Strona główna » Kryminał » Taniec wdowca

Taniec wdowca

5.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 9788365534392

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Taniec wdowca

Istnieje wiele sposobów na wykoszenie konkurencji w branży muzycznej

Tresowi Navarre’a zostało zaledwie kilka dni oficjalnej praktyki potrzebnej do uzyskania licencji prywatnego detektywa. Obserwowanie kobiety podejrzewanej o kradzież kasety demo powinno być pan dulce z masłem. Ale wystarcza chwila dekoncentracji, żeby ktoś na jego oczach zastrzelił skrzypaczkę Julie Kearnes. Tres powinien się wycofać i zostawić śledztwo policji, ale wycofywanie jakoś nigdy nie należało do jego mocnych stron.

Zaginione demo i morderstwo Julie to tylko dwa z wielu problemów dręczących Mirandę Daniels, rachityczną piosenkarkę o gigantycznym talencie. Rywalizuje o nią dwóch ważniaków z branży muzycznej; obaj chcieliby pokierować jej karierą. Jeden słynie z wyrządzania krzywdy ludziom, którzy mu podpadną. Drugi przepadł właśnie bez wieści. Kiedy Tres zaczyna się przyglądać brudnym zagraniom wokół Mirandy, uświadamia sobie, że wdepnął w mrowisko chciwości, zdrady i mordu – kto wie, czy sam nie jest następny w kolejce.

Polecane książki

Powojnie. Kamień Pomorski, rubieże nowego państwa. Z pozoru senne miasteczko, w którym dochodzi do okrutnej zbrodni. Czy może być lepszy czas i miejsce dla mrocznego kryminału? Zagadkę rozwiązuje komendant Stanisław Brzeziński, przedwojenny prawnik, bon vivant. Śledztwo prowadzi do dawnego obozu pra...
Rozdział I –Pojęcie prawa medycznego i jego miejsce w systemie prawa Rozdział II- Prawo do ochrony zdrowia Rozdział III Rodzaje podmiotów leczniczych Rozdział IV- Wykonywanie zawodów medycznych Rozdział V – Lekarski obowiązek udzielenia pomocy Rozdział VI – Odpowiedzialność cywilnoprawna zawodów med...
Powieść Klemensa Junoszy z 1887 roku. Klemens Szaniawski (1849–1898), powszechnie znany jako Klemens Junosza, to powieściopisarz, nowelista i felietonista polski. Uczył się u pijarów w Łukowie, następnie w Siedlcach, ale ze względu na trudną sytuację materialną szkoły nie ukończył. Kilka lat pracowa...
Konstancja z Ryków Benisławska (1747-1806) poetka, pochodziła z niezamożnej szlachty z Inflant, odebrała wysokie wykształcenie. Wcześnie została żoną Piotra Benisławskiego, stolnika inflanckiego, od 1776 r. podkomorzego dworu polskiego. Administrowała sprawnie majątkiem męża, rygorystycznie wy...
Kury od wieków przebywały w otoczeniu ludzi. Na początku dostarczały człowiekowi niezwykle pożywnych jaj, mięsa oraz piór. Z czasem jednak zaczęto dostrzegać też ich piękno. Odpowiednia hodowla i selekcja doprowadziła do powstania wielu ras. Książka Kury ozdobne to przegląd siedemdziesięciu ras ptak...
Od AutorkiChciałoby się zacytować kultowe stwierdzenie: „moje nazwisko nic Państwu nie powie”. Na co dzień pracuję w renomowanym wydawnictwie. Dla potrzeb tej publikacji najłatwiej powiedzieć: jestem rodzicem nie-zwykłego dziecka. Szkolna kariera rodzicielska owocowała w liczne problemy, które mus...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Rick Riordan

Taniec★ wdowca

Rick Riordan

Przełożył Jacek Konieczny

Wydawnictwo Galeria Książki

Kraków 2017

Tytuł oryginału

The Widower’s Two-Step

Copyright © 1998 by Rick Riordan

Cover art copyright © by Nick Castle

All rights reserved.

Permission for this edition was arranged through the Gina Maccoby Literary Agency.

Copyright © for the Polish translation by Jacek Konieczny, 2017

Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Galeria Książki, 2017

Opracowanie redakcyjne i DTP

Pracownia Edytorska „Od A do Z” (oda-doz.pl)

Redakcja

Marzena Kwietniewska-Talarczyk

Korekta

Katarzyna Kolowca-Chmura, Katarzyna Kierejsza

Opracowanie okładki i DTP

Stefan Łaskawiec

Opracowanie wersji elektronicznej

Wydanie I, Kraków 2017

ISBN 978-83-65534-39-2

Wydawnictwo Galeria Książki

www.galeriaksiazki.pl

biuro@galeriaksiazki.pl

Dla Becky

Podziękowania

Salud y muchas gracias wielu osobom, które pomogły mi w napisaniu tej książki: Dorothy Sherman, prezesowi GrayZone Investigations; Glenowi Batesowi i Billowi Chavezowi z ITS Investigative Agency; Wileyowi Alexandrowi z „San Antonio Express-News”; Jamesowi Morganowi z Bluebonnet Palace; sierżantowi Tony’emu Kobrynowi z biura szeryfa hrabstwa Bexar; Danowi Appersonowi z biura lekarza sądowego hrabstwa Alameda; Steve’owi Hansonowi, głównemu oficerowi śledczemu z biura lekarza sądowego hrabstwa Bexar; oficerowi śledczemu Jimowi Caruso z wydziału zabójstw policji w San Antonio; doktor Jeanne Reesman, szefowej katedry anglistyki Uniwersytetu Teksańskiego w San Antonio; Alexandrze Walsh z Amerykańskiego Stowarzyszenia Przemysłu Fonograficznego (Recording Industry Association of America); Katrine Hughes z Międzynarodowej Federacji Przemysłu Fonograficznego (International Federation of Phonographic Industries). Chciałbym również wyrazić nieustającą wdzięczność Ginie Maccoby i Kate Miciak; Jimowi Glusingowi i Patty Jepson za ich opowieści z południowego Teksasu; Marii Lunie za cierpliwą pomoc w Español; całej paczce z Presidio Hill School; Medina Mud Band; Lyn Belisle; a nade wszystko Becky i Harleyowi Riordanom.

Więc trzymaj się, skarbie, muzyka brzmi złowrogo,

Kręć się, kręć w kołysce, aż zacznie palić cię dusza,

I nie mów, że to wirowanie zupełnie cię nie wzrusza.

Trudy nauki wdowiego tańca nie omijają nikogo.

Taniec wdowca

Brent & Miranda Daniels

1

– Czy mógłby pan łaskawie uciszyć swojego dzieciaka?

Gość stojący przed moją ławką w parku wyglądał jak żywcem wycięty z okładki albumu Fleetwood Mac, tak gdzieś z 1967 roku. Sylwetką przypominał Lindseya Buckinghama, postać z gabinetu krzywych luster – był nienaturalnie wysoki i pękaty nie tam, gdzie trzeba. Miał afro, brodę oraz luźne czarne wdzianko mistrza wschodnich sztuk walki, które niewątpliwie czyniły go pełnoprawnym członkiem subkultury modsów.

Na domiar złego zasłaniał mi niebieskiego mercury’ego cougara rocznik 1968 zaparkowanego siedemdziesiąt metrów dalej, po drugiej stronie parku San Pedro.

– No słucham. – Lindsey otarł czoło. Chwilę wcześniej przerwał prowadzone nieopodal zajęcia z tai-chi i sprawiał wrażenie zdyszanego, zupełnie jakby trochę przesadził z intensywnością wymachów i wykopów.

Popatrzyłem na zegarek. Jeżeli panienka siedząca w cougarze rzeczywiście była z kimś umówiona, ten ktoś powinien się już pojawić.

Spojrzałem na mistrza tai-chi.

– Jakiego dzieciaka?

Trzy metry na lewo ode mnie Jem wykonał kolejne wahnięcie na huśtawce, zasypując uczniów Lindseya Buckinghama gradem kul. Ile sił w płucach naśladował warkot samolotu, a tych sił miał naprawdę sporo jak na czterolatka. Wycelował palce u nóg jak lufy karabinów i rozpoczął ostrzał.

