jack Arthur Lumley, szef szkolenia w Sarratt. – A jeśli chcecie znać moje zdanie, macie cholerne szczęście.

Och, jak bardzo pragnęliśmy znać jego zdanie! Jack Arthur był uosobieniem brawury. Przez trzy lata regularnie jeździł do okupowanej przez Niemców Europy, zupełnie jakby wpadał tam na herbatkę. Samodzielnie wysadzał mosty. Nikt nie wie, ile razy schwytano go i ile razy uciekał. Zabijał gołymi rękami, stracił nawet kilka palców w walce. A kiedy zimna wojna zajęła miejsce gorącej, Jack prawie nie zauważył różnicy. W wieku pięćdziesięciu pięciu lat nadal potrafił ozdobić uśmiechem makietę człowieka naturalnych rozmiarów, strzelając z odległości dwudziestu kroków z dziewięciomilimetrowego browninga, otworzyć spinaczem zamek w drzwiach, w ciągu pół minuty podłączyć ukrytą bombę do łańcuszka przy muszli klozetowej czy jednym rzutem przyszpilić cię do maty. Jack Arthur wyrzucał nas na spadochronach z bombowców, posyłał na plaże Kornwalii w pontonach i upijał podczas nocnych hulanek w knajpach. Jeśli Jack Arthur twierdził, że żyjemy na niebezpiecznej planecie, wierzyliśmy mu bezgranicznie!

Ale tym trudniejsze wydawało się czekanie. Gdybym nie dzielił tych męczarni z Benem Arnem Cavendishem, byłoby mi jeszcze ciężej. Po pewnej liczbie zadań przydzielonych przez Centralę entuzjazm powoli zamieniał się w gorycz.

Ben i ja urodziliśmy się pod tą samą gwiazdą. Byliśmy w tym samym wieku, mieliśmy podobne wykształcenie, taką samą budowę ciała i niemal co do centymetra taki sam wzrost. Jak nic Cyrk pozwoli nam działać razem, powtarzaliśmy sobie z przejęciem. Pewnie cały czas o tym wiedzieli! Nasze matki były cudzoziemkami, ale jego matka nie żyła. Imię Arno odziedziczył po jej niemieckich krewnych. Obydwaj też, być może tytułem rekompensaty za częściowo obce pochodzenie, zdecydowanie identyfikowaliśmy się z angielskimi warstwami wyższymi – atletyczni, hedonistyczni, wykształceni w szkołach prywatnych, urodzeni, żeby dowodzić, jeśli nie rządzić. Kiedy patrzę na zdjęcie naszej grupy, widzę, że Ben odgrywał tę rolę lepiej ode mnie, tchnął bowiem dojrzałością, która mnie jeszcze umykała, miał dołek w brodzie, silnie zarysowaną szczękę i widać było, że mężczyzna pokonał już w nim młodzieńca.

I dlatego, o ile wiem, to Ben dostał wymarzoną posadę w Berlinie, gdzie kierował agentami z krwi i kości w Niemczech wschodnich, a ja raz jeszcze zostałem w odwodzie.

– Oddajemy cię na parę tygodni do grupy obserwacyjnej, Ned – oznajmił Personalny, przybierając ton dobrego wujaszka, który zaczynał grać mi na nerwach. – Zdobędziesz trochę doświadczenia, a im przyda się dodatkowa para rąk. Mnóstwo przebieranek. Zobaczysz, spodoba ci się.

Zmiana dobrze mi zrobi, pomyślałem, przyjmując ten rozkaz z podniesionym czołem. Przez ostatni miesiąc przy ciemnym biurku na Trzecim Piętrze łamałem sobie głowę nad planami sabotażu Światowej Konferencji Pokojowej, powiedzmy w Belgradzie. Pod nadzorem flegmatycznego przełożonego, który godzinami przesiadywał w barze dla oficerów, z entuzjazmem zmieniałem trasy pociągów wiozących delegatów, blokowałem hotelowe przewody kanalizacyjne i anonimowymi sygnałami o podłożeniu bomby opróżniałem salę konferencyjną. Miesiąc przedtem codziennie o szóstej rano przyczajałem się odważnie w śmierdzącej piwnicy niedaleko ambasady egipskiej, czekając na przekupioną sprzątaczkę, która za pięć funtów przynosiła mi zawartość kosza na śmieci ambasadora z poprzedniego dnia. W porównaniu z tak skromnymi dokonaniami kilka tygodni w towarzystwie najlepszych na świecie obserwatorów brzmiało jak darmowa wycieczka.

– Przydzielili cię do operacji „Tłuścioch” – poinformował mnie Personalny, podając bezpieczny adres niedaleko Green Street na West Endzie.

Kiedy wchodziłem do środka, usłyszałem stukot piłeczki pingpongowej oraz zdartą płytę gramofonową z piosenkami Gracie Fields. Załamałem się i znów moje modlitwy uleciały ku Benowi Cavendishowi i jego heroicznym agentom w Berlinie, wiecznym mieście szpiegów. Monty Arbuck, dowódca naszej grupy, zapoznał nas ze sprawą tego samego wieczora.

Muszę z góry za siebie przeprosić. W tamtych latach niewiele wiedziałem o społeczeństwie. Należałem do kasty oficerskiej, służyłem bowiem w Royal Navy i uważałem za całkowicie naturalne, że należy mi się odpowiednio wysokie miejsce na drabinie społecznej. Cyrk jest jedynie lustrzanym odbiciem Anglii, której służy, więc wydawało mi się równie słuszne, że nasi obserwatorzy i przedstawiciele pokrewnych fachów, czyli włamywacze i eksperci od podsłuchu, powinni rekrutować się z klasy robotniczej. Nie można przecież śledzić kogoś w eleganckim meloniku. A akcent lektora BBC nie daje gwarancji zachowania anonimowości poza londyńskimi salonami, tym bardziej gdy ktoś chce się podszyć pod ulicznego sprzedawcę, sprzątacza lub pracownika poczty. Powinniście więc wyobrazić sobie mnie jako nieopierzonego bosmana między bardziej doświadczonymi, a mniej uprzywilejowanymi majtkami. I powinniście sobie wyobrazić Monty’ego nie takiego, jaki był, ale takiego, jakim ja widziałem go tego wieczora – jako surowego, naburmuszonego łowczego. Było nas dziesięcioro, wliczając Monty’ego: trzy zespoły po trzy osoby, w każdym jedna kobieta, żeby można obserwować damskie ubikacje. Taka była zasada. A Monty był naszym kontrolerem.

– Dobry wieczór, panie student – powiedział, stając przy tablicy i zwracając się bezpośrednio do mnie. – Obecność kogoś z wyższych sfer przyda nam trochę klasy.

Śmiech na sali, a najgłośniej śmiałem się ja. Wszyscy dobrze się bawili.

– Cel na jutro, panie student, to jego królewska wysokość Tłuścioch zwany inaczej… – Odwróciwszy się do tablicy, Monty wziął do ręki kawałek kredy i mozolnie wykaligrafował długie arabskie nazwisko. – A charakter naszej misji, panie student, to PR – podsumował. – Mam nadzieję, że wiesz, co to jest PR, nie? Bez wątpienia uczą was tego na tym waszym uniwersytecie dla szpiegów?

– Public relations – odpowiedziałem zdziwiony, że wzbudzam tak wielką wesołość.

