Strona główna » Obyczajowe i romanse » Tak się złe zaczyna

Tak się złe zaczyna

5.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-7999-538-7

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Tak się złe zaczyna

Niezwykle subtelna i wielopoziomowa opowieść o sprawach tak intymnych, że poruszanych jedynie szeptem. Tętniący życiem Madryt lat 80. XX wieku. Juan de Vere, młody mężczyzna opowiadający tę historię, otrzymuje od Eduardo Muriela, reżysera filmowego, zadanie. Ma się przyjrzeć przeszłości doktora Jorgego Van Vechtena, przyjaciela reżysera, krążą o niej bowiem niepokojąco niepochlebne plotki. Ma również podjąć próbę uzyskania od niego pewnych informacji. Juan do misji przystępuje z właściwą młodemu wiekowi nadgorliwości i tak staje się świadkiem małżeńskich potyczek Eduardo i Beatriz. Poznaje ich dziwną i nierówną relację, wnika w zagadkową przeszłość. Odkrywa, że sprawiedliwość zawsze naznaczona jest osobistym urazem i nigdy nie jest bezinteresowna, a każde wybaczenie lub kara – obojętnie indywidualne czy zbiorowe – ma charakter arbitralny. Oryginalna opowieść o pożądaniu, które przezwycięża skrupuły, o lojalności i szacunku oraz o tym, że na rzeczywistość zawsze patrzy się wybiórczo – tylko czasem z własnego wyboru. „Pod względem błyskotliwej i zniewalającej inteligencji Marías nie ma sobie równego i w prozie może osiągnąć wszystko. Nic dziwnego, że ciągle wymienia się go w kontekście Nagrody Nobla”. Kirkus Reviews

Polecane książki

Połączyło ich wielkie uczucie, którego nadejścia żadne z nich się nie spodziewało. Niechciane, nieplanowane, niepotrzebne. Wielka miłość, która jest wspaniałym darem, w tym przypadku obojgu przyniosła jeszcze więcej bólu. Bo miłość to wolność, a kochać znaczy pozwolić odejść. Nikt nie zasługuje...
Kiedy playboy i milioner Jonas Faraday wysyła zgłoszenie do Klubu, dostaje szokująco osobistą odpowiedź od anonimowej agentki przyjmującej oferty do tego ekskluzywnego miejsca. Od tej chwili myśli tylko o niej: odnaleźć ją i dać jej rozkosz, której – jak twierdzi – nigdy nie poznała…Sarah Cruz: „Prz...
Detektyw Tufnell i jego pies Balon mają za zadanie odnaleźć zaginioną muszlę ślimaka. W tym celu spróbują przeprowadzić dokładny wywiad z jej właścicielem, który… ma niestety problemy z pamięcią. Na szczęście sympatyczny detektyw i na to ma swoje sposoby: sprytnie naprowadza ślimaka, aż ten przy...
Proste przepisy na zdrowe i smaczne lunche, sałatki i desery, które zamkniesz w słoiku i zabierzesz do pracy, szkoły czy na wakacje! Jeszcze kilka lat temu słoiki były zarezerwowane wyłącznie do konserwowania i przechowywania żywności. Dziś moda na dania w słoiku zaczęła obejmować cały świat. Co jes...
Bohaterami powieści są postaci historyczne: Jerzy Borejsza i Józef Różański, a emocje i namiętności obecne na jej kartach dorównują tym obecnym w dziełach Szekspira. Sam materiał dokumentalny biografii obu braci Goldberg zapiera dech rozmachem i objętością emocjonalnych sinusoid. Rzecz rozgryw...
  Podręcznik protestowania skierowany do osób zaniepokojonych zmianami – lub przeciwnie, brakiem zmian – w kraju w którym żyją, w instytucji, w której uczą się lub pracują, czy w najbliższym sąsiedztwie. Chodzi tu zwłaszcza o osoby, które podjęły pierwszą próbę zaangażowania – uczestniczyły w m...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Javier Marias

Tytuł oryginału:

Así empieza lo malo

Copyright © 2014, Javier Marias

Autor representado por Casanovas & Lynch

Agencia Literaria, S.L.

Wydanie oryginalne 2014, Alfaguara Grupo Editorial, S.L.U.

Copyright © 2016 for the Polish edition by Wydawnictwo Sonia Draga

Copyright © 2016 for the Polish translation by Wydawnictwo Sonia Draga

Ta książka została wydana dzięki dotacji Hiszpańskiego Ministerstwa Edukacji, Kultury i Sportu

Projekt graficzny okładki: www.studio-kreacji.pl

Redakcja: Bożena Sęk

Korekta: Barbara Meisner, Joanna Rodkiewicz

ISBN: 978-83-7999-538-7

WYDAWNICTWO SONIA DRAGA Sp. z o.o.

Pl. Grunwaldzki 8-10, 40-127 Katowice

tel. 32 782 64 77, fax 32 253 77 28

e-mail:info@soniadraga.pl

www.soniadraga.pl

www.facebook.com/wydawnictwoSoniaDraga

E-wydanie 2016

Skład wersji elektronicznej:

konwersja.virtualo.pl

Dla Tana Díaza Yanesa, po czterdziestupięciu latach przyjaźni, bo kiedy byk ruszado ataku, zawsze rzuca mi muletę.

I dla Carme López Mercader, która −rzecz nieprawdopodobna − nie znudziłasię słuchaniem mnie. Jeszcze nie.

I

Wcale nie tak wiele upłynęło czasu, od kiedy zdarzyła się ta historia – mniej niż zwykle trwa ludzkie życie, a przecież jakże krótkie jest życie, gdy już się skończy i można je opowiedzieć w kilku zdaniach, i zostawia w pamięci tylko popioły rozsypujące się przy najdelikatniejszym dotknięciu i ulatujące przy najlżejszym powiewie – a jednak dziś byłaby niemożliwa. Mam na myśli przede wszystkim to, co przytrafiło się im, Eduardowi Murielowi i jego żonie, Beatriz Noguerze, kiedy byli młodzi, znacznie bardziej niż to, co przydarzyło się mnie przy nich, kiedy ja byłem młody, a ich małżeństwo zdążyło się już przemienić w długie i niemożliwe do rozplątania nieszczęście. To drugie bowiem jest jak najbardziej możliwe: to, co zdarzyło się mnie, bo teraz też mi się zdarza, a może to jest wciąż to samo, tyle że się nie kończy. I tak samo mogłoby się powtórzyć, jak sądzę, to, co dotyczyło Van Vechtena, jak i również inne wydarzenia z tamtych czasów. Tacy Van Vechtenowie musieli występować w każdej epoce i nie znikną, ciągle będą się pojawiać, typy ludzkie nigdy się nie zmieniają, a w każdym razie tak się wydaje, te z rzeczywistości, jak i te rodem z fikcji, bliźniaczki tej pierwszej, powtarzają się na przestrzeni wieków, jak gdyby te dwa obszary pozbawione były wyobraźni albo nie miały innego wyjścia (jakkolwiek patrzeć, obie są dziełem żywych, może zmarli wykazują się większą inwencją), czasami ma się wrażenie, że pokazuje się nam wciąż to samo przedstawienie i opowiada tę samą opowieść, tak jak bardzo małym dzieciom. Z niezliczonymi wariantami sprawiającymi, że wydają się albo stare, albo nam współczesne, ale zawsze tak naprawdę jest to to samo. Pewnie zatem wcześniej także istnieli Eduardowie Murielowie i Beatrizy Noguery, we wszystkich epokach, nie mówiąc już o postaciach drugoplanowych; takich Juanów de Vere zawsze było na pęczki, takie było i takie jest moje imię, Juan Vere albo Juan de Vere, w zależności od tego, kto je wypowiada czy pomyśli. Nic oryginalnego moja postać w sobie nie ma.

Nie było jeszcze rozwodów, a tym bardziej nie można było liczyć na to, że kiedykolwiek jeszcze będą, w czasach gdy Muriel i jego żona brali ślub, czyli jakieś dwadzieścia lat przed tym, nim ja wślizgnąłem się w ich życie, choć raczej to oni wkroczyli w moje, dopiero się rozpoczynające, jeśli można tak powiedzieć. Albowiem kiedy tylko człowiek przychodzi na świat, zaczynają spotykać go różne rzeczy, słabe koło losu wkręca go ze sceptycyzmem i znużeniem i ciągnie niechętnie, jako że jest już stare i wiele żywotów nieśpiesznie przemełło w świetle swego leniwego stróża, zimnego księżyca, który drzemie i obserwuje wszystko spod półprzymkniętej powieki, zna historie, zanim jeszcze się wydarzą. I starczy, by ktoś zwrócił uwagę na drugą osobę – albo obrzucił ją obojętnym wzrokiem – i już nie będzie odwrotu, choćby się chować i czaić spokojnie i bez słowa i choćby nie wykazywać żadnej inicjatywy ani niczego nie robić. Choćby się człowiek chciał wymazać, już został dostrzeżony jak daleki kształt na oceanie, kształt, którego nie można zlekceważyć i albo trzeba go wyminąć, albo do niego podpłynąć, kształt, który istnieje już dla innych i inni muszą uznawać jego istnienie, póki nie zniknie. Acz moja sytuacja taka ostatecznie nie była. Nie byłem całkiem pasywny ani nie udawałem, że jestem złudzeniem, nie próbowałem też udawać niewidzialnego.