Niewykluczone, że faktycznie utrudniało to uczniom Lindseya koncentrację. Jedna z nich, niska, jajowata kobieta w różowym dresie, próbowała właśnie przykucnąć do figury pełzającego węża. W pewnej chwili klapnęła na zadek, zupełnie jakby została postrzelona.

Lindsey Buckingham potarł się po karku i spiorunował mnie wzrokiem.

– Dzieciaka na huśtawce, głąbie.

Wzruszyłem ramionami.

– To jest plac zabaw. Dzieciak się bawi.

– Jest siódma trzydzieści rano. My tu ćwiczymy.

Spojrzałem na uczniów Lindseya. Różowa jajowata kobieta podnosiła się właśnie z ziemi. Obok niej drobna Latynoska rozcinała nerwowo dłońmi powietrze, zaciskając mocno powieki, jakby obawiała się tego, w co może trafić. Dwaj pozostali uczniowie, Anglosasi w średnim wieku, z brzuszkami i kucykami, brnęli na miarę swoich możliwości przez zestaw ćwiczeń, ze zmarszczonymi czołami, oblewając się obficie potem. Nic nie wskazywało na to, aby któremukolwiek udało się osiągnąć wewnętrzny spokój.

– Powinien im pan zwrócić uwagę, żeby trzymali stopy pod kątem czterdziestu pięciu stopni – zauważyłem. – Przy równoległym ułożeniu nie da się utrzymać stabilnej pozycji.

Lindsey otworzył usta. Gdzieś w głębi jego gardła rozległo się ciche kaszlnięcie.

– Przepraszam. Nie miałem pojęcia, że rozmawiam z mistrzem.

– Tres Navarre – przedstawiłem się. – Zazwyczaj noszę koszulkę z napisem „Mistrz”, ale akurat poszła do pralni.

Wychyliłem się za niego, spoglądając na cougara. Kobieta siedząca za kierownicą nie drgnęła ani o centymetr. Na parkingu San Antonio College nie było nikogo innego.

Słońce zaczynało się dopiero wznosić nad białą kopułę uczelnianego planetarium, ale chłód nocy zdążył się już ulotnić. Wyglądało na to, że czeka nas kolejny dzień z trzydziestostopniowym upałem. Z baru z tacos na Ellsworth zaczynały dolatywać aromaty chorizo i kawy.

Na huśtawce Jem zniżył lot do kolejnego ataku.

– Iiiiiioooooouuuuu! – zawołał. Zaraz potem zaterkotały karabiny maszynowe.

Lindsey Buckingham posłał mi zagniewane spojrzenie. Ani myślał się odsunąć.

– Zasłania mi pan widok na parking – zauważyłem.

– Och, najmocniej przepraszam.

Czekałem.

– Nie przesunie się pan?

– A nie uspokoi pan dzieciaka?

Ech, te poranki. Nie dość że mamy październik w Teksasie i człowiek wciąż czeka na nadejście pierwszego zimnego frontu, nie dość że szefowa wysyła go z jej czteroletnim synkiem na obserwację, to musi jeszcze znosić wiszącego mu nad głową Lindseya Buckinghama.

– Proszę posłuchać – powiedziałem. – Widzi pan ten plecak? Mam tam sanyo TLS 900. Obiektyw pozwala uzyskać ostrość do dwustu metrów. Niestety wśród jego funkcji nie ma prześwietlania idiotów. Jeżeli odsunie się pan na bok, lada chwila będę miał możliwość wykonania kilku efektownych ujęć panny Kearnes spotykającej się z osobą, z którą nie powinna się spotykać. Mój klient sporo mi za te zdjęcia zapłaci. Jeżeli się pan nie odsunie, wykonam co najwyżej kilka efektownych ujęć pańskiego krocza. Tak oto przedstawia się w skrócie sytuacja.

Lindsey otarł z brody kilka kropelek potu. Spojrzał w stronę plecaka. Spojrzał na mnie.

– No i chuj.

Jem wzbijał się coraz wyżej i pokrzykiwał coraz głośniej. Chudziutkie nóżki zacisnął w klepsydrę. Zatrzymując się w najwyższym punkcie, osiągał stan nieważkości. Jedwabiste czarne włosy unosiły się niczym kolce jeżowca, oczy miał szeroko otwarte, a jego buzię rozjaśniał uśmiech, który ledwo się tam mieścił. Zaraz potem twarzyczkę Jema ogarniał wyraz niecnej determinacji. Nurkował z powrotem w kierunku uczniów tai-chi, terkocząc karabinami maszynowymi. Luftwaffe w krótkich spodenkach.

– A nie moglibyście się przenieść gdzieś indziej? – zasugerowałem. – Tam nad strumykiem jest chyba miejsce w sam raz do ćwiczeń.

Lindsey zrobił oburzoną minę.

– „Tego, co mocno zakorzenione, nie sposób wyrwać”[1].

Wszystko mogłoby się jeszcze skończyć pokojowo, gdyby nie zacytował Lao Tzu. Drażni mnie, kiedy ktoś to robi. Z westchnieniem podniosłem się z ławki.

Lindsey musiał mieć ponad metr osiemdziesiąt wzrostu. Kiedy się wyprostowałem, moje oczy znalazły się na wysokości jego jabłka Adama. Z jego ust wydobywał się aromat indiańskiego koca.

– Sprawdzimy zatem, kto ma sprawniejsze ręce – oświadczyłem. – Potrafisz walczyć rękami?

Prychnął.

– Żarty sobie stroisz?

– Pójdę stąd, jeżeli mnie powalisz na ziemię. Jeśli ja powalę ciebie, ty sobie pójdziesz. Gotowy?

Nie wyglądał na specjalnie zdenerwowanego. Uśmiechnąłem się do niego. Potem go pchnąłem.

Na pewno wiecie, w jaki sposób popychają się faceci – uderzają w klatkę piersiową, zupełnie jak osiłki w szkołach próbujące zastraszać innych uczniów. Idiotyzm. W tai-chi pchnięcie nosi nazwę liu – „wykorzenienie”. Trzeba przykucnąć, chwycić przeciwnika poniżej klatki piersiowej i wykonać ruch, jakby wyrywało się drzewo z ziemi. Proste.

Kiedy Lindsey Buckingham znalazł się w powietrzu, wydał dźwięk przypominający ostry ton saksofonu tenorowego. Poleciał z pół metra w górę i dwa metry do tyłu. Rymsnął na tyłek przed swoimi uczniami.

Na huśtawce Jem zaprzestał ostrzału z karabinów maszynowych i zaczął chichotać. Faceci z kucykami przerwali ćwiczenia i wlepili we mnie wzrok.

– O rany – wykrztusiła kobieta w różowym dresie.

– Nauczcie się przewrotek – poradziłem im. – W przeciwnym razie upadki będą bolesne.

Lindsey zbierał się powoli z ziemi. We włosach miał trawę. Widać było jego bieliznę. Stał pochylony, dzięki czemu nasze twarze znalazły się na jednej wysokości.

– Do diaska – mruknął.

Jego twarz zrobiła się purpurowa. Zacisnął dłonie w pięści, zaczął je unosić i opuszczać, jakby nie mógł się zdecydować, czy mnie uderzyć.

– Powinieneś teraz powiedzieć: „Zhańbiłeś moją szkołę” – podpowiedziałem. – A potem wezwać resztę chłopaków z nunczako.

Pomysł musiał się spodobać Jemowi. Wyhamował huśtawkę na tyle, żeby z niej zeskoczyć, po czym podbiegł i całym ciężarem uwiesił się na mojej lewej ręce. Uśmiechem dał mi znak, że jest gotów do walki.

Uczniowie Lindseya wyglądali na zakłopotanych, co skłoniło mnie do podejrzeń, że zapomnieli, jak się walczy nunczako.

Cokolwiek Lindsey zamierzał powiedzieć, przerwały mu dwa ostre trzaski, które dobiegły zza moich pleców. Ich dźwięk odbił się delikatnym echem od budynków San Antonio College.

Wszyscy zaczęli się rozglądać, mrużąc oczy.

Kiedy mój wzrok padł w końcu na niebieskiego cougara rocznik 1968, którego miałem obserwować, zauważyłem smużkę dymu wypływającą przez okno po stronie kierowcy.

Wokół samochodu było pusto. Kobieta nadal siedziała nieruchomo z głową opartą o zagłówek, zupełnie jakby drzemała. Ogarnęło mnie przeczucie, że szybko się nie obudzi. Ogarnęło mnie przeczucie, że klient nie zapłaci mi sporej sumki za fotografie.

– Jezusie – powiedział Lindsey Buckingham.

Żaden z jego uczniów nie zdążył się chyba zorientować, co się stało. Brzuchacze popatrywali po sobie zdezorientowani. Jajowata kobieta w różowym dresie podeszła lekko wystraszona i zapytała, czy udzielam lekcji tai-chi.

Uśmiechnięty Jem nadal wisiał na mojej ręce; on również nie zdawał sobie z niczego sprawy. Spojrzał na swój kolorowy zegarek i wykonał kilka obliczeń z szybkością nieosiągalną dla wielu dorosłych.

– Dziesięć godzin, Tres – stwierdził uszczęśliwiony. – Dziesięć godzin, dziesięć godzin, dziesięć godzin.

Jem pilnował dla mnie czasu – odliczał godziny, które zostały do momentu, kiedy przestanę być praktykantem u jego matki i zdobędę prawo do własnej licencji prywatnego detektywa. Obiecałem mu, że kiedy wybije godzina zero, urządzimy sobie imprezę.

Przeniosłem wzrok na niebieskiego cougara, gdzie wąska smużka dymu nadal wydobywała się przez okno tuż obok głowy panny Kearnes.

– Chyba musimy wrócić do trzynastu, brachu. Dzisiejszy poranek raczej nie będzie się liczył.

Jem roześmiał się w taki sposób, jakby było mu wszystko jedno.

2

– Czy ty naprawdę nie potrafisz inaczej? – zapytał mnie komisarz Schaeffer. Zaraz potem zwrócił się do Julie Kearnes: – Czy on naprawdę nie potrafi inaczej?

Julie Kearnes nie skomentowała jego pytania. Spoczywała wygodnie w fotelu kierowcy cougara, z prawą dłonią na podniszczonym futerale na skrzypce zajmującym siedzenie pasażera, a lewą ściskającą leżący na kolanach, jeszcze gorący od wystrzału pistolet typu Ladysmith kalibru .22 z perłową rękojeścią.

Od tej strony Julie prezentowała się zupełnie dobrze. Siwiejące blond włosy upięła z tyłu klamrą w kształcie motyla. Koronkowa letnia sukienka na ramiączkach podkreślała srebrne kolczyki i opaloną piegowatą skórę, tylko lekko obwisłą pod brodą i na przedramionach. Jak na kobietę po pięćdziesiątce wyglądała znakomicie. Otwór wlotowy po kuli wyglądał niepozornie – jak czarna moneta przyklejona do skroni.

Twarz miała zwróconą w drugą stronę, ale malował się na niej chyba ten sam uprzejmy, zasmucony wyraz, z jakim spojrzała na mnie poprzedniego ranka, kiedy spotkaliśmy się po raz pierwszy – lekki uśmiech, przyjazny, choć niepewny, otoczony napięciem wyrażającym się w zmarszczkach wokół oczu.

„Przykro mi – powiedziała wtedy. – Obawiam się, że… musiała zajść jakaś pomyłka”.

Ray Lozano, lekarz sądowy, przez kilka sekund przyglądał się oknu po stronie kierowcy, po czym zaczął rozmawiać po hiszpańsku z technikiem zabezpieczającym dowody. Ray kazał mu zrobić wszystkie potrzebne fotografie przed przeniesieniem ciała, ponieważ druga strona twarzy kobiety trzymała się w jednym kawałku wyłącznie dzięki temu, że podtrzymywał ją zagłówek.

– A nie raczylibyście tak mówić po angielsku? – zapytał Schaeffer z przekąsem.

Ray Lozano i technik go zignorowali.

Nikt nie wyłączył magnetofonu kasetowego Julie Kearnes, z którego wydobywały się dźwięki muzyki country. Skrzypce, bas, pełne unisono. Zrywna muzyka jak na morderstwo.

Była dopiero ósma trzydzieści, a na parkingu zaczęła się już gromadzić spora widownia. Przecznicę dalej ustawił się wóz transmisyjny KENS-TV. Kilkudziesięciu studentów w klapkach, szortach i T-shirtach stało na trawniku za żółtą taśmą. Nie sprawiali wrażenia zainteresowanych punktualnym stawieniem się na poranne zajęcia. Sklepik 7-Eleven po drugiej stronie San Pedro sprzedawał ogromne ilości coli policjantom i widzom.

– Do cholery, śledziłeś jakąś skrzypaczkę? – Schaeffer nalał sobie z termosu herbaty ziołowej marki Red Zinger. Upał, trzydzieści stopni, a on pije gorącą herbatę. – Jak to możliwe, Navarre, że nie potrafisz nawet śledzić człowieka w taki sposób, żeby nie zginął?

Uniosłem do góry obie dłonie.

Schaeffer spojrzał na Julie Kearnes.

– Trzymaj się z daleka od tego gościa, złotko. Widzisz, do czego może doprowadzić jego towarzystwo?

To typowe zachowanie Schaeffera. Twierdzi, że człowiek albo gada z trupami, albo musi zalewać robaka. Mówi, że ma już wymyśloną gadkę, którą wygłosi do moich zwłok, gdyby przyszło co do czego. To jego sposób na wyrażenie ojcowskich uczuć, jakie do mnie żywi.

Spojrzałem na drugą stronę parkingu, aby sprawdzić, co się dzieje z Jemem. Chłopak siedział w moim pomarańczowym volkswagenie kabriolecie, pokazując jakiemuś policjantowi magiczną sztuczkę z trzema metalowymi obręczami. Policjant wyglądał na zdezorientowanego.

– Co to za dzieciak?

– Jem Manos.

– Manos jak w Agencja Erainii Manos?

– „Twoja grecka detektyw – full service”.

Schaeffer zrobił skwaszoną minę i pokiwał głową, jakby imię Erainii wszystko wyjaśniało.

– Smoczyca nie słyszała o przedszkolach?

– Nie ma do nich przekonania – wyjaśniłem. – Chłopak mógłby czymś się zarazić.

Schaeffer pokręcił głową.

– Chcę się upewnić, że wszystko dobrze zrozumiałem. Twoja klientka jest piosenkarką country. Przygotowuje taśmę demo dla wytwórni, taśma ginie. Agent podejrzewa niezadowolonego członka zespołu, który zostałby pominięty w kontrakcie. Agent wpada na genialny pomysł, żeby wynająć ciebie i odzyskać taśmę. Zgadza się?

– Piosenkarką jest Miranda Daniels – odpowiedziałem. – Pisali o niej w „Texas Monthly”. Mogę panu załatwić autograf.

Schaeffer zdołał jakimś cudem ukryć ekscytację.

– Wyjaśnij mi tylko, jak to się stało, że mamy martwą skrzypaczkę na parkingu San Antonio College o siódmej trzydzieści w poniedziałek rano.

– Agent Mirandy Daniels wskazał Kearnes jako osobę, która najprawdopodobniej wykradła taśmę. Miała dostęp do studia. Dość mocno różniły się z Daniels w sprawie planów dalszej kariery. Agencja uznała, że Kearnes mogła ukraść taśmę za namową kogoś innego; kogoś, kto mógłby zyskać na tym, że Miranda Daniels nie zrobi większej kariery i pozostanie lokalną piosenkarką. Według moich ustaleń było inaczej. Kearnes nie miała taśmy. Przez cały poprzedni tydzień nikomu o niej nie wspomniała.

– To nie wyjaśnia, skąd się wzięły zwłoki.

– Sam wiesz, jak to jest. Wczoraj udało mi się wreszcie spotkać z Kearnes. Powiedziałem jej wprost, o co jest podejrzewana. Zaprzeczyła, ale wydawała się czymś mocno podenerwowana. Kiedy dziś rano wybiegła ze swojego mieszkania, uznałem, że być może niesłusznie uwierzyłem w jej niewinność. Może po prostu zamąciłem i sprowokowałem ją do umówienia się z osobą, która skłoniła ją do wykradzenia taśmy.

Ray Lozano zdjął futerał na skrzypce z fotela pasażera i usiadł obok Julie. Pęsetą zaczął zbierać próbki włosów denatki.

– Zamąciłeś… – powtórzył Schaeffer. – Niezła, kurwa, metoda.

Podszedł do nas jeden z ochroniarzy kampusu. Był to zwalisty chłop, może nawet były bokser. Od razu dało się zauważyć, że nigdy wcześniej nie miał do czynienia z morderstwem. Zbliżał się do Julie Kearnes w taki sposób, w jaki robi to większość ludzi, którzy po raz pierwszy widzą zwłoki – jak osoba cierpiąca na lęk wysokości przysuwająca się do balustrady balkonu. Skinął głową na Schaeffera, po czym zerknął na Julie.

– Pytają, ile to jeszcze potrwa – powiedział przepraszającym tonem, zupełnie jakby owi „oni” nie mieli żadnego powodu, żeby o to zapytać. – Popełniła samobójstwo na miejscu parkingowym kwestora.

– Jakie znów samobójstwo? – zapytał Schaeffer.

Wielkolud zmarszczył brwi. Spojrzał niepewnie na pistolet spoczywający wciąż w dłoni Julie, po czym na otwór w jej głowie.

Schaeffer westchnął i popatrzył na mnie.

– Została zastrzelona z dużej odległości – wyjaśniłem. – Kiedy ktoś sam pakuje sobie kulkę, rana rozszczepia się na podobieństwo gwiazdy. Zresztą w tym wypadku układ otworów wlotowego i wylotowego wskazuje, że kula nadleciała z góry. Prawdopodobnie była też innego kalibru. Strzelec znajdował się gdzieś tam. – Wskazałem na dach jednego z budynków kampusu, na którym z rzędu dużych, metalowych klimatyzatorów unosiła się para wodna. – Dwudziestkędwójkę zabrała ze sobą dla obrony. Spust nacisnęła w wyniku przedśmiertnego skurczu. Kula utkwiła prawdopodobnie gdzieś w desce rozdzielczej.

Schaeffer wysłuchał mojego wyjaśnienia, po czym pomachał dłonią w geście „coś koło tego”.

– Zajmij się lepiej czymś pożytecznym – rozkazał ochroniarzowi z kampusu. – Powiedz kwestorowi, żeby zaparkował na ulicy.

Wielkolud oddalił się znacznie szybszym krokiem, niż przyszedł.

Śledczy zajmujący się analizą miejsc zbrodni odciągnął Schaeffera na bok. Zaczęli rozmawiać. Śledczy pokazał Schaefferowi jakiś dokument i wizytówki z portfela denatki. Schaeffer wziął do ręki jedną z nich i się skrzywił.

Wrócił do mnie milczący. Popijał red zingera. Spoglądające znad termosu oczy miały tę samą czerwonawobrązową barwę co herbata i były równie mokre.

Podał mi wizytówkę.

– Twój szef?

Na szarym tle widniały rdzawoczerwone słowa: „LES SAINT-PIERRE, ŁOWCA TALENTÓW”. Pod spodem, na środku, mniejszym drukiem napisano: „MILO CHAVEZ, WSPÓLNIK”. Zatrzymałem wzrok na słowach „Milo Chavez”. Nie budziły miłych wspomnień.

– Mój szef.

– Rozumiem, że nie natknąłeś się na żadne wskazówki, komu mogło zależeć na zabiciu tej pani? Tylko mi nie mów, że ta pieprzona taśma demo była aż taka dobra.

– Nie – przyznałem. – Nie była.

– Wciąż zajmujesz się szukaniem dłużników, zleceniami składanymi przez zazdrosnych chłopaków i tym podobnymi sprawami, którymi zajmują się detektywi z krwi i kości, kiedy nie niańczą akurat trzylatków?

Próbowałem zrobić urażoną minę.

– Jem jest dojrzałym czteroipółlatkiem.

– Ho, ho. Dlaczego miałaby się tu z kimś spotkać? Po co przejechała sto dwadzieścia kilometrów z Austin do San Antonio i zaparkowała przed college’em?

– Nie wiem.

Schaeffer próbował coś wyczytać z mojej twarzy.

– Chciałbyś mi jeszcze coś powiedzieć?

– Niekoniecznie. Najpierw muszę porozmawiać z klientem.

– Może powinienem ci umożliwić wykonanie tego telefonu z celi w areszcie?

– To zależy od pana.

Schaeffer wygrzebał z kieszeni spodni czerwoną chusteczkę wielkości sporego miasta i wysiąkał nos. Nie śpieszyło mu się. Nikt nie wyciera nosa równie często i równie starannie jak Schaeffer. Podejrzewam, że w ten sposób medytuje.

– Nie mam pojęcia, jak Erainia wplątała cię w tę sprawę, Navarre, ale powinieneś jej w rewanżu wpakować kulkę.

– Tak się składa, że jestem znajomym wspólnika tego agenta, Mila Chaveza. Wyświadczałem Chavezowi przysługę.

Ray Lozano omawiał z sanitariuszami sposób przeniesienia zwłok. Gromadka studentów za taśmą policyjną cały czas się powiększała. Dwóch kolejnych mundurowych opierało się o bok mojego volkswagena, patrząc, jak Jem łączy i rozdziela swoje magiczne obręcze. Przygrywały im kowbojskie skrzypki, których dźwięki wydobywały się z magnetofonu kasetowego panny Kearnes.

Schaeffer w końcu schował chusteczkę i spojrzał na Julie, która nadal ściskała kurczowo w dłoni dwudziestkędwójkę, jakby się bała, że pistolet spadnie jej z kolan.

– Ładna mi przysługa – mruknął.

3

W drodze powrotnej na North Side musiałem wygłosić krótkie kazanie, tłumacząc Jemowi, że nie powinien przyjmować od panów policjantów zakładów dotyczących swoich sztuczek iluzjonistycznych.

Jem kiwał głową, zupełnie jakby mnie słuchał. Potem oświadczył, że potrafi połączyć sześć obręczy naraz, i zapytał, czy chciałbym się założyć.

– Nie, brachu, dzięki.

Jem tylko się uśmiechnął i schował do kieszeni ogrodniczek trzy zdobyte chwilę wcześniej dwudziestopięciocentówki.

Do biura Erainii dojechalibyśmy szybciej autostradą McAllistera, ale ja skręciłem w San Pedro Avenue. Autostrada biegnie w kierunku północnym cały czas siedem metrów nad ziemią, dzięki czemu można oglądać okoliczne pagórki Olmos Basin, kilka milionów dębów, od czasu do czasu iglicę jakiejś katedry oraz dachy rezydencji w Olmos Park. Wszystko eleganckie i zalesione, zupełnie jakby w dole nie rozciągało się miasto. San Pedro dostarcza bardziej realistycznych wrażeń.

Przez jakieś trzy kilometry na północ od San Antonio College San Pedro odgradza dzielnicę Monte Vista i obrzeża West Side. Po prawej stronie widać stare hiszpańskie rezydencje, wielkie akacje i magnolie, ocienione trawniki, na których latynoscy ogrodnicy przycinają krzewy róż, cadillaki zaparkowane na wyłożonych kamiennymi płytami podjazdach. Po lewej piętrzą się bloki poprzetykane gdzieniegdzie małymi sklepikami oferującymi świeże arbuzy i hiszpańskie gazety oraz małymi domkami, w których dzieci ubrane przez opiekę społeczną wyglądają zza drzwi balkonowych.

Po trzech kilometrach znikają dwujęzyczne billboardy. Przejeżdża się obok osiedli zamieszkanych przez białych przedstawicieli klasy średniej, podupadłych centrów handlowych, które czasy świetności przeżywały w latach sześćdziesiątych, oraz ulic nazwanych imionami bohaterów emitowanego jeszcze w latach pięćdziesiątych serialu I Love Lucy. Teren staje się coraz bardziej płaski, a stosunek asfaltu do drzew zmienia się na niekorzyść tych drugich.

W końcu dociera się przed pokryte lustrzanymi szybami biurowce i apartamentowce dla singli w rejonie obwodnicy 410. Tak zwana Obwodnicolandia mogłaby się równie dobrze znajdować w Indianapolis, w Des Moines albo hrabstwie Orange. Doprawdy klimatyczne miejsce.

Biuro Erainii znajdowało się w starym centrum handlowym przy 410 i Blanco, między restauracją a outletem ze skórzanymi meblami. Na parkingu stał tylko zardzewiały lincoln continental Erainii i w miarę nowe musztardowożółte bmw.

Zatrzymałem się obok lincolna. Jem pomógł mi zaciągnąć dach. Potem każdy z nas wyjął z bagażnika swój plecak i ruszyliśmy na poszukiwanie mamy Jema.

Na drzwiach znajdował się czarny, namalowany za pomocą szablonu napis: „AGENCJA ERAINII MANOS, TWOJA GRECKA DETEKTYW – FULL SERVICE”.

Erainia lubi być Greczynką. Powtarza, że Nick Charles we W pogoni za cieniem był Grekiem. Ja odpowiadam, że Nick Charles był bogaczem i postacią fikcyjną, więc mógł być, kimkolwiek mu się żywnie podobało. Grożę, że odejdę, jeśli zacznie nazywać mnie Norą.

Drzwi były zamknięte. Żaluzje w oknach od frontu zostały opuszczone. Erainia zatknęła kiedyś nad otworem na listy jedną z tych czarno-białych kartonowych dłoni z wyciągniętym palcem, który wskazywał na prawo.

Podeszliśmy do sąsiednich drzwi restauracji Demo’s i niemal zderzyliśmy się z krępym Latynosem, który akurat wychodził.

Miał na sobie trzyczęściowy granatowy garnitur ze złotym łańcuszkiem od zegarka i szerokim wiśniowym krawatem. Na palcach połyskiwały mu cztery złote pierścionki, na krawacie spinka z cyrkonem. Roztaczał intensywny zapach wody kolońskiej Aramis. Jeżeli nie liczyć wyrazu twarzy buldoga, przypominał gościa, który mógłby zaoferować wam linię kredytową na zakup drogiego pierścionka z brylantem.

– Barrera. – Uśmiechnąłem się. – Co u ciebie słychać, Sam? Przyszedłeś zasięgnąć porady u konkurencji?

Samuel Barrera, kierownik regionalnego przedstawicielstwa I-Tech Security and Investigations, nie odwzajemnił uśmiechu. Jestem przekonany, że na jakimś etapie życia Barrera musiał się choć raz uśmiechnąć. Nie mam również wątpliwości, że dołożył wszelkich starań, aby pozbyć się wszystkich świadków tego wydarzenia. Skóra wokół jego oczu była o dwa odcienie jaśniejsza od reszty brązowej twarzy – okręgi te były pozostałością po wielu latach noszenia okularów przeciwsłonecznych, standardowego elementu wyposażenia FBI, zanim odszedł ze służby i trafił do sektora prywatnego. Od tamtego czasu przestał nosić okulary. Nie było takiej potrzeby. Lśniąca nieprzeniknioność wtopiła mu się w rogówki.

Spojrzał na mnie z lekkim obrzydzeniem, po czym obrzucił podobnym spojrzeniem Jema. Ten uśmiechnął się i zapytał Barrerę, czy nie chciałby obejrzeć sztuczki iluzjonistycznej. Barrera wyraźnie nie miał ochoty. Skierował wzrok ponownie na mnie i oświadczył:

– Tylko porozmawiać z Erainią.

– W takim razie do zobaczenia.

– Nie wątpię.

Powiedział to w taki sposób, jakby przyznawał, że chorego konia trzeba będzie jednak zastrzelić. Potem przepchnął się obok mnie, wsiadł do musztardowego bmw i odjechał.

Stałem, wpatrując się w skrzyżowanie 410 i Blanco, tymczasem Jem pociągnął mnie za koszulkę, przypominając mi, gdzie jesteśmy. Weszliśmy do restauracji.

Dwie godziny przed szczytem przypadającym na porę lunchu Manoli stał już za ladą, odcinając paski mięsa z wielkiego obracającego się walca jagnięciny. Miałem wrażenie, że ilekroć tamtędy przechodzę, walec jest trochę chudszy, a Manoli odrobinę grubszy.

W lokalu pachniało grillowaną cebulą i świeżo upieczonymi spanakopitami. Odtworzenie śródziemnomorskiego klimatu w przydrożnym centrum handlowym nie było łatwym zadaniem, ale Manoli robił, co w jego mocy – pobielone ściany, dwa plakaty zachęcające do odwiedzenia Aten, kilka greckich instrumentów na ścianach, butelka uzo na każdym stoliku. Ale i tak nikt nie przychodził tam dla wystroju.

Erainia siedziała na stołku przy kontuarze i rozmawiała z Manolim po grecku. Była ubrana w szpilki i obcisłą sukienkę do kolan, oczywiście czarną. Podniosła wzrok, kiedy wszedłem, po czym uniosła kościstą dłoń i machnęła nią w powietrzu, jakby wymierzała mi policzek.

– Ach, to znów on – stwierdziła z niesmakiem, nie zwracając się do nikogo konkretnego.

Manoli wycelował we mnie tasak i wyszczerzył zęby.

Jem podbiegł do mamy i przytulił się do jej nogi. Erainia zmierzwiła mu włosy i powiedziała, że jest cudownym chłopcem, ani na chwilę nie przestając posyłać mi morderczego spojrzenia.

Erainia duże ma tylko oczy. Są wprost wielkie, a pośrodku każdego znajduje się czarna tęczówka – można by je niemal nazwać wyłupiastymi, gdyby nie to, że malujące się w nich skupienie jest zbyt poważne. Wszystko inne u Erainii jest drobne i żylaste – czarne włosy, koścista sylwetka opięta sukienką, dłonie, nawet skrzywione usta. Można odnieść wrażenie, że jej ciało jest zbudowane z wieszaków.

Erainia zsunęła się ze stołka przy barze, podeszła do mnie i jeszcze bardziej się skrzywiła. Ma z metr pięćdziesiąt w szpilkach, ale nie przypominam sobie, aby ktokolwiek nazwał ją niską. Ludzie mówią o niej najróżniejsze rzeczy, ale nikt nie twierdzi, że jest niska.

– Dostałaś wiadomość? – zapytałem.

– Dostałam.

– Czego chciał Barrera?

– Siądźmy przy stoliku – powiedziała.

Usiedliśmy. Manoli posadził Jema przy barze i zaczął opowiadać mu coś po grecku. O ile mi wiadomo, Jem nie zna greckiego, ale najwyraźniej nie przeszkadzało to żadnemu z nich.

– No dobra – powiedziała. – Opowiadaj.

Zrelacjonowałem jej swój poranek. Mniej więcej w połowie opowieści zaczęła kręcić głową i nie przestała do samego końca.

– Ajajaj, nie wierzę własnym uszom – stwierdziła. – Jakim cudem mnie przekonałeś, żebym ci powierzyła tę sprawę?

– Męski urok?

Skarciła mnie wzrokiem.

– Może nieźle wyglądasz, złociutki, ale znów bez przesady.

Uśmiechnęła się. Odwróciła wzrok w stronę witryny restauracji, za którą widać było jej biuro. Nikt nie dobijał się do Agencji Erainii Manos. Tłumy nie waliły drzwiami i oknami zwabione full-service’emgreckiej pani detektyw.

– Co tu robił Barrera? – zapytałem ponownie.

Erainia machnęła lekceważąco ręką w powietrzu.

– Nie zawracaj sobie głowy tym vlaka, złociutki. Po prostu lubi patrzeć mi na ręce, pilnować, czy nie podkradam mu klientów.

Erainia lubiła się w ten sposób łudzić, dlatego przytaknąłem ochoczo, zupełnie jakbym również w to wierzył. Zupełnie jakby Barrera potrzebował do przeżycia spraw rozwodowych i zleceń sprawdzania pracowników, czym normalnie zajmowała się Erainia. Zupełnie jakby nie wystarczały mu kontrakty na ochronę podpisane z połową firm w mieście.

Po raz tysięczny próbowałem sobie wyobrazić Erainię z dawnych czasów, kiedy rzeczywiście ze sobą konkurowali. Z czasów kiedy jej mąż Fred Barrow żył i kierował agencją. Z czasów kiedy Erainia nosiła zanglicyzowane imię Irene i pełniła funkcję usłużnej asystentki męża, dość znanego prywatnego detektywa. Zanim jeszcze wpakowała mu kulkę w pierś. Od czego stał się dość martwy.

Działała w samoobronie, stwierdził sędzia. Niech Bóg ma w opiece Freda, stwierdziła Irene. Zaraz potem spieniężyła udziały męża i wyjechała do ojczyzny. Rok później wróciła jako Erainia (rymuje się z Transylwania) Manos, opalona i bardzo grecka matka adoptowanego muzułmańskiego sieroty z Bośni, któremu nadała imię na cześć jakiejś postaci z przeczytanej niegdyś powieści. Przejęła dawną agencję męża i została prywatnym detektywem, zupełnie jakby od początku było jej to przeznaczone. Od tego czasu interesy szły coraz gorzej.

Dwa lata temu, zaraz po tym jak wróciłem do miasta i zacząłem się zastanawiać, czy nie zdobyć licencji prywatnego detektywa, jeden z dawnych kolegów mojego taty z policji w San Antonio polecił mi Freda – nie wiedząc nic o jego śmierci – jako drugiego najlepszego prywatnego detektywa – zaraz po Samie Barrerze – u którego mógłbym odbyć szkolenie.

Ponieważ z Samem już wcześniej wyraźnie nie przypadliśmy sobie do gustu, udałem się pod adres biura Freda Barrowa, gdzie po trzydziestu sekundach rozmowy nabrałem przekonania, że Erainia będzie dla mnie idealną nauczycielką.

„Czy zastałem pana Barrowa?”

„Nie. Był moim mężem. Musiałam go zastrzelić”.

– No nic, to zamyka sprawę Kearnes – oświadczyła Erainia. – Ile ci tam zostało… dwadzieścia godzin?

Zawahałem się.

– Jem twierdzi, że dziesięć.

– Och, tylko dziesięć? Moim zdaniem dwadzieścia. A zresztą czekają na ciebie inne sprawy.

– Powiedziałaś, że mogę się zająć tą.

Erainia bębniła palcami po plastikowym laminacie blatu. Wydawały ostry dźwięk, jakby były zbudowane z samych kości.

– Powiedziałam, że możesz spróbować, złociutki. Doszło do morderstwa i to kończy nasz udział. Sprawa przechodzi w ręce policji.

Wpatrywałem się w wiszące za jej głową zdjęcie Aten.

Westchnęła.

– Co więcej, nie chciałbyś ponownie odbywać tej rozmowy, prawda?

– Jakiej rozmowy? Tej, w której tłumaczysz, dlaczego w tym tygodniu nie możesz mi zapłacić ani centa, a potem prosisz, żebym zaopiekował się dzieciakiem?

Jej oczy zrobiły się bardzo ciemne.

– Nie, złociutki, tej, w której omawiamy powody, dla których chcesz wykonywać ten zawód. Sądzisz, że kilka lat wykręcania ludziom rąk w San Francisco na zlecenie jakiejś prawniczki czyni cię prywatnym detektywem? Uważasz, że zwykli klienci nie są godni twojej uwagi, i zamierzasz brać tylko te przypadki, które cię interesują?

– Masz rację – przyznałem. – Nie mam ochoty odbywać ponownie tej rozmowy.

Erainia wymamrotała coś po grecku, po czym nachyliła się w moją stronę nad stołem i w połowie zdania przeszła na angielski.

– …i coś ci powiem. Uważasz się za nie wiadomo kogo, wracając do miasta z tym swoim doktoratem z Berkeley czy co tam takiego masz. W porządku. Uważasz, że nie musisz się szkolić, bo spędziłeś dużo czasu na ulicy. W porządku.

– Przyznasz chyba, że nauczyłem cię sztuczki z superglue.

Tym razem uniosła obie ręce i zaczęła poruszać nimi po obu stronach twarzy w taki sposób, jakby policzkowała jakieś siedzące obok niej osoby.

– No dobrze, czegoś mnie tam nauczyłeś. Nie mam nawet pretensji, że chcesz się tym zajmować, skoro twój tata był gliniarzem. Chciałbyś od czasu do czasu wyświadczyć komuś przysługę, zrobić coś z dobroci serca. No i w porządku. Tyle że w ten sposób nie zarobisz na życie, złociutki. W tej robocie trzeba ostro zasuwać, o czym wyraźnie nie chcesz pamiętać. Poza tym mało co ma wymiar osobisty. Siedzisz w aucie przez osiem godzin, ponieważ właśnie za to płaci ci jakaś menda. Przeglądasz stare dokumenty i rozmawiasz z jakimś pierdzielem z agencji kredytowej, który nie jest nawet przystojny. Próbujesz nie narażać się policji, co oznacza, że trzymasz się z daleka od wszystkich sytuacji, w których ktoś może zginąć. Zazwyczaj nie zarabiasz zbyt wiele, więc rzeczywiście czasami musisz zabrać w teren swojego dzieciaka. Mówię o szarej codzienności. Nie wiem, złociutki, czy akurat z tym sobie poradzisz. Wciąż nie jestem tego pewna co do ciebie.

– Jeżeli nie zamierzasz zarekomendować mojej kandydatury radzie, powiedz mi to lepiej teraz – zażądałem.

Wieszaki, z których zbudowane było ciało Erainii, lekko się poluzowały. Rozparła się na krześle. Ponownie wyjrzała przez okno, rozglądając się za klientami. Przed biurem nadal nie stała kolejka.

– Sama nie wiem – stwierdziła. – Może nie, skoro nie potrafisz wziąć dobrej sprawy, a pozbyć się złej. Działasz w oparciu o moją licencję, a ja nie pozwolę, żeby mi ją odebrano.

Przyglądałem się jej twarzy, próbując ustalić, dlaczego groźba, którą wcześniej wyrzucała z siebie wielokrotnie, tym razem zabrzmiała ostrzej.

– Barrera o czymś ci powiedział – domyśliłem się. – Ma wpływy w radzie. Naciskał na ciebie w związku z moją osobą?

– Nie pleć głupstw, złociutki.

– Przed chwilą na moich oczach zginęła kobieta. Chciałbym się tylko dowiedzieć dlaczego. Mógłbym przynajmniej…

– No właśnie – przerwała mi, prostując się na krześle. – Jednego dnia nastraszyłeś tę całą Kearnes, ona następnego uciekła i ktoś ją zabił. Jaki z tego płynie wniosek na temat twoich metod pracy, złociutki? Jak dla mnie wynika z tego, że powinieneś mnie czasem posłuchać. Nie wolno ci rezygnować z prowadzenia obserwacji, ponieważ straciłeś cierpliwość. Nie wolno pukać do drzwi obserwowanej osoby i prosić, żeby przyznała się do winy.

Poczułem pieczenie w czubkach uszu. Skinąłem głową.

– Okej.

Palce na blacie.

– Co okej?

– Okej, może odejdę. Zrezygnuję. Przerwę praktykę. Jakkolwiek chciałabyś to nazwać.

Machnęła lekceważąco dłonią.

– Ajajaj, po tylu miesiącach?

Wstałem.

Wpatrywała się we mnie przez kilka sekund, po czym skierowała wzrok na okno, jakby nie miało znaczenia, czy zdecyduję tak, czy inaczej.

– Jak sobie chcesz, złociutki.

Ruszyłem w stronę wyjścia.

Zawołała mnie, kiedy znalazłem się przy drzwiach.

– Jeszcze się nad tym zastanów, złociutki – powiedziała. – Możemy uznać, że bierzesz wolne. W przyszłym tygodniu powiesz mi, co zdecydowałeś.

Spojrzałem na Manolego, który opowiadał coś Jemowi po grecku. Biorąc pod uwagę ton głosu i gesty, musiała to być bajka.

– Już ci powiedziałem, Erainia.

– W przyszłym tygodniu. – Nie ustępowała.

– Jasne – przytaknąłem.

Zanim zdążyłem wyjść, Jem spojrzał w moją stronę i zapytał, jaką urządzimy imprezę, kiedy liczba moich godzin spadnie do zera. Chciał wiedzieć, jakie będzie ciasto.

Powiedziałem mu, że muszę się jeszcze zastanowić.

4

Kiedy wróciłem pod numer dziewięćdziesiąty na ulicy Queen Anne, mój gospodarz Gary Hales stał przed domem, podlewając chodnik. Wyglądało na to, że nieźle mu idzie. Na chodniku wykwitło sporo nowych rys. Kilka płyt, które w zeszłym tygodniu zaczynały się wybrzuszać, teraz wybrzuszało się jeszcze bardziej. Gary ma dobrą rękę do betonu.

– Czołem – rzuciłem na powitanie.

Spojrzał na mnie tak, jakby nie do końca mnie kojarzył.

Gary jest blady, trochę rozedrgany, jego skóra ma barwę wypłowiałego błękitu, a twarz wydaje się całkowicie płynna. Kiedy widzi się go z wężem ogrodowym w ręku, człowieka może ogarnąć lekka dezorientacja, ponieważ nie wiadomo, w którym miejscu zaczyna się strumień wody, a kończy Gary.

– Ta… uhm – wybąkał. – Zajrzała tu ta twoja przyjaciółka.

Westchnąłem.

– Wpuściłeś ją?

Przez jego usta przebiegł skurcz. Kto wie, może to był uśmiech. Gary ma słabość do przymilnych panienek.

– Ty stary capie! – zrugałem go. – Co ci tym razem obiecała?

Kolejny skurcz.

– Ta… uhm. Tak sobie myślę, że powinienem jej dorobić klucz.

Ruszyłem w kierunku prawej strony domu. Trawnik był usłany chrupiącymi pekanami, łuskami fasolek jadłoszynów i czerwonymi płatkami bugenwilli. W południowym Teksasie nie można liczyć na bardziej jesienny krajobraz.

Numer dziewięćdziesiąty na Queen Anne to rozpadający się dwukondygnacyjny dom zaprojektowany w stylu Arts and Crafts, który nie umiał się pogodzić z upływem czasu. Zachował pełną godności fasadę, misternie rzeźbioną stolarkę wokół okien, wielką, obrośniętą bugenwillą werandę, na której można przesiadywać wieczorami, popijając margaritę. Ale biała farba zaczęła odłazić ze ścian już dawno temu, a zielony, kryty gontem dach zapadł się w środkowej części. Gdzieś w latach pięćdziesiątych cały budynek przesunął się na fundamentach, przez co jego prawa połowa opadła lekko do tyłu. Moja matka twierdzi, że wygląda na sparaliżowany. Ja wolę go traktować, jakby był niezwykle zrelaksowany.

Kiedy doszedłem przed werandę mojej przybudówki, zobaczyłem Carolaine Smith. Stała w drzwiach, wypuszczając chłodne powietrze z klimatyzowanego wnętrza. Wyciągnęła w moim kierunku słuchawkę telefonu.

Carolaine była ubrana w kostium prezenterki telewizyjnej – białą jedwabną bluzkę, skromną niebieską spódnicę i marynarkę. Utapirowane włosy w kolorze ciemnego blondu miała zaczesane do tyłu, by nie zasłaniały twarzy z mocnym telewizyjnym makijażem. Do stroju nie pasowały tylko tanie okulary. Duże, czarne oprawki były pozostałością po czasach, kiedy z wyglądu przypominała szarą myszkę i pracowała jako lokalna reporterka. Wtedy nazywała się jeszcze Carolyn. Teraz zakładała te okulary tylko wtedy, kiedy chciała coś zobaczyć.

– Kto to jest Annie z First Texan? – zapytała. – Ma uroczy głosik.

– Bez komentarza.

– Dupek.

Carolaine podała mi słuchawkę.

Annie z First Texan zadała mi podobne pytanie jak Carolaine, niemniej w końcu zgodziła się przekazać mi informację na temat Julie Kearnes, o którą poprosiłem ją w poprzedni piątek.

Carolaine poszła do kuchni, skąd dolatywał zapach spalenizny. Przystanąłem pośrodku salonu i rozejrzałem się dokoła. Ubrania zostały poskładane i odłożone na półki. Futon był złożony i ponownie zamienił się w sofę. Miecze zniknęły ze stolika i wróciły na wieszak na ścianie. Robert Johnson wdrapał się na szafę i leżał przyczajony między dwoma pudełkami na buty.

Spojrzał na mnie z nadzieją w oczach.

Pokręciłem głową na znak, że Carolaine jeszcze sobie nie poszła.

Wydał z siebie niski pomruk i zniknął w cieniu.

Annie zaczęła opowiadać o rachunku bieżącym Julie Kearnes. Co dwa tygodnie przychodziły na niego wpłaty z Paintbrush Enterprises – po dwieście pięćdziesiąt dolarów każda, regularnie przez co najmniej ostatnie dwa miesiące, czyli przez okres, który sprawdziła Annie. Kilka okazjonalnych wpłat za wykonanie dorywczych prac od jakiejś firmy z Austin. Prawdopodobnie wynagrodzenia za koncerty; same niewielkie kwoty. Trzy kredyty w H.E.B. Central Market. Opłacane co miesiąc rachunki. Aktualne saldo na koncie Julie wynosiło czterdzieści dwa dolary i trzydzieści trzy centy. Czyli ze czterdzieści dolarów więcej niż u mnie.

Annie zapowiedziała, że liczy na prawdziwy rewanż, ponieważ ryzykowała dla mnie, że straci pracę.

– Może być Garth Brooks – zasugerowała. – Plus obiad w La Margarita.

Oświadczyłem, że nie mam nic przeciwko temu, aby zjadła obiad z Garthem w La Margarita. Mają moje błogosławieństwo. Annie obrzuciła mnie kilkoma epitetami i się rozłączyła.

Carolaine wyjęła z piekarnika blachę.

– Cholera – powiedziała.

Podejrzewam, że w poprzednim wcieleniu na blasze znajdowały się chiláquiles. Kawałki kukurydzianych tortilli z bekonem pozwijały się i dymiły. Ser sczerniał, a papryczki jalapeño zszarzały. Wszystko pachniało dość paskudnie.

– Następnym razem przykryj folią aluminiową – zasugerowałem. – I zmniejsz temperaturę do stu pięćdziesięciu stopni. To stary piekarnik, grzeje jak reaktor nuklearny.

– Cholera jasna! – Carolaine wepchnęła na nos zsuwające się okulary. – Muszę lecieć do studia. W południe mam wejście.

– Mrrrau – poskarżył się Robert Johnson z szafy.

Przeniosłem wzrok ze spalonego jedzenia na wysprzątany salon.

– Nie musiałaś tego robić.

– Drobiazg.

– Nie o to mi chodziło. Miałem na myśli to, że nie powinnaś tak robić. Nie powinnaś nakłaniać Gary’ego, żeby cię wpuszczał, i nie powinnaś robić tu porządków. Nawet własnego mieszkania tak nie sprzątasz. Wszystko to budzi we mnie pewien niepokój.

Oparła się tyłem o zlew i uniosła brwi.

– Nie ma za co.

Spojrzałem na lagerstremię rosnącą za kuchennym oknem.

Carolaine opuściła ręce na uda.

– Chryste, Tres, co niby powinnam była według ciebie zrobić? Prawie się nie widzieliśmy w tym miesiącu. Trzy razy z rzędu odwołałeś obiad w restauracji, przez ciebie czekałam godzinę pod Majestic z dwoma przeklętymi biletami na koncert, a kiedy po tym wszystkim próbuję zrobić dla ciebie coś miłego…

– Przepraszam, Carolaine. Miałem trudny poranek.

Sarkastyczny uśmiech.

– Domyślam się. Wciąż uganiasz się za tą babą po Austin? Zaglądasz jej nocą przez lornetkę w okna? Biedaczek.

– Została zamordowana.

Uśmiech błąkał się jeszcze przez chwilę w kącikach jej ust, potem zniknął.

Kiedy opowiadałem, co się wydarzyło, słuchała z łagodną, pełną zrozumienia miną, choć jej wzrok nie był w pełni skoncentrowany na mnie. Oczy poruszały się lekko na boki, zupełnie jakby czytała równania matematyczne – być może próbowała oszacować, w jaki sposób morderstwo mogło się przełożyć na moją karierę zawodową.

Kiedy skończyłem, skrzyżowała ręce na piersi.

– Co powiedziała Erainia?

– Że tak czy siak źle to poprowadziłem. Że sprawa jest zamknięta.

– A co ty powiedziałeś?

– Odszedłem.

Carolaine milczała przez chwilę zszokowana, po czym spojrzała na zegarek. Wzięła torebkę z blatu i zaczęła w niej czegoś szukać. Próbowała nie pokazać tego po sobie, ale rozluźnione mięśnie ramion wskazywały, że poczuła ulgę.

– Co teraz zrobisz? – zapytała.

– Nie wiem. Wszystko zależy od tego, czego chce Milo Chavez.

– Czyli mógłbyś pracować dla niego bez licencji, na takiej zasadzie jak dawniej?

Powiedziała „dawniej” takim tonem, jakby to był eufemizm na określenie jakiejś sprawy, o której nie wypada wspominać w dobrym towarzystwie.

– Kto wie.

– Dobrze pamiętam, że o mały włos nie zginąłeś, kiedy ostatni raz wyświadczyłeś mu przysługę?

– Tak.

– Nie rozumiem… Dlaczego nie możesz po prostu…?

Przerwała. Kąciki jej ust delikatnie zadrżały.

– Dokończ – powiedziałem. – Dlaczego nie mógłbym wykorzystać mojego tytułu naukowego i znaleźć prawdziwej pracy jako nauczyciel angielskiego?

Pokręciła głową.

– To nie moja sprawa, prawda?

– Carolaine…

– Muszę iść, Tres. – Westchnęła, po czym dodała bez większego entuzjazmu: – Mógłbyś pojechać ze mną do studia. Zamówilibyśmy sobie coś na wynos i spędzili popołudnie w mojej garderobie jak za starych dobrych czasów. Może by nam się to przydało.

– Muszę zadzwonić do Mila.

Zrobiło się lodowato.

– Jak chcesz.

Zamknęła torebkę i pocałowała mnie bardzo delikatnie, nie patrząc mi w zasadzie w oczy. Pachniała jak puder dla niemowląt. Na nosie miała kilka piegów, których nie zdołała zakryć makijażem.

– Przepraszam, że sprawiłam ci taki kłopot – powiedziała.

Drzwi wejściowe zatrzasnęły się za nią.

Robert Johnson zszedł z szafy, kiedy usłyszał, jak Carolaine zapala silnik samochodu. Wyjrzał podejrzliwie przez okno, potem posłał mi mordercze spojrzenie, którego musiał się nauczyć od Erainii Manos.

– Jeśli podczas wizyt gości chcesz udawać Annę Frank, nie miej pretensji do mnie – powiedziałem.

Podszedł, jakby od niechcenia ugryzł mnie w kostkę, po czym podreptał w stronę swojej miski.

Są takie dni, kiedy człowiek nie może się opędzić od innych.

5

O zachodzie słońca niebo przybrało barwę pieczonego bakłażana. Siedem milionów wilgowronów zleciało się na wiec na drzewa i linie telefoniczne nad miastem. Siedziały tak, wydając skrzekliwe, wysokie dźwięki, które prawdopodobnie wkurzały operatorów radarów na wszystkich łodziach podwodnych pływających w Zatoce Meksykańskiej.

Stałem w kuchni, czytając popołudniówkę „Express-News”. Otworzyłem właśnie trzeciego shiner bocka i zaczynałem odczuwać kojące odrętwienie w kończynach.

Julie Kearnes miała na tyle zdrowego rozsądku, żeby dać się zabić w dniu, w którym media nie miały wielu ciekawszych tematów. Poświęcono jej krótki materiał na dwunastej stronie gazety. Ja zasłużyłem na wzmiankę jako osoba, która zadzwoniła na policję. Dziennikarz przygotowujący wiadomość zadał sobie trochę trudu i ustalił, że czytelnicy mogą pamiętać Kearnes z piosenki Three More Lonely Nights nagranej przez Emmylou Harris w 1978 roku, a ostatnio z działalności skrzypaczki i wokalistki w chórku wschodzącej gwiazdy Mirandy Daniels. Policja nie dysponowała żadnymi poszlakami, narzędziem zbrodni ani świadkami, których zeznania wnosiłyby cokolwiek do sprawy.

Dziennikarz nie wspomniał o innych okolicznościach – o mniej istotnych sprawach, które ustaliłem, krążąc za Julie Kearnes po mieście, rozmawiając z jej sąsiadami, grzebiąc w jej śmieciach. Nie wspomniał między innymi o tym, że Julie uwielbiała tajskie jedzenie. Że robiła zakupy w tych samych newage’owych sklepach, co moja matka. Że choć grała na skrzypcach w zespołach country od szóstego roku życia, tak naprawdę wolała słuchać Itzhaka Perlmana. Że piła tanie białe wino i miała papugę.

Żadna z tych informacji nie trafiła do „Express-News” – napisano tylko tyle, że ktoś zrobił jej dziurę w głowie.

Pod koniec wspomniano o wielkich utrudnieniach, jakie spowodowało zamknięcie na cały poranek parkingu San Antonio College w celu zbadania miejsca zbrodni. Przytoczono wypowiedzi paru niezadowolonych studentów, którzy musieli zaparkować kilka przecznic od uczelni.

Myślałem o Julie Kearnes siedzącej w swoim cougarze rocznik 1968, ładnie ubranej, ze skrzypcami u boku. Pomyślałem o prawdziwych minusach zawodu prywatnego detektywa – bynajmniej nie o nudzie związanej ze śledzeniem człowieka, ale o chwilach, kiedy taki człowiek staje się dla nas osobą z krwi i kości.

Pociągnąłem kolejny łyk piwa.

Niewiele więcej szczęścia miałem z telefonem. Wysłałem kilka wiadomości na pager Mila Chaveza, zadzwoniłem też do niego parę razy, ale sekretarka Gladys przekonywała, że nie może się z nim skontaktować. Milo podobno pojechał do Boerne, żeby się zająć jakąś ważną sprawą. Gladys przyznała, że „ważna sprawa w Boerne” to sprzeczność sama w sobie, ale że tak czy inaczej nie jest mi w stanie w żaden sposób pomóc. Owszem, słyszała o Julie Kearnes. Tak, agencję odwiedziła policja. Oczywiście, że Gladys nagrała wiadomość w tej sprawie na sekretarce automatycznej Mila. Nie, mimo wszystko nie zdołała się z nim skontaktować. Nie, skontaktowanie się z Lesem Saint-Pierre’em, Bogiem Łowców Talentów, również nie wchodziło w rachubę. Czy mógłbym zadzwonić jutro?

Podziękowałem i odłożyłem słuchawkę.

Uznałem, że więcej tego dnia nie zdziałam. Niestety nie mogłem uniknąć cotygodniowej kolacji w domu mojej matki.

Poszedłem do łazienki i spojrzałem na swoje odbicie w lustrze.

– Dasz radę – powiedziałem.

Robert Johnson łypnął na mnie spod kranu, którego używał jako poidła. Nie usłyszałem od niego żadnych słów wsparcia.

Wziąłem prysznic i przebrałem się w coś eleganckiego – dżinsy bez dziur, koszulkę z logo organizowanego w San Francisco wyścigu „Bay to Breakers”, mokasyny (nowszą parę, która nie przypominała jeszcze pieczonych ziemniaków).

Następnie złożyłem dach volkswagena i ruszyłem na północ przez Broadway w stronę Vandiver Street. Przez całą drogę do Alamo Heights słuchałem na pełny regulator latynoskiego conjunto. Kiedy zatrzymałem się na światłach na skrzyżowaniu z Austin Highway, kilku gości w smokingach i kowbojskich kapeluszach obejrzało się przez ramię w moją stronę.

Po wjechaniu na Vandiver łatwo dostrzec dom mojej matki – nawet w ciemności. Trzeba po prostu jechać wzdłuż białych, zbudowanych po drugiej wojnie światowej domów, dopóki nie natrafi się na różowy bungalow z cegły suszonej na słońcu, z oświetloną na zielono werandą. Czego się nie robi, żeby się wtopić w otoczenie.

Nikt nie otworzył drzwi, więc wszedłem sam do środka.

Tamtego wieczoru matka paliła kadzidełka. Bożonarodzeniowe lampki migały na ostrokrzewie, a jacuzzi na tarasie bulgotało radośnie samo do siebie w oczekiwaniu na imprezę. W domu dominował styl etnicznego eklektyzmu – meksykańskim bibelotom towarzyszyły japońskie kimona i afrykańskie maski pogrzebowe.

W salonie grało w bilard dwóch gości, których pierwszy raz widziałem na oczy. Byli mniej więcej w moim wieku. Mieli na sobie obcisłe dżinsy, buty kowbojki i denimowe koszule z rękawami podwiniętymi na tyle wysoko, