Strona główna » Humanistyka » Tam za zakrętem. Opowiadania

Tam za zakrętem. Opowiadania

4.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-62480-55-5

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Tam za zakrętem. Opowiadania

Oto masz przed sobą zbiór opowiadań. Jest ich tutaj siedem. To liczba szczególna. Tak jak i te opowiadania: szczególne, wyjątkowe, niepowtarzalne. Są cząstką mnie, opisują bowiem świat, jaki przeżywałem wszelkimi swymi zmysłami przez te wszystkie lata, od kiedy zacząłem je pisać (?). To cząstka mnie samego zostawiona, zapisana albo wprost, albo między wierszami. Ale dzięki nim jesteś w stanie poznać mnie takim jaki jestem. Obnażyłem bowiem tu całą swą duszę. Przekazałem w nich to, co myślę, co czuję, czego pragnę.

Lecz niosą też sobą wartości uniwersalne. Jakie? Dowiesz się, gdy tylko je przeczytasz. Dlatego  uważam, że ze względu na swój charakter i poruszaną tematykę, staną się również bliskie i Tobie, drogi  Czytelniku.

Za chwilę przeniesiesz się w siedem magicznych światów. Krajobrazów pisanych piórem mojej wyobraźni za podpowiedziami nagle pojawiającej się Weny. W tych siedmiu niezwykłych wypowiedziach uwieczniłem wszystko to, co zobaczyłem, czego dotknąłem zarówno materialnie, jak i duchowo.

Ich tematyka jest różna. Każde z nich opowie Tobie inną historię, ale też spowoduje, że po przeczytaniu każdego z nich poczujesz się inaczej. Wciągnie Cię. Zmusi do myślenia. Zbulwersuje. Zachwyci. Odrzuci. Ale też wyciśnie łzy. Skruszy głazy. Ściśnie za serce. A nawet spowoduje, że będziesz chciał rzucić tym tomikiem o ścianę z okrzykiem "Giń! Przepadnij! Nigdy nie wracaj!" Ale zapewniam Cię, że po chwili, kiedy emocje opadną, wrócisz spowrotem do napisanych w tym tomiku wyrazów. By zatrzymać się. Znaleźć swoje miejsce na ziemi. Ochłonąć. Zastanowić się. Pomyśleć. Złagodnieć. Zapomnieć. Wyciągnąć wnioski. Znaleźć drogowskazy.

Oj, zagrają na Twoich emocjach tak, jak gra na nich nasze życie. Bo są wszak jego odzwierciedleniem. I znajdziesz go tu. Pod maską powierzchowności.

Szczytem marzeń byłoby, gdybyś odnalazł w nich chociaż cząstkę siebie. Niewielką. Mikroskopijną. I żebyś choć w nikłym procencie utożsamił się z jednym chociaż zawartym tu zdaniem.

Myślę, że nie zawiedziesz się i czytając ją uświadczysz się w przekonaniu co do słuszności podjętej decyzji.

Ze wstępu.

 

Oto Ja - Paweł Marek BRONICKI. W całej okazałości. Kim jestem? Po pierwsze - Polakiem. Z dziada pradziada. Z krwi i kości. I na dodatek dumnym z tego niezmiernie.
Po drugie - człowiekiem. Zawsze i wszędzie, niezależnie od sytuacji i nastroju. W świecie poezji i prozy zaś jestem Nikim. Osobą bez dokonań (żadnych), istotą bez nazwiska (uznanego). A tak na poważnie - w życiu jestem przede wszystkim głową szczęśliwej rodziny (żonaty od 1991 roku, córka, syn oraz ja).  I jestem szczęśliwy, że ich mam, bo dzięki  nim realizować mogę swoje marzenia i przenosić na papier to, co serce podpowie a dusza ubierze w proste słowa.
Wiersze i opowiadania piszę od ponad dwudziestu lat i dopiero teraz udało mi się je wydać, ponieważ dotychczas lądowały raczej w szufladzie jak na półce czy ladzie sklepowej.
Marzę, abyś Ty zabiegany, zaganiany Czytelniku zatrzymał się na chwilę, przeczytał zebrane w tym tomiku opowiadania, zadumał się przez chwilę, zastanowił i pognał  z nimi w dalszą drogę inaczej spoglądając na świat. Tak niewiele wymagam od Ciebie - chwilki.
Oczekuję też dogłębnej krytyki, wszak nie ma ideałów. Odczucie czytelników jest dla mnie najważniejsze, dlatego proszę o wszelkie komentarze do mojej twórczości pod poniższy adres: pabro68@poczta.fm. Każda sugestia, każdy przesłany komentarz przyczyni się do rozwoju mojej twórczości.
Pozostaje mi tylko żywić nadzieję, ze z jednej strony na tym tomiku nie zakończy się moja twórczość a nasza współpraca (moja z Tobą, Czytelniku) będzie kwitła w przyszłości. a Wena znajdzie mnie jeszcze niejednokrotnie.

Polecane książki

Część trzecia cyklu Lud Moroi. Akcja rozgrywa się w XV -wiecznej Europie. Potężne do niedawna Królestwo Węgier chwieje się w posadach wstrząsane konfliktami wewnętrznymi i zewnętrznymi. Oprócz buntów chłopskich zagraża mu z południa inwazja agresywnej Porty Ottomańskiej i łupi...
Ofiarowujemy czytelnikom sprawdzoną hard sf. Prezentowane opowiadania – ostre, znaczące i niezmiennie ciekawe – ukazywały się drukiem w Fantastyce, Nowej Fantastyce, Science Fiction, Fantasy and Horror oraz w osobnych wydaniach książkowych; wśród nich Mistrz – uznany za jedno ze stu najlepszych pol...
Po kilku tygodniach szalonej namiętności Sabine postanowiła odejść od Gavina, bo uznała, że do siebie nie pasują. Nie wiedziała wtedy, że jest w ciąży. Gdy syn miał dwa lata, Gavin odkrył jej tajemnicę. Zdecydowała, że pozwoli mu spotykać się z dzieckiem, lecz za żadne skarby świata nie wr&oacut...
Historia o zemście, niezwykłej sile i walce, ale nade wszystko – historia o zakazanej miłości! „Tylko jedna noc to zmysłowa, inteligentna i całkowicie wciągająca powieść. Zapierająca dech w piersiach – od początku do końca. Kocham tę książkę i nie mogę się doczekać, by wyruszyć gdziekolwiek Simona ...
Mama idzie do sklepu w towarzystwie trójki dzieci. To się nie może dobrze skończyć. Zabawna historia na bardzo aktualny temat. Przygody Basi pomagają dziecku zrozumieć świat, pokazują, jak poradzić sobie w trudnych sytuacjach. Swym humorem rozśmieszają dzieci i dorosłych....
"Shitownik paryski. Chic!owny przewodnik po powieści i Paryżu" to efekt współpracy Pawła Zapendowskiego oraz internautów z serwisu Nakanapie. Przez ponad trzy miesiące powstawała fantastyczna opowieść o Paryżu i jej mieszkańcach. A brali w niej udział między innymi: Chopin i George Sand, Jim Mor...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Paweł Bronicki

Paweł Marek Bronicki

Tam za zakrętem

Opowiadania

© Copyright by Paweł Bronicki & e-bookowo

Grafika i projekt okładki: Paweł Bronicki

ISBN 978-83-62480-55-5

Wydawca: Wydawnictwo internetowe e-bookowo

www.e-bookowo.pl

Kontakt:wydawnictwo @e-bookowo.pl

Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, rozpowszechnianie części lub całości bez zgody wydawcy zabronione

Wydanie I 2011

Konwersja do formatu EPUB: Virtualo Sp. z o.o.virtualo.eu

Oto Ja – Paweł Marek BRONICKI. W całej okazałości. Kim jestem? Po pierwsze – Polakiem. Z dziada pradziada. Z krwi i kości. I na dodatek dumnym z tego niezmiernie. Po drugie – człowiekiem. Zawsze i wszędzie, niezależnie od sytuacji i nastroju. W świecie poezji i prozy zaś jestem Nikim. Osobą bez dokonań (żadnych), istotą bez nazwiska (uznanego). A tak na poważnie – w życiu jestem przede wszystkim głową szczęśliwej rodziny (żonaty od 1991 roku, córka, syn oraz ja). I jestem szczęśliwy, że ich mam, bo dzięki nim realizować mogę swoje marzenia i przenosić na papier to, co serce podpowie, a dusza ubierze w proste słowa.

Wiersze i opowiadania piszę od ponad dwudziestu lat i dopiero teraz udało mi się je wydać, ponieważ dotychczas lądowały raczej w szufladzie, jak na półce czy ladzie sklepowej. Marzę, abyś Ty zabiegany, zaganiany Czytelniku zatrzymał się na chwilę, przeczytał zebrane w tym tomiku opowiadania, zadumał się przez chwilę, zastanowił i pognał z nimi w dalszą drogę inaczej spoglądając na świat. Tak niewiele wymagam od Ciebie – chwilki.

Oczekuję też dogłębnej krytyki, wszak nie ma ideałów. Odczucie czytelników jest dla mnie najważniejsze, dlatego proszę o wszelkie komentarze do mojej twórczości pod poniższy adres: pabro68@poczta.fm. Każda sugestia, każdy przesłany komentarz przyczyni się do rozwoju mojej twórczości.

Pozostaje mi tylko żywić nadzieję, ze z jednej strony na tym tomiku nie zakończy się moja twórczość a nasza współpraca (moja z Tobą, Czytelniku) będzie kwitła w przyszłości.

Motto

Dziecko znajduje wszystko w niczym, Dorosły nie widzi niczego we wszystkim.

Giacomo LEOPARDI

WSTĘP

Szanowny i Zacny Czytelniku

Oto masz przed sobą zbiór opowiadań. Jest ich tutaj siedem. To znana liczba, ba, nawet bardzo. Potykamy się o nią codziennie, ale i od święta. Wyznacza bieg naszego życia. Towarzyszy nam od narodzin aż po grób. Bywa naszym celem i drogowskazem. Bo przecież siedem miała krasnoludków sierotka Marysia, a i sama „siódemka” jest chociażby tak zwaną liczbą szczęśliwą. Tak jak i te opowiadania: szczególne, wyjątkowe, niepowtarzalne. Dla mnie na pewno, bo są cząstką mnie, opisują bowiem świat, jaki przeżywałem wszelkimi swymi zmysłami przez te wszystkie lata, od kiedy zacząłem je pisać, a będzie tego już prawie trzydzieści lat. To szmat czasu. I kawał mnie samego zostawiony, zapisany albo wprost, albo między wierszami.

Ale dzięki nim jesteś w stanie poznać mnie takim, jaki jestem. Obnażyłem bowiem całą swą duszę. Przekazałem następnym pokoleniom to, co myślę, co czuję, czego pragnę.

Lecz niosą też sobą wartości uniwersalne. Jakie? Dowiesz się, gdy tylko je przeczytasz. Dlatego uważam, że ze względu na swój charakter i poruszaną tematykę, staną się również bliskie i Tobie, drogi Czytelniku. Głęboko w to wierzę. Ba, jestem wręcz przekonany co do tego.

Za chwilę przeniesiesz się w siedem magicznych światów. Krajobrazów pisanych piórem mojej wyobraźni za podpowiedziami nagle pojawiającej się Weny. Lecz zanim każde z nich powstało, ludzie, zwierzęta, sytuacje, wreszcie ogólnie życie przyniosły nagły impuls zmieniający się w mgnieniu oka w inspirację. Dały narzędzia i czas, bym mógł w tych siedmiu niezwykłych wypowiedziach uwiecznić wszystko to, co zobaczyłem, czego dotknąłem zarówno materialnie, jak i duchowo.

Ich tematyka jest różna. Każde z nich opowie Tobie inną historię, ale też spowoduje, że po przeczytaniu każdego z nich poczujesz się inaczej. Wciągnie Cię. Zmusi do myślenia. Zbulwersuje. Zachwyci. Odrzuci. Ale też wyciśnie łzy. Skruszy głazy. Ściśnie za serce. A nawet spowoduje, że będziesz chciał rzucić tym tomikiem o ścianę z okrzykiem „Giń! Przepadnij! Nigdy nie wracaj!” Ale zapewniam Cię, że po chwili, kiedy emocje opadną, wrócisz z powrotem do napisanych w tym tomiku wyrazów. By zatrzymać się. Znaleźć swoje miejsce na ziemi. Ochłonąć. Zastanowić się. Pomyśleć. Złagodnieć. Zapomnieć. Wyciągnąć wnioski. Znaleźć drogowskazy.

Oj, zagrają na Twoich emocjach jak wirtuoz na instrumencie, którego najlepiej zna i ćwiczy na nim od lat, doskonaląc się w swoim rzemiośle. Zagrają tak, jak gra na nich nasze życie. Bo są wszak jego odzwierciedleniem. I znajdziesz go tu. Pod maską powierzchowności. Musisz jednak najpierw spojrzeć na nie szerzej, sięgnąć głębiej aniżeli podpowiada pierwsze wrażenie. Pierwsza rodząca się myśl.

Stać Cię na to i na pewno jesteś w stanie to zrobić. Wierzę w to.

Szczytem marzeń byłoby, gdybyś odnalazł w nich chociaż cząstkę siebie. Niewielką. Mikroskopijną. I żebyś choć w nikłym procencie utożsamił się z jednym chociaż zawartym tu zdaniem. To znaczyłoby, że pracę swoją wykonałem należycie i że ma to wszystko sens. Bo taki przyświecał mi cel podczas ich tworzenia.

Kolejność opowiadań nie jest przypadkowa. To taki trick filmowy, w którym aktorzy pojawiający się w napisach końcowych umieszczani są tam według kolejności nie alfabetycznej, a pojawiania się na ekranie. I ja zastosowałem tutaj podobną metodę. A wszystko dlatego, że kiedy w 2006 roku postanowiłem zebrać wszystkie rozproszone po notatkach opowiadania i szkice opowiadań w jedną komputerową całość, zacząłem ich szukać. To była żmudna praca. Oprócz tego, że pośród wielu różnorakich zapisków trzeba było odnaleźć odpowiednie części tych samych utworów, to wielokrotnie trzeba było je zrewitalizować (szczególnie te z okresu młodości), a potem to wszystko jeszcze przepisać. Trwało to tak długo (sześć lat), ponieważ po drodze przyszła jeszcze kilkakrotnie Wena, usiadła na ramieniu, zaczęła szeptać to i owo, co zostało zamienione na kolejne utwory. Poza tym nie dysponowałem zbyt dużą ilością czasu, a wszystko, co robiłem odbywało się zazwyczaj kosztem wolnego po pracy. Stąd ostateczny kształt tomiku został mu nadany dopiero teraz w połowie 2011 roku. Z tych to powodów kolejnością umieszczenia opowiadań w tej książce rządzi taka właśnie reguła. Nie ma to wpływu na nic. A wyjaśniam to tylko po to, by nie doszło „przy okazji” do snucia jakichkolwiek przypuszczeń czy też teorii spiskowych.

Jest jeszcze jeden aspekt sprawy, na który warto w tym miejscu zwrócić uwagę. Otóż, chodzi o pomysły, a właściwie to miejsce, z którego je czerpałem. Kiedyś mówiono, że leżą one na ulicy, wystarczy się schylić. I tak było. Brałem je z życia. Z codzienności. Z otoczenia. Lecz z czasem, w miarę rozwoju cywilizacyjnego doszło do modyfikacji owego powiedzenia. I tak pomysły owe zacząłem poszukiwać w Internecie. Wystarczyło tylko kliknąć i już były. To niezgłębiona skarbnica doznań i pomysłów. Dlatego sięgnąłem do niej. Warto było. Mimo wszystko. Pomimo tego, że musiałem nieraz oszukiwać bliskich, gdy trzeba było zaczerpnąć wiedzy lub znaleźć pomysł gdzieś w mrokach Internetu. Ale nie żałuję ani jednego momentu przesiedzianego przed komputerem, ani jednej chwili spędzonej z obcymi, nieznanymi mi osobami, zarówno w poszukiwaniu jak i realizacji nasuwających się pomysłów.

Na koniec chciałbym jeszcze serdecznie podziękować tym wszystkim, którzy przyczynili się do tego, że napisałem te utwory. To wielka, bezimienna armia kolegów, koleżanek, znajomych i zupełnie przypadkowych osób, ale i zwierząt, roślin, wydarzeń, których nie jestem w stanie tutaj wymienić z imienia i nazwiska czy też pseudonimu. Niech oni wszyscy pozostaną anonimowi, tak będzie lepiej. Dla nich, ale też, by Ciebie Czytelniku w żaden sposób nie ograniczać, czy też nie ukierunkowywać. Dziękuję

Wam wszystkim. Za to, że byliście, że spowodowaliście sobą lub swoim zachowaniem to, że mogłem tworzyć słowa i budować z nich zawarte w tej książce różnorodne światy.

Tu również należą się słowa podziękowania wydawnictwu e-bookowo, które dało mi możliwość wydania tych opowiadań, a bez wsparcia którego nie mógłbyś dzisiaj mieć tego egzemplarza przed sobą.

A i Tobie, zacny Czytelniku, również należą się słowa podziękowania. Za to, że sięgnąłeś do tej książki.

Myślę, że nie zawiedziesz się i czytając ją uświadczysz się w przekonaniu co do słuszności podjętej decyzji.

Teraz już nie pozostało mi nic innego, jak życzyć Tobie miłej i porywającej lektury.

Z poważaniem.

Autor

Warszawa, Legionowo 8 czerwca 2011 roku

WYSZLIFOWANI

Mówią, że miał bujną wyobraźnię, więc często, zamykając oczy, przenosił się w świat, który pomagał mu ukoić ból i cierpienie…

Fotel był głęboki i miękki. Stał przy jednej ze ścian małego, ciasnego pokoiku. Obity wspaniałym i delikatnym płótnem koloru czarnego, nie mógł spowodować hemoroid. Nic więc dziwnego, że bardzo często w jego głębokości spoczywały czyjeś pośladki, egzystując tam nawet po kilkanaście godzin dziennie. Dzisiaj i teraz również nie stał bezczynnie, albowiem właśnie przed sekundą szeroka pupa okryta czarnymi sztruksowymi spodniami zagłębiła się w jego miękkości.

Należała do wysokiego i dosyć krępego jegomościa. Jedynego właściciela, a zarazem mieszkańca, tego pokoiku, usytuowanego na poddaszu niewielkiej, bo zaledwie kilkukondygnacyjnej, kamienicy położonej w centrum miasteczka, gdzieś na wschodnich krańcach Planety.

Pokój ten było typowym pomieszczeniem zaprojektowanym specjalnie dla ciężko pracujących mężczyzn. Stąd też jego wystrój był surowy. Prosty. Na środku, na

wyłożonej kratkami szarego gumolitu kwadratowej podłodze, leżał pstrokaty dywan. Ściany emanujące jakimś ukrytym ciepłem były pomalowane na jasnozielony kolor. Natomiast nierówności sufitu przysłonięte zostały mozaiką białych kasetonów. No i wreszcie prostokątne, dwuskrzydłowe okno w plastikowych framugach zupełnie takie samo, jak w tysiącu innych tego typu miejscach zamieszkania dla jemu podobnych robotników. To wszystko, co można o nim napisać. No może warto jeszcze wspomnieć co nieco o drzwiach. Obskurnych, osadzonych w drewnianych framugach, z których odpadały kawałki białej farby. Zamykały się tradycyjnie – na dwa zamki. Złota klamka w kształcie gałki pomiędzy nimi też była standardem w tego typu mieszkaniach. Z mebli, podobnie jak i gdzie indziej, znajdowały się: mała wersalka, fotel i duża dwudrzwiowa szafa. Więcej się nie mieściło. Za wyjątkiem telewizora, dla którego zawsze znalazło się miejsce, albowiem był płaski, jak obraz i jak on wisiał w większości przypadków na ścianie. Zdarzały się też sytuacje, kiedy to stał na specjalnej szafce. W tym pomieszczeniu powieszony został jednak na wprost owego fotela.

Jegomość ów miał grube ręce. Jego potężne dłonie z popękaną skórą świadczyły o tym, że ciężko pracował. Twarz miał okrągłą i pociągłą. No i na dodatek ciągle czerwone policzki poorane mnóstwem głębokich blizn. Lekko przystrzyżone włosy oraz wąsy ponad wargami miały kolor ciemnego orzecha. Charakterystycznym było to, że wyglądał, jakby nie miał karku, albowiem głowa i tułów stanowiły swoistą całość. Był młody, miał około dwudziestu trzech lat. Nie był żonaty, bo nigdy nie chciał mieć partnerki życiowej. Poza tym nie miał na to czasu, gdyż większą część jego życia pochłaniała praca.

Telewizor był włączony. Sterowany za pomocą prostokątnego pilota, którego właściciel pokoju trzymał w ręku, nie był szczytem ówczesnej techniki, ale ów jegomość nie dbał o to. Nie gonił za nowinkami technicznymi. Ten typ i model, choć już dawno przestarzały, w zupełności mu wystarczał. Niewiele w ciągu dnia miał czasu dla siebie, a do jego miłego spędzenia wcale nie potrzebował nowoczesnego telewizora. Znał wiele innych sposobów zabijania wolnego czasu, z których najbardziej preferował drzemkę.

Nagle na ekranie pojawiła się owalna twarz blondynki o krzywych ustach, które lekko rozchyliły się w miłym uśmiechu. Po chwili z głośników telewizora dobiegł ciepły acz metaliczny głos. Należał chyba do tej blondynki, która czytała tekst z trzymanej w dłoniach poza wizją kartki, rozpoczynając swoją wypowiedź konwencjonalnym stwierdzeniem: „Dzień dobry, Szanownemu Państwu…”

– Witam tych wszystkich – kontynuowała – którzy mają w tej chwili włączone telewizory, a więc was, drodzy dyrektorzy, biznesmeni, gospodynie domowe i was, drodzy emeryci i renciści…

„O mnie oczywiście, pindo, zapomniałaś?” – pomyślał i już miał wyłączyć telewizor, gdy nagle coś przykuło jego uwagę…

Podobno był chory na nieuleczalną chorobę…

…To filigranowa figurka, jaka nagle pojawiła się na ekranie, była sprawcą nagłego jego zainteresowania. Tą niepozorną istotą był redaktor z pooraną bruzdami twarzą, trzymający w ręku gruby, długi czarny przedmiot.

– Drodzy telewidzowie – rzekł do owego przedmiotu – wzorem lat ubiegłych, również dzisiaj, na początku roku zadać powinno się pytanie, jak czuje się nasze społeczeństwo w pierwszym roku nowego stulecia? I właśnie z tym pytaniem zwracam się do Naczelnego Lekarza Naszej Planety – pana Horba HGF 32/33031…

„Jak ten czas zapieprza – pomyślał – rzeczywiście – zreflektował się – dzisiaj jest już nowy rok i na dodatek nowe stulecie. Kurde, za szybko to wszystko mija. Znowu jestem starszy… ”

– Stan zdrowia naszego społeczeństwa – na pucułowa-tej twarzy pojawił się lekki uśmiech – jest zadawalający. Powiem więcej, lepiej, niż zadawalający. Jeszcze nigdy w naszej historii nie mieliśmy tak wyszlifowanego społeczeństwa…

– Wyszlifowanego?! – Twarz redaktora zdradziła zdziwienie…

– Wyszlifowanego genetycznie…

„Faktycznie – pomyślał – przecież tak ciężko pracuję i wciąż czuję się świetnie, to zastanawiające…” – urwał w połowie myśli, albowiem zainteresowało go to, o czym mówił Naczelny Lekarz Naszej Planety.

– To znaczy?! – Redaktor drążył temat.

– Czyli, nie chorujący na żadną chorobę, ani nie mogący zachorować na żadną z nich. Stan taki utrzymuje się na

jednakowym i niezmiennym poziomie już od roku…

– Czy to znaczy, że w niedługim czasie zawód lekarza będzie historią?! – zauważył oszołomiony redaktor – A może już jest?! – dorzucił po chwili.

– Nie, jeszcze długo nie.

– Jak to, przecież… – nie dawał za wygraną.

– Widzi pan, to nie jest zupełnie tak, jak pan myśli. Wszystko zaczęło się kilka lat temu, kiedy to został opublikowany raport Ministerstwa Rozrywki Zjednoczonego Rządu Istot Rozumnych, dotyczącego stanu rozrywki w społeczeństwie u progu nowego stulecia. Jak wszystkim dobrze wiadomo, dał się zauważyć spadek poczucia humoru i jakości rozrywki. Odczuliśmy to dotkliwie szczególnie na samych sobie. W tym celu wspomniane ministerstwo zwróciło się do pozostałych pięćdziesięciu dziewięciu ministerstw naszego Rządu, zakładów pracy, instytutów naukowych, organizacji rządowych a także stowarzyszeń pozarządowych o wykorzystanie wszystkich rezerw i całej dostępnej myśli zarówno ludzkiej jak i technicznej w celu zmiany takiego stanu rzeczy i wyjścia tym z głębokiego kryzysu rozrywkowego, jaki dotknął naszą Planetę. Pierwszy krok ku wyjściu z impasu zrobiło Ministerstwo Zdrowia, a dokładniej jeden z podległych mu instytutów. To on opracował i wdrożył do produkcji, po stwierdzeniu przez Ministerstwo doskonałego wręcz stanu zdrowia społeczeństwa, tabletki opatrzonej symbolem: MZZRIR-01/d-00001. – Tu podniósł trzymaną w dłoniach jasnozieloną fiolkę i pokazał ją za pośrednictwem łączy telewizyjnych całej Planecie. – Tabletki te w ilości wystarczającej dla każdego obywatela produkuje jedna z czołowych fabryk przemysłu antyfarmaceutyczne-go. Po ich spożyciu w organizmie danej istoty występują objawy choroby, którą ma ona wywołać. I w ten oto łatwy i przyjemny sposób każdy z nas może w krótkim czasie, krótkim, bo czas reakcji trwa zaledwie kilka minut, czuć się chorym na każdą chorób naszych pra…, pra… dziadów i dziadów, a nawet ojców. Na koniec chciałbym dodać, że te zatwierdzone przez Rząd na ostatnim posiedzeniu tabletki można nabyć we wszystkich aptekach na terenie całej Planety za wręcz symboliczną kwotę – 0,99 punkta i wcale nie w promocji. Jednocześnie chciałbym zauważyć, że projekt ten świetnie wpisuje się w opracowaną przez Rząd w zeszłym roku strategię nowego spojrzenia na rozrywkę i humor w społeczeństwie i jest cząstką zakrojonego na szerszą skalę procesu zhumoryzowania i urozrywkowienia społeczeństwa…

– No dobrze, ale po co w takim razie lekarze? Pan mówił, że… Czyżby to miał być zmierzch tej profesji?!

– Powtarza się pan – zganił go, aż redaktor na chwilę pokrył się purpurą. – A kto będzie leczył chorych? – zapytał po chwili.

– Leczył?!

– Cóż daje choroba bez całej oprawy, a więc bez leczenia? Traci się tym całą przyjemność. Tego nie możemy robić społeczeństwu. A poza tym tabletki te, które nazwaliśmy „z bólem” mają tak długie działanie, jak długo dana istota żyje. Nie chcąc ingerować w ludzką przyjemność, pozostawiliśmy obywatelom furtkę, by mogli sami decydować o tym, jak długo dana choroba sprawia im frajdę. Do jej przerwania potrzebny jest anty-lek, który może nam zaaplikować tylko lekarz.

– A czy nie lepiej byłoby, gdyby owe przeciw-leki dostarczać do aptek i każdy chętny mógłby się sam w nie zaopatrzyć?… Mniej by to skomplikowało całą sprawę…

– Zapewne ma Pan rację, ale przeciw-leki mają szereg skutków ubocznych, z którymi szary obywatel mógłby sobie po prostu nie poradzić. Wydanie ich natomiast z przepisu lekarza nikomu nie zaszkodzi. Samowolne ich zażywanie może doprowadzić do szeregu nieprzyjemnych zmian w organizmie. Nawet przedawkowanie jedną tabletką może spowodować trwałe kalectwo. Nie wspominając już o całkowitym zaniku niektórych wewnętrznych organów. Czy tego chcemy?! – zapytał retorycznie, bo przecież wszyscy dobrze wiedzieli, jak powinna być odpowiedź

– Niestety, czas nas nagli, gdyby mógł Pan jeszcze w skrócie powiedzieć coś ważnego telewidzom na zakończenie, byłbym wdzięczny, A zatem ostatnie słowo w tej sprawie? – ponaglił rozmówcę.

– Nie ma się czego obawiać. Mamy świetnie wyszkoloną kadrę lekarską, która w każdej chwili jest nam w stanie pomóc. Jeśli będziemy stosowali się wyłącznie do ich zaleceń, to nie mamy się czego bać. Tabletki „z bólem” są niezawodne. Wszyscy możemy być spokojni o siebie i swoich bliskich. Możemy śmiało chorować. Nikomu z nas nic się nie stanie – zakończył apel do społeczeństwa.

– A zatem – rzekł na zakończenie dziennikarz – mamy drodzy Państwo pierwsze lekarstwo na nudę. Kto się nudzi, niech czym prędzej biegnie do apteki po tabletki „z bólem”. Tylko tabletki „z bólem” – tu pokazał raz jeszcze zieloną fiolkę mieszczącą dziesięć pastylek wielkości kilku milimetrów każda – są najlepszą na razie rozrywką. Pamiętaj o tym Obywatelu. Do zobaczenia przy aptecznej ladzie. Nasi ojcowie i pradziadowie witali się pozdrowieniem „Z Bogiem…”. My od dziś będziemy się witać okrzykiem „Z Bólem…”. A zatem „Z Bólem… Obywatele”…

Prawdopodobnie wiedział o tym, że jest chory. Świadom wszystkiego czuł, jak z dnia na dzień staje się słabszy…

…Jegomość ów natychmiast wyłączył telewizor i szybko wstał z fotela. Po chwili rzucił na niego pilota i tak jak stał, wyskoczył z pokoju, jak oparzony. Szybko zbiegał – pokonując susami naraz po dwa schodki. Kilka sekund później owionął go chłód panujący już od dobrych kilku dni na zewnątrz i tak łagodnej tego roku zimy. Nie zdeprymowało go to. Wyskoczył na ulicę i przystanął na chwilę. Nikogo na niej nie było. Dziwne, ale zawsze o tej porze tętniła życiem. Stanowiła wszak główną ulicę miasteczka. Nie zraziło go to jednak, więc skręcił w lewo i pobiegł wzdłuż ulicy do miejsca, gdzie znajdowała się najbliższa apteka. Kiedy do niej dobiegł, okazało się, że stoi tam już gigantyczna kolejka licząca co najmniej sto osób. Nie było to dla niego przeszkodą.

„Stania na godzinę – pomyślał i usadowił się w niej za szczupłym mężczyzną. – No cóż, tak być musi. Żeby tylko nie zabrakło…”

Dopiero po kilku minutach okazało się, że nie jest ostatni, albowiem jakaś pani z pieskiem na ręku stanęła za nim, a kiedy doszedł do lady ilość osób za nim porównywalna była z tą, jaka była przed nim ponad godzinę wcześniej.

„Nasi ojcowie na myśl o tym, że mają chorobę, uciekali gdzie się da – pomyślał, nim pani po drugiej stronie lady zapytała go co mu podać – a my, ich następcy przykładnie stoimy po tabletkę „z bólem”… Koń by się uśmiał, nie…”

Chciał jej odpowiedzieć, że „pomocną dłoń”, ale w porę kopnął się w kostkę i poprosił o tabletki „z bólem” – najnowszy hit marketingowy…

Wychodząc z apteki przeszła mu jeszcze jedna myśl przez głowę: „No, ale czego nie robi się z… nudów”…

Mówią, że miał bujną wyobraźnię, więc często zamykając oczy…

Pewnego dnia również je zamknął.

I przeniósł się w świat, który ukoił jego ból i cierpienie.

Na zawsze…

Bolesławiec, marzec 1987 roku.

MASKOTKA

Jestem Mike. Mały, pluszowy niedźwiadek. Niektórzy, a zwłaszcza Ci, którzy długo i bardzo dobrze mnie znają, nazywają Miki. Tak zwyczajnie. Prosto. Nie traktuję tego ani jako błędu, ani obelgi. Pozwalam im na to traktując jako swoisty skrót myślowy.

Poczęty zostałem dziesięć lat temu. W miejscu szczególnym. Na desce kreślarskiej. W kreślarni największego chińskiego projektanta zabawek.

Parę miesięcy później przyszedłem na świat, będąc kolejnym, cudownym dzieckiem szczęśliwego małżeństwa: ludzkiego geniuszu i niezawodnej techniki. Miało to miejsce na taśmie produkcyjnej największej w Szanghaju korporacji zabawkowej. Razem ze mną zeszło tego dnia w tym miocie blisko sto tysięcy podobnych do mnie stworzeń. Tak samo, jak ja doprowadzonych do perfekcji zarówno pod względem zdobniczym, jak i materiałowym. To się dopiero nazywa rozmach, mieć tak liczne rodzeństwo.

Od razu otrzymaliśmy szczególną misję. Mieliśmy być skazani na sukces. Mieliśmy zalać sobą rynki całego świata. Być w każdej witrynie sklepu z zabawkami. Gamą

kolorów, pięknem i delikatnym dotykiem swego futerka przekonywać przechodniów, że wydanie na nas pewnej kwoty pieniędzy jest bardzo dobrym interesem. Wbrew pozorom wcale nie mieliśmy sprzedawać się drogo. Nasza cena była wystarczająco niska, by przeciętny człowiek mógł sobie na nas pozwolić nie nadszarpnąwszy zbytnio napiętego zazwyczaj do granic niebotycznych, budżetu domowego. Takie zadanie do zrealizowania zostało nam postawione już na etapie naszego poczęcia.

Nic więc dziwnego, że byliśmy piękni. Każde z nas, jedno do drugiego podobne, jak dwie krople wody, przypominało swoim wyglądem misia pandę. Różniliśmy się tylko między sobą kolorami futerek. I tak ja miałem to najładniejsze: czarno-siwo-białe. Większość moich braci była odmiennych barw, spośród których najbardziej popularnymi okazały się jaskrawe kolory, takie jak żółty, pomarańczowy, czy ciemnozielony. Wszyscy natomiast mieliśmy dwie cechy wspólne: czterdzieści dekagramów wagi i osiemnaście centymetrów wzrostu.

Ze swoimi braćmi nie było mi dane długo przebywać, bowiem zaraz po zejściu z taśmy produkcyjnej każdego z nas, w tym oczywiście i mnie, zamknięto w pięknie zdobionym, prostokątnym kartoniku opatrzonym plastikową szybką z przodu. Pięćdziesiąt takich opakowań włożono do wielkich białych kartonów, by na koniec każdy z nich wysłać w innym kierunku świata.

W swoim domku czułem się jak w klatce. Było tam tak ciasno, że nie mogłem rozprostować kończyn. To skandal, żeby ktoś taki, jak ja, przez tak długi okres czasu miał zapewnione warunki gorsze niż śledź w beczce. Ale nic nie

mogłem na to poradzić.

Nim pozwolono mi wyjść z tego ciasnego pomieszczenia, minęła chyba wieczność. I tak nie miałem co narzekać, bo po wyjęciu z kartonika, natychmiast postawiono mnie w wielkiej witrynie nowojorskiego sklepu. Takim oto sposobem znalazłem się obok trzy razy większego ode mnie czołgu z plastiku.

Reszta pięćdziesięcioosobowej wycieczki trafiła gorzej, bo na sklepową półkę gdzieś w głębi sklepowego zaplecza.

Tak wiec los okazał się łaskawy dla mnie, tym bardziej, że obok znajdowało się mnóstwo różnych zabawek. Ciekawe, czemu zawdzięczałem ów zaszczyt i możliwość oglądania świata? O ile szerokość ulicy, to świat. Zależy jak, dla kogo?!

Dla mnie wtedy to był cały świat. Dzisiaj to tylko szerokość ulicy. Cóż, punkt widzenia zależy od punktu siedzenia, a właściwie to stania. A te – wtedy i dzisiaj – są i były jakże różne. Wówczas to było wszystko, co miałem, nie ma się więc co dziwić, że cieszyłem się, iż mogę cokolwiek oglądać. A dzisiaj? Nawet bym nie spojrzał na to wszystko. I tak było to o wiele lepsze od ciasnego, ciemnego i śmierdzącego farbą drukarską kartonika, w którym mnie przecież przetransportowano przez ocean. Cieszyła mnie jeszcze jedna rzecz. Otóż mogłem swoje futerko, do którego pani ekspedientka ostrą szpilką przyczepiła zasłaniającą moje prawe oko karteczkę z napisem „15$”, okazywać przystającym po drugiej stronie dzieciom i dorosłym. I w ten właśnie sposób marzenia mojego producenta ziszczały się. A i moje też, chociaż wtedy jeszcze tego tak nie pojmowałem. Zrozumiałem to dopiero po jakimś czasie. Znacznie później.

Pomimo tego, iż patrzyłem tylko jednym okiem, dobrze widziałem, jak niektóre z istot przystających po drugiej stronie dzielącej nas szyby, patrzyły niejednokrotnie pożądliwym wzrokiem w moim kierunku. Z początku bardzo mi się to podobało, bo wszyscy się mną zachwycali. Jednakże w pewnym momencie poczułem się jak dom wystawiony na licytację. Fala początkowego entuzjazmu zaczęła się szybko cofać, a na mnie prócz drobinek kurzu zaczęła spadać niechęć i nieufność. Widziałem, jak zginęły gdzieś iskierki z oczu zatrzymujących się ludzi. A i ja z czasem zatraciłem swą świeżość. I piękno. A te istoty, po tamtej stronie szyby, wciąż przystawały, patrzyły takim miłym, ciepłym wzrokiem. Lecz odchodziły. Rzadko która wchodziła do sklepu, a jeśli już weszła, to nigdy nie pytała o mnie. Nie wiedziałem, komu mam wierzyć: sobie czy twórcom. Zwątpiłem w swoje piękno. Gdybym mógł się zawstydzić, na pewno uczyniłbym to.

Tymczasem nadal stałem w sklepowej witrynie i czekałem na dzień, w którym uśmiechnie się do mnie szczęście, szukając wciąż w tłumie kogoś, kto by mnie kupił.

Mijały dni, a może i miesiące, a ja wciąż stałem i stałem. Nikomu niepotrzebny. Samotny. Opuszczony.

Jednakże pewnego dnia wszedł do sklepu mały, nieśmiały chłopczyk. Oczami ledwie sięgał lady sklepowej. W sklepie było czterdzieści dziewięć innych podobnych niedźwiadków, ale on zażyczył sobie właśnie mnie. Dlatego poprosił panią ekspedientkę o to, by ta zdjęła mnie z witryny sklepowej. Czego nie robi się dla dzieci?! Kobieta za ladą uległa jego namowom i pozwoliła mu uczynić to osobiście. Po sekundzie zostałem wybawiony z miejsca, do którego zdążyłem się już przyzwyczaić. Wydawało mi się, że przyrosłem do niego. Wziął mnie w ręce, ucałował, a po wyjściu ze sklepu – przytulił do piersi. Wiedziałem, co oznaczają te gesty, chociaż nikt mnie ich nigdy nie uczył. W tych sprawach zresztą, jak i we wszystkich innych byłem samoukiem, ale takie rzeczy rozumie się samo przez się.

Nie ukrywam, że zawsze marzyłem o czymś takim, więc byłem szczęśliwy, bo oto nagle dziwnym zrządzeniem losu spełniły się marzenia. Najskrytsze sny. Oto w końcu ktoś się mną zainteresował. Stałem się dla kogoś ulubioną zabawką. Przynajmniej tak to wtedy wyglądało.

Chłopiec pędem pobiegł do domu i postawił mnie na honorowym miejscu – na środku półki. Potem długo wpatrywał się we mnie. Nawet uśmiechał się wielokrotnie. Byłem bardzo szczęśliwy.

Ale w chwilę potem lądowałem na ulicy wyrzucony przez okno. Sprawcą tego nieszczęścia był jego ojciec, który wpadł w furię, gdy dowiedział się, na co jego głupi syn (tak go nazwał w przypływie emocji zakończonej spraniem go wielkim, skórzanym pasem) wydał ostatnie pieniądze. Przy tym zapowiedział mu szlaban na wszystko przez najbliższy miesiąc.

Płyty chodnikowe były bardzo twarde! Pamiętam to dokładnie. Upadek ten bardzo mnie zabolał. Najbardziej jednak chyba wewnętrznie. Chłopiec odniósł mnie z powrotem do sklepu, a po odebraniu należnej kwoty spojrzał na mnie raz jeszcze przez załzawione oczy i bez słowa odszedł. I tyle go widziałem.

Chciało mi się płakać, ale zabawki podobno są bezduszne. Żal mój pogłębił się w momencie, kiedy zobaczyłem, że moje miejsce w witrynie sklepowej zajmuje czarno – zielono – czarny brat. Dopiero wtedy zrozumiałem złośliwość losu. Jego kaprys wszak do tego doprowadził. Uświadomiłem sobie natychmiast, że odtąd jedynym miejscem mojej egzystencji będzie mały kartonik, w którym przyjdzie mi spędzić życie do końca moich dni. I niewiele się pomyliłem, albowiem pani ekspedientka włożyła mnie do owej rzeczy i powędrowałem w niej na półkę podzielając tym los pozostałych moich braci. Znowu zapanowały niepodzielnie ciemność i ten doskwierający fetor farby drukarskiej.

Przez najbliższy, jakże długi okres czasu, pozostałem sam na sam ze wspomnieniami chwil spędzonych za szybą wystawową oraz myślami o pierwszym moim właścicielu. To było takie gorzkie, a także smutne, że gdybym tylko potrafił płakać, nie darowałbym sobie i zapłakałbym.

Jednakże pewnego dnia coś szarpnęło moim domem i po chwili poczułem, że lecę w skorupie, w której się znajdowałem. Po kilku sekundach upadłem na coś miękkiego. Co było dalej, nie pamiętam, bo zemdlałem. Dopiero po paru godzinach, gdy otworzyłem oczy, ujrzałem światło dzienne. Rozejrzałem się wokoło i po chwili zobaczyłem, że postawiono mnie pod wysoką (koniec jej ginął gdzieś pod sufitem), bardzo gęstą choinką z rozcapierzonymi zielonymi igłami. Przybrana była różnokolorowymi świecidełkami, bombkami i łakociami oraz srebrnymi i złotymi łańcuchami, które serpentynowo oblekały ciemnobrązowe i pachnące żywicą gałązki. Chwilę potem trzymał mnie w swoich dłoniach brzdąc z uradowaną miną, który energicznym ruchem wyjął mnie z miejsca, w którym się znajdowałem i podniósł na wysokość swoich oczu. Lazurowy bodaj miały kolor.

I znowu zacząłem wierzyć w to, że mogę być komuś potrzebny. Niestety pomyliłem się. W parę dni później zostałem ofiarowany drugiemu brzdącowi. Ten z kolei przekazał mnie swojemu koledze. I tak kursowałem z rąk do rąk, jak pałeczka podczas biegu sztafetowego, nie zagrzewając w nich, długo miejsca. To nie byłoby takie złe, gdyby wraz z tym przyszło miejsce w czyimś sercu. Niestety. Ale wreszcie któreś ręce (to były chyba dziewiąte z kolei) przekazały mnie jako prezent paroletniemu chłopcu umierającemu w szpitalu na nieuleczalną chorobę. Tak twierdzili wszyscy wokoło. Był to podobno rak krwi.

Miałem zatem zostać jego maskotką i chyba nią byłem, bo bardzo mnie lubił. Ja go również.

Lecz on umarł. Znowu zostałem sam. Nikt, kompletnie nikt się mną nie zaopiekował.

Dopiero kilka dni później jakaś pielęgniarka wrzuciła mnie do wielkiego wiklinowego kosza, z którego przy pomocy zsypowej rury dostałem się na śmietnik. Tu też nie było mi dane długo egzystować, bo któregoś dnia pracownik zakładu oczyszczania miasta znalazłszy mnie tam, zabrał ze sobą. W domu wykąpał, wysuszył i następnego dnia zaniósł do pobliskiego sklepu, a tam sprzedał za niewielkie pieniądze.