Zawsze się zastanawiałem, dlaczego właściwie ludzie odważali się zawierać związki małżeńskie – i robili to od wieków – kiedy jeszcze związek taki miał charakter ostateczny; przede wszystkim kobiety, którym trudniej było szukać sobie pociechy na boku lub musiały maskować to dwa czy trzy razy staranniej albo i pięć, jeśli wracały z tych wyskoków z balastem, bo wtedy musiały ukrywać tę nową istotę, zanim jeszcze jej twarz nabrała kształtu i mogła pokazać się światu: od chwili jej poczęcia albo wykrycia, albo przeczucia – nie mówiąc o obwieszczeniu – i na całe życie zmienić ją w oszusta, często do tego stopnia, że owa istota nigdy sama o swym oszustwie czy nieprawym pochodzeniu nie miała się dowiedzieć, nawet kiedy osiągała starość i zbliżała się do punktu, za którym już nikt nie będzie odnotowywał jej istnienia. Niezliczona jest liczba dzieci, które uważały za ojca tego, co wcale nim nie był, a za rodzeństwo tych, co byli nim tylko połowicznie, i które odeszły z tego świata z takim przekonaniem i ułudą niczym nienaruszonymi, niezliczone są przypadki oszustw, których dopuściły się ich nieustraszone matki od samego przyjścia tych dzieci na świat. W odróżnieniu od chorób i długów – dwóch innych rzeczy, które opisuje się podobnymi słowami, jakby wszystkie kryły w sobie złą wróżbę czy omen, a w każdym razie okazywały się kłopotliwe – na małżeństwo nie ma żadnego lekarstwa, środka ni spłaty. Czy raczej przynieść je może tylko śmierć jednego ze współmałżonków, czasami w milczeniu od dawna wyczekiwana, a rzadziej sprowokowana, wywołana czy zamówiona zazwyczaj w jeszcze większym milczeniu, a raczej w nikomu niewyznawanym sekrecie. Albo śmierć obojga, rzecz jasna, ale wtedy nie zostaje już nic, tylko nieświadome dzieci z tego związku, o ile takowe były i przetrwały, i krótkotrwałe wspomnienia. Albo co najwyżej historia, czasami. Historia niewyraźna i niemal nigdy nieopowiedziana, bo nie opowiada się tego, co dotyczy spraw intymnych – tyle nieustraszonych matek trzymających się aż po ostatnie tchnienie i tyle samo tych, co matkami nie są – a może jednak opowiedziana, ale szeptem, aby się nie zdawało, że nigdy nie zaszła bądź że została powierzona tylko niemej poduszce, do której przywiera się zalaną łzami twarzą, i widoczna tylko dla sennego półotwartego oka zawsze czujnego zimnego księżyca.

Eduardo Muriel nosił delikatny wąsik, zupełnie jakby go sobie zapuścił w czasach, gdy inspirowano się aktorem Errolem Flynnem, a potem zapomniał go sobie poprawić czy zagęścić, należał do mężczyzn o stałych nawykach w kwestii własnego wyglądu, co to nie zdają sobie sprawy, że czas leci, a mody się zmieniają, ani że oni się starzeją – tak jakby ta sprawa ich nie dotyczyła i mogli ją odrzucić, jakby czuli się niezagrożeni upływem lat – i do pewnego stopnia mają rację, że się nie przejmują i nie zwracają na to uwagi: nie dopasowując się do swojego wieku, trzymają go pod kontrolą; nie ustępując mu w kwestii wyglądu zewnętrznego, ostatecznie nie przyjmują go do wiadomości i tym sposobem lata, tak groźne – swobodnie sobie poczynają prawie ze wszystkimi – opływają ich i omijają, ale nie ośmielają się nad nimi zapanować, nie odbijają się na ich duchu ani nie atakują ich wyglądu, na który rzucają tylko lekki półcień czy subtelnie przyprószają go szronem. Był wysoki, znacznie przekraczał średnią swoich kolegów z tej samej generacji, czyli następnej po pokoleniu mojego ojca, choć może to ta sama. Od pierwszego wejrzenia sprawiał wrażenie silnego i ta siła nadawała mu styl, choć jego sylwetka wcale nie była ortodoksyjnie męska, był bowiem nieco wąski w ramionach jak na swą posturę, przez co miało się wrażenie, że brzuch mu się rozszerza, choć w żadnym razie nie był gruby ani w pasie, ani w biodrach, a dalej wyrastały mu bardzo długie nogi, z którymi nie wiedział, co robić, kiedy siedział: jeśli zakładał nogę na nogę (a to właśnie najchętniej z nimi robił z wszystkich możliwości), stopa tej na górze naturalnie sięgała ziemi, co niektórym kobietom czułym na punkcie swoich łydek – nie chcą ich pokazywać, kiedy są luźne ani pogrubione czy zdeformowane kolanem, na którym spoczywają – udaje się z dużym trudem, wysiłkiem i dzięki wysokim obcasom. Przez te wąskie barki Muriel nosił zwykle marynarki poszerzane w ramionach, tak mi się zdaje, a może krawiec szył je na kształt odwróconego trapezu (w latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych ubiegłego wieku Muriel wciąż chadzał do krawca albo krawiec odwiedzał go w domu, było to już wtedy raczej rzadkie). Miał bardzo prosty nos, bez śladu garbka mimo słusznego rozmiaru, a na gęstych, uczesanych na mokro i z przedziałkiem włosach, które pewnie od dzieciństwa tak właśnie zaczesywała mu matka – a on nie widział powodu, by wyłamywać się z tej dawnej tradycji – błyszczały rozproszone pojedyncze pasemka siwizny na dominującym tle ciemnokasztanowej barwy. Delikatny wąsik kompensował nieco spontaniczny, jasny młodzieńczy uśmiech. Muriel starał się go powstrzymać czy powściągnąć, często mu się to nie udawało, bo w naturze zakorzenioną miał jowialność, a może była to jakaś przeszłość, która wypływała na powierzchnię bez potrzeby zarzucania sond w głębiny. Nie było to też jednak coś, co unosiło się na samej powierzchni: na niej utrzymywała się pewna narzucona czy niecelowa gorycz, której zapewne nie czuł się sprawcą, tylko raczej ofiarą.

Jednak temu, kto go po raz pierwszy widział osobiście albo na zdjęciu en face w prasie, najbardziej rzucała się w oczy opaska na prawym oku, najklasyczniejsza opaska jednookiego, teatralna, filmowa wręcz, czarna i wypukła, a do tego mocno przylegająca za sprawą cienkiej elastycznej gumki tejże barwy przecinającej czoło po przekątnej i przyciskającej płatek lewego ucha. Zawsze się zastanawiałem, dlaczego takie opaski są wypukłe, w każdym razie te, co nie ograniczają się do zasłaniania, czyli nie z tkaniny, tylko takie, co trzymają się sztywno i są jakby wprawione w oczodół, a zrobione z nie wiem jakiego materiału, sztywnego i zwartego. (Opaska wyglądała jak z bakelitu i miało się ochotę zabębnić o powierzchnię koniuszkami paznokci, żeby sprawdzić, jaka jest w dotyku, na co nigdy się nie odważyłem w stosunku do mego pryncypała, co logiczne; natomiast owszem, dowiedziałem się, jak takie bębnienie brzmi, bo czasami, kiedy się denerwował albo był zirytowany, ale też kiedy przystawał, żeby się zastanowić przed wygłoszeniem jakiejś sentencji czy przemowy, z kciukiem pod pachą, jakby to był mały pejczyk wojskowego albo jeźdźca, który dokonuje przeglądu swoich oddziałów czy wierzchowców, Muriel właśnie to robił, stukał po powierzchni swojej opaski środkiem albo końcami paznokci wolnej ręki, jakby przywoływał na pomoc nieistniejącą lub niedziałającą gałkę oczną, musiał lubić ten dźwięk i rzeczywiście, miał on miłe brzmienie, tuk, tuk, tuk; choć dziwnie było patrzeć, jak przywołuje coś, czego nie ma, dopóki się człowiek nie przyzwyczaił do tego gestu). Być może celem tej wypukłości jest wywołanie wrażenia, że pod spodem kryje się jednak oko, choć może wcale go nie ma, jest tylko pusty oczodół, dziura, otwór, szczelina. Być może opaski te są wypukłe właśnie po to, by przeciwstawić się tej okropnej wklęsłości, która w pewnych przypadkach się pod nimi chowa; kto wie, może opaskę wypełnia się regularną kulą z białego szkła albo marmuru, ze źrenicą i tęczówką wymalowanymi z powolnym realizmem, idealną kulą, której nigdy się nie zobaczy spowitej w czerń albo może tylko właściciel będzie ją oglądał na koniec dnia, zdejmując z niej opaskę zmęczony przed lustrem i być może wyłuskując kulę z oczodołu.

I jeśli to nieuchronnie przykuwało uwagę, nie mniej czyniło to sprawne odkryte oko, lewe, intensywnie niebieskiej barwy, jakby morza o zachodzie słońca albo już o zmroku, oko, które jako że było tylko jedno, zdawało się wszystko wyłapywać i wszystko zauważać, jakby skupiły się w nim i jego zdolności, i tego drugiego oka, ślepego i niewidzialnego, albo jakby natura postanowiła zrekompensować utratę jednego, dodając drugiemu przenikliwości. Tak wielka była siła i prędkość tego oka, że ja czasami, stopniowo i niepostrzeżenie, próbowałem ustawiać się poza jego polem widzenia, by nie raniło mnie tą swoją uporczywością spojrzenia, aż Muriel zwracał mi uwagę: „Przesuń się trochę w prawo, prawie wyszedłeś z mojego pola widzenia i zmuszasz mnie do wygibasów, pamiętaj, że mam mniejszy zasięg niż ty”. I z początku, kiedy moje oczy nie wiedziały, co ze sobą zrobić, a uwagę miałem podzieloną między żywe morskie oko a martwą magnetyczną opaskę, nie wahał się przywoływać mnie do porządku: „Juan, mówię do ciebie widzącym okiem, nie martwym, więc bądź tak miły i słuchaj, co mówię, a nie rozpraszaj się tym, co niczego nie wyrazi”. Muriel nawiązywał w ten sposób otwarcie do swojego okrojonego o połowę wzroku w odróżnieniu od tych, co spuszczają niezręczną zasłonę milczenia na każdy własny defekt czy ułomność, choćby nawet były jaskrawe i wszystkim wiadome: zdarzają się ludzie bez ręki odciętej na wysokości ramienia, którzy nigdy nie przyznają się do żadnych trudności wynikających z tak oczywistego braku kończyny i mało brakuje, by zaczęli robić sztuczki zręcznościowe; chromi, którzy o kulach ruszają zdobywać Annapurnę; niewidomi regularnie chadzający do kina i na scenach bez dialogów, tych najbardziej wizualnych, hałaśliwie się skarżą, że obraz jest nieostry; inwalidzi na wózkach udający, że nie znają tego pojazdu i z uporem wspinający się po schodach, lekceważący specjalne podjazdy budowane dziś wszędzie; łysi jak kolano, którzy dokonują cudów, by chodzić skandalicznie rozczochrani, ich wyimaginowana czupryna wręcz kłębi się od wiatru, kiedy zaczyna wiać. (Niech ich tam wszystkich, każdy robi, co chce, nie mam zamiaru ich krytykować).

