Strona główna » Obyczajowe i romanse » TAK. WYJADACZE

TAK. WYJADACZE

5.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-07-03373-0

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “TAK. WYJADACZE

Tytułowe Tak (1978) jest ostatnim słowem znakomitego opowiadania Thomasa Bernharda, a zarazem odpowiedzią udzieloną narratorowi przez przyjaciółkę, Persjankę, na pytanie, czy kiedyś popełni samobójstwo. Jej towarzystwo i empatia początkowo koiły go, gdy sam próbował wydobyć się z depresji i izolacji. Jednak wkrótce zaczyna mu ciążyć fatalizm kobiety, niezdolnej do jakiejkolwiek zmiany własnego życia. Decyduje się więc przerwać platoniczny związek. Po jakimś czasie z notki w gazecie dowiaduje się o jej samobójstwie.

Bernhard z wyjątkową empatią opisuje stany psychiczne głównych bohaterów i ich intuicyjne porozumienie. Ta historia ma wiele realnych odniesień. Zarówno Persjanka jak i handlarz nieruchomości, u którego narrator ją spotyka, to osoby należące do kręgu bliskich przyjaciół Bernharda.

Wyjadacze (1980) to tragikomiczna opowieść o starzejącym się uczonym, który pod koniec życia daremnie próbuje zrealizować szalony projekt naukowy. Podobnie jak Konrad w Kalkwerku, bohater Wyjadaczy, Koller, chce zgłębić tajemnicę wszechświata poprzez studium naukowe – w jego przypadku dotyczy ono ludzkiej fizjonomii. Nagłe wspomnienie czterech znajomych, z którymi swego czasu posilał się w najtańszej wiedeńskiej jadłodajni, pozwala mu napisać cztery rozdziały rozprawy. Zanim uda mu się przejść do piątego, decydującego rozdziału, spada jednak ze schodów i ginie. To opowiadanie można odczytać również jako parodię romantycznych wyobrażeń o geniuszu.

Obydwa utwory oscylują wokół typowych dla Bernharda mrocznych motywów śmierci, klęski, niemożności, choroby, samotności i wciągają czytelnika w spiralę gęstych zdań, nierzadko podszytych obłąkańczym humorem. 

Polecane książki

Czym jest życie bez miłości, przyjaźni i zaufania? Czy alkohol, seks i pieniądze są właściwym lekarstwem na smutek i porażki? Dokąd zaprowadzą kłamstwa bohaterów tej historii?Młodzi ludzie – Sebastian, Michał i Natalia – szybko rozpoczynają dorosłe życie. Przekroczenie tej granicy będzie dla nich ba...
Han Alister wędruje na południe, by rozpocząć naukę w Mystwerku w Oden's Ford. Wyjazd z Fells nie oznacza jednak, że nie grozi mu już niebezpieczeństwo. Każdy jego krok śledzą Bayarowie, potężna rodzina czarowników, pragnąca odzyskać stary amulet. Także w Mystwerku czają się zagrożenia. Han pozn...
Poradnik do Battlefield 2: Special Forces zawiera opis tego, co dodano, a więc: nowych pojazdów, giwer i wyposażenia, oraz przede wszystkim wnikliwą analizę taktyczną wszystkich map.Battlefield 2: Jednostki Specjalne - poradnik do gry zawiera poszukiwane przez graczy tematy i lokacje jak m.in. Broni...
Jesteś rodzicem? Nie możesz nie znać tej książki. Każdy, kto ma dzieci, miewa też czasem dość. Histeria malucha z powodu złej pary spodni, walki pomiędzy rodzeństwem na tylnym siedzeniu samochodu, nieustanne batalie o poranne wyjście z domu… Napięte sytuacje, kiedy wkradają się chaos i trudne emocj...
Książka powstała z myślą o doradcach podatkowych prowadzących jednoosobowe, małe i średnie firmy. Powinna zainteresować właścicieli kancelarii i osoby zarządzające kancelariami, które nie korzystają ze wsparcia specjalistów do spraw marketingu czy public relations, nie tworzą osobnych działów market...
Rzetelne i przystępnie napisane opracowanie lektury, m.in. szczegółowe streszczenie, dokładna analiza, charakterystyka bohaterów, przykładowe wypracowania, zadania sprawdzające znajomość książki. Zwróć uwagę na informacje pojawiające się na górze każdej strony: To przeczytaj koniecznie; Przeczytaj, ...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Thomas Bernhard