Okazało się niestety, że w żargonie obserwatorów skrót PR oznacza „pilnować i relacjonować”, a naszym zadaniem na jutro i na cały okres obserwacji naszego królewskiego gościa jest pilnowanie, aby nie stała mu się żadna krzywda, i zdawanie Centrali relacji z jego poczynań – towarzyskich i handlowych.

– Student, zostałeś przydzielony do grupy Paula i Nancy – oznajmił Monty, kiedy już przekazał nam wszystkie szczegóły operacyjne. – Będziesz numerem trzy w tej sekcji i masz łaskawie robić, co ci każą, choćby nie wiem co.

Teraz zamierzam zaznajomić was z osobą Tłuściocha, ale nie słowami Monty’ego, lecz moimi, i to z dwudziestopięcioletniej perspektywy. Nawet dziś ze wstydem myślę o tym, za kogo się wówczas uważałem i jak musieli mnie postrzegać Paul i Nancy.

Musicie najpierw zrozumieć, że koncesjonowani handlarze bronią w Wielkiej Brytanii uważają się za swoistą elitę – tak było w przeszłości i tak jest teraz – i cieszą się niewspółmiernymi do zasług przywilejami ze strony policji, urzędników państwowych i wywiadu. Z powodów, których nigdy w pełni nie pojąłem, ich potworna profesja zapewnia im zaufanie tych służb. Być może zawdzięczają to kreowanej przez siebie iluzji, jakoby broń stanowiła prawdę o życiu i śmierci. Być może w zbłąkanych umysłach naszych urzędników towar, którym handlują, utożsamiany jest z władzą, jaką mają nad innymi użytkownicy broni. Nie wiem. Ale przez wszystkie te lata poznałem życie na tyle, by wiedzieć, że wielu mężczyzn kocha wojnę, lecz niewielu ma szansę wziąć w niej udział, i że więcej broni kupuje się dla zaspokojenia tej miłości niż dla bardziej usprawiedliwionych celów.

Musicie też zrozumieć, że Tłuścioch był szczególnie cenionym klientem na tym rynku. A nasza misja PR stanowiła jedynie małą cząstkę dużo większego przedsięwzięcia, mianowicie prób utrzymania dobrych stosunków z tak zwanym bratnim krajem arabskim. Przez co do dziś rozumie się nadskakiwanie, przekupywanie i przypochlebianie się arabskim książętom, wyłudzanie korzystnych kontraktów dla zaspokojenia naszego głodu paliwowego, a przy okazji sprzedawanie produktów brytyjskiego przemysłu zbrojeniowego, aby diabelskie młyny w Birmingham mełły dzień i noc. Może to wszystko tłumaczyło głęboko zakorzenioną niechęć Monty’ego do naszej misji. W każdym razie lubię tak o tym myśleć. Starzy obserwatorzy znani są z moralizatorskich zapędów i nie brakuje ku temu powodów. Najpierw obserwują, później myślą. Monty osiągnął już fazę myślenia.

Co do Tłuściocha, miał wszelkie prawo do takiego traktowania. Był nicponiowatym, kapryśnym bratem władcy bogatego w ropę szejkatu. Zdarzało mu się zapominać, co kupił poprzednim razem. Przyleciał zgodnie z planem odrzutowcem szejka i wylądował na lotnisku wojskowym pod Londynem, specjalnie zamkniętym z tej okazji. Chciał trochę się zabawić i zrobić zakupy, do których zaliczały się takie drobiazgi, jak kilka opancerzonych rolls-royce’ów dla niego i połowa błyskotek od Cartiera dla jego przyjaciółek z całego świata, około stu niezbyt nowoczesnych wyrzutni rakietowych ziemia–powietrze i eskadra lekko przestarzałych myśliwców bojowych dla jego królewskiego brata. Nie mówiąc już o korzystnych rządowych kontraktach na części zamienne, usługi i szkolenie, które miały zapewnić kilka tłustych lat Royal Air Force i producentom sprzętu zbrojeniowego. Ach, no i ropa. Mieliśmy dostać ropę. Na paliwo, oczywiście.

Do jego świty poza prywatnymi sekretarzami, astrologami, pochlebcami, niańkami, dziećmi i dwoma nauczycielami należeli także osobisty lekarz i trzej ochroniarze.

Towarzyszyła mu również żona, którą od pierwszego dnia obserwatorzy Monty’ego nazywali Pandą ze względu na ciemne koła wokół oczu widoczne, kiedy podnosiła zasłonę, oraz na pełne zadumy i smutku zachowanie przedstawiciela tego zagrożonego gatunku. Tłuścioch miał kilka żon, lecz faworyzował Pandę – była wprawdzie najstarsza, ale zapewne najbardziej tolerancyjna wobec wybryków męża, który lubił wizyty w nocnych klubach i kasynach. Za te słabości moi koledzy szczerze go nienawidzili, ponieważ Tłuścioch znany był z tego, że rzadko kładł się spać przed szóstą rano, przepuściwszy przedtem sumę dwudziestokrotnie większą od tej, na którą oni wszyscy razem musieli pracować przez rok.

Świta Tłuściocha zajmowała pokoje w jednym z luksusowych hoteli na West Endzie, na dwóch piętrach połączonych specjalnie zainstalowaną windą. Tłuścioch, jak wielu innych czterdziestoletnich lubieżników, martwił się o swoje serce. Spokoju nie dawał mu też podsłuch, dlatego uważał windę za miejsce, gdzie może swobodnie rozmawiać. Lecz technicy z Cyrku zmyślnie zainstalowali tam mikrofony. Zamierzali dzięki nim zdobyć najsmaczniejsze kąski o najnowszych intrygach dworskich i nieprzewidzianych przeszkodach w realizacji listy wojskowych zakupów Tłuściocha.

Wszystko szło jak po maśle aż do trzeciego dnia, kiedy nagle na horyzoncie pojawił się nieznany drobny Arab w czarnym płaszczu z aksamitnym kołnierzem. Było to w dziale z damską bielizną w jednym z wielkich domów towarowych przy Knightsbridge, gdzie Panda ze swym orszakiem przeglądała stertę białej falbaniastej bielizny rozłożonej na ladzie. Panda również miała swoich szpiegów. I dowiedziała się, że dzień wcześniej sam Tłuścioch szperał czule w tych samych artykułach, a nawet polecił, aby kilkanaście sztuk przesłano do Paryża, gdzie w sponsorowanym luksusie usychała z tęsknoty jego ulubiona przyjaciółka.

W dniu trzecim, jak mówiłem, morale naszej trzyosobowej sekcji zostało poważnie nadwerężone. Paul Skordeno był milczkowatym facetem o dziobatej cerze i niewyparzonym języku. Nancy oznajmiła mi, że Paul jest nie w sosie, lecz nie chciała powiedzieć dlaczego.

– Uderzył dziewczynę, Ned – powiedziała, ale teraz myślę, że miała na myśli coś znacznie poważniejszego.

Sama Nancy mierzyła ledwie półtora metra i wyglądała jak kloszard. Dla własnej wygody, jak to nazywała, nosiła fildekosowe rajstopy i solidne buty z gumowymi podeszwami, które rzadko zmieniała. Pozostałe potrzebne jej akcesoria: szaliki, płaszcze, wełniane czapki w różnych kolorach, nosiła w plastikowej torbie.

Podczas obserwacji nasza sekcja pracowała po osiem godzin, zawsze w tym samym szyku: Nancy i Paul grali z przodu boiska, a młody Ned deptał im po piętach w obronie. Kiedy zapytałem Skordena, czy można wprowadzić zmiany w naszym rozstawieniu, kazał mi przyzwyczaić się do tego, co mam. Pierwszego dnia pojechaliśmy za Tłuściochem do Sandhurst, gdzie wydano lunch na jego cześć. Nasza trójka jadła jaja z frytkami w barze niedaleko głównej bramy, gdy nagle Skordeno zaczął najpierw pomstować na Arabów, potem na Zachód, który ich wykorzystuje, a następnie – ku mej konsternacji – na Piąte Piętro, które nazwał bandą faszystowskich snobów.

– Jesteś masonem, student?

Zapewniłem go, że nie.

– Więc się pospiesz i wstąp do loży. Nie zauważyłeś, z jaką kokieterią Personalny ściska ci dłoń? Nigdy nie trafisz do Berlina, jeśli nie zostaniesz masonem.

Drugiego dnia akcji wałęsaliśmy się po Mount Street, gdzie Tłuścioch przymierzał się do kupna pary dubeltówek firmy Purdey. Najpierw niepewnie wymachiwał strzelbą pokazową, a potem wpadł w szał, kiedy okazało się, że będzie musiał na nie czekać dwa lata. Paul dwukrotnie posłał mnie do sklepu, żebym się zorientował w rozwoju sytuacji, i z zadowoleniem wysłuchał wiadomości, że sprzedawcy z coraz większą podejrzliwością traktują moje zdawkowe pytania.

– Wydawało mi się, że tam będziesz się czuł jak ryba w wodzie – powiedział, szczerząc zęby jak trupia czaszka. – Polowania, strzelanie, wędki. Ci z Piątego Piętra uwielbiają takie rozrywki, student.

Tej samej nocy nasza trójka czuwała w furgonetce zaparkowanej przed burdelem na South Audley Street, a w Centrali tymczasem o mało nie wybuchła panika. Tłuścioch po ledwie dwóch godzinach w przybytku zadzwonił do hotelu i kazał natychmiast przyjechać swemu osobistemu lekarzowi. Przeraziliśmy się, że to serce. Wkroczyć czy nie wkroczyć? I gdy Centrala wciąż się wahała, my wyobrażaliśmy już sobie śmierć Tłuściocha w ramionach jakiejś nadgorliwej kurwy, i to przed podpisaniem czeku za nasze przestarzałe myśliwce. Dopiero o czwartej nad ranem koledzy z podsłuchu rozproszyli nasze obawy. Wyjaśnili, że Tłuściocha dotknęła tylko męska niemoc i wezwał lekarza, żeby w królewski zadek wstrzyknął afrodyzjak. Wróciliśmy do domu o piątej, Skordeno był siny ze złości, lecz wszystkich pocieszała myśl, że w południe Tłuścioch uczestniczy w Luton w uroczystym pokazie brytyjskiego czołgu, jeszcze niedawno najnowszego, i możemy liczyć na dzień odpoczynku. Ale nasza radość okazała się przedwczesna.

– Panda chce sobie kupić trochę drobiazgów – oświadczył dobrotliwie Monty, kiedy przyjechaliśmy na Green Street. – Teraz wasza kolej. Przykro mi, student.

I tak znaleźliśmy się w dziale z bielizną damską w jednym z wielkich domów towarowych przy Knightsbridge, gdzie miałem przeżyć swoje pięć minut chwały. Ben, zwróciłem się do niego w myślach, zamieniłbym pięć moich dni na jeden twój. Lecz nagle Ben wyparował mi z głowy, przestałem mu zazdrościć. Wycofałem się na korytarz i przemówiłem do mikrofonu nieporęcznego zestawu radiowego, w tamtych czasach ostatniego krzyku techniki. Wybrałem częstotliwość pozwalającą mi na bezpośredni kontakt z bazą. Tę samą, której Skordeno zabronił mi używać.

– Pandzie depcze po piętach małpiszon – poinformowałem Monty’ego swoim najspokojniejszym głosem, opisując tajemniczego osobnika żargonowym określeniem obserwatorów. – Jakieś metr sześćdziesiąt pięć wzrostu, czarne kręcone włosy, gęste wąsy, wiek około czterdziestki, czarny płaszcz, czarne buty z gumowymi podeszwami, arabskie rysy. Widziałem go na lotnisku, kiedy przyleciał Tłuścioch. Pamiętam go. To ten sam facet.

– Miej na niego oko – brzmiała lakoniczna odpowiedź Monty’ego. – Paul i Nancy niech pilnują Pandy, a ty pilnuj małpiszona. Które piętro?

– Pierwsze.

– Depcz mu po piętach i bądź w kontakcie ze mną.

– Niewykluczone, że jest uzbrojony – odrzekłem, a moje oczy znów ukradkiem powędrowały w stronę osobnika będącego tematem naszej rozmowy.

– W cierpliwość?

Nie uważałem tego za śmieszne.

Pozwólcie mi dokładnie opisać tę scenę, gdyż sytuacja była bardziej skomplikowana, niż można przypuszczać. Nie tylko nasza trójka śledziła poruszający się w ślimaczym tempie orszak Pandy. Bogate arabskie księżniczki nie zjawiają się w wielkich domach towarowych przy Knightsbridge bez zapowiedzi. Poza parą sklepowych ochroniarzy w czarnych kurtkach i pasiastych spodniach dwaj niezwykle widoczni detektywi ulokowali się przy obu wyjściach, stojąc w rozkroku, z rękami na biodrach, gotowi w każdej chwili wziąć się za bary z wirującymi derwiszami. Na domiar wszystkiego tego ranka Scotland Yard przysłał własną ochronę w postaci mężczyzny o kamiennej twarzy, w przepasanym płaszczu – człowiek ów zajął stanowisko tuż przy Pandzie i groźnym wzrokiem mierzył każdego, kto się do niej zbliżał. Nie zapominajcie też o Paulu i Nancy w najlepszych niedzielnych ubraniach, którzy odwrócili się plecami do wszystkich i przeglądając zestawy bielizny, obserwowali naszą podopieczną w lustrach.

Wszystko to, musicie pamiętać, odbywało się w spokojnym, pachnącym zaciszu haremu, w świecie delikatnych koronek, grubych dywanów i omdlałych półnagich manekinów, nie wspominając o życzliwych siwiejących sprzedawczyniach w ubraniach z czarnej krepy, które wypracowały umiejętność zajmowania się szczegółami kobiecej intymności ze stosowną delikatnością.

Zauważyłem, że inni mężczyźni w ogóle nie wchodzą do działu z damską bielizną lub mijają go pospiesznie, odwracając wzrok. Ja zachowałbym się tak samo, gdybym nie zobaczył tego ponurego drobnego człowieka z czarnym wąsem i płomiennymi brązowymi oczami, który uparcie podążał za orszakiem Pandy w odległości piętnastu kroków. Gdyby Monty nie przydzielił mnie na tyły, może w ogóle bym go nie zauważył albo nie tak szybko. Niebawem stało się jasne, że i ja, i on z racji naszych zadań musimy utrzymywać tę samą odległość od celu, przy czym ja zachowywałem się nonszalancko, a on ze swego rodzaju intensywnym mistycznym napięciem. Nie spuszczał z Pandy wzroku. Nawet kiedy kolumna lub jakiś klient zasłaniał mu widok, wyciągał szyję w jedną i drugą stronę i znów wbijał w nią gorące i – byłem już całkiem pewien – fanatyczne spojrzenie.