Jednak za pierwszym razem, kiedy go zapytałem, co się stało, jak zamilkło to jego nieme oko, odpowiedział mi tak krótko, jak każdemu, kto go niecierpliwił, i bardzo rzadko mnie, bo do mnie zwykle odnosił się z wyrozumiałością i ciepłem: „Żebyśmy się dobrze zrozumieli: nie jesteś tu po to, by zadawać mi pytania o sprawy, które ciebie nie dotyczą”.

Wówczas, na początku, niewiele było spraw, które mnie dotyczyły, choć to się szybko zmieniło, wystarczy mieć kogoś pod ręką, dyspozycyjnego, w gotowości, żeby zacząć mu powierzać albo stwarzać zadania; a nasze „tu” oznaczało jego dom, choć z czasem zaczęło oznaczać coś w rodzaju „w moim pobliżu”, kiedy musiałem towarzyszyć mu w jednej czy drugiej podróży albo odwiedzać go na planie zdjęciowym, albo kiedy postanowił dołączyć mnie do kolacyjek i zabaw swoich przyjaciół, pewnie głównie po to, żebym robił tłum, jak sądzę, i żeby miał dodatkowego świadka skłonnego do podziwu. Gdy zdarzały mu się te najbardziej ekstrawertyczne momenty, na szczęście dość liczne – a może trzeba by powiedzieć: mniej melancholijne czy nawet mizantropijne, regularnie popadał z jednej skrajności w drugą, jakby jego nastrój mieszkał na huśtawce poruszającej się w miarę rytmicznie, lecz przy jego żonie czasami gwałtownie przyśpieszającej z przyczyn, których nie umiałem wyjaśnić, a musiały sięgać bardzo odległych czasów – lubił mieć publiczność i być słuchanym, lubił nawet, by go nieco chwalono.

Kiedy spotykaliśmy się rano w jego domu, żeby mógł przekazać mi instrukcje, jeśli jakieś były, a jeśli nie było, to snuć rozważania, nierzadko zastawałem go leżącego na plecach na podłodze w salonie albo w przyległym gabinecie (oba te pomieszczenia rozdzielone były rozsuwanymi drzwiami, niemal zawsze otwartymi, toteż pokoje te stanowiły de facto jedność, tworząc przestronną spójną przestrzeń). Może decydował się na to ze względu na swoje trudności z układaniem nóg i tak było mu wygodniej, gdy wyciągnął się na całą długość, bez żadnych przeszkód i ograniczeń, zarówno na dywanie w salonie, jak i na parkiecie w pomieszczeniu obok. Pewnie, że gdy leżał na ziemi, nie miał na sobie tej swojej marynarki, boby mu się za bardzo pogniotła, tylko koszulę i kamizelkę albo sweter z wycięciem w serek i – to na pewno – zawsze krawat, ze względu na wiek najwyraźniej uważał tę część garderoby za konieczną, w każdym razie kiedy przebywał w mieście, choć w tamtych latach normy odzieżowej elegancji zostały już obalone. Kiedy go tak pierwszy raz zobaczyłem – rozłożonego jak dziewiętnastowieczna kurtyzana albo jak człowiek współczesny, który uległ wypadkowi – zaskoczył mnie i aż się przestraszyłem, że to udar mózgu albo utrata przytomności, albo że się uderzył i upadł, i nie dał rady wstać.

– Co się panu stało, don Eduardo? Źle się pan czuje? Pomóc panu? Poślizgnął się pan? – Podszedłem gotów do pomocy, z obiema rękami ofiarnie wyciągniętymi w jego kierunku. Po krótkiej szarpaninie (kazał mi się zwracać do siebie per ty) uzgodniliśmy kiedyś, że będę mówił do niego per pan, ale bez tej formy „don”, jednak dużo mnie kosztowało unikanie jej, przychodziła mi tak naturalnie i często mi się wyrywała.

– Co za bzdura – odpowiedział z podłogi, nie wykonując najmniejszego gestu zdradzającego chęć podniesienia się czy zakłopotanie moją obecnością; spojrzał na moje pomocne ręce, jakby to były dwie kręcące mu się nad głową natarczywe muchy. – Nie widzisz, że sobie w największym spokoju palę? No. – I pomachał wysoko przed moją twarzą fajką, którą mocno dzierżył za cybuch. Palił przede wszystkim papierosy, poza domem wyłącznie, jednak u siebie sięgał po nie naprzemiennie z fajką, jakby chciał w ten sposób uzupełnić swój wizerunek, choć i tak niewielu z nas miało okazję go takim oglądać (nie sięgał po fajkę nawet podczas odbywających się od czasu do czasu przyjęć, które wydawał w domu, najczęściej spontanicznie), pewnie potrzebował tego na własny użytek: opaska na oku, fajka, cienki wąsik, gęste włosy czesane z przedziałkiem, ubrania na miarę, czasami kamizelka, wyglądało to tak, jakby nieświadomie przywiązał się do wizerunku amantów z czasów swego dzieciństwa i dorastania w latach trzydziestych i czterdziestych, nie tylko do wizerunku Errola Flynna (par excellence, łączył go z nim szeroki uśmiech), ale także aktorów dziś znacznie bardziej zapomnianych, takich jak Ronald Colman, Robert Donat, Basil Rathbone, nawet David Niven i Robert Tylor, którzy utrzymali się dłużej, przypominał ich wszystkich, choć między sobą bardzo się różnili. A że był Hiszpanem, w jakimś momencie przypominał tych najciemniejszych, jeszcze bardziej odmiennych i egzotycznych: Gilberta Rolanda i Césara Romero, przede wszystkim tego pierwszego, który nos miał wielki i bez garbka, taki sam jak on.

– Ale co pan robi na podłodze, jeśli wolno spytać? Tak tylko z ciekawości, nie żebym miał coś przeciwko, Boże uchowaj. Chciałbym zrozumieć pańskie zwyczaje, to wszystko. O ile to jakiś zwyczaj.

Zrobił minę wyrażającą zniecierpliwienie i rezygnację, jakby moje zdziwienie wydawało mu się oczywiste i jakby już wcześniej musiał udzielać tych samych wyjaśnień innym osobom.

– Nic specjalnego. No cóż, często tak robię. Nie ma tu niczego do rozumienia i tak, to jest mój zwyczaj. Czy człowiek nie może leżeć sobie na podłodze, choć nic mu się nie stało, po prostu dla przyjemności? I z wygody.

– Oczywiście, że tak, don Eduardo, może pan przybierać pozycje, jakie tylko się panu podobają, jakżeby nie! Nawet sztuczki z chińskimi spodkami może pan robić. – Pozwoliłem sobie na ten złośliwy komentarz, żeby jednak podkreślić, iż jego pozycja wcale nie jest taka znowu normalna, jak on twierdzi, w każdym razie nie w przypadku dojrzałego mężczyzny, ojca dzieciom dla większego kontrastu, bo tarzanie się po podłodze właściwe jest raczej podrostkom i bobasom, a on miał w domu takich troje. Nie byłem też wcale pewien, czy chińskie spodki rzeczywiście są nazwą tego, co miałem na myśli, te talerzyki, które po kilka naraz kręci się na giętkich długich cienkich prętach ustawionych na opuszkach palców, jak sądzę, nie mam pojęcia, jak to się robi ani w jakim celu. Najwyraźniej jednak mnie zrozumiał. – Ale przecież ma pan tu dwie kanapy – dodałem i wskazałem za siebie, w kierunku salonu, on leżał w gabinecie. – W najmniejszym stopniu nie zaalarmowałby mnie widok pana leżącego na jednej z nich, nawet gdyby pan spał czy był w transie. Ale na podłodze, w całym tym kurzu… Czegoś takiego człowiek się nie spodziewa, pan wybaczy.

– W transie? Ja w transie? Jak to w transie? – Miało się wrażenie, że to go uraziło, acz przez jego usta przemknął lekki uśmieszek, jakby go to jednak zarazem rozbawiło.

– No, tak się tylko wyraziłem. W zadumie. Medytacji. Albo zahipnotyzowanego.

– Ja zahipnotyzowany? Przez kogo niby? Jak zahipnotyzowany? – Tym razem nie zdołał już powstrzymać przelotnego, acz ewidentnego uśmiechu. – Chciałeś powiedzieć, że mógłbym dokonać autohipnozy? Sam siebie zahipnotyzować? Rano? À quoi bon? – dodał po francusku, nierzadkie były takie krótkie wtręty w owym języku wśród wykształconych członków jego pokolenia i pokoleń wcześniejszych, zazwyczaj był to drugi język, którego się uczyli. Tak, dość wcześnie zdałem sobie sprawę, że moje żarciki nie są źle widziane, niemal nigdy mi w ich trakcie nie przerywał, często nawet przez chwilę szedł na takie gierki, a nie trwało to zbyt długo nie dlatego, że nie miał ochoty, ale żebym się za bardzo nie spoufalał, ostrożność zresztą zbyteczna, bo podziwiałem go i bardzo szanowałem. Po francuskim wtręcie zamilkł na chwilę. Podniósł znów dymiącą fajkę, by podkreślić swoje słowa: – Podłoga to najbardziej stabilne, mocne i skromne miejsce, jakie istnieje, z najlepszym widokiem na niebo albo sufit i najlepsze do myślenia. A na tej podłodze nie ma nawet kłaczka kurzu – zaznaczył. – Więc przyzwyczajaj się do mojego widoku w tym miejscu, bo stąd nie można zlecieć czy spaść niżej, co jest bardzo korzystne, kiedy podejmuje się decyzje, powinniśmy przyjmować zawsze najgorszą hipotezę albo wręcz punkt widzenia rozpaczy czy jej zwyczajowej towarzyszki, podłości, wtedy byśmy nie miękli ani sami siebie nie oszukiwali. Nie przejmuj się i siadaj, mam parę rzeczy do podyktowania. I daj sobie wreszcie spokój z tym „donem”, przecież ci o tym mówiłem. „Don Eduardo” – naśladował mój głos, a w imitowaniu był świetny. – Postarza mnie to i brzmi jak z powieści Galdósa, których nie cierpię prócz dwóch wyjątków, a to przy dziele tak obfitym czyni z ich autora despotę. Siadaj i notuj.