Deja vu?! Lecz tym razem nie trafiłem na wystawę a wręcz przeciwnie, wepchnięto mnie w najdalszy kąt półek sklepowych, wśród których przyszło mi żyć kilkanaście miesięcy. Po tym czasie, w związku z likwidacją branży, właścicielka sklepu wystawiła mnie wraz z innymi przedmiotami na licytację.

Kupiła mnie na niej zgrabna jasnowłosa kobieta, która wrzuciwszy do pękniętej siatki zaniosła do domu. Tu włożony zostałem do szarego kartonu. Leżałem obok ołówków, kolorowych ciuchów i pluszowych psiaków. Wszystkich nas potem zapakowano w paczkę zrobioną z tego kartonu i wysłano pocztą w nieznane. Do kraju, którego ani położenia nie znałem, ani jego nazwy nigdy nie słyszałem. Do Polski.

Kolejny raz światło dzienne ujrzałem dopiero po bardzo długim okresie czasu, kiedy dłonie trzynastoletniego chyba chłopca wydobyły mnie z mroków pudełka i osadziły na półce jasnej meblościanki. Odtąd przyszło mi wieść długie, samotne jak pustelnik życie, które trwało około sześciu miesięcy. Z nowego miejscu wiało nudą, gdyż tak, jak zostałem postawiony na nim, tak pozostałem tu w niezmiennej scenerii. Poza tym nic ciekawego się wokoło nie działo. No za wyjątkiem osiadającego wszędobylskiego kurzu.

Do mojego nowego właściciela, którego wszyscy nazywali Sebastianem, przychodziło wielu ludzi. Niektórzy z nich nieraz przejawiali mną nawet spore zainteresowanie. Nieliczni tylko przechodzili obok mnie do porządku dziennego. Wśród gości, którzy przewalili się w tym czasie przez pokój Sebastiana, był tylko jeden, którego stosunek do mnie był szczególny – przynajmniej tak mi się wydawało. A może to była prawda?! Podobno był to starszy o siedem lat od mojego właściciela, jego kuzyn. Na imię miał Marek. Kiedy pierwszy raz go zobaczyłem, miał na twarzy wypisaną tragedię. Poznałem go tego samego dnia, w którym zaległem na półce w sebastianowym pokoju. Pamiętam, jak dziś, że właśnie Marek wziął mnie w swoje szorstkie, spracowane dłonie i oglądał chwilę jakąś, jakbym był nigdy przez nikogo niedotykanym najcenniejszym na świecie klejnotem. Przypominam sobie dokładnie, że strużka łez popłynęła po jego policzku i po chwili, jak oparzony postawił mnie na półce. Zrobiło to na mnie tak niesamowite wrażenie, że od tego momentu głowę nie miałem niczym innym zaprzątniętą, jak właśnie Markiem. Moją kotwicą? Deską ratunku?! Chyba to w nim upatrywałem.

Długo go potem nie widziałem, ale nie mogłem o nim zapomnieć. Tęskniłem za nim, jak za ukochaną osobą. Wielokrotnie pragnąłem spocząć znowu w jego szorstkich, spracowanych, ale jakże drogich i sprawiedliwych dłoniach. Nie znałem go, a jednak był mi bliski. Głupie, nie?! Lecz prawdziwe.

Co chwila stawał mi przed oczyma ten jego tragiczny wyraz twarzy, prześladując mnie jak mara. Wielokrotnie próbowałem dociec w swoim gąbkowym mózgu przyczyny tego stanu rzeczy, ale nie potrafiłem znaleźć odpowiedzi na pojawiające się co chwilę pytania. Pozostawały bez odpowiedzi. Niestety.

Z czasem poznałem prawdę, ale to było ładnych parę miesięcy później. Wtedy nie zdawałem sobie sprawy z tego, ba nie przyszło mi nawet na myśl, że on jest moim lustrem. Odbiciem. Moim zwierciadłem. Echem.

Nim Marek zjawił się ponownie u Sebastiana minęła wieczność. Tym razem gościł tam pięć dni. Czy wyobrażacie sobie, jak się cieszyłem? Aż skakałem do góry z radości. A jak on się cieszył, że ja nadal byłem tam, gdzie byłem. Ponownie wziął mnie w swoje dłonie i od tego momentu już mnie nie opuścił wciąż się mną bawiąc. Jestem wszak pluszową zabawką, jestem zatem do zabawy stworzony, więc nic w tym dziwnego, że on pierwszy spośród tak wielu zrobił dla mnie tak wiele prawie niczym. Opiekował się mną ciągle, nawet śpiąc nie wypuszczał z rąk. I wtedy to stało się coś, czego nigdy się nie spodziewałem. Widząc, że podobam się Markowi, Sebastian podarował mnie jemu właśnie. Jakaż radość rozświetliła twarz ofiarowanego, gdy w końcu stałem się jego własnością. Rozpromieniał się powoli. Najpierw nieśmiało, jak letni wietrzyk. Potem pełniej. W końcu przeistoczył się w gorący, wielki i nieokiełznany przypływu wielkiej radości. I nagle zapałałem do niego niespotykanym dotąd uczuciem – wielką, spontaniczną miłością. Nagłą, taką od pierwszego wejrzenia.

Chyba wtedy go pokochałem. On mnie zapewne też.

Podróż do jego domu spędziłem leżąc na dnie wielkiej brązowej torby. Niewygodnie mi tam było i straszliwie ciemno. Czymże jest jednak każda z tych niedogodności w obliczu perspektywy zdobycia czegoś wyśnionego, utęsknionego? Czegoś oczekiwanego, a wciąż niedoścignionego, które za chwilę miało się urzeczywistnić? Niczym. Na szczęście nie trwało to długo.

U Marka jestem od dwóch lat i poznałem go już chyba pod każdym względem. Przynajmniej tak mi się wydaje. Kocham go. Bardzo. I on mnie też kocha. Do niedawna miałem tylko taką nadzieję, ale dziś jestem pewien. Jest moim przyjacielem. I ja jestem tym samym dla niego.

Od momentu, w którym wyzwolił mnie z półkowego marazmu u Sebastiana, stałem się jego towarzyszem doli i niedoli. Zawsze i wszędzie. Na dobre i na złe, chociaż częściej chyba na to drugie. Nie było chwili, abym przy nim nie był. Dlatego też stałem się niemym świadkiem części wydarzeń, które przyczyniły się niestety do jego zniszczenia. Z godnością przyjmowałem od niego każdą serca rozterkę, każdą łzę poniewierki. Byłem sternikiem, żeglarzem i okrętem. Kapitanem łodzi, która tułała się w poszukiwaniu Itaki szczęścia płynąc przez wzburzone morze istot przychodzących i odchodzących tak szybko jak przyszły. A on był Odyseuszem poszukującym wciąż Feaków. Ja mu w tym pomagałem, jak mogłem. Z milczeniem i cierpliwością wysłuchiwałem jego częstych utyskiwań przyjmując każdą wypowiedź, wsłuchując się w każdy jego monolog. Towarzyszyłem mu zarówno w chwilach radosnych, jak i smutnych, zawsze podtrzymując go na duchu i przynosząc otuchę, której jakże często potrzebował. Rzadko mi o tym mówił, ale ja wyczuwałem, że właśnie tego ode mnie oczekuje. I robiłem to najlepiej jak umiałem.

Widziałem też jak wygląda ludzka podłość, nienawiść, niewdzięczność. Byłem dla niego niejednokrotnie kołem ratunkowym. Szczególnie wtedy, kiedy ludzie, których tak kochał, którym ufał, wierzył dozgonnie i których nigdy nie pozwalał nikomu skrzywdzić, wysysając z niego wszystko, co szlachetne, rzucali go na głęboką, nie zawsze czystą wodę. To dzięki mnie regenerował siły, napełniał się znów dobrocią, miłością, pięknem, choć huragan dziejów starał się zmieść go z powierzchni ziemi.

Przynosiłem mu też szczęście, gdy zabierał mnie na egzaminy. Szkolne, lecz i życiowe. Byłem dla niego swoistą alfą i omegą.

Świat, w którym przebywał był odzwierciedleniem jego duszy. Wtłoczył mnie w niego zaraz po przyjeździe i natychmiast pokochałem go od pierwszego wejrzenia. Stworzony został w jego małym pokoiku, który z całego trzypokojowego mieszkania wyalienowany został jak przed laty Berlin Zachodni z terytorium NRD. Panowała tam specyficzna atmosfera, w której człowiek czuł się bardzo skrępowany, przytłoczony maleńkością pomieszczenia, ale i grozą czyhającą na każdego w każdym elemencie, każdym szczególe dekoracyjnym tego pomieszczenia. Gdybym mógł wyrazić swoje odczucia w prosty sposób, powiedziałbym, że historia mieszała się w nim z teraźniejszością. W pokoju wyczuwało się prawa dialektyki, które uderzały w zmysły z najmniejszego skrawka ściany, z najdrobniejszego fragmentu przestrzeni. Ściany – pomalowane na ciemno-wrzosowy kolor – jeszcze bardziej pomniejszały pokój. Przy jednej z nich stało stare, wielkie, dębowe biurko zabierając ponad połowę wolnej przestrzeni. To na blacie znalazłem dom dla siebie. Dom – dobrze powiedziane – kawałek wolnej przestrzeni tylko dla mnie, ot cały dom. Za sąsiadkę miałem niewielką stojącą lampkę z zielonym abażurem i silną, mleczną żarówką. To właśnie przy tym meblu i w blasku tej żarówki Marek zazwyczaj odrabiał lekcje, czytał książki i pisał wiersze, które potem mi recytował oczekując recenzji. Podobały mi się, ale nie potrafiłem wyrazić swoich uczuć. Poezji się nie wyjaśnia, poezję się kocha. Marek tworzył też opowiadania, ale nigdy mi ich nie przeczytał, wrzucając je do jednej z dwóch szuflad pod blatem biurka i nigdy potem do nich nie zaglądając.

Resztę przestrzeni zajmowało nowoczesne i składane na dzień w fotel, łóżko – miejsce do odpoczynku, wspomnień i zadumy – oraz wysoka do sufitu i wąska na kilkadziesiąt centymetrów szafa z półkami uginającymi się od książek. Dwie pozostałe ściany zajęte zostały przez okno a także drzwi wejściowe do pokoju, za którymi świat ten się urywał. To właśnie przez to okno wielokrotnie patrząc w gwiazdy i wyszukując wśród nich znanych sobie konstelacji czekał, aż owiewający go wietrzyk przyniesie sobą wenę twórczą.

Na ścianach wisiało mnóstwo plakatów o tematyce fantastycznej, pomiędzy którymi szalona ręka Marka umieściła wielkiego szmacianego Smerfa z kolczykiem w prawym uchu i owiniętą wokół jego szyi żmiją, miecz z epoki Conana, na który nabity został zabawkowy wąż oraz wspomnienie wielu górskich przechadzek – prawdziwą ciupagę wprost z Zakopanego. Wszystko to umieszczone ręką poety i estety jednocześnie.

Największymi sprzecznościami, choć stanowiącymi jedność, był targany jednak blat biurka, gdzie dusza Marka zrealizowała się chyba najpełniej. Przestrzeni wolnej było tam niewiele, wręcz w ogóle, ale właściciel kompletnie nie dbał o to. Aby napisać albo przeczytać cokolwiek, zawsze znajdował bowiem miejsce przesuwając któryś z przedmiotów. Mnie o, dziwo, nigdy nie dotknął, co bardzo mi schlebiało.

Blat zapełniony był wszystkim, co mu przypominało dawne lata, dawnych ludzi, którzy zazwyczaj wycierali sobie jego imieniem usta, którzy przekazywali go sobie z rąk do rąk jak pałeczkę podczas biegu sztafetowego, którzy licytowali się między sobą, kto częściej wypowie jego imię. Tyle po nich zostało. Garstka rupieci, które zalegały blat biurka. I tak w wielu przypadkach zbyt dużo.

Wśród nich były maskotki, zdjęcia, osobiste przedmioty porozrzucane na blacie w chaosie, jak myśli w głowie. W tym bałaganie każdy z przedmiotów miał jednak swoje ustalone miejsce. Nawet, gdy je opuszczał, to zawsze wracał do pierwotnego położenia. Czego tam nie było? Samowar. Prawdziwy. Dziesięć figurek z „Muppet Show”. Gumowy dinozaur. Trzy gry logiczne Rubika, wśród nich ta najsławniejsza – kostka. Jakiś pluszowy miś. Dartanian przebrany za postać psa. Kotek z króliczej skórki. Stary, niesprawny zegarek na rękę. Zdjęcie ładnej i zgrabnej blondynki w przyciemnianych okularach. Porcelanowy wazon ze starogreckim wzorkiem na obwodzie. Miniaturowy, ale wiernie odtworzony model ciężarowego samochodu. Sterta cienkich książek. Woskowy Mikołaj. Trzy Smerfy. Niebieski gwizdek sędziowski. Stojąca lampa. No

i ja.

Każdy z tych przedmiotów pozornie niemy, statyczny, niekiedy wypchany, tak naprawdę żył w swoim wnętrzu życiem tego, który był jego właścicielem, zanim nie stanął na blacie dębowego biurka. A Marka wyobraźnia kierowała każdego z nich poczynaniami napełniając ich nią tak, jak się napełnia balon gazem tuż przed wylotem.

Ja też żyłem tak, jak one. Nim dowiedziałem się o tym minęło wiele, wiele miesięcy.

Marek traktował mnie szczególnie, ale nigdy w oczach swoich kolegów nie zauważyłem krzywego spojrzenia, nienawiści, czy niechęci. Każde z elementów biurkowego blatu było częścią potężnej budowli, piramidy, która pozwalała mojemu właścicielowi wiedzionemu obrazami przeszłości i marzeń podążać swoją łodzią ku Itace. Z czasem poznałem wszystkie stworzenia i przedmioty z blatu biurka. Z wieloma zaprzyjaźniłem się, lecz w mym sercu szczególne miejsce zajmował tylko Marek. Podobnie, jak ja w jego sercu. Tylko mnie zwierzał się ze swych problemów i kierował się wraz ze mną w jakimś nieznanym mi kierunku. Wysłuchiwałem go zawsze, milczeniem pomagając mu, bo w żaden inny sposób nie potrafiłem.

Coraz bardziej jednak stawał się samotny i coraz mocniej zakorzeniał się w nas – jego maskotkach i pamiątkach wydarzeń z dawnych dni. Coraz częściej pojawiały się w jego oczach łzy i niestety coraz smutniejszy miał wyraz twarzy. Był w pewnym momencie jak statek, co w środku morza tonie, choć statków obok niego tysiące.

Przez ten trudny czas bardzo się zmienił. Z istoty pogodnej i patrzącej z optymizmem, której jedynym celem w życiu było nieść szczęście każdemu, niezależnie od tego, jaki do niego stosunek miało serce, stał się wrakiem człowieka. Pomimo tego, że opanowała go frustracja nie wytracił w sobie wszystkich walorów, którymi był obdarzony. Nie gasła w nim praca i chęć pomocy, choć radość niestety zniknęła bezpowrotnie z jego oblicza. I wtedy to zaczynał coraz częściej zamykać się w swoim pokoju, do którego nikt z czasem nie miał prawa wejść bez jego zgody. Bałem się, że zwariuje, ale on chciał żyć tylko wspomnieniami, skoro rzeczywistość nie pozwalała wzbogacać wnętrza nowymi doznaniami.

Pewnej nocy po raz pierwszy pokierował nami poprzez swoją wyobraźnię. Zatańczyliśmy przed nim szalony taniec wyzwolenia. Tak mu się to spodobało, że powtarzał to później prawie każdej nocy. Zawsze towarzyszył temu ten sam rytuał. Rozpoczynało się to około północy. Różnie, raz przed, niekiedy tuż po, ale nigdy równo o dwudziestej czwartej. Marek podchodził do okna i szukał Wielkiego Wozu. Kiedy odnajdywał go, myślami błądził po dawnych latach tak długo, aż chłód na tyle dawał mu się we znaki, że musiał przymknąć okno. Wtedy zasiadał do biurka i w nikłym świetle lampki rozpoczynał zaklęcie: „JESTEŚCIE ZABAWKAMI, KTÓRE POZORNIE NIE MYŚLĄ, ALE PRZECIEŻ WY RÓWNIEŻ POSIADACIE DUSZE. CHODZI TYLKO O TO, ABY JĄ ZNALEŹĆ I ZROZUMIEĆ. ZA CHWILĘ WSTANIECIE I ZATAŃCZYCIE TANIEC, KTÓRY WYRAZI WSZYSTKO TO, CO CZUJECIE. KOCHAM WAS ZA TO I JEDNOCZEŚNIE NIENAWIDZĘ!”

Po tych słowach, natychmiast, bo dosłownie w kilka sekund, stawaliśmy się gotowi do tańca. Nie wiadomo skąd napływała muzyka, więc rozpoczynaliśmy taniec. On wyrażał wszystko. Tęsknotę. Wiarę. Nadzieję. Miłość. Radość. Szczęście.

Przyspieszając z chwili na chwilę w tym szaleńczym tańcu, nagle zastygaliśmy w połowie rytmu i zatrzymywaliśmy się w całkowitym bezruchu. Nasłuchując. Oczekując. Nie wiedzieć, czego. Marek wodził wtenczas po nas swoim przenikliwym wzrokiem, jak szperacz po scenie, aż zatrzymywał go utkwionego w moją postać. Potem chwilę przekazywał mi swoje myśli, aż w końcu zasiadał do kartki papieru i zapisywał to wszystko, co przed sekundami usłyszałem od niego.

Powstawały wtedy pełne smutku wiersze i opowiadania.

I tak w kółko co parę dni.

Dziś, kiedy patrzę na niego mam głowę nabitą myślami. Teraz śpi spokojnym snem, lecz jakże często w swoim życiu miał z tym problemy, budząc się w środku nocy zlany potem, wystraszony, oczekujący pomocy, która nie nadchodziła.

Lecz za chwilę zbudzi się i od powitania ze mną rozpocznie swój kolejny, trudny jak każdy, dzień. Setki ludzi weszło w jego duszę i serce razem z chwilami z nim spędzonymi tak, jak się wchodzi do hotelowego pokoju, a on mimo to nadal trwa i egzystuje.

Podziwiam go i z dnia na dzień coraz bardziej zachodzę w głowę, jaka jest między nami różnica? Co dzieli nas. Co

łączy?

I nie wiem już doprawdy, czy to ja jestem nim, czy też może on jest mną?

Bolesławiec, wrzesień 1989 roku.

PRZYSTAŃ

Przystań. Rozumiana nie w sensie wydania polecenia do natychmiastowego zatrzymania się. I na przykład zadumy. A w wymiarze zupełnie innym. Jako miejsca do cumowania wielkich statków, małych stateczków, niewielkich łódek i jeszcze mniejszych łódeczek.

Ot takiego domu, do którego wraca się z dalekiej podróży. Z utęsknieniem. Gdzie czeka ktoś bliski. Ktoś, komu każdego dnia powierza się swój los. Kto tęskni za nami tak samo mocno, jak my za nim.

Ta niewielka przystań, kiedyś tętniąca życiem, a dziś już całkowicie zapomniana i zapuszczona plątanina długich platform ze spróchniałych starością desek, po których strach było przejść, właśnie czymś takim była dla wszystkich swych dzieci – dużych i małych łódek.

Powołał ją do życia w zamierzchłych czasach nagły przebłysk czyjegoś geniuszu A potem długa i wyczerpująca niejednokrotnie praca wielu robotników, którzy przez wiele dni i nocy ogarniali chaos. To wszystko doprowadziło do wdrożenia tak wymarzonego i dopracowanego pod każdym względem projektu. Dlatego przez wiele lat od momentu urzeczywistnienia się, stanowiła dumę tej części Wielkiego Morza, lecz przede wszystkim mieszkańców okolicznych wsi, którzy przez wiele lat czerpali z niej korzyści. Napędzała bowiem rzesze turystów, chętnie spędzających wolne chwile kąpiąc się w błękitnej i przezroczystej, jak kryształ wodzie, lub wypływając na dłuższe czy też krótsze rejsy po owym morzu w zacumowanych do niej wielu stateczkach i łódkach.

Dziś sytuacja jest zupełnie inna. Nie jest już dumą tej części owego akwenu wodnego. Ba, nawet mieszkający od dawien dawna ludzie opuścili swe domostwa i poszli w świat. Za pracą. Za chlebem. Emigracja turystów z tego miejsca doprowadziła bowiem wiele zamieszkujących tu rodzin do bankructwa.

Straciła już dawno swą świetność i blask. Zgubiła tak ciężko i z wielkim trudem wypracowaną pozycję, jaką miała w tym regionie, na korzyść niedawno wybudowanej kilkadziesiąt kilometrów stąd innej przystani. Od wielu lat, z wyjątkiem tej jednej do dziś zacumowanej łodzi, nie gościła w swoich progach żadnej z pływających jednostek, choć w niedawnej przeszłości zdarzało się niejednokrotnie, że mnóstwo ich przepływało obok. Lecz nie w jej ramionach znajdowały schronienie. Stąd z roku na rok starzała się coraz szybciej a czas i nieustanne fale morza zostawiały na niej ślady swoich zębów. Nieubłaganie.

Oto typowy przykład, jak łatwo stracić coś, czego się nie docenia. I jak wielka jest siła przywiązania. Nie idzie tu wcale o przywiązanie w znaczeniu, które automatycznie kojarzy się ze skrępowaniem ruchów, ograniczeniem swobody, czy też pewnym rodzajem utrudnienia. A o uczucie.

Była bowiem dla nas wszystkim, co posiadałyśmy. Matką, która zawsze czekała na brzegu na swe córki. A my po dniach, czy też nawet tygodniach nieobecności spowodowanych pływaniem z zamożnymi klientami po morzach i oceanach, z wielką ochotą wracałyśmy w jej objęcia. I niezależnie od pory roku czy też panującej aury zawsze miałyśmy w niej oparcie. Dawała nam otuchę i ciepło, których niejednokrotnie tak bardzo potrzebowałyśmy, a do których często przyszło nam tęsknić będąc z dala od niej.