Dostrzegłem w nim ten żar już wtedy, gdy zobaczyłem go na lotnisku, gdzie stał na palcach przy szklanej ścianie i rozpychał się, żeby jak najlepiej widzieć królewską parę. Wtedy nie zrobił na mnie szczególnego wrażenia. Wszystkich poddawałem takiemu samemu krytycznemu badaniu. Nie wyróżniał się w tłumie tworzących komitet powitalny dyplomatów, członków świty i gapiów. Niemniej uderzyła mnie w nim jakaś intensywność. A więc to jest Bliski Wschód, dumałem, patrząc, jak przyciska zapadniętą twarz do szyby. Właśnie takie prymitywne namiętności musimy okiełznać, jeśli chcemy jeździć samochodami, ogrzewać domy i spokojnie handlować bronią.

Małpiszon zrobił kilka kroków do przodu i zainteresował się gablotą ze wstążkami. Poruszał się jak na małpiszona przystało, stawiając nogi szeroko, acz dyskretnie; wydawało się, że skradające kroki stawia dopiero od kolan. Wybrałem ekspozycję podwiązek obok niego i udawałem, że ją oglądam, jednocześnie starając się potajemnie ustalić, czy w okolicach jego pasa i pach nie widać podejrzanych wybrzuszeń. Miał na sobie klasyczny płaszcz mordercy: obszerny, bez paska, bez trudu maskujący obecność broni z długą lufą i tłumikiem lub pistoletu samopowtarzalnego podczepionego pod pachą.

Obserwowałem jego dłonie; w swoich czułem nerwowe mrowienie. Lewa zwisała mu luźno przy boku, ale prawa, która wyglądała na silniejszą, bez przerwy wędrowała w stronę klatki piersiowej i zastygała, jak gdyby zbierał się na odwagę i szykował do rozstrzygającego posunięcia.

Krzyżowy chwyt prawą ręką, pomyślałem; prawdopodobnie pod pachę. Nasi trenerzy nauczyli nas wszystkich możliwych kombinacji.

I jego oczy: ciemne, płonące, pełne namiętności oczy zeloty nawet z profilu zdawały się koncentrować na pośmiertnej egzystencji. Może poprzysiągł jej zemstę? Lub jej rodzinie? Czyżby fanatyczni mułłowie obiecali mu miejsce w niebie, jeśli dokona tego czynu? Moja wiedza o islamie pozostawiała dużo do życzenia i pochodziła głównie z kilku wykładów i powieści P.C. Wrena. Wiedziałem jednak wystarczająco dużo, żeby mieć się na baczności w obecności zdesperowanego fanatyka, który miał własne życie za nic.

Niestety, sam byłem nieuzbrojony. Bardzo mnie to złościło. Obserwatorzy podczas normalnej służby nie mają co marzyć o broni, ale tajna ochrona ma inny charakter i Paul Skordeno otrzymał z sejfu Monty’ego broń boczną.

– Jedna sztuka wystarczy, student – powiedział mi Monty ze swym uśmiechem starca. – Nie chcemy chyba, żebyś rozpętał trzecią wojnę światową, prawda?

Zatem kiedy znów ruszyłem za Arabem, pozostało mi tylko zdecydować się na jeden ze sposobów, które opanowaliśmy podczas zajęć z dyskretnego uśmiercania. Powinienem zaatakować go od tyłu ciosem w kark czy podwójnym uderzeniem nad uszami? Każda z tych metod zabiłaby go w jednej chwili, lecz żywego można by jeszcze przesłuchać. Może więc lepiej złamać mu najpierw prawą rękę i odebrać broń? Ale jeśli pozwolę mu wyciągnąć broń, sam mogę zginąć pod ostrzałem kilku ochroniarzy znajdujących się na piętrze.

Zauważyła go!

Panda spojrzała małpiszonowi prosto w oczy, a małpiszon odwzajemnił spojrzenie!

Czyżby go poznała? Byłem pewien, że tak. Ale czy odgadła również jego zamiary? I czy w jakimś dziwnym paroksyzmie orientalnego fatalizmu przygotowywała się na śmierć? Kiedy obserwowałem tę milczącą wymianę spojrzeń, przez głowę przelatywały mi najbardziej krwawe z możliwych wersje tego, co miało nastąpić. Ich oczy się spotkały i Panda w jednej chwili zastygła. Jej pokryte klejnotami krabowate małe dłonie, które grzebały w wyłożonych na ladzie materiałach, znieruchomiały, po czym, jak gdyby na jego rozkaz, opadły biernie. Stała tak bez ruchu, bez woli, nie usiłując nawet oderwać spojrzenia od jego przenikliwego wzroku.

I wreszcie z rezygnacją i dziwną pokorą na twarzy odwróciła się od niego, szepcząc coś do swych towarzyszek i wypuszczając ostatnią falbaniastą rzecz, którą ściskała w dłoni. Tego dnia nosiła się na brązowo i gdyby była mężczyzną, zaryzykowałbym stwierdzenie, że ma na sobie franciszkański habit z szerokimi, za długimi rękawami oraz brązową opaskę, która ciasno opina głowę.

Zauważyłem, że westchnęła, po czym powoli i – tego byłem pewien – z rezygnacją poprowadziła swą świtę do wyjścia. Za nią ruszył jej osobisty ochroniarz, za nim policjant ze Scotland Yardu. Za policjantem kobiety z orszaku, a za nimi sklepowi ochroniarze. Wreszcie przyszła kolej na Paula i Nancy, którzy demonstracyjnie okazując niezdecydowanie, oderwali się od oglądanych szlafroków i niczym zwykli klienci odmaszerowali w ślad za orszakiem Pandy. Paul, który z pewnością podsłuchiwał moje rozmowy z Montym, nie raczył na mnie spojrzeć ani razu. Nancy, dumna ze swoich zdolności aktorskich, odgrywała właśnie kłótnię małżeńską. Próbowałem zobaczyć, czy Paul rozpiął marynarkę. On również przedkładał nad inne chwyt krzyżowy. Ale widziałem tylko jego szerokie plecy.

– No dobrze, student, pokaż mi – usłyszałem w lewym uchu pogodny głos Monty’ego, który wyrósł przy mnie jak za sprawą czarów.

Nie miałem pojęcia, jak długo tam stał. Minęło południe i nasz dyżur dobiegł końca, ale nie była to najlepsza pora na zmianę warty. Małpiszon znajdował się niespełna pięć metrów od nas, krocząc lekko, lecz zdecydowanie za Pandą.

– Możemy zdjąć go na schodach – zaproponowałem półgłosem.

– Mów głośniej – poradził mi Monty tym samym radosnym tonem. – Mów normalnie, nikt cię nie słucha. Jak będziesz tak mamrotał pod nosem, pomyślą, że przyszedłeś obrabować kasę.

Ponieważ znajdowaliśmy się na pierwszym piętrze, Panda ze swym orszakiem miała oczywiście skorzystać z windy bez względu na to, czy zamierzała pojechać do góry czy na dół. Obok windy znajdowały się wahadłowe drzwi prowadzące na kamienną klatkę schodową, w tamtych czasach wilgotną i niezbyt czystą, wyłożoną linoleum. Mój plan, który nakreśliłem Monty’emu w kilku urywanych zdaniach, kiedy szliśmy za małpiszonem w stronę wyjścia, cechował się wielką prostotą. Gdy grupa Pandy zbliży się do windy, ja i Monty podejdziemy do niego z obu stron, chwycimy go pod ręce i zaciągniemy na klatkę schodową. Osłabimy go kopniakiem w krocze, rozbroimy i odeślemy na Green Street, gdzie skłonimy do złożenia dobrowolnych zeznań. W trakcie szkolenia wykonywaliśmy podobne manewry dziesiątki razy. Raz, ku naszemu zakłopotaniu, porwaliśmy w ten sposób niewinnego urzędnika bankowego spieszącego do żony i rodziny, przez pomyłkę bowiem wzięliśmy go za członka naszej grupy szkoleniowej.

Ale nawet jeśli Monty mnie słyszał, nie dał tego po sobie poznać, doprowadzając mnie do głębokiej frustracji. Obserwował ochroniarzy sklepowych, którzy torowali drogę przez tłum, żeby Panda mogła skorzystać z windy wraz ze swoim entourage’em. Uśmiechał się jak chudopachołek, który przypadkowo ma szansę zerknąć na członka rodziny królewskiej.

– Jedzie na dół – oświadczył z satysfakcją. – Założę się, że ma ochotę na tanie błyskotki. Wydawałoby się, że ci z Zatoki Perskiej nie zawracają sobie głowy sztuczną biżuterią, ale jest wręcz przeciwnie, nigdy nie mają jej dosyć; pewnie myślą, że robią doskonały interes. Chodź, synu. Czeka nas niezła zabawa. Rozejrzymy się.

Pomimo ogromnego zdenerwowania doceniłem mistrzowską sztukę kamuflażu Monty’ego. Egzotyczna świta Pandy w arabskich strojach wzbudzała żywe zainteresowanie wśród klientów. Monty zamienił się w jednego z nich i cieszył się z widowiska. I znów miał rację: rzeczywiście, orszak Pandy podążył do działu ze sztuczną biżuterią, co przewidział również małpiszon, bo gdy wyszliśmy z windy, wyprzedził całą grupę, żeby zająć dogodne miejsce przy błyszczących gablotach – ustawił się lewym barkiem do ściany, dokładnie tak, jak powinien się ustawić praworęczny strzelec przy chwycie krzyżowym.

A mimo to Monty, nie myśląc o zajęciu strategicznej pozycji do oddania strzału, po prostu ruszył za nim i ustawiwszy się w pobliżu, dał mi znak, żebym do niego dołączył. W końcu kazał mi stanąć w ten sposób, że nie małpiszon, lecz Monty zajmował środkową pozycję.

– Dlatego właśnie zawsze przyjeżdżam na Knightsbridge, synu – wyjaśniał na tyle głośno, że słyszała go połowa klientów na piętrze. – Nigdy nie wiadomo, kogo się spotka. Ostatnio przyprowadziłem tu twoją matkę, pamiętasz, i poszliśmy do delikatesów Harrodsa. Pomyślałem: „Halo, znam cię, jesteś Rex Harrison”. Mogłem wyciągnąć rękę i dotknąć go, ale nie zrobiłem tego. W Knightsbridge krzyżują się drogi całego świata, zgodzi się pan ze mną? – Ukłonił się małpiszonowi, który odwzajemnił pozdrowienie bladym uśmiechem. – A ciekawe, skąd tych tutaj przyniosło. Wyglądają na Arabów i pewnie są bogaci jak Krezus. I nawet nie płacą podatków, śmiem twierdzić. Członkowie rodziny królewskiej nie płacą podatków. Nigdzie na świecie królowie nie płacą sobie podatków, to byłoby wbrew logice. Widzisz tego wielkiego policjanta, synu? Pewnie ze służb specjalnych, można to poznać po jego głupawej minie.

Tymczasem orszak Pandy rozproszył się między podświetlanymi szklanymi ladami, a ona, z trudem skrywając niepokój, prosiła o wyjmowanie pudeł z błyskotkami. Tak samo jak w dziale z bielizną, brała do rąk kolejne przedmioty, badając uważnie każdy z nich przy świetle, ale zawsze odkładała je i przechodziła do następnych. I tym razem, kiedy oglądała kolejne świecidełka i z nich rezygnowała, jej zmartwiony wzrok powędrował w naszą stronę. Najpierw spojrzała na małpiszona, a później na mnie, jak gdyby dostrzegając we mnie jedyną szansę ratunku.

A Monty, kiedy zerknąłem na niego, szukając potwierdzenia swoich przypuszczeń, wciąż się uśmiechał.

– W dziale z bielizną było dokładnie tak samo – wyszeptałem, zapominając o jego poleceniu, żeby mówić normalnie.

Monty jednak kontynuował swój hałaśliwy monolog:

– Ale w środku, synu, zawsze to powtarzam, w środku wszyscy jesteśmy tacy sami, królowie czy nie. Absolutnie. Wszyscy rodzimy się nadzy, wszyscy zamienimy się w proch. Zdrowie jest największym bogactwem, lepiej mieć dużo przyjaciół niż pieniędzy, pamiętaj. Wszyscy mamy te same pragnienia, te same słabostki i grzeszki. – I dalej perorował, jakby na złość mojej wyostrzonej czujności.

Panda poprosiła o kolejne pudełka. Lada pokryła się okazałymi diademami, bransoletami i pierścionkami ze strasu. Panda wybrała potrójny naszyjnik ze sztucznymi rubinami, przyłożyła go do szyi i wzięła lusterko, żeby się przejrzeć.

Czyżbym sobie to wyobrażał? Nie! W lustrze obserwowała małpiszona i nas! Wbiła w nas spojrzenie najpierw jednego, a potem obojga ciemnych oczu. Jej wzrok zdawał się ostrzegać nas i błagać. W końcu odłożyła lusterko, odwróciła się od nas i ruszyła jakby rozgniewana wzdłuż szklanej gabloty, gdzie czekała na nią nowa kolekcja.

W tym samym momencie małpiszon zrobił krok do przodu. Zauważyłem, jak podnosi rękę do zapięcia płaszcza. Zapominając o ostrożności, ja też zrobiłem krok do przodu i zamachnąłem się prawą ręką, napinając palce i układając dłoń tak, jak uczono mnie w Sarratt. Zdecydowałem się na cios łokciem w serce, a następnie na uderzenie kantem dłoni w górną wargę, w miejsce, gdzie chrząstka nosowa styka się z górną szczęką. Znajduje się tam skupisko nerwów i dobrze wymierzony cios może na jakiś czas unieruchomić przeciwnika. Małpiszon otworzył usta i nabrał powietrza. Spodziewałem się okrzyku skierowanego do Allaha albo hasła jakiejś sekty fundamentalistów – choć nie jestem pewien, ile w tamtych czasach wiedzieliśmy i czy w ogóle zawracaliśmy sobie głowę arabskimi fundamentalistami. Natychmiast zdecydowałem się też wydać z siebie okrzyk, nie tylko po to, żeby go skonfundować. Wdech miał dostarczyć więcej tlenu do krwiobiegu i zwiększyć siłę uderzenia. Właśnie głęboko wciągałem powietrze, kiedy poczułem dłoń Monty’ego. Zacisnęła mi się jak żelazny pierścień na nadgarstku i z nieoczekiwaną siłą unieruchomiła rękę. Przyciągnął mnie do siebie.

– Nie rób tego, synu, ten dżentelmen był przed tobą – powiedział głosem nieznoszącym sprzeciwu. – Pan ma do załatwienia pewną delikatną sprawę, prawda?

Rzeczywiście. Monty nie zwalniał uścisku, dopóki nie przekonałem się, o czym mowa. Małpiszon się odezwał. Nie do Pandy, nie do członków jej orszaku, lecz do dwóch sklepowych ochroniarzy w pasiastych spodniach, którzy pochylili ku niemu głowy, początkowo protekcjonalnie, a później z pełnym zdziwienia zainteresowaniem, gdy wzrok skierowali na Pandę.

– Panowie, Jej Królewska Mość pragnie dokonać zakupów dyskretnie – tłumaczył. – Bez niedogodności związanych z pakowaniem, wypisywaniem rachunków i tak dalej. Takie ma życzenie. Jeszcze trzy, cztery lata temu była mistrzynią w targowaniu się. O, tak. Jeśli coś jej się spodobało, potrafiła wynegocjować najkorzystniejszą cenę. Ale dzisiaj, w jej wieku, bierze sprawy jak najbardziej dosłownie w swoje ręce. W związku z tym mam upoważnienie Jego Królewskiej Mości do uiszczenia hojnej zapłaty za wszystkie zakupione tutaj towary, z zastrzeżeniem jednak, że nic nie przedostanie się do opinii publicznej w formie pisanej czy mówionej. Mam nadzieję, że wyraziłem się jasno, panowie.

I z kieszeni wyjął nie śmiertelnie niebezpiecznego walthera, nie półautomatycznego hecklera&kocha czy choćby naszego ulubionego zwykłego dziewięciomilimetrowego browninga, tylko skórzany marokański portfel wypchany banknotami o najróżniejszych nominałach.

– Doliczyłem się trzech pierścionków, jednego ze sztucznym szmaragdem, dwóch z brylantowymi strasami. Do tego dochodzi potrójny naszyjnik ze sztucznymi rubinami. Życzeniem Jego Królewskiej Mości jest, aby hojnie wynagrodzono wszelkie niedogodności, które w związku z naszą wizytą musiał znosić wasz profesjonalny personel. Doliczamy też prowizję dla łaskawych panów, ze wspomnianym już zastrzeżeniem dotyczącym dyskrecji.

Monty rozluźnił uścisk. Kiedy sunęliśmy w stronę wyjścia, ośmieliłem się spojrzeć na niego. Z ulgą przekonałem się, że jego twarz, choć zamyślona, ma zaskakująco łagodny wyraz.

– Na tym polega trudność w naszym fachu, Ned – wyjaśnił mi spokojnie, po raz pierwszy zwracając się do mnie po imieniu. – Życie wygląda inaczej, niż nam się wydaje. Sam przyznaję, że czasem brakuje mi wroga z prawdziwego zdarzenia. Trzeba się dobrze naszukać, żeby go znaleźć. Otacza nas zbyt wielu dobrych ludzi.

3

– Zapamiętajcie koniecznie – napominał Smiley młodych słuchaczy takim tonem, jakby namawiał ich do złożenia datków przy wyjściu – że wykształceni w ekskluzywnych prywatnych szkołach Anglicy i Angielki, panie mi wybaczą, są największymi obłudnikami na świecie. – Poczekał, aż umilknie śmiech. – Tak było, tak jest i tak będzie, dopóki nie zmienimy skandalicznego systemu szkolnictwa w tym kraju. Nikt nie oczaruje was z taką łatwością, nikt lepiej nie ukryje uczuć, nikt sprawniej nie zatrze po sobie śladów, nikt nie będzie miał większych problemów z wyznaniem, że jest skończonym durniem. Nikt nie wykaże się większą odwagą, gdy jest śmiertelnie przerażony, nikt nie zrobi równie szczęśliwej miny, gdy jest w depresji, nikt nie będzie komuś bardziej pochlebiał, nienawidząc go jednocześnie, niż Anglik z rzekomo uprzywilejowanej klasy. Taki ktoś będzie przeżywał głębokie załamanie nerwowe, ale stojąc w kolejce do autobusu, potraktuje cię jak najlepszego przyjaciela, a ty w ogóle się nie zorientujesz, w jakim jest stanie. Dlatego nasi najlepsi oficerowie okazują się najgorszymi, a najgorsi najlepszymi. I dlatego każdemu z was najtrudniej będzie prowadzić jednego agenta: siebie.

Nie miałem żadnych wątpliwości, że Smiley myśli o największym oszuście z nas wszystkich, o Billu Haydonie. Ale dla mnie Smiley mówił o Benie oraz, choć trudniej mi to przyznać, o młodym Nedzie, a być może również o tym starszym.

Stało się to po południu tego samego dnia, kiedy o mały włos nie unicestwiłem przez pomyłkę ochroniarza Pandy. Zmęczony i przygnębiony wróciłem do mieszkania w Battersea. Okazało się, że drzwi są zamknięte tylko na klamkę, a w mieszkaniu dwaj mężczyźni w szarych garniturach szperają w moim biurku.

Kiedy wpadłem do środka, ledwie raczyli na mnie spojrzeć. Bliżej mnie stał Personalny, a dalej pękaty człowiek w niesprecyzowanym wieku o wyglądzie sowy, który przyglądał mi się zza okrągłych okularów z niewypowiedzianym współczuciem.

– Kiedy ostatnio się do ciebie odzywał twój przyjaciel Cavendish? – zapytał Personalny. Zerknął na mnie przelotnie, lecz zaraz wrócił do papierów.

– Jest chyba twoim przyjacielem, prawda? – zapytał z żałością w głosie pękaty, kiedy ja próbowałem się opanować. – Ben? Arno? Jak go nazywasz?

– Oczywiście, że jest. Ben jest moim przyjacielem. Ale o co chodzi?

– Kiedy ostatnio się do ciebie odzywał? – powtórzył Personalny, odsuwając na bok stertę listów od mojej ówczesnej dziewczyny. – Dzwoni do ciebie? Jak się kontaktujecie?

– Tydzień temu dostałem od niego pocztówkę. I co z tego?

– Gdzie ona jest?

– Nie wiem. Zniszczyłem ją, jeśli nie ma jej w biurku. Czy łaskawie zechcecie mi wyjaśnić, o co tu chodzi?

– Zniszczyłeś ją?

– Wyrzuciłem.

– Zniszczenie jest działaniem rozmyślnym. Jak wyglądała? – dopytywał się Personalny, wyciągając następną szufladę. – Nie ruszaj się.

– Zdjęcie dziewczyny, a na odwrocie parę słów od Bena. Czy to ważne, jak wyglądała? Proszę stąd wyjść.

– Co pisał?

– Nic. Że to jego ostatnia zdobycz. „Drogi Nedzie! To moje najnowsze trofeum. Dobrze, że Ciebie tutaj nie ma. Pozdrowienia, Ben”. A teraz wynoście się!

– Co przez to rozumiał? – Personalny wyciągał następną szufladę.

– Cieszył się chyba, że mu jej nie odbiję. Taki żart.

– Zwykle odbijałeś mu dziewczyny?

– Nie mamy wspólnych kobiet. Nigdy nie mieliśmy.

– A co macie wspólnego?

– Przyjaźnimy się po prostu – odparłem ze złością. – Czego, do diabła, szukacie? Będzie lepiej, jak zaraz stąd wyjdziecie. Obydwaj.

– Nigdzie nie ma – poskarżył się Personalny tłustemu towarzyszowi, odrzucając na bok kolejną stertę moich prywatnych listów. – Żadnych pocztówek. Nie kłamiesz przypadkiem, Ned?

Pękaty mężczyzna nie spuszczał mnie z oczu. Cały czas przyglądał mi się z żałosną empatią, jak gdyby chciał powiedzieć, że wszyscy musimy przez to przejść i nic na to nie można poradzić.

– W jaki sposób ta pocztówka została dostarczona, Ned? – zapytał. Jego głos, tak jak zachowanie, był ostrożny i pełen żalu.

– Jak to jak? Pocztą – rzuciłem niegrzecznie.

– Zwykłą pocztą? – dopytywał się ze smutkiem człowiek-sowa. – A nie w specjalnej przesyłce służbowej?

– Pocztą wojskową – odparłem. – Została nadana w Berlinie. Miała brytyjski znaczek. Doręczył ją miejscowy listonosz.

– Pamiętasz może numer poczty terenowej, Ned? – zapytał ogromnie nieśmiało grubas. – Ze stempla pocztowego.

– Wydaje mi się, że był to zwykły berliński numer – wyjaśniłem. Trudno było oburzać się na kogoś tak nieskończenie uprzejmego. – Chyba czterdzieści. Czemu to takie ważne? Mam tego dość.

– Ale na pewno została wysłana w Berlinie? Może tak ci się tylko zdawało? Zastanów się dobrze. To był na pewno berliński numer?

– Wyglądała tak samo jak wszystkie poprzednie. Nie oglądałem jej pod mikroskopem – powiedziałem, czując, jak znów wzbiera we mnie gniew na widok kolejnej szuflady opróżnianej przez Personalnego.

– Pocztówka z seksowną dziewczyną, Ned? – zapytał człowiek-sowa z uśmiechem winowajcy mającym zapewne przepraszać za zachowanie jego i Personalnego.

– Tak, z rozebraną dziewczyną: jakąś dziwką, jak sądzę, która spogląda do tyłu, eksponując nagie plecy. Dlatego ją wyrzuciłem. Ze względu na sprzątaczkę.

– A więc przypominasz sobie! – zawołał Personalny, odwracając się nagle do mnie. – „Wyrzuciłem ją”. Szkoda, żeś od razu tego nie powiedział!

– No nie wiem, Rex – przekonywał Personalnego pojednawczym tonem człowiek-sowa. – Ned był bardzo zaskoczony, kiedy tu wszedł. I czy można mu się dziwić? – Znów skierował na mnie strapione spojrzenie. – Przydzielono cię tymczasowo do obserwatorów, prawda? Monty twierdzi, że jesteś niezły. Nawiasem mówiąc, kolorowe było? Zdjęcie na pocztówce?

– Tak.

– Zawsze przysyłał pocztówki czy czasem też listy?

– Tylko pocztówki.

– Ile ich było?

– Trzy albo cztery, odkąd tam wyjechał.

– Zawsze kolorowe?

– Nie pamiętam. Możliwe. Tak.

– I zawsze z dziewczynami na zdjęciu?

– Chyba tak.

– Pamiętasz bardzo dobrze. Oczywiście, że pamiętasz. Pewnie też zawsze rozebrane?

– Tak.

– Gdzie są stare kartki?

– Musiałem je wyrzucić.

– Ze względu na sprzątaczkę?

– Tak.

– Żeby uchronić ją przed zgorszeniem?

– Tak!

Człowiek-sowa powoli przetrawiał usłyszane informacje.

– A więc te nieprzyzwoite pocztówki… wybacz, nie chcę cię urazić… to był tylko taki żart.

– Z jego strony, owszem.

– Ale ty nie wysyłałeś mu żadnych pocztówek? Przyznaj się, proszę. Nie wstydź się, nie mamy na to czasu.

– Nie wstydzę się! Nie wysyłałem mu żadnych pocztówek. Tak, to był taki żart. Zresztą dla mnie coraz bardziej uciążliwy. Jeśli chcecie wiedzieć, ich widok na stoliku w holu trochę mnie już irytował. Pana Simpsona również. Jest tu gospodarzem. Zasugerował, żebym napisał do Bena i poprosił go, by nie przysyłał takich pocztówek. Mówił, że przez nie dom zyskuje złą reputację. Czy teraz któryś z was może mi wreszcie wyjaśnić, co się dzieje?

Tym razem odpowiedział Personalny:

– Myśleliśmy, że ty nam pomożesz zrozumieć – rzekł grobowym głosem. – Ben Cavendish zniknął. Jego agenci w pewnym sensie też. Kilku można zobaczyć w porannym wydaniu „Neues Deutschland”. Banda brytyjskich szpiegów ujęta na gorącym uczynku. Wieczorne gazety w Londynie opisują tę historię. Nie widziano go od trzech dni. To jest pan Smiley. Chce z tobą porozmawiać. Masz mu powiedzieć wszystko, co wiesz. Naprawdę wszystko. Zobaczymy się później.

Musiało mnie na chwilę zamroczyć, bo kiedy znów ujrzałem Smileya, stał na środku dywanu, przyglądając się ponuro spustoszeniom, których narobił w moim mieszkaniu wespół z Personalnym.

– Mam dom po drugiej stronie rzeki na Baywater Street – wyznał, jakby był to dla niego wielki ciężar. – Może powinniśmy tam skoczyć, jeśli nie masz nic przeciwko temu. Nie jest tam najczyściej, ale trochę lepiej niż tu.

Pojechaliśmy tam skromnym austinem Smileya. George prowadził tak wolno, że można by pomyśleć, iż wiezie inwalidę, ale być może tak właśnie mnie wówczas postrzegał. Zapadał zmierzch. W wodzie odbijały się białe światła latarni z mostu Alberta. Ben, pomyślałem z rozpaczą, co się stało? Ben, co oni ci zrobili?

Baywater Street była zakorkowana, więc zaparkowaliśmy w bocznej uliczce. Parkowanie dla Smileya okazało się czymś tak skomplikowanym jak wprowadzenie do portu wielkiego liniowca, ale w końcu manewry zostały uwieńczone sukcesem. Pamiętam, z jakim trudem dotrzymywałem mu kroku. Jego rozkołysane ramiona zdawały się na swój sposób ignorować moją obecność. Pamiętam, z jakim skupieniem przekręcał klucz w drzwiach, i jego czujność, kiedy wchodził do przedpokoju. Jak gdyby nie czuł się bezpiecznie we własnym domu – i tak było, o czym dowiedziałem się później. Przed drzwiami stały butelki mleka z kilku dni, a w salonie talerz z nadjedzonym kotletem z groszkiem. Talerz gramofonu obracał się bezgłośnie. Nie trzeba było geniusza, by stwierdzić, że Smiley opuścił mieszkanie w pośpiechu, prawdopodobnie wezwany wczoraj wieczorem przez Personalnego, kiedy pałaszował kolację przy dźwiękach muzyki.

Oddalił się do kuchni w poszukiwaniu wody sodowej do whisky. Ruszyłem za nim. Coś w postaci Smileya sprawiało, że czułem się odpowiedzialny za jego samotność. Gdzieniegdzie leżały porzucone otwarte puszki, w zlewie piętrzyły się brudne talerze. Kiedy przygotowywał nam drinki, wziąłem się do zmywania, więc Smiley wyłowił zza drzwi ścierkę i zaczął wycierać i odkładać naczynia do szafek.

– Tworzyliście z Benem wspaniały tandem, prawda? – zapytał.

– Mieszkaliśmy w Sarratt w tej samej kwaterze.

– Czyli co: kuchnia, dwie sypialnie, łazienka?

– Bez kuchni.

– Podczas szkolenia też dobierali was razem?

– Przez ostatni rok. Wybierało się partnera i z nim się ćwiczyło.

– Wybierało się? Czy o wyborze decydowali inni?

– Najpierw my dobieraliśmy się w pary i wybór ten mógł być zaakceptowany, ale nie musiał.

– I od tej pory zostaliście ze sobą na dobre i na złe?

– Mniej więcej.

– Przez cały ostatni rok? Właściwie przez połowę kursu? Dzień i noc? Jak prawdziwe małżeństwo?

Nie rozumiałem, dlaczego wyciąga ze mnie to, o czym powinien wiedzieć.

– I wszystko robiliście razem? – kontynuował. – Wybacz, ale minęło tyle czasu od mojego szkolenia. Wspólne zajęcia, wspólne posiłki, wspólna kwatera: właściwie całe życie.

– Razem chodziliśmy na zajęcia w grupach, na treningi. Nie ma w tym nic dziwnego, skoro jesteśmy mniej więcej takiej samej budowy ciała. – Pomimo niepokojącej tendencyjności pytań zacząłem odczuwać wielką potrzebę rozmowy z nim. – Cała reszta była jakby naturalną tego konsekwencją.

– Ach tak.

– Czasem nas rozdzielali, powiedzmy, do jakiegoś specjalnego zadania lub jeśli uważali, że jeden partner za bardzo polega na drugim. Ale dopóki podział obowiązków był w miarę równy, trzymali nas razem.

– Nikt nie mógł was pokonać – przypomniał z aprobatą Smiley, biorąc do rąk następny mokry talerz. – Byliście najlepszą parą. Ty i Ben.

– Po prostu Ben był najlepszym studentem – powiedziałem. – Każdemu partnerowi zapewniłby wygraną.

– Tak, oczywiście. Wszyscy znamy takich ludzi. Znaliście się przed wstąpieniem do służby?

– Nie, ale mieliśmy podobne doświadczenia. Chodziliśmy do tej samej szkoły, lecz do różnych klas. Obaj studiowaliśmy w Oksfordzie, choć na różnych wydziałach. Obydwaj specjalizowaliśmy się w językach, mimo to nie poznaliśmy się nigdy. Krótko służył w piechocie. Ja w marynarce wojennej. I gdyby nie Cyrk, pewnie byśmy się nie poznali.

Biorąc do ręki delikatną porcelanową filiżankę, zajrzał niepewnie do środka, jakby czegoś w niej szukał.

– Wysłałbyś Bena do Berlina?

– No jasne. Czemu miałbym tego nie zrobić?

– No właśnie, czemu?

– Dzięki matce mówi doskonale po niemiecku. Jest inteligentny, pomysłowy. Ma wpływ na ludzi. Jego ojciec zasłużył się podczas wojny.

– Tak jak twoja matka, jeśli sobie dobrze przypominam. – Miał na myśli jej działalność na rzecz holenderskiego ruchu oporu. – A co on robił? Znaczy jego ojciec? – kontynuował, jakby naprawdę nie wiedział.

– Łamał szyfry – odpowiedziałem dumnie, jakbym to ja był jego synem. – Był doskonałym matematykiem. Geniuszem. Pomógł zorganizować system podwójnych agentów przeciw Niemcom, rekrutował wśród nich agentów i odsyłał ich do Niemiec. W porównaniu z nim moja matka była płotką.

– Benowi to imponowało?

– Trudno się dziwić.

– Chodzi mi o to, czy mówił o tym – nalegał Smiley. – Często? Odniosłeś wrażenie, że było to dla niego coś ważnego?

– Mówił tylko, że chciałby mu dorównać. Mówił, że taki ojciec rekompensuje fakt, że matka Bena była Niemką.

– Mój Boże – powiedział Smiley ze zbolałą miną. – Biedak. To były jego słowa? Nie koloryzujesz?

– Oczywiście, że nie! Mówił, że z takim pochodzeniem w Anglii trzeba biec dwa razy szybciej, żeby dogonić innych.

Smiley wydawał się szczerze poruszony.

– Mój Boże – powtórzył. – Co za niesprawiedliwość. I myślisz, że on ma tyle sił?

I znów mnie zaskoczył. W naszym wieku wydaje się, że mamy nieograniczony zapas sił.

– Do czego? – zapytałem.

– No nie wiem. Ile sił trzeba, żeby biec dwa razy szybciej niż wszyscy w Berlinie? Podwójnie mocne nerwy? Wieczny stres. Dwa razy mocniejsza głowa do alkoholu, a co do kobiet, trzeba być twardym.

– Jestem pewien, że Ben spełnia wszystkie te wymagania – oświadczyłem lojalnie.

Smiley powiesił ścierkę na zagiętym gwoździu, który wyglądał na jego własny wkład w upiększenie kuchni.

– Prowadziliście rozmowy o polityce? – zapytał, kiedy przeszliśmy z drinkami do salonu.

– Nigdy.

– W takim razie możemy być go pewni – oznajmił, wydając z siebie cichy, smutny śmiech. Ja też się zaśmiałem.

Przy pierwszej wizycie domy zawsze robią na mnie wrażenie męskich lub kobiecych, a mieszkanie Smileya miało niewątpliwie kobiecy charakter z tymi wszystkimi słodkimi zasłonami, lustrami o rzeźbionych ramach i innymi elementami kobiecej wrażliwości. Zastanawiałem się, z kim mieszka; a może nie mieszkał z nikim? Usiedliśmy.

– Czy znasz jakiś powód, żeby nie posyłać Bena do Berlina? – Uśmiechnął się dobrotliwie znad okularów.

– Cóż, tylko taki, że sam chciałbym tam pojechać. Wszyscy marzą o przydziale do Berlina, to jak linia frontu.

– Ben wyparował – wyjaśnił Smiley, rozsiadając się wygodnie i przymykając oczy. – Nie chcę niczego przed tobą ukrywać. Powiem ci wszystko, co wiemy. W ostatni czwartek pojechał do Berlina Wschodniego na spotkanie ze swym głównym agentem, Hansem Seidlem, możesz zobaczyć jego zdjęcie w „Neues Deutschland”. Było to pierwsze samodzielne spotkanie Seidla z Benem. Wielkie wydarzenie. Przełożonym Bena w berlińskiej placówce jest Haggarty. Znasz go?

– Nie.

– Słyszałeś o nim?

– Nie.

– Ben nigdy ci o nim nie wspominał?

– Nie. Już mówiłem. Nigdy nie słyszałem tego nazwiska.