– Stamtąd będzie pan dyktował? Z ziemi?

– Tak, z ziemi, a co? Czyżby mój głos do ciebie nie dobiegał? Nie mów, że trzeba z tobą iść do laryngologa, byłby to fatalny prognostyk w twoim wieku. Ile ty masz właściwie lat? Piętnaście? – On też miał słabość do żartów i przesady.

– Dwadzieścia trzy. Oczywiście, że pański głos do mnie dochodzi. Jest, jak pan wie, mocny i męski. – Nie tylko inicjowałem takie żarty, kiedy tylko Muriel wypowiedział jakąś dowcipną uwagę, odwdzięczałem się tym samym, a w każdym razie odpowiadałem równie krotochwilnym tonem. Znów się mimowolnie uśmiechnął, bardziej okiem niż ustami. – Tyle że nie będę widział pańskiej twarzy, jeśli usiądę na moim miejscu. Będę plecami do pana, to niegrzeczne, prawda? – Zwykle podczas wspólnej pracy zajmowałem fotel stojący naprzeciwko jego fotela, między nami stało jego dziewiętnastowieczne biurko, no a teraz leżał w pobliżu progu salonu, czyli za moim fotelem.

– W takim razie obróć fotel, tak żeby stał do mnie przodem. Też mi kłopot, wielki problem, przecież nie jest przykręcony do podłogi.

Miał rację, tak też zrobiłem. Teraz leżał dosłownie u mych stóp, prostopadle do nich, była to dość ekscentryczna kompozycja, szef horyzontalnie na podłodze, a sekretarz – czy kim tam właściwie byłem – w takiej bliskości, że każdy najmniejszy mimowolny, raptowny czy źle obliczony ruch moich nóg mógł skończyć się kopnięciem w jego żebra albo biodra. Przygotowałem się do zapisywania w notatniku (potem przepisywałem listy na jego starej maszynie, którą mi pożyczył, wciąż dobrze się sprawowała, a później dawałem mu je do sprawdzenia i podpisu).

Muriel jednak nie zaczął od razu. Jego raczej przyjazny, subtelnie wesoły nastrój sprzed chwili ustąpił jakiemuś skupieniu czy uwadze, czy też jednej z tych trosk, które człowiek odsuwa, bo nie chce się z nimi mierzyć ani nad nimi pochylać, przez co zawsze wracają, nabierają uporczywości i przy każdym ataku robią się coraz głębsze, bo wcale nie zniknęły wtedy, kiedy udawało się je utrzymać na dystans od naszych myśli czy pod kontrolą, ale wręcz – by jakoś to nazwać – narosły w czasie swojej nieobecności i nie ustawały w podstępnych czy sekretnych próbach podkopania naszego nastroju, jakby stanowiły zapowiedź miłosnego porzucenia, które kiedyś trzeba będzie przyswoić, lecz na razie nawet nie sposób go sobie wyobrazić: te fale chłodu, irytacji i znużenia wobec kochanej osoby, które zjawiają się, zatrzymują na chwilę, a potem odchodzą i za każdym takim odejściem człowiek chce wierzyć, że wizyta ta była fantasmagorią – rezultatem zmęczenia samym sobą albo ogólnego zniechęcenia, a może nawet jakiejś przeciwności losu czy upałów – i że już nie wrócą. Wszystko po to, by przy następnej okazji odkryć, że każda nowa fala okazuje się bardziej lepka i trwa dłużej, i zatruwa, i przyćmiewa umysł, i każe wątpić i przeklinać za każdym razem bardziej. Trochę trwa, nim uczucie utraty afektu na dobre okrzepnie, a jeszcze dłużej nim skrystalizuje się w umyśle („Chyba już więcej jej nie zniosę, muszę zamknąć te drzwi, tak musi się stać”), kiedy zaś świadomość wreszcie to przyjmie, pozostaje jeszcze długa droga do przebycia, nim zostanie to zwerbalizowane i wyłożone tej osobie, która będzie cierpieć z powodu odrzucenia, a na razie niczego się nie spodziewa ani nie przewiduje – bo my, porzucający, też tego tymczasem nie wiemy, kłamliwi tchórze gramy na zwłokę, fingujemy, próbujemy niemożliwego: wyminąć winę, oszczędzić krzywdy – i której przyjdzie zgasnąć z niedowierzaniem przez to odrzucenie i może nawet umrzeć w jego bladości.

Muriel oparł ręce na piersi, jedną dłoń zacisnął w pięść, bo trzymała fajkę, która zdążyła zgasnąć, ale nie zadał sobie trudu, by znów ją zapalić. Zamiast przystąpić do dyktowania, co zapowiedział wcześniej, przez parę minut trwał w milczeniu, podczas gdy ja przyglądałem mu się pytająco z piórem w gotowości, aż zacząłem się obawiać, że mi stalówka obeschnie, toteż z powrotem nałożyłem skuwkę. Zdawało się, że w jednej chwili zapomniał, czym zamierzał się teraz zająć, jakby przyszła mu do głowy jakaś myśl, sprawa, jakiś już wałkowany wcześniej dylemat, który wszystko inne uprzątnął na bok, acz nie mnie, zesłanego przez los potencjalnego doradcę albo zwykłego słuchacza jego trosk: z podłogi obrzucał mnie wyrażającymi wątpliwość czy też niemal sekretnymi spojrzeniami, wyglądało to tak, jakby miał już coś na końcu języka – ze dwa, trzy razy otwierał usta i nabierał powietrza, potem je zamykał – ale nie decydował się tego z siebie wyrzucić, to znaczy żebym to usłyszał; jakby deliberował nad tym, czy wypada dopuścić mnie do tej niepokojącej go bądź dręczącej sprawy, może nawet spalającej od środka. Raz i drugi odchrząknął. Słowa wyrywały się na zewnątrz, powstrzymywał je rozsądek, akt woli, chęć zachowania tajemnicy albo przynajmniej dyskrecji, jak gdyby sprawa była delikatnej materii i nie powinna wypłynąć, może nawet nie powinna zostać wyrażona, bo co zostanie wyrażone, zawisa w powietrzu i trudno to potem wycofać. Czekałem, niczego nie mówiąc ani go nie popędzając, ani nie zachęcając, by przemówił. Czekałem ufnie i cierpliwie, wtedy już bowiem wiedziałem – tego się człowiek szybko uczy, w dzieciństwie – że to, co ma się pokusę powiedzieć, zdradzić albo o co zapytać, niemal zawsze wypływa, ostatecznie wydobywa się na powierzchnię, jakby żadna siła, żadna przemoc zadawana sobie ani też żadne racjonalne argumenty nie były w stanie tego zatrzymać, bitwy z naszym popędliwym językiem przegrywamy niemal zawsze. (A może język jest wściekły, dyktatorski).

– Ty, należący do innego pokolenia i patrzący na rzeczy w inny sposób – zaczął wreszcie Muriel, wciąż ostrożnie i czujnie. – Ty, który jesteś młody, należysz do innego pokolenia – powtórzył, wierząc, że tym sposobem zyska na czasie i zdoła jeszcze sobie przerwać i zamilknąć – co ty byś zrobił, gdybyś się dowiedział, że twój przyjaciel niemal od zawsze…? – Przerwał, jakby zamierzał odżegnać się od tego, co wypowiedział, albo inaczej to sformułować. – Jak to ująć, jak wyjaśnić… Że twój przyjaciel od wielu lat nie zawsze był tym, kim jest teraz? Nie był taki, jakim go poznaliśmy i jaki jest albo za jakiego zawsze się go uważało?

Nie ulegało wątpliwości, że wciąż ze sobą walczył, zdradzał to ciąg niejasnych pytań i ich pomieszanie. Muriel nie bywał niejasny, przeciwnie, zawsze chlubił się swoją precyzją, choć czasami w dążeniu do niej popadał w skłonność do dywagowania. W zależności od mojej odpowiedzi mógł jeszcze się wycofać („Mniejsza o to, dajmy temu spokój” albo: „Nieważne, nieważne, zapomnij”, albo: „Nie, lepiej nie będę cię do tego mieszał, ani to ciebie nie dotyczy, ani nie jest miłe; ani wątpliwości moich nie rozstrzygniesz, ani tego nie zrozumiesz”). Przede wszystkim zatem uznałem, że poczekam i przybiorę minę wyrażającą ogromną uwagę, jakbym był cały skupiony, skoncentrowany na jego pytaniu i jakbym nie zaznał w życiu niczego bardziej interesującego; a jako że on niczego więcej nie mówił – skołowany własnym zamętem w myślach – zrozumiałem, że muszę udzielić mu werbalnego wsparcia, i zanim znów zamknął się w sobie, ośmieliłem się odpowiedzieć:

– Co pan ma na myśli? Zdradę? Zdradę wobec pana?

Widziałem, że nie jest w stanie udać, że to była pomyłka, choć na razie pomyłka ta dotyczyła sprawy mglistej, niejasnej, a może nawet żadnej, i wyobraziłem sobie, że nie pozostaje mu nic innego, jak ciągnąć to dalej, w każdym razie jeszcze trochę.

Wsadził fajkę do ust, przygryzł ją, a przez to mówił przez zęby, jakby wolał, bym go zbyt wyraźnie nie słyszał. Może jakby to, co mówi, było tylko jakąś błahostką.

– Nie. W tym cały szkopuł. Gdyby o coś takiego chodziło, wiedziałbym, jak się z tym zmierzyć, jaką przyjąć postawę w tej sytuacji. Gdyby rzecz dotyczyła bezpośrednio mnie, nie miałbym żadnych oporów, żeby do niego pójść i postarać się wyjaśnić sprawę. Albo odwrócić się od niego, gdyby było to coś niewybaczalnego i miałbym tego potwierdzenie, gdyby to był casus belli. Ale to w żadnym razie nie jest nic takiego. Te informacje nie dotyczą mnie, nie mają żadnego związku ze mną ani z naszą przyjaźnią. Nie rzucają na nią cienia, a jednak… – Nie dokończył zdania, znów się w sobie zamknął, trudno mu było wyznać to, co przeczuwał.

Wcale nie wierzyłem w to, co wtedy powiedziałem, ale pomyślałem albo przeczułem, że to może skłonić go do dalszych wyznań, bo kiedy ktoś zaczyna nam coś opowiadać lub sugerować – jakąś delikatną albo mroczną, albo zakazaną sprawę, coś, co wydaje się poważne i nie ma się pewności, czy należy o tym mówić – zaczynamy ciągnąć opowiadającego za język. To niemal odruchowa reakcja, zachowujemy się tak przede wszystkim ze względu na to, co niegdyś określano wyrażeniem „dla sportu”.

– Dlaczego w takim razie po prostu pan tego nie zignoruje? Dlaczego nie machnie na to ręką? To mogą być przecież fałszywe pogłoski albo oszczerstwa, albo pomyłka. W końcu jeśli rzecz pana nie dotyczy, no to nie wiem, po prostu niech pan tego nie bierze do siebie i po sprawie. I cóż, może pan również jego o to zapytać. Żeby potwierdził albo zaprzeczył, prawda? Skoro jesteście przyjaciółmi, powie panu, jak było, prawda? Czy nie?

Muriel wyjął fajkę z ust, a wolną ręką sięgnął do policzka, nie umiałbym powiedzieć, którą się podpierał, trudno to określić w przypadku osoby leżącej na podłodze. Swe czujne oko skierował na mnie, dotąd błądził wzrokiem gdzieś wysoko, pod sufitem, po najwyższych półkach biblioteczki, po obrazie Francesca Casanovy wiszącym na ścianie w gabinecie, był bardzo dumny z posiadania olejnego portretu młodszego brata słynnego Giacoma i ulubionego malarza Katarzyny Wielkiej, jak więcej niż raz mi tłumaczył („Carycy Rosji”, podkreślał, jakby wątpił w moją znajomość historii, i nie bez kozery). Przyglądał mi się, starając się wybadać moją dobrą wolę albo mój poziom naiwności, czy rzeczywiście staram się podpowiedzieć jakieś rozwiązanie czy tylko próbuję być uprzejmy; czy może w najgorszym razie ciekawią mnie plotki. Moja postawa musiała go chwilowo zadowolić, bo po kilku dłuższych pełnych uwagi sekundach, w trakcie których odczuwałem lekkie zdenerwowanie i nawet sam miałem pokusę, by się sobie przyjrzeć, odpowiedział:

– Otóż nie. Nikt do czegoś takiego ot tak się nie przyznaje, każdy, z kim bym rozmawiał, zaprzeczyłby czemuś takiemu, czy to przyjaciel, czy wróg, czy nieznajomy, czy sędzia, nie mówiąc o żonie czy dzieciach. Cóż mógłby mi powiedzieć, gdybym go zapytał? Że chyba zwariowałem? Że za kogo go uważam, czy tak słabo go znam? Że to insynuacje albo brudne rozrachunki ze strony jakiejś podłej podstępnej osoby, która najwyraźniej żywi do niego zapiekłą urazę z tych, co to nigdy nie wygasają. Powiedziałby mi, że nie. Domagałby się wyjawienia, kto mi opowiedział taką historię. I z pewnością musiałby zakończyć przyjaźń ze mną, tyle że ze swojej, nie z mojej inicjatywy. To on doznałby w takim razie zawodu. On udawałby, że został zraniony. Albo rzeczywiście zostałby zraniony, gdyby to wszystko okazało się nieprawdą. – Zatrzymał się na moment, może by wyobrazić sobie tę absurdalną scenę, prośbę o szczerość. – Nie idź na łatwiznę, Juan. Wiele jest sytuacji, w których jedyną możliwą odpowiedzią jest „nie” i w których to „nie” nie jest w stanie niczego wyjaśnić, do niczego się nie nadaje. Takiej odpowiedzi by udzielił, zarówno gdyby to była prawda, jak i nie. „Tak” czasami bywa przydatne. Niemal nigdy nie jest przydatne „nie”, kiedy idzie o sprawy brzydkie albo wstydliwe bądź o osiągnięcie za wszelką cenę celu lub ratowanie własnej skóry. Samo z siebie nic nie jest warte. Przyjęcie takiego „nie” to akt wiary, a wiara to nasza rzecz, nie tego, kto mówi „nie”. Poza tym wiara jest zmienna i krucha: chwieje się, wraca, wzmacnia, podupada. I można ją stracić. Wierze nigdy nie można zaufać.

„Cóż u diabła powiedziano mu o tym, co rzekł albo zrobił ten jego tajemniczy skrywający jakąś tajemnicę przyjaciel?” zastanawiałem się, myślałem. „Po trwającej pół życia przyjaźni”. A może wcale tak wtedy nie pomyślałem, tylko teraz tak to pamiętam, kiedy nie jestem już młody i mam mniej więcej tyle lat co Muriel wtedy, a nawet więcej, nie sposób odzyskać naiwności lat naiwnych, kiedy przeszło się już znacznie dłuższą drogę, nie da się nie rozumieć tego, czego w innych czasach się nie rozumiało, jeśli już się to tymczasem pojęło, ignorancja nie wraca nawet wtedy, kiedy wspomina się czasy, gdy się człowiek tą ignorancją cieszył albo był jej ofiarą, zafałszowuje opowieść ten, kto snując ją, udaje niewinność, finguje niewiedzę z czasów dzieciństwa czy dorastania, kto twierdzi, że umie przyjąć perspektywę – zamrożone, zastygłe spojrzenie – dziecka, którym już nie jest, tak jak zafałszowuje ją starzec, który swoją wizję świata, znajomość ludzi i samego siebie przypisuje wiekowi dojrzałemu, a nie swojej starości, tak jak zafałszowywaliby ją zmarli – gdyby potrafili mówić albo szeptać – stawiając się w pozycji płaskich niepełnych żywych, którymi byli, i udając, że nie zaznali jeszcze przejścia i metamorfozy i że nie mają za sobą tego wszystkiego, co zrobili i powiedzieli, kiedy przecież zrobili i powiedzieli już wszystko i nie ma żadnych możliwych niespodzianek ni zmian, ni improwizacji, rachunek został zamknięty i nikt nigdy ponownie go nie otworzy… „Mówiąc o tym, użył określenia «coś takiego, nikt do czegoś takiego ot tak się nie przyznaje», bardzo mroczne, straszne muszą być te wiadomości, które do niego doszły, ciekawe, jakiego rodzaju spraw dotyczą. «Jakiejś podłej, podstępnej osoby» powiedział też i natychmiast skojarzyłem to z kobietą, choć oba te określenia równie dobrze mogą być zastosowane do mężczyzn, to oczywiste, bo dlaczego by nie, a jednak kiedy to usłyszałem, natychmiast jako źródło tej informacji wyobraziłem sobie kobietę… On się waha, czy mi wyjawić to, o czym się wbrew swej woli dowiedział. Obawia się, że jeśli mi powie, wszystko stanie się bardziej realne i pewniejsze, im bardziej będzie to pokazywał, tym pełniej to uwiarygodni, jego przyjaciel stanie się bardziej potępiony, a normalną rzeczą jest, że tego nie chce. Nie może jednak też tak po prostu odrzucić tego, co usłyszał, i być może rozmyśla nad tym i dręczy go to tak, że nie jest już w stanie zachować tego w sekrecie, każdego dnia przypomina mu się to i nawet w nocy przedziera się do umysłu, ale nie wie, z kim porozmawiać, tak by nie nadać sprawie większej powagi, nie pogorszyć jeszcze. Może postrzega mnie jako najmniej znaczącego z kręgu swoich znajomych właśnie ze względu na mój wiek, brak doświadczenia, niezdolność do poruszania się po jego świecie osób naprawdę dorosłych. A gdyby przyszło mi do głowy wygadać się, mój głos i tak pozbawiony będzie wagi i wiarygodności. Wybrał mnie właśnie dlatego, że jestem nieważny”, pomyślałem. „Opowiedzieć o tym mnie, to prawie tak jakby nie opowiedzieć nikomu. Będzie czuł się bezpieczniej niż z kimkolwiek innym, mnie można zwolnić i stracić z pola widzenia, można mnie niemal anulować, pozostanie po mnie wcześniejsza i późniejsza pustka. Mogę też więc dopytywać, wnikać, grzebać. Ja nie wzbudzam oddźwięku, nie wiążę się z żadnymi konsekwencjami”.

– Nie jestem w stanie zająć żadnego stanowiska, don Eduardo… Eduardo – poprawiłem się natychmiast i samemu sobie wydałem się niestosowny i pozbawiony należytego szacunku – jeśli nie powie mi pan czegoś więcej. Zapytał mnie pan, co ja bym zrobił. Skoro nie wiem, o co chodzi, niespecjalnie mogę na to odpowiedzieć. A jeśli mówi pan, że rozmowa z tym przyjacielem nie pomogłaby nijak w dojściu do prawdy, że zaraz by czemuś takiemu zaprzeczył, a do tego to jego „nie” nie miałoby żadnej wartości… No to nie wiem, co można zrobić. Przycisnąć tego, co opowiedział panu tę historię, sprawdzić, czy nie zacznie sobie zaprzeczać, czy tego nie wycofa? To nie wydaje się zbyt prawdopodobne, czyż nie? Że ktoś, kto raz zrobił taki krok i wyjawił coś paskudnego, co stawia drugą osobę w tak złym świetle, teraz się wycofa? Próbować sprawdzić to przez osoby trzecie, zweryfikować prawdomówność informatora? Pan będzie wiedział, czy to wchodzi w grę, często tak nie jest. Tak że wydaje mi się, że wszystko zależy od tego, co to jest to coś, na ile da się to pogodzić z przyjaźnią i czy może pan zdzierżyć tego cień. Jak już mówiłem, można też zapomnieć, wyprzeć to, dać temu spokój. Kiedy nie da się na pewno poznać prawdy, myślę, że mamy prawo zdecydować, co tą prawdą jest.

Morskie oko spojrzało na mnie inaczej, z ciekawością, może z odrobiną podejrzliwości, jakby Muriel nie spodziewał się po mnie tak pragmatycznego podejścia, od młodych wszyscy oczekują porywczości i w jakimś stopniu nieubłagania, awersji do niepewności i do kompromisów, pewnej dozy fanatyzmu w poszukiwaniu wszelkiej prawdy, jakkolwiek by była mała czy nieistotna.

– To tak naprawdę zawsze jest niemożliwe. Nigdy nie ma pewności – odpowiedział. – Prawda to kategoria… – Przerwał, konstruował swój wywód, w miarę jak go wygłaszał, nie było to zdanie uprzednio wymyślone; a może przeciwnie, może przywoływał je w pamięci jak cytat. – Prawda jest kategorią, którą się zawiesza, kiedy się żyje. – Zamyślił się nad tym na parę sekund, patrząc w sufit, jakby pojawiało się tam niczym słowa i nazwy pisane powoli na tablicy przez dawnych nauczycieli. – Kiedy się żyje – powtórzył. – Tak, podążanie za nią to ułuda, strata czasu i źródło konfliktów, głupota. A jednak nie jesteśmy w stanie tego uniknąć. Czy też mówiąc ściślej, nie możemy uniknąć pytania o nią, skoro mamy pewność, że istnieje, że gdzieś się kryje, w jakimś miejscu i czasie, do których nie mamy dostępu. Wiem, że najpewniej nigdy nie będę wiedział niezbicie, czy ten mój przyjaciel zrobił to, o czym mi opowiedziano, czy nie zrobił tego. Ale wiem też, że są dwie, a raczej trzy możliwości: albo to zrobił, albo tego nie zrobił, albo prawda leży gdzieś pośrodku, nie jest tak źle, jak mi opowiedziano, ale też nie tak dobrze, jak by on to przedstawił. To, że jestem skazany na niemożność poznania prawdy, wcale nie oznacza, że jej nie ma. Najgorsze, że na tym etapie nawet sam zainteresowany może jej nie znać. Kiedy upłynie wiele lat, a nawet nie tak wiele, ludzie opowiadają sobie o wydarzeniach tak, jak im pasuje, i wypracowują własną wersję, wypaczoną. Często udaje im się je wymazać, przepłoszyć, zdmuchują jak dmuchawca – ułożył palce tak, jakby jednego trzymał, lecz nie dmuchnął – przekonują samych siebie, że to się nie zdarzyło albo że ich udział w tych wypadkach był inny niż naprawdę. Bywa, że dochodzi do rzeczywistego zapomnienia, uczciwego przeinaczenia: kiedy ten, kto kłamie, nie kłamie albo nie czyni tego świadomie. Nawet sprawca danego zdarzenia czasami nie jest w stanie rozproszyć naszych wątpliwości; po prostu nie ma już zdolności opowiedzenia prawdy. Udało mu się ją zamazać, nie pamięta jej, myli mu się albo po prostu nie jest jej świadom. A jednak prawda istnieje, to wszystko nie sprawia, że znika. Coś się wydarzyło albo nie wydarzyło, a jeśli się wydarzyło, to w określony sposób, miało jakoś miejsce. Zwróć uwagę na wyrażenie „mieć miejsce”, którego używamy jako synonimu dla „zdarzać się, wydarzać”. Jest zaskakująco adekwatne i trafne, bo właśnie to dzieje się z prawdą, prawda ma jakieś miejsce i w nim zostaje; ma też swój czas i jego się trzyma. Zostaje w nich zamknięta i nie ma jak na nowo sprawdzić ich zawartości. Pozostają nam tylko przybliżenia i szukanie na oślep, możemy tylko się do niej zbliżać i starać się rozpoznać ją z odległości albo przez zasłony i mgłę, na próżno, głupotą jest marnować na to życie. A mimo to, mimo to…

Odkaszlnął, miałem wrażenie, że to nerwowy kaszel, wyrażający niemoc i niepokój. Uniósł się, pokręcił trochę, szukając zapałek w kieszeni spodni, i zapalił ponownie fajkę, opierając łokieć o podłogę. Skorzystał z okazji i wyjął także stare srebrne pudełeczko na leki z malutką busolą inkrustowaną na przykrywce, zawsze przyglądał się jej uważnie, uwięzionej w szkle, kiedy popadał w zbytnią zadumę, kiedy nie wiedział, jak kontynuować albo czy kontynuować, kiedy raz czy drugi ogarniały go wątpliwości, jakby oczekiwał, że igła wskaże mu drogę, że za którymś razem przestanie celować w północ. Odniosłem wrażenie, że nie tylko waha się, czy wyjawić mi to domniemane wykroczenie albo podłość, albo świństwo swojego przyjaciela (na razie wiedziałem, że nie chodzi o zdradę) bądź może zlecić mi coś związanego z tą sprawą, może jakąś misję szpiegowską, wywiadowczą; bądź kazać mi coś zrobić, nie wiadomo co, trudno, żebym mógł pomóc, nie mając żadnych danych, a nawet je mając. A jednak takie właśnie odnosiłem wrażenie: że najwięcej kosztuje go decyzja, czy wmieszać mnie w tę brudną, nieprzyjemną, mroczną sprawę i czy to potencjalne wmieszanie, które rozważał, ma wyjść poza zwykłe wyjawienie mi lub powierzenie tego, co wie, czy też jeszcze powinien zrobić ze mnie uczestnika tych wydarzeń, a raczej podejrzeń i pogłosek. Tak jakby wiedział, że jeśli mnie wtajemniczy, będzie musiał zaraz pokierować mną albo wskazać mi drogę, wydać polecenie bądź prosić o przysługę.

– A mimo to co? – Nie wiedziałem, co mam zrobić, żeby zaczął, mogłem tylko okazać zainteresowanie i gotowość. W tym względzie, teraz zdaję sobie z tego sprawę, moja młodość rzeczywiście okazywała się balastem, bo nie ma nic prostszego, niż pociągnąć kogoś za język, prawie każdy o niczym innym nie marzy, jak tylko o tym, by zacząć opowiadać.

Muriel wstał wreszcie z podłogi, zrobił to zręcznie i bez trudu, i zaczął przechadzać się wokół mnie, stawiając długie kroki, spacerował po salonie i po biurze dookoła stołu, ja musiałem kręcić głową, żeby nie stracić go z oczu, spacerował z fajką w jednej ręce, w drugiej trzymał pudełeczko, którym teraz przesuwał sobie po brodzie, jakby ją miał nieogoloną, tylko z kozią bródką, i teraz sobie ją muskał, na szczęście tak nie było, ludziom o takim zaroście zazwyczaj nie można ufać. Od czasu do czasu rzucał też okiem na busolę. Śmieszył mnie ten widok, kiedy tak wlepiał oko w tę miniaturkę, sądzę, że jego też i że po części robił to zwykle właśnie dla efektu komicznego, a tym razem po to, żeby zamaskować przede mną wahanie i niepokój, których wyrazem były owe rundki po pokoju.

– A mimo to, mimo to – powtórzył, odpowiadając mi – nie mam innego wyjścia i muszę spróbować się zbliżyć, rozproszyć choć część wątpliwości albo zajrzeć za jakąś zasłonę, zmarnować trochę życia. Czasami wystarczy przebić się raptem przez jedną warstwę czy choćby spróbować, by uzasadnić podjęcie decyzji: by rozstrzygnąć, tak jak ty powiedziałeś, jaka jest prawda, i od tej chwili już na zawsze trzymać się tej wersji. Po takiej próbie, nawet pełnej sceptycyzmu i powierzchownej, można lekceważyć to, co się usłyszało, jak to na początku zasugerowałeś, albo uwierzyć w to i zaniechać przyjaźni, dać ją w nawias lub stanowczo zakończyć. Ale nie wcześniej. Trzeba coś mieć, trzeba zdobyć jakiś trop, który posłuży nam za wskazówkę, nawet jeśli będzie fałszywy czy błędny. Musimy na własną rękę znaleźć coś, co nas zorientuje – i ustnikiem fajki dotknął szkiełka busoli – jakąś intuicję, która pozwoli nam powiedzieć: „Phi, to kłamstwo” albo: „Ach, to musi być prawda”. – Przestał krążyć i spojrzał na mnie nagle z bezkresnym żalem, ale nie wiedziałem, czy żal dotyczy jego czy też ja go wzbudzam z powodu tego wszystkiego, co jeszcze muszę odkryć i przejść. Sam patrzę tak teraz na młodych, kiedy widzę, że mają jakieś problemy czy trudne momenty albo przeżywają rozczarowania, ale też kiedy są pełni zapału i planów, i trzymam kciuki, żeby dobrze im poszło, w geście przesądnym i bezużytecznym, w geście rezygnacji. To paternalistyczne podejście, niebiorące pod uwagę faktu, że każdy jest inny i że jedne pokolenia bywają bardziej ustępliwe niż inne: moje, jak sądzę, było bardziej ustępliwe niż generacja Muriela i z pewnością pod naszymi różnorodnymi idealistycznymi maskami kryło się mniej skrupułów. – Kiedyś uwierzyłem tak po prostu w coś, co mi powiedziano – ciągnął wciąż z tym wyrażającym ubolewanie spojrzeniem. – Wahałem się, ale szybko pozbyłem się wątpliwości, zakładając, że w tak ważnej sprawie nikt nie będzie mnie okłamywał. Ważnej nie tylko dla innych, bo tak naprawdę każdemu inni są w sumie obojętni, ale także dla tej osoby, która wyjawiała mi tę prawdę albo kłamstwo. Człowiek nie zakłada, że ktoś będzie krzywdził siebie, prawda? Ty, w twoim wieku, pewnie tak nadal sądzisz, co? Dwadzieścia trzy lata. Mnie w każdym razie sporo czasu zajęło zrozumienie, że tego wcale nie należy wykluczać, że w rzeczywistości niczego nigdy nie można wykluczyć. Ludzie kombinują w dość niezwykłe sposoby i często gotowi są na ryzyko. Większość cierpi na nadmierny optymizm, sądzą, że wyjdą na swoje, że sprawy potoczą się inaczej albo że szczęście im dopisze; że przykrości, jakie ich spotykają, zostaną na dalszą metę zrekompensowane przez większe korzyści i że nikt o niczym się nie dowie, o tym, co powiedzieli i co zrobili, by osiągnąć swoje cele, żeby kogoś powstrzymać, żeby komuś innemu zaszkodzić, a jeszcze innego wysłać do więzienia albo przed pluton egzekucyjny, żeby na tym zyskać i wzbogacić się albo żeby iść do łóżka z jakąś kobietą. I może nie brak im racji, najprawdopodobniej bardzo niewiele dowiemy się o tym, co zaszło, większość rzeczy nigdy nie wychodzi na światło dzienne. Tak więc owego razu nie zweryfikowałem tego, co mi powiedziano, przyjąłem to, podjąłem działania wynikające z tego faktu i trzymałem się go i to pogrążyło jedną czy dwie osoby, może nawet trzy, jeśli się na to odpowiednio spojrzy, a może jeszcze więcej, jeśli liczyć potomków, ludzi, którym nie było nawet pisane przyjść na świat, oraz tych, którym to przyjście zostało uniemożliwione. – Po tej dygresji podjął swą przechadzkę, wciąż z fajką w jednej dłoni i z busolą w drugiej, i dodał: – Tak, trochę czasu na tego przyjaciela trzeba będzie zmarnować.