THOMAS BERNHARD

TAK.
WYJADACZE

Przekład
MONIKA MUSKAŁA

Czytelnik

Warszawa 2015

TAK

Szwajcar i jego partnerka życiowa pojawili się u handlarza
nieruchomości Moritza akurat gdy ja, przyszedłszy do Moritzowego domu,
próbowałem mu po raz pierwszy nie tylko zarysować i ostatecznie naukowo
objaśnić symptomy swojej choroby ducha i serca, ale i z nagła radykalnie
i bezwzględnie wywrócić przed Moritzem, w tym momencie chyba
rzeczywiście najbliższym mi człowiekiem, podszewkę mojej nie tyle
nadszarpniętej, co całkowicie już wykolejonej przez chorobę egzystencji,
znanej mu do tej pory tylko z niezbyt irytującej przecież, a więc
bynajmniej nienękającej go niepokojem powierzchni, i już samą raptowną
brutalnością tego eksperymentu zapewne go przestraszyłem i przeraziłem, a że tego popołudnia w jednej chwili bez reszty odkryłem i wyjawiłem wszystko, co przez całą dekadę znajomości i przyjaźni przed
Moritzem ukrywałem, ba, wręcz stopniowo z matematyczną pedanterią
zatajałem, oraz ustawicznie a bezlitośnie wobec siebie samego przed nim
zasłaniałem, nie pozwalając mu na najmniejszy nawet wgląd w moją
egzystencję, był do głębi przerażony, ale nie pozwoliłem, by to jego
przerażenie choćby w najmniejszym stopniu zakłóciło mechanizm
samoobnażenia, uruchomiony tego popołudnia gwałtownie i siłą rzeczy
również pod wpływem pogody, i krok po kroku, jakbym nie miał innego
wyboru, odkrywałem przed Moritzem, na którego tego popołudnia
wyskoczyłem zupełnie niespodziewanie z psychicznej zasadzki, wszystko,
co mnie dotyczyło, odkrywałem wszystko, co było do odkrycia,
wyjawiałem wszystko, co było do wyjawienia; podczas tego całego
zajścia zająłem jak zwykle miejsce w kącie naprzeciw dwóch okien obok
drzwi wejściowych do Moritzowego gabinetu, nazywanego przeze mnie
skoroszyciarnią, tymczasem Moritz, a był już przecież koniec
października, siedział naprzeciw mnie w mysioszarej lodenowej marynarce,
o tej porze prawdopodobnie już w stanie upojenia alkoholowego, czego w zapadającej ciemności nie mogłem dokładnie stwierdzić; przez cały czas
nie spuszczałem go z oka, jakbym tego popołudnia, nie odwiedziwszy przez
wiele tygodni domu Moritza i w ogóle spędziwszy wiele tygodni sam na sam
ze sobą, to znaczy o wiele za długo, destrukcyjnie dla moich nerwów,
zdany na własny umysł i własne ciało, w najwyższym stopniu
skoncentrowany na wszystkim, zdecydowany na wszystko, co niosło
ocalenie, nareszcie wydostał się z wilgotnego, zimnego i ponurego domu,
przebiegł gęsty i głuchy las i dopadł Moritza jak niosącą ocalenie
ofiarę, aby go, jak postanowiłem po drodze do jego domu, dopóty
zasypywać rewelacjami na swój temat, a więc i naprawdę niestosownymi
impertynencjami, dopóki nie zaznam znaczącej ulgi, toteż ile się dało,
odkrywałem i wyjawiałem swoją skrywaną przed nim przez lata egzystencję.
Gdy te moje chyba rzeczywiście kompletnie niestosowne, aczkolwiek
rozpaczliwe próby psychicznego i fizycznego odprężenia sięgnęły
himalajów, nagle w Moritzowym domu dały się słyszeć kroki, mnie zupełnie
nieznane, przeciwnie niż oczywiście wyszkolonemu w rozpoznawaniu kroków
Moritzowi, kroki, które on najwidoczniej w jednej chwili zdołał
zidentyfikować, co natychmiast rozpoznałem po jego reakcji na te nagłe
kroki w sieni, bo w ogóle to najbardziej niezwykły był słuch Moritza,
który siłą rzeczy najbardziej sprzyjał jego interesom, i Moritz, do
tychże kroków w sieni całkowicie spokojny i milczący, o ile nie wręcz
już wyczekujący, jak nagle pomyślałem, gdy tak siedział naprzeciw mnie z nogą założoną na nogę, raptem zerwał się z fotela do drzwi, by
nasłuchiwać, co mogło oznaczać nie tylko interesantów, ale faktycznie
kupców nieruchomości, i powiedział, jakby nie do mnie, tylko do
siebie, Szwajcarzy, po czym wszystko nagle w Moritzowym domu ucichło;
zaraz potem Szwajcarzy weszli do pokoju, pierwsi od miesięcy ludzie,
nie licząc Moritza, z którymi wdałem się w rozmowę, a wraz z nimi w ścisłym tego słowa znaczeniu nadeszła wyczekiwana i najusilniej
wytęskniona, nawet jeśli tego popołudnia faktycznie za wszelką cenę
wymuszona i przygotowana przez moje niepohamowane rewelacje, i z tymi
rewelacjami siłą rzeczy związane nieuniknione poniżenia i bezwstydne
samooskarżenia wobec Moritza, ulga emocjonalna i psychiczna. Już podczas
tego pierwszego spotkania ze Szwajcarem i jego partnerką życiową, która
naturalnie nie była Szwajcarką, raczej Żydówką czy Ormianką, jak
pomyślałem, w żadnym razie Europejką, umówiłem się z nią w obecności
Szwajcara, który, jak się od razu domyśliłem, nie miał czasu na spacery,
na spacer do lasu modrzewiowego, i nie wiem już dziś, ile spacerów z nią
odbyłem, ale na spacery chodziłem z nią codziennie, a często nawet kilka
razy dziennie, w każdym razie chodziłem z nią w tym czasie na spacery
częściej i wytrwalej niż z jakimkolwiek innym człowiekiem, tak jak nigdy
z nikim innym intensywniej i z większym zaangażowaniem umysłu nie mogłem
poruszać wszelkich możliwych tematów, a co za tym idzie nie mogłem też
intensywniej i z większym zaangażowaniem umysłu o najrozmaitszych
sprawach myśleć, i nikt inny nie pozwolił mi tak głęboko wejrzeć w siebie ani ja nie pozwoliłem nikomu we mnie tak głęboko i tak
bezwzględnie wejrzeć, jeszcze bezwzględniej i głębiej. A że Szwajcar
niemal bezustannie jeździł po okolicznych miasteczkach w poszukiwaniu
okuć drzwiowych i okiennych, rygli i kratek, śrubek i gwoździ oraz
materiałów izolacyjnych i lakieru okrętowego do zaprojektowanego przez
siebie i powstającego już, jak się dowiedziałem od niego samego podczas
tego pierwszego spotkania, betonowego domu za cmentarzem, w związku z czym prawie nigdy nie można go było zastać w gospodzie (kwaterze
Szwajcarów na czas budowy), ja sam nagle, a prawdopodobnie na pewno w ocalającym życiowo momencie, wyrwany przez tych dwoje z deprymującego,
ba, na dobrą sprawę zagrażającego już egzystencji przygnębienia,
znalazłem nagle w partnerce życiowej Szwajcara, jak się wkrótce okazało,
Persjance pochodzącej z Szirazu, istotę regenerującą mnie na wskroś, a zatem na wskroś regenerującego partnera w chodzeniu, myśleniu, a zatem
partnera do rozmów i filozofowania, jakiego nie miałem już od lat i jakiego najmniej spodziewałem się znaleźć w kobiecie. O ile w obecności
Szwajcara, z którym spędziła już najwidoczniej kilkadziesiąt lat,
Persjanka niemal cały czas milczała i poniekąd z powodu trwającego
wiele, jeśli nie wiele dziesiątek lat przyzwyczajenia, była nawet nie
małomówna, jak to często bywa w takim związku, lecz niemalże całkowicie
niema, pomijając już, że pamiętam ją tylko w czarnym, znoszonym przez
dziesiątki lat kożuchu, z zawsze postawionym kołnierzem, od chwili
spotkania jej miałem wrażenie, że podobnie jak wiele kobiet w jej
sytuacji i wieku, żyje ona w ustawicznym lęku przed przeziębieniem albo
przed przemarznięciem i nie mogłaby się już obejść bez tego płaszcza,
bez tego kożucha, który okrywał ją i chronił z jednej strony aż po
kostki, a z drugiej po czubek głowy, i nie wspominając już, że gdy w obecności Szwajcara zabierała głos, to tylko po to, by mu zaprzeczyć, to
pod jego nieobecność rozwinęła ku mojemu wielkiemu zaskoczeniu potrzebę
mówienia, którą można było wytłumaczyć chyba tylko właśnie tą upartą
małomównością przy partnerze życiowym, jak i w ogóle utrzymującym się
już prawdopodobnie od dłuższego czasu w stosunku do niego oporem. Była
to nie tyle rozmowność, ile potrzeba mówienia, którą niejednokrotnie u kobiet związanych przez dziesiątki lat z takimi partnerami życiowymi jak
Szwajcar można zaobserwować pod nieobecność tychże partnerów. I wtedy
mówiła. Język niemiecki był dla niej obcym językiem, ile opanowała go
podobnie jak angielski, francuski i grecki w sposób sprawiający
przyjemność i nigdy naprawdę niewywołujący irytacji, i właśnie dzięki
temu, że był to niemiecki cudzoziemki, do tego cudzoziemki zadomowionej
wszędzie i nigdzie na świecie, urodzonej w Persji, wychowanej w Moskwie,
która we Francji studiowała na uniwersytecie, i ostatecznie ze swoim
niegdysiejszym kochankiem, a obecnym partnerem życiowym, będącym, jak
sama powiedziała, wysoko kwalifikowanym inżynierem i światowej sławy
budowniczym elektrowni, zjeździła cały świat, nie tylko zregenerował mi
się słuch i odrodziła dyspozycja umysłu wrażliwego na tego typu
egzotyczne melodie języka, ale ze względu na swój szczególny sposób
mówienia i myślenia, w którym, logicznie, mówienie brało się z myślenia,
a myślenie z mówienia, jakby całość była matematycznym,
filozoficzno-matematycznym, a w konsekwencji
filozoficzno-matematyczno-muzycznym procesem, Persjanka korygowała,
regulowała, interpunktowała i kontrapunktowała moje własne myślenie i mówienie. Miesiące temu odwykłem od rozmawiania z ludźmi w sposób
odpowiedni do moich uwarunkowań umysłowych, na dłuższą metę przygnębiało
mnie obcowanie tylko z tubylcami, a ostatecznie i kontakt z samym tylko
Moritzem, który choć niewykształcony, bez wątpienia potrafił operować
ponadprzeciętnie wysoką jak na swoje warunki inteligencją, dawno temu
już straciłem nadzieję na spotkanie człowieka, z którym mógłbym
prowadzić nieskrępowaną konwersację i przy którym mógłbym podciągnąć
swoje umiejętności konwersacyjne, a więc także intelektualne, z biegiem
lat, wiodąc samotniczą egzystencję w swoim domu, skoncentrowany
wyłącznie na pracy, na ukończeniu studium z zakresu nauk ścisłych (o antyciałach), utraciłem niemalże całkowicie kontakt z tymi, którzy
niegdyś umożliwiali mi konfrontację, to jest konfrontację umysłową, w rozmowach i dyskusjach, coraz bardziej i jak sobie nagle uświadomiłem,
nader niebezpiecznie odseparowałem się i oddaliłem od wszystkich tych
ludzi, wnikając coraz bardziej rygorystycznie w przyrodoznawcze dzieło,
i od pewnego momentu w ogóle już nie miałem siły podejmować tych
wszystkich niezbędnych dla umysłu kontaktów, pojąłem wprawdzie nagle, że
bez tych kontaktów nie zajdę zbyt daleko, że bez tych kontaktów
prawdopodobnie w przewidywalnym czasie w ogóle nie będę mógł myśleć, a wkrótce nawet egzystować, ale brakowało mi sił, by powstrzymać z inicjatywy własnego umysłu to, co jak przeczuwałem, i tak już
nadciągało, atrofię myśli wywołaną umyślnym separowaniem się od
wszelkich intelektualnych kontaktów, a ostatecznie całkowita rezygnacja
z jakichkolwiek kontaktów wykraczających poza te najniezbędniejsze, tak
zwane lokalne, dotyczące po prostu najpilniejszych potrzeb
egzystencjalnych w domu i jego bezpośrednim otoczeniu, a z korespondencji zrezygnowałem już wiele lat temu, całkowicie realizując
się w naukach ścisłych, przegapiłem moment, gdy podjęcie porzuconych
kontaktów, korespondencji, było jeszcze możliwe, wszelkie próby w tym
kierunku spełzały na niczym, bo w gruncie rzeczy brakowało mi już
całkowicie jeśli nie siły, to prawdopodobnie woli, i choć faktycznie
jasno pojmowałem, że droga, którą obrałem i którą szedłem od wielu już
lat, nie była drogą właściwą i mogła prowadzić tylko do całkowitej
izolacji, izolacji nie samego umysłu, a zatem myśli, lecz faktycznie
całego mojego jestestwa, całej egzystencji rzeczywiście przestraszonej
już tą izolacją, to nie zrobiłem nic, by temu przeciwdziałać, dalej tą
drogą podążałem, chociaż niejednokrotnie przerażała mnie ta droga,
napawała nieustannym strachem, ale nie umiałbym już z niej zawrócić;
katastrofę przewidywałem od dawna, ale nie potrafiłem jej zapobiec, i faktycznie nastąpiła ona o wiele wcześniej, zanim ją jeszcze
rozpoznałem. Konieczność odizolowania się dla dobra nauki jest z jednej
strony najważniejsza dla człowieka intelektu, z drugiej jednak strony
największym niebezpieczeństwem jest to, że owa izolacja będzie zbyt
radykalna i ostatecznie, wbrew oczekiwaniom, nie wpłynie pobudzająco,
lecz hamująco, o ile nie wręcz unicestwiająco na pracę intelektu, i od
pewnego momentu moje zamknięcie się na otoczenie dla dobra studium z zakresu nauk ścisłych (o antyciałach) wpływało na to właśnie studium z zakresu nauk ścisłych unicestwiająco. Do takiego wniosku dochodzi się
zawsze zbyt późno, co do czego mój umysł upewnił się w sposób
najdotkliwszy, i pozostaje tylko, jeśli w ogóle, beznadzieja, mianowicie
proste przekonanie, że tego zaistniałego już stanu, pustoszącego umysł,
uczucia, a koniec końców ciało, nie można już zmienić, i to w żaden
sposób. Na dobrą sprawę przed pojawieniem się tu Szwajcarów egzystowałem
całymi miesiącami w swoim domu w stanie apatii, w którym od dłuższego
czasu możliwa była tylko obserwacja samego siebie, a o pracy, nie mówiąc
już o pracy naukowej, w ogóle nie było co myśleć, całymi miesiącami,
przyznaję, budziłem się tylko do najpotworniejszej obserwacji samego
siebie, aż do całkowitego wyczerpania tą najpotworniejszą obserwacją
samego siebie. Miałem nieustanną potrzebę przebywania z ludźmi, ale nie
miałem siły, a zatem i możliwości nawiązania jakiegokolwiek kontaktu i tylko przy największym wysiłku umysłu i ciała byłem w stanie
przynajmniej w pewnych po prostu koniecznych do życia odstępach czasu
odwiedzić Moritza, zasiąść w Moritzowym domu na parę godzin, co jednak
również przychodziło mi z największym trudem i zawsze było aktem
skrajnego samozaparcia. Ludzie ducha bardzo szybko popadają w osamotnienie, gdy uznają, że muszą się skoncentrować na pracy naukowej
albo w ogóle umysłowej, co się tyczy mnie, sądziłem, że generalnie muszę
zrezygnować z kontaktów na rzecz pracy umysłowej, i stopniowo
rezygnowałem, i swoją decyzją o rezygnacji z kontaktów uraziłem wielu, a ostatecznie wszystkich, z którymi kiedykolwiek miałem kontakt, co jednak
ze względu na umysłową pracę było mi obojętne, bo podchodziłem do
umysłowej pracy zawsze jak najbezwzględniej i już od najwcześniejszych
lat nie znosiłem najmniejszych nawet zakłóceń umysłowej pracy, a wszystko, co stało na przeszkodzie pracy umysłowej, a zatem i postępom w naukowych studiach, usuwałem zawsze, mianowicie już przez całe życie,
dlatego niebawem siłą rzeczy popadłem w nieuchronną izolację i byłem w końcu zupełnie osamotniony w pracy umysłowej, czyli studium z zakresu
nauk ścisłych. A faktycznie wierzyłem, że mogę być sam ze swoją pracą
naukową, że przez całe życie wytrzymam tylko ze swoim naukowym studium
i osiągnę cel tylko za pomocą tego naukowego studium, co jednak
stopniowo, a nagle z największą oczywistością okazało się całkowicie
niewykonalne i całkowicie niemożliwe. Tak, faktycznie wierzyłem, że mogę
żyć tylko i wyłącznie swoją pracą, to znaczy pracą naukową, bez
czyjejkolwiek obecności, długo, bardzo długo w to wierzyłem, przez wiele
lat, a może dziesięcioleci, aż to momentu, gdy przekonałem się, że żaden
człowiek nie może żyć tylko i wyłącznie swoją pracą, bez drugiego
człowieka. Ale co się tyczy mnie, tak dalece wpędziłem się
egzystencjalnie w izolację, że musiało do mnie dotrzeć, iż stamtąd,
gdzie się znalazłem, nie ma powrotu. I od pewnego momentu byłem już po
prostu pogodzony z tym, że powrotu nie ma. W tym stanie egzystowałem w swoim domu przez lata i nie robiłem jakichkolwiek postępów, bo ze
wszystkiego zrezygnowałem. Przez całe lata wszelkie moje wysiłki
wydobycia się z tego stanu kończyły się niepowodzeniem już przy
pierwszych próbach. Budziłem się i było to przebudzenie do całkowitego
zniechęcenia życiem. Jeśli udawało mi się rano cokolwiek w sobie
uruchomić, to tylko zawsze ten sam mechanizm niezdolności do życia i zniechęcenia życiem, a o pracy, choćby najdrobniejszej, nie mogłem nawet
myśleć, co tylko z dnia na dzień powiększało moje przygnębienie. Zamiast
pracować, siedziałem całymi dniami, tygodniami, miesiącami nad swoimi
rozprawami, nie mając bladego pojęcia, jak się do nich zabrać. Budziłem
się i zaczynałem się bać tych rozpraw, chodziłem tam i z powrotem po
domu, najpierw na górze tam i z powrotem, potem na dole tam i z powrotem, i oddawałem się coraz bardziej kompletnie bezużytecznym
czynnościom, które mnie tylko odrywały od zasadniczej pracy, i nadużywałem tych niedorzecznych, istotnie kompletnie niedorzecznych
czynności i zabiegów, tylko po to, by oderwać się od umysłowej pracy, od
moich przyrodoznawczych studiów i związanych z nimi rozpraw, których z czasem zacząłem się regularnie bać i które stopniowo przetransportowałem
do pokoju na poddaszu i tam zamknąłem, by nie mieć z nimi styczności.
Już sam widok tych rozpraw wywoływał we mnie mdłości. Już sama myśl o nich. Zastój w moich przyrodoznawczych studiach, pomyślałem, nastąpił
już przed laty, nie da się dokładnie określić tego momentu, przegapiłem
ten moment, gdybym go nie przegapił, mógłbym prawdopodobnie go uchwycić
i poddać analizie cały swój stan, ale chociaż bardzo się starałem,
moment ten i wszystkie procesy w tym momencie zachodzące pozostały dla
mnie do dziś nieuchwytne. Możliwe, że uchwycenie tego rozstrzygającego
momentu i analiza wszystkiego, co się z tym rozstrzygającym momentem
wiąże, bywa ocalające. Ale ja tej możliwości nie miałem, bo sam moment
był dla mnie nieuchwytny. Alienacja, tyle wiedziałem, stała się
ostatecznie moją katastrofą, będąc wcześniej koniecznością i szczęściem,
izolacja, którą sobie zaordynowałem ze względu na naukową pracę i która
przyniosła mi w pierwszych latach zajmowania się naukami ścisłymi tak
wartościowe wyniki, a ostatecznie umożliwiła największe postępy,
stanowiła już od wielu lat moje największe nieszczęście. Ale rozpoznanie
bez możliwości podjęcia działania uczyniło moje położenie jeszcze
bardziej beznadziejnym. Ileż prób nawiązania kontaktu spełzło na niczym.
Wszelkie pomysły nawiązania kontaktu dusiłem w zarodku. Na dobrą sprawę
napisałem setki listów do wszelkich możliwych ludzi, by odnowić z tymi
ludźmi kontakt, ale tych listów nie wysłałem, wszystkie te listy były
zaadresowane, ale niewysłane, ułożone w stosy w pokoju, w którym
zamknąłem rozprawy z zakresu nauk ścisłych. Wszystkie te listy z prośbą
o nawiązanie kontaktu skierowane były do przyjaciół, do znajomych, do
osób ze świata nauki. Pisałem je i już podczas pisania uświadamiałem
sobie niemożność nadania tych listów, wysłania ich, doręczenia. Tak więc
przez długie lata pisałem listy i nie wysyłałem ich, tylko odkładałem w pokoju służącym mi do naukowych studiów. Gdy samotność traci sens i staje się nagle bezproduktywna, musi się skończyć, myślałem częstokroć,
ale nie umiałem zakończyć samotności, nie mogłem skończyć z samotnością.
Nieustannie pragnąłem nawiązać kontakt, ale nie miałem na to siły, a skoro nie miałem nawet siły, by nawiązać kontakt ze swoją pracą naukową,
jak mogłem sądzić, że uda mi się nawiązać kontakt z ludźmi. Brak
kontaktów stopniowo rozwinął się w chorobę psychiczną, którą próbowałem
objaśnić Moritzowi tego popołudnia, gdy poznałem u niego Szwajcarów.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Strona redakcyjna

TYTUŁ ORYGINAŁU: Ja. Die Billigesser

Ja © Suhrkamp Verlag Frankfurt am Main 1978
All rights reserved by and controlled through Suhrkamp Verlag Berlin

Billigesser © Suhrkamp Verlag Frankfurt am Main 1980
All rights reserved by and controlled through Suhrkamp Verlag Berlin

PROJEKT GRAFICZNY OKŁADKI: Lijklema Design

REDAKCJA: Monika Ziółek

KOREKTA: Katarzyna Heidrich-Żurkowska

Wydanie I elektroniczne

Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w systemie Zecer

Wszelkie prawa zastrzeżone. Niniejszy plik jest objęty ochroną prawa autorskiego i zabezpieczony znakiem wodnym (watermark). Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku. Rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci bez zgody właściciela jest zabronione.

Spółdzielnia Wydawnicza „Czytelnik”
ul. Wiejska 12a, 00-490 Warszawawww.czytelnik.pl

© Copyright for the Polish translation by Monika Muskała, 2015
© Copyright fot the Polish edition by Spółdzielnia Wydawnicza „Czytelnik”, Warszawa 2015

ISBN 978-83-07-03373-0