Nigdy nas nie odrzuciła. Nie zdarzyło się też, aby zapomniała o którejkolwiek z nas. Zawsze, gdy przycumowywałyśmy do niej otaczała nas spokojem błękitnej fali, kołysząc do snu byśmy mogły zregenerować siły. Uspokoić nerwy.

I regenerowałyśmy. Uspakajałyśmy się.

Jednakże pewnego dnia wszystkie nas przeniesiono kilka kilometrów dalej. W zupełnie nieznane nam miejsce. Tam, gdzie powstała dwa razy większa przystań.

Każdą z nas przywiązano tam nawet do innego palika.

Lecz co z tego, skoro dla nas był to koniec świata. Dosłownie, ale i w przenośni. Odtąd bowiem stałyśmy się niewolnicami nowej przystani. Nigdy się z tym faktem nie pogodziłyśmy. Lecz nic na to nie mogłyśmy poradzić. Pozostała jednak w sercu tęsknota i żal. No i my. A wśród nas ta jedna piękna, wręcz zachwycająca swym widokiem i wdziękiem, z jakim płynęła po falach. Gdy tylko pojawiła się wśród nas, jej powab wniósł nowy powiew w nasze smętne życie.

Nie pasowała do nas od samego początku, czyli od pamiętnego dnia, w którym na dobre zadomowiła się pomiędzy nami. Nie widać na niej było żadnych śladów, jakie zostawić powinny bezlitosne zęby czasu, chociaż taka powinna być kolej rzeczy. Wszystko dlatego, że wykonana została w pracowni samego mistrza. I w tym chyba należy upatrywać źródeł niesnasek, konfliktów, ale też i rozlicznych peanów, zachwytów i wzruszeń, jakich dostarczała nam od momentu swojego przybycia.

To stara jak świat historia znana nie tylko w tym porcie i przekazywana z pokolenia na pokolenie, jak baśń, klechda, mitologiczna historia scalająca generacje.

Myślę, że kiedy wpływała do jakiegokolwiek portu na świecie, działo się za każdym razem to samo, co stało się wtedy, gdy wpłynęła do naszej przystani. Powoli i z majestatem, godnym najpiękniejszych na świecie rzeczy przecinała lazurowe i spienione na brzegach fale. To jeszcze bardziej dodawało jej uroku. Ale i przysparzało wielu wrogów. Ci jakże często patrzyli na nią oczami nienawiści, jak na konkurencję, która zaraz odeśle inne łodzie do lamusa i zgarnie tym wszystkich dotychczasowych a i potencjalnie przyszłych klientów, czyli wczasowiczów.

Ja też tak myślałam. Pomimo tego, że wiekiem zaliczyć ją można było do najstarszej wśród nas grupy wiekowej, to jednak pod względem wyglądu, urody, estetyki i wykonania wiele z nas biła na głowę. Przy tym doprowadzała do małego zawrotu głowy i rumieńców zazdrości szczególnie najmłodsze moje koleżanki.

Jej lekkość i zwinność ruchów była nie do opisania. Tak delikatnie dotykała połaci wody, że wyglądała, jakby unosiła się na niewidocznych skrzydłach tuż nad nią. Jak ptak. Jej wywarzona, pod każdym dosłownie względem i w najdrobniejszym swym szczególe dopracowana sylwetka, lśniąco białe deski pokładu i burt oraz strzeliste maszty z rozpiętymi arkuszami białych żagli, to wszystko dodawało jej niesamowitego uroku. Tworzyło to tak piękną kompozycję, że nawet najcudowniejszy opis nie oddałby tego, co prezentowała sobą płynąc po morzu. Nic więc dziwnego, że ta jej nieśmiertelność i witalność spływająca na nas z każdego zakamarka jej sylwetki powodowały, że natychmiast stała się obiektem naszej zazdrości. I chyba dlatego nagle poczułyśmy się przy niej stetryczałymi staruszkami, choć wcale nie miałyśmy jeszcze sędziwego wieku.

Gdybym miała jednym słowem wyrazić to, co sobą prezentowała, to musiałabym chyba użyć słowa – Bóstwo.

Szybko znaleziono dla niej miejsce. Zacumowała obok koleżanek przeznaczonych do połowu ryb. Brudnych. Odrapanych. Czarnych. Niekiedy ohydnych.

Biel desek, z których została zrobiona wyróżniała ją wśród innych łodzi, niczym mewę pośród wron. A złoty napis „Kasandra” na dziobie w blasku słońca rzucał piękną poświatę na lekko kołyszące się morze. I właśnie dlatego od początku czuła się bardzo nieswojo w tym towarzystwie.

Jej przeznaczeniem nie było przecież wożenie złowionych ryb. Zupełnie do innych celów została stworzona. Miała bowiem przewozić turystów po morzach i oceanach, by dawać im tym rozkosz. Zapomnienie. Otuchę. Nadzieję. Wiarę. Fantastyczne wrażenia. I niezapomniane chwile.

Pragnęła pływać. Ze wszech miar nic, tylko pływać. Pływać. Wciąż być na morzu. Ciąć fale i pokonywać kolejne mile morskie na pełnych żaglach. Ale nie dane jej to było. Cóż, nic na to nie mogła poradzić.

Niestety, nie zawsze można mieć to, co się chce. Trzeba wtedy cieszyć się tym, co się posiada.

Dlatego wciąż marzyła o innej przystani, do której mogłaby przypływać i czuć się przy niej, jak mówiła, dowartościowana. Nie po to wszak została stworzona, aby teraz stać w bezruchu przy jakichś, nikomu oczywiście nie ujmując, łodziach do połowu ryb. Brr. Ohyda. Na dodatek ta stalowa linka, którą przymocowana była do nabrzeża, ciążyła jak tona ołowiu. Lecz przede wszystkim potężnym brzemieniem wchodziła w psychikę. Jakże często ją w duchu przeklinała nijak nie mogąc zrozumieć tego stanu rzeczy. Pragnęła przy tym, aby nagle niewidzialna siła rozerwała ją na strzępy i dała jej wolność, by mogła dryfować…, dryfować…, dryfować. i szukać w samotności ukojenia i wymarzonej przystani. Takiego miejsca, w którym żaden jej ruch, dobry, właściwy, odpowiedni czy też nie, niczym nie byłby skrępowany. Gdzie mogłaby puścić wodze fantazji.

Modliła się nawet o to do Boga Mórz i Oceanów. Bezskutecznie. Zaczęła nawet wątpić w jego istnienie i moc sprawczą. Przyszła też myśl, że jednak źle została wychowana, w dzieciństwie nikczemnie oszukana, nauczona idealistycznego podejścia, które w zderzeniu z okrutną rzeczywistością poniosło totalną klęskę. Lecz to i tak nic nie zmieniło. Nie wyzwoliło jej z okrutnych objęć stalowej linki. Za to niesamowicie puściło wodze fantazji.

Tylko jak długo można żyć marzeniami? Wiarą. Nadzieją. Tym bardziej, że dni mijały i mijały i nic pozytywnego się nie wydarzało, no za wyjątkiem tego, że każdy następny z racji wyczekiwania tego wymarzonego i wyimaginowanego końca był dłuższy od poprzedniego.

Koleżanki w żaden sposób nie potrafiły tego zrozumieć, więc zazwyczaj naśmiewały się z niej. Często też plotkowały. Z początku bardzo sobie brała to wszystko do serca, ale z czasem przywykła do zaczepek i uodporniła na mocne słowa czy wręcz obelgi rzucane pod jej adresem. Zazdrościła im jednak rejsów na całe długie dni i noce, gdy ona w tym czasie musiała zostawać sama. Niekiedy bardzo pragnęła zamienić z którąkolwiek z nich nawet kilku słów, które byłyby otuchą, wybawieniem od złych, wciąż ze zdwojoną siła nadciągających okrutnych i katastroficznych myśli. Działo się tak głównie w nocy, w czasie, kiedy niektóre z nich regenerowały siły przed kolejnymi rejsami, czy też odpoczywały po ciężkich wyprawach w morze.

Niestety, i to nie było jej dane.

Jednakże pomimo wielokrotnych utyskiwań, złośliwości i niesprzyjających losów, nie zatraciła swych marzeń, utwierdzając się w przekonaniu, że któregoś dnia szczęście uśmiechnie się również do niej a marzenia się urzeczywistnią.

Nie wiedziała, że przyjdzie jej na tę chwilę czekać niestety wiele długich lat.

W swoim dotychczasowym, krótkim życiu udało jej się zrobić błyskotliwą karierę. Miała ku temu predyspozycje, więc na początku los uśmiechnął się do niej, a zbieg okoliczności szybko zezwolił jej na realizację marzeń. Przez ostatnich kilka lat nic innego nie robiła, jak wychodziła w morze. Ileż to razy wypływała w rejsy, po wzburzonych niejednokrotnie morzach i oceanach, trudno zliczyć. Nie liczyła ich, bo najbardziej ze wszystkich rzeczy na świecie właśnie to lubiła robić. Nie przeszkadzało jej, że bardzo często wracała zmęczona i za chwilę musiała znów wypływać. Nie skarżyła się na swój los, bo to było przecież jej przeznaczeniem. Poza tym właśnie o takim życiu marzyła. Zdawała sobie z tego wszystkiego sprawę, dlatego też nawet nie pisnęła ani razu, nie skarżyła się na swój los, choć niekiedy miała dosyć tego galopu, do którego zapędził ją jej właściciel. A była dosłownie rozchwytywana. Nie tylko świadczyła usługi w zakresie transportu, lecz jakże często była wykorzystywana jako miejsce do organizacji różnych imprez. Ileż to Świąt, Wesel, Powitań Nowego Roku, czy też zwyczajnych towarzyskich spotkań zostało zorganizowanych na jej pokładzie? Dlatego była bardzo dochodowa i właściciel nie zamierzał tego zmieniać. Stąd żyło jej się dobrze, choć bardzo intensywnie. Lecz dzięki tej intensywności czas płynął, jak mgnienie oka.

Szczęście jednak, jak to zazwyczaj w życiu bywa, nie trwało długo. Po pięciu a może sześciu latach, czar prysnął. Jej właściciel niespodziewanie bowiem zmarł. To spadło na nią, jak grom z jasnego nieba. Z początku ta sytuacja nie zapowiadała jakichkolwiek kłopotów. Niemniej jednak los spłatał jej figla i z czasem wyszła na jaw okrutna prawda. A to za sprawą problemów finansowych rodziny jej właściciela. Życie ponad stan, rozdawanie lekką ręką pieniędzy na prawo i lewo, w końcu nieokiełznany pociąg do hazardu, wszystko to razem przyczyniło się do bankructwa tak życiowego, jak i finansowego jednego z najbogatszych ludzi na świecie.

Dlatego też jego spadkobiercy miast pławić się w dobrobycie musieli bardzo szybko sprzedać prawie cały jego majątek. Wśród nich niestety była i „Kasandra”, która pomimo swoich lat i tak okazała się najbardziej dochodowym przedmiotem w kolekcji nieboszczyka. Zakupił ją ktoś zupełnie nieznany i wylicytował nawet za bardzo wysoką cenę. Sprzedano ją za kwotę, za jaką można byłoby spokojnie kupić nowszy model łodzi z lepszym wyposażeniem od tego, jakie posiadała.

Nowy właściciel wcale jej nie posiadł dla realizacji tego, do czego była stworzona. Inny mu przyświecał cel. Zamierzał bowiem traktować ją jako maskotkę. Dekoracyjny element wystroju portu. Zabawkę dla snobów.

W taki oto sposób znalazła się przy tej przystani.

Rodzinie poprzedniego właściciela podreperowała budżet. Szczerze powiedziawszy było to złudne, bo kwota, jaką otrzymali oni za „Kasandrę” w całości została przeznaczona na spłatę karcianych i ruletkowych długów, a także narosłych od nich gigantycznych odsetek. Sobie zaś zapewniła tym, używając terminologii boiskowej,

strzał do własnej bramki.

Tak oto skazana została na banicję. Wygnanie. Poniewierkę.

Tymczasem dzień mijał za dniem i nie widać było żadnych przesłanek wskazujących choć minimalną poprawę jej losu. Sztormy, coraz bardziej wzbierające na sile, zapaliły w niej jednak iskierkę wiary, która roznieciła płomień nadziei rychłego wyjścia z impasu. Zaczęła coraz intensywniej wysilać intelekt i poszukiwać skutecznej metody ratunku z sytuacji, w jakiej się znalazła. Upatrywała swoją szansę w szalejącej nawałnicy.

Niestety, kiedy tonący chwyta się brzytwy, to najczęściej rani się i to bardzo mocno. Nie było inaczej i w tym przypadku. Wszystko wydawało się perfekcyjnie dopracowane do końca i zapięte na przysłowiowy ostatni guzik. Plan obmyślony w najdrobniejszym szczególe. Opracowany z założeniem wszelkiego ryzyka i sposobów wyjścia z ewentualnych problemów. A jednak coś musiało nawalić. Gdzieś znalazło się słabe ogniwo. To ono przyczyniło się do tego, że cały misterny plan spalił na panewce.

Co ją zgubiło? Być może nie przewidziała wszystkich czynników mających wpływ na wykonanie tego zadania? A może zabrakło doświadczenia?

Plan wydawał się bardzo prosty. I do zrealizowania nawet przez laika. W czasie sztormu należało bowiem mocno napierać na linę, aby puściła urwawszy się w połowie, a wówczas fala sama poniesie w głąb morza, a może nawet do oceanu?! Nikt przy zdrowych zmysłach nie wyjdzie w taką pogodę i nie będzie zatrzymywał samotnie odpływającej łodzi, więc będzie mogła wreszcie dryfować sama jedna, aż znajdzie w końcu swoją wymarzoną przystań. Taką z dala od szumu, hałasu i zgiełku, by móc tam pozostać nie zauważona do końca swoich dni.

Już oczami wyobraźni widziała siebie zacumowaną do maleńkiej drewnianej przystani zaszytej gdzieś daleko wśród sitowia i tataraku.

Gdyby wiedziała, że los skojarzy ją z taką przystanią dopiero za około połowę dekady lat, to pewnie nigdy nie siliłaby się na tak desperacki krok. Tym bardziej, że zamiast uwolnić się, jeszcze bardziej pogrążyła. Albowiem w czasie sztormu, miast popłynąć na otwarte morze, najpierw przewróciła się, a potem, gdy wiatr i burza ustały, nie mogąc wyprostować się ponownie, zaczęła dryfować kilem do góry.

Gdyby pozostawiła wszystko biegowi czasu, plan być może udałby się. Żywioł zapewne dokończyłby dzieła. i byłaby wolna. Bezgranicznie wolna. Swobodna. Niczym nieskrępowana. A tak leżała do góry dnem. Nadal niestety skrępowana tą uwierającą stalową linką, którą była przytwierdzona do przystani.

Na szczęście koszmar nie trwał długo. Gdy ulewa się skończyła, a wiatr ucichł, mały, kilkuletni chłopczyk, przyprowadził na brzeg kilku mężczyzn. Ci przy pomocy specjalistycznego sprzętu odwrócili ją, a potem przez długie godziny wypompowywali z niej wodę, aż w końcu nie było w niej ani kropli. Czuła się bardzo nieswojo. Po pierwsze była cala przemoczona. Na dodatek z każdego miejsca jej pokładu unosił się smród gnijących desek.

Wtedy chyba uświadomiła sobie, że teraz już była zupełnie pogrzebana. Żywcem.

Nie mniej jednak swemu wybawcy była bardzo wdzięczna. Za życie. Nie chciała wszak opuszczać tego padołu. Przynajmniej nie w tym momencie. Co innego odejść na wieczną wachtę z honorem – podczas rejsu na pełnych żaglach po wzburzonym morzu, no i koniecznie po długiej i wyczerpującej walce z żywiołami – oto ideał śmierci każdej łodzi. Ale nie w porcie podczas burzy i sztormu. Przyjmując, że ostatecznie (z braku laku) byłoby to do zniesienia, to przytwierdzona stalową linką do nabrzeża (?!) – nie tego by nie zniosła. Spaliłaby się ze wstydu. Taka śmierć nie przystoi żadnej łajbie, a tym bardziej takiej, jak ona. Szanujmy się!

I po tym jakże traumatycznym przeżyciu postanowiła zmienić taktykę. Od tego momentu zamiast oficjalnie mówić o swoich marzeniach, schowała je gdzieś głęboko kompletnie nie afiszując się nimi. Jednocześnie próbowała też znaleźć przystań w jednej ze swoich sąsiadek. Doszła bowiem do wniosku, że tak będzie najwłaściwiej.

Zdecydowała przeczekać ten trudny okres aż do nastania kolejnej szansy na znalezienie swej przystani. Wciąż karmiła się bowiem wiarą w to, że on nadejdzie. I przyrzekła sobie, że tym razem nie zachowa się tak nonszalancko i wykorzysta nadarzającą się okazję.

Nastawienie jej współtowarzyszek do niej także zmieniło się od tego momentu. Przestały bowiem upatrywać w niej konkurentkę. Tym, co się wydarzyło straciła wszak wszelkie walory piękna, czyli nikomu już nie zagrażała.

Staczała się ku zwyczajnemu wrakowi. Powoli przeistaczała się w stertę stęchłych desek. Śmierć coraz bardziej zaczęła zaglądać jej w oczy. Czas robił swoje i zarówno ona, jak i jej koleżanki dobrze zdawały sobie z tego sprawę.

Dla niej to był koszmar, a one zacierały ręce, że w końcu powinęła jej się noga. Że król jest nagi. Że został zdetronizowany. Że spadł z piedestału. Ze ideał sięgnął bruku.

Szukając przystani wśród swoich koleżanek starała się w jakiś sposób zrozumieć ich myślenie. One niestety nie chciały zbytnio jej pomóc. Traktowały ją częstokroć jak trędowatą, dlatego też tułała się od łodzi do łodzi nie mogąc znaleźć wymarzonej przystani. A jeżeli nawet zdarzyło się, że już była blisko jej znalezienia, to bardzo szybko okazywało się, że związek między nimi jest nietrwały i kruchy. Stąd przy pierwszej, lepszej okazji rozpadał się jak bryła lodu pod wpływem pierwszych wiosennych promieni słońca.

I tak błąkała się „Kasandra” po akwenie.

Aż nagle, pewnego dnia znalazła łódź, która chociaż zbierała ryby wyławiane przez ludzi, to jednak również podzielała jej marzenia i pragnęła znaleźć swoją przystań.

Miało to miejsce chyba w trzy lata po tym, jak po raz pierwszy zawitała w tym porcie. Jakaż była szczęśliwa, że w końcu jest ktoś, kto ją rozumie. Jednakże znów się pomyliła. Bardzo szybko bowiem okazało się, że jej koleżanka co innego robi i co innego myśli. Dlatego musiała zerwać z nią stosunki dyplomatyczne.

Stara prawda mówi, że szukając daleko znajduje się blisko. Tak było też i w tym przypadku.

Chyba w czwartym roku pobytu w tym akwenie znaleziono dla niej nowego właściciela. Wieść o tym, że takie rozwiązanie jest najbardziej prawdopodobne rozeszła się po porcie lotem błyskawicy wiele dni wcześniej. Wszyscy o tym mówili. Jak to w życiu bywa, zainteresowana, czyli ona, dowiedziała się o tym ostatnia. Tradycyjnie. Z ust jednej z koleżanek, która chcąc jej dopiec z sarkazmem opowiedziała to, co wszyscy już dawno wiedzieli.

Poczuła się, jakby jej kto napluł w twarz. Niestety, musiała przełknąć tę gorzką pigułkę.

Lecz rzeczywistość dopiero miała ją zaskoczyć. Jej nowym właścicielem stał się bowiem nastoletni chłopak. Ten sam, który swego czasu uratował ją podczas pamiętnego sztormu, kiedy to wywróciła się do góry dnem.

Od tego momentu losy ich na wiele lat zostały związane. „Kasandra” zaczęła z nim regularnie wypływać w morze.

Znowu odżyła. Jakże ciężko jej było po tak długiej przerwie wrócić do czynności, których od dawna nie wykonywała. Stąd z początku była trochę spięta, ale jej nowy właściciel i sternik zarazem doskonale to rozumiał i cierpliwie czekał, aż odzyska stary wigor. A ona w podzięce za ową cierpliwość robiła wszystko, by jak najszybciej wrócić do starej świetności.

Jednakże czasu się nie da oszukać, dlatego nie było to już to samo, co kiedyś. Wszak nie wiek ten sam. A i doświadczenia życiowe znacznie ją postarzały. Nie mniej jednak, nie zapomniała jak się pływa pod żaglami i z czasem zaczęła znów robić to perfekcyjnie.

Domyślacie się na pewno i czujecie, czym to było dla niej? Wszystkim, czego pragnęła w życiu. Upatrywała też w tym swoją szansę odnalezienia przystani i zrealizowania swojego najskrytszego marzenia. Rejsy stanowiły też dla niej szansę oderwania się od szarej i kolącej swą szarością rzeczywistości. Znów mogła poczuć się młoda i zrozumieć jak bardzo w tym doku zestarzała się. Na szczęście powierzchownie. Zewnętrznie. Bo dusza wciąż czuła się wolna. Swobodna. Swawolna. Wyzwolona. Wciąż była młoda.

Pewnego dnia podsłuchała rozmowę pomiędzy dwiema jej koleżankami, które wiele lat dłużej od niej przebywały w porcie. Niewiele rozumiała z tego, co mówiły, bo tamte nie chcąc, aby je usłyszano rozmawiały szeptem. Zaledwie strzępy słów docierały do niej, ale to wystarczyło, aby wyłonił się z nich to obraz, który jeszcze bardziej zagrzewał ją do walki o swoje marzenia. Jeszcze mocniej przyprawiał o szybsze bicie serca.

Rozmowa dotyczyła jakiejś starej, opuszczonej przystani. Samotnej, znajdującej się gdzieś na południu, przy której wszystkie stojące w tym porcie statki kiedyś cumowały. Co ją najbardziej w ich konwersacji zaskoczyło, to fakt, że bardzo ciepło wypowiadały się o poprzednim swoim miejscu pobytu. To był pozytywny objaw i od tego momentu zmieniła zdanie na temat swoich współtowarzyszek. Zawsze uważała je za bezduszne istoty. Teraz okazało się, że to nie jest tak, jak myślała. Jak łatwo pozory mogą zmylić.