Niewiele rozumiałem z tego, co mówił. Teraz wplątywał w to inną historię, odnosił się do jakichś minionych albo dawnych zdarzeń, których jednak też nie opowiedział. W końcu wpadło mi do głowy pytanie, które mogło skłonić go do podjęcia tematu. Wspomniał o możliwości drastycznego zakończenia przyjaźni, jeśli do tego doprowadzi jego subtelne przyszłe dochodzenie albo badania, albo intuicja. Jeśli to, co do niego dotarło, nie odnosiło się bezpośrednio do niego ani nie miało z nim związku, właściwie wchodziła w grę tylko jedna rzecz w tamtych czasach w naszym kraju, rzecz, która obiektywnie mogła okazać się tak nie do zaakceptowania, że skutkowałaby ucięciem trwającej pół życia przyjaźni. W tamtych dniach, w tamtych latach zaczynało się prywatnie rozmawiać o sprawach odległych, które wielu Hiszpanów musiało wcześniej publicznie przemilczać przez wiele dekad i o których można było co najwyżej szeptać wieczorami w rodzinnym kręgu, i to z coraz dłuższymi przerwami na milczenie, jakby nie dość, że były zakazane, to jeszcze próbowano je zepchnąć do sfery złych snów, by zatraciły się w akceptowalnej mgle tego, co może się zdarzyło, a może nie. Tak dzieje się z tym, co budzi zawstydzenie, z przeżytymi upokorzeniami i wymuszoną zgodą. Nikt nie lubił wspominać, jak został pokonany albo że był ofiarą, że dopuszczono się wobec niego i jego bliskich aktów niesprawiedliwości i okrucieństwa, że musiał się poddać i przypodobać drugiej stronie, by przeżyć, że musiał zdradzić swoich towarzyszy, by zjednać sobie łaskę nowej surowej władzy, zażarcie prześladującej pokonanych, albo że musiał pogrzebać się żywcem, starając się zwracać na siebie jak najmniej uwagi, że prowadził życie tchórzliwe i uległe i że ustąpił przed obłąkańczymi wymaganiami zwycięskiego reżimu; że mimo wszystkich krzywd od niego zaznanych, doświadczonych na własnej albo swoich rodziców czy rodzeństwa skórze, próbował go przyjąć, uznać, stać się częścią jego struktur i radzić sobie możliwie dobrze według jego zasad. Dziś opowiada się liczne historie o pasywnych i aktywnych niepokonanych i niepokornych, ale prawda jest taka, że większość tych prawdziwych niepokonanych i niepokornych – nie było ich tak wielu i nie przetrwali długo – rozstrzelano albo uwięziono w pierwszych latach po wojnie, albo uciekli za granicę, albo poddano ich czystkom i prześladowano, i zakazano im wykonywania zawodu: zdarzali się starsi albo dojrzali mężczyźni, którzy przez resztę swoich dni patrzyli, jak ich wdowy i córki wychodzą szukać czegoś do zjedzenia – ich żony już jak wdowy – podczas gdy oni, źle ogoleni, w przedtrupim stanie – inżynierowie, lekarze, prawnicy, architekci, wykładowcy, naukowcy, jakiś lojalny wojskowy cudem ocalały – gapią się przez okno i usilnie starają się nie myśleć. Po krótkim czasie większość społeczeństwa stała się frankistowska entuzjastycznie albo choćby pasywnie, ze strachu. Wielu z tych, co nienawidzili tej władzy i kiedyś cierpieli z jej przyczyny, teraz zdołało się przekonać, że tak jest lepiej i że wcześniej żyli, a nawet walczyli pod wpływem błędnych mniemań. Tak często zmieniano front, że trudno to było ogarnąć, nastąpiło masowe nawrócenie. Wojna domowa skończyła się w 1939 roku i cokolwiek teraz mówić, ani w latach czterdziestych, ani w pięćdziesiątych, ani tym bardziej w łagodnych sześćdziesiątych, ani prawie nawet w siedemdziesiątych do śmierci dyktatora ludzie nie mieli ochoty opowiadać swojej wersji, mam na myśli tę, której wcześniej opowiedzieć nie mogli. Zwycięzcy na początku prezentowali swoją opowieść aż do przesytu, a potem wcale nie przestawali, tyle że z tyloma kłamstwami i z takim patosem, z tyloma przemilczeniami, oszczerstwami i tak stronniczo, że relacja ta nie mogła okazać się wystarczająca, natomiast owszem, wyczerpywała się przez to ciągłe powtarzanie i od pewnego momentu uznali, że wszystko jest jasne i prawie przestali o tym mówić, przestali ciągle to wałkować i wykorzystali okazję, by zapomnieć o najstraszniejszych aspektach swoich niegdysiejszych działań, o swoich najgorszych zbrodniach. Narzucanie swojej wizji historii nigdy na dalszą metę nie przynosi satysfakcji, ostatecznie zawsze brzmi to tak, jakby człowiek sam sobie ją opowiadał, a to nie jest zabawne: jeśli podtrzymują ją tylko współwyznawcy i przyboczni, i przestraszeni podwładni, to jest to jak gra w szachy bez przeciwnika. A ci, co przegrali, woleli nie wspominać tych okropności, ani swoich, ani tych większych, cudzych – trwalszych i bardziej bestialskich, bardziej bezsensownych – a tym bardziej przekazywać ich swoim dzieciom (któż by chciał opowiadać o epizodach czy scenach, w których przypada mu tak marna rola), którym życzyli tylko tego, by nie musiały przechodzić przez to samo i by spotkało je błogosławieństwo nudnego, pozbawionego wrażeń życia, choćby nawet pod czyimś butem i bez wolności. Bez niej można żyć, z wolności można zrezygnować. Tak naprawdę to pierwsze, z czego wystraszeni obywatele gotowi są zrezygnować. Do tego stopnia, że często domagają się, by im ją zabrano, by nie musieli na nią patrzeć nawet na obrazku, nigdy więcej, i w ten sposób wspierają tego, co im ją zabierze, a potem na niego głosują.

– Czy to jakaś sprawa z czasów wojny, don Eduardo… Eduardo? Coś, co pański przyjaciel wtedy zrobił, a pan o tym nie wiedział, a teraz ktoś panu opowiedział? Czy o to chodzi? – I ośmieliłem się jeszcze bardziej to skonkretyzować czy też jego osaczyć, by wreszcie coś z siebie wydusił: – Brał udział w jakiejś masakrze? Był z tych, co przychodzili po ludzi o świcie? – Wielu młodych ludzi nie rozumie dziś tego wyrażenia, ale moje pokolenie było z nim jeszcze bardzo oswojone, słyszeliśmy je od naszych rodziców i dziadków, to należało do ich normalnego słownictwa i niewiele było rodzin, w których po kogoś by nie „przyszli o świcie” przez te trzy lata wojny: przyjść po kogoś o świcie oznaczało zjawić się u kogoś w jego domu po zmroku albo właśnie o świcie, a czasem nawet w środku dnia, wyciągnąć go siłą i wsadzić z grupą ludzi do samochodu, wywieźć na przedmieścia, na jakieś pole czy pod mur cmentarza, wpakować mu tam kulkę w skroń albo w potylicę i porzucić jego ciało u bram przyszłego miejsca spoczynku lub dwoma kopniakami wepchnąć je do rowu, to drugie częściej; w Madrycie i Sewilli, w sektorach republikańskim i frankistowskim, porankami w niektóre miesiące znajdowano przy szosach mnóstwo ciał, jakby to były jakieś odpady nienadające się dla służb porządkowych, ciężkie, trudne do obsługi i wymowne. – Może był falangistą, takim z pistoletem przy pasku? Albo członkiem milicji ze strzelbą na ramieniu? Wydał kogoś tuż po zakończeniu wojny, zdradził swoich przyjaciół i posłał ich przed pluton? Miał na sumieniu ludzi, wielu zabił albo kazał zabić? Co takiego panu opowiedziano, że tak pana dręczy?

Teraz trochę się pod tym względem zmieniło, znaczy w kwestii mówienia; choć wcale nie tak wiele. Krajem rządził Adolfo Suárez, pierwszy od czterdziestu lat premier wybrany w wyborach, Franco umarł cztery czy pięć lat wcześniej. Z jednej strony generała natychmiast odsunięto na bok i postrzegano jako jakąś przedpotopową istotę, po sześciu miesiącach bardziej skłonni do refleksji ludzie zdumiewali się, że tak niewiele upłynęło czasu, bo miało się wrażenie, że już całe wieki go nie ma. Chodziło nie tyle o to, że część kraju tak bardzo tego pragnęła, wyczekiwała i wyglądała i że w wielu kwestiach – tych możliwych – społeczeństwo znacznie wcześniej zaczęło zachowywać się tak, jakby to już stało się faktem, ile raczej o to, że zdumiewająco szybko stało się jasne, nawet dla jego zwolenników, jak strasznie anachroniczne to było i jak nie na miejscu był on, jego dyktatura i Kościół, któremu dał nieograniczoną władzę i korzyści. Z drugiej strony wiadomo było, że jego reżim ustąpił zaskakująco grzecznie, nawet nie protestując (mówiło się wtedy, że popełnił harakiri), dostosowując się do woli króla, dzięki czemu dostaliśmy demokrację. Nie wprowadziliśmy jej siłą, rzecz jasna, bo nie dałoby się tego zrobić bez kolejnego spektakularnego rozlewu krwi zmieszanej i niepewnej oraz niewątpliwie katastrofalnego końca; natomiast owszem, wolności bezzwłocznie domagaliśmy się coraz więcej. Jednak w tamtych latach mieliśmy świadomość, że wszystko wisi na włosku, że to, co się dostało, zawsze może zostać odebrane, że samobójcy mogą to sobie lepiej przemyśleć i postanowić zmartwychwstać, wrócić, że mają po swojej stronie większą część sił zbrojnych, wciąż frankistowskich do szpiku kości, a owe siły jako jedyne w kraju posiadają broń.

Jednym z warunków tego jakże zaskakującego przyznawania swobód i owego harakiri była zasada ujmowana w krótkim zdaniu: „Nikt nikogo nie będzie rozliczał”. Ani z dawnych już nadużyć i zbrodni wojennych popełnionych przez obie strony na froncie i na tyłach, ani z nieskończenie bliższych z czasów dyktatury, dokonanych przez jednego tylko człowieka w ramach jego szeroko zakrojonych działań na tyłach, karzących i powodowanych gniewem, w ciągu tych trzydziestu sześciu lat, kiedy jego siepacze mieli zielone światło, a wszyscy inni musieli cierpieć i milczeć. Choć zasada ta nie była sprawiedliwa – przegranych rozliczono już z wszystkiego, i to z naddatkiem, za winy prawdziwe i wyimaginowane – wszyscy przystali na ten warunek nie tylko dlatego, że nie było innego sposobu, by przemiana jednego systemu w drugi przebiegła mniej więcej łagodnie, ale też dlatego, że najbardziej poszkodowani nie mieli innego wyboru, nie znajdowali się na pozycji umożliwiającej jakiekolwiek żądania. Obietnica normalnego kraju, z wyborami co cztery lata, z wszystkimi partiami zalegalizowanymi i nową konstytucją przyjętą przez większość, bez cenzury – należało się spodziewać, że niebawem także z rozwodem, ze związkami zawodowymi i wolnością słowa i prasy – bez biskupich interwencji w prawodawstwie, znaczyła zdecydowanie więcej niż dawna uraza czy potrzeba zadośćuczynienia. Tak długo przemiany odraczano i tak mało w nie wierzono, że na niekończącej się drodze, która nie mogła wyjść poza nadzieję, acz nikt tej nadziei już nie miał, gdzieś się pozatracały. Martwi byli martwi i nie mogli wrócić; ci, co przesiedzieli niesprawiedliwie lata w więzieniach, stracili te lata i nie mogli ich odzyskać; udręczeni mieli wreszcie się wyzwolić; więźniowie polityczni mieli zostać objęci amnestią i wyjść na ulice z czystym kontem; uchodźcy mogli się postarzeć i umrzeć w kraju; nikt już nie mógł zostać aresztowany i skazany bez rzeczywistej przyczyny; tyranów można było ukarać, nie oddając na nich głosu, wyrzucić ich w ten sposób ze stanowisk i pozbawić przywilejów, w każdym razie niektórych. Tak kusząco jawiła się przyszłość, że opłacało się pogrzebać przeszłość, tę dawną i tę bliższą, zwłaszcza jeśli mogła popsuć tak korzystnie na jej tle wyglądającą przyszłość. Wielu ludzi dziś zapomniało o tym bądź nie wie, bo nie pamięta, a nawet nie może pojąć, czym jest dyktatura, na czym polega, lecz jako że mieliśmy ją wtedy za sobą, majaczący przed nami horyzont wydawał się marzeniem, w które trudno było uwierzyć, a przeważającym uczuciem stała się ulga i poczucie, że naprawdę mamy szczęście: pozbędziemy się totalitarnego reżimu bez przechodzenia przez kolejną rzeźnię i będziemy wreszcie mogli opowiedzieć, jak tamta rzeźnia naprawdę wyglądała.

I tak się stało, zaczęto opowiadać o tym w szerokim ujęciu, historycznie, ale raczej nie w detalach, nie z perspektywy osobistej czy indywidualnej. Warunek został przyjęty i zastosowano się do niego rygorystycznie, może nawet przesadnie. Nikogo nie próbowano postawić przed trybunałem w myśl obwieszczonej powszechnej amnestii i z pewnością ocaliło nas to przed starciami, niekończącymi się radykalnymi oskarżeniami i zawsze możliwym powrotem samobójców, choć z każdym dniem coraz bardziej spychano ich na to widmowe terytorium, z którego – jak już się człowiek zorientuje, gdzie jest – nie da się uciec. Niewyobrażalne było więc w tamtych latach, by rzucono oskarżenie przeciw komuś za coś, czego dopuścił się w trakcie wojny czy dyktatury. Rezygnacja z rozliczeń przed wymiarem sprawiedliwości oznaczała też społeczny pakt, tak jakbyśmy sobie powiedzieli: „Dobrze, niech będzie, jak jest. Jeśli po to, by kraj był normalny i byśmy się znów nie zaczęli zabijać, konieczne jest, by nikt za nic nie zapłacił, podrzyjmy rachunki i zacznijmy od nowa. Cena jest do przyjęcia, bo ostatecznie w zamian dostaniemy kraj, o jakim marzyliśmy, a przynajmniej bardzo do niego podobny. A w każdym razie postaramy się o to bez przemocy, bez zakazów i bez sięgania po broń przeciw tym, którzy będą działać uczciwie i bez podstępów”. Były to lata optymizmu, hojności i nadziei, a ja nie mam wątpliwości, że wtedy to było dla nas najlepsze wyjście.

Było w tym jednak coś dziwnego: ten społeczny pakt został do tego stopnia zaabsorbowany, że owego umówionego warunku przestrzegano z tak przesadną skrupulatnością, że objął także mówienie o przeszłości. Jedną rzeczą, słuszną i rozsądną, było to, byśmy nie pakowali się w procesowe batalie, by sale sądowe nie zapełniły się bolesnymi sprawami uniemożliwiającymi współżycie, co by nas doprowadziło do bardzo mizernego końca. Czym innym zaś jest to, że nie mogliśmy się dowiedzieć, nie mogliśmy mówić. A jednak większość ludzi wybrała tę opcję, wolała milczeć, oczywiście publicznie, ale też prywatnie. Poza tym doszedł tu do głosu pewien stoicyzm, swoisty wstyd, nie przyszły jeszcze czasy – teraz trwające – w których wszyscy w byciu ofiarą dostrzegają zalety i oddają się narzekaniu i osiąganiu korzyści z krzywd swoich albo swoich przodków, krzywd związanych z klasą społeczną lub płcią, ideologią albo miejscem zamieszkania, prawdziwych bądź urojonych. Panowało pewne poczucie elegancji i przekonanie, że nie należy obnosić się ze swoimi cierpieniami i prześladowaniami, że najbardziej doświadczeni przez los powinni zachowywać milczenie. Postawę tę naruszano tylko wtedy, kiedy jakaś znana figura popierająca wcześniej Franco w tym czy innym okresie – na początku, kiedy represje były najsurowsze, albo w połowie lub pod koniec – przeciągała strunę i jakby nie wystarczała jej bezkarność, to, że nawet nie czyniono jej wyrzutów i pozwalano żyć spokojnie z nieuszczuplonymi dobrami, zaczynała wymyślać sobie wyimaginowaną biografię, przypisywać sobie umiłowanie demokracji jeszcze sprzed starożytnych Aten i obwieszczać, że antyfrankistowska jest od bardzo dawna, o ile nie od zawsze. Tacy ludzie wykorzystywali tym sposobem ignorancję najmłodszych – i ogólną – oraz dyskrecję tych, którzy byli w ich wieku i wiedzieli więcej. Pewien powieściopisarz obwieszczał w gazecie, że początek wojny zastał go w hiszpańskiej Galicji, na terenach frankistów, dlatego nie miał wyboru i musiał walczyć w ich oddziałach, ale gdyby wojna zastała go w Madrycie, mógłby bronić Republiki, o czym bardzo wtedy marzył. Ci, co go znali, wiedzieli, że właśnie tak to wyglądało, że wojna zaskoczyła go w Madrycie, a on dokonał rzeczy niemal niemożliwych, by uciec ze stolicy i dotrzeć do Galicji, a tam przyłączył się do oddziałów Franco, których teraz z takim zapałem się wyrzekał. Pewien historyk chełpił się swoimi „latami uchodźstwa w Paryżu”, gdy tymczasem lata te spędził we Francji na stanowisku w hiszpańskiej ambasadzie – jako przedstawiciel Franco, rzecz jasna. Inny intelektualista także powoływał się na swoją „przymusową emigrację”, która oznaczała tak naprawdę lukratywny kontrakt na amerykańskim uniwersytecie, gdzie prowadził kilka kursów w relatywnie przyjemnych latach sześćdziesiątych – przecież wtedy nikt, kto przetrwał najgorsze, nie emigrował – po tym, jak podczas poprzednich dekad, surowszych, cieszył się licznymi przywilejami przyznawanymi mu przez reżim w uznaniu dla jego postawy prawdziwego falangisty, wiernego i usłużnego. Podobnych spraw było o wiele więcej.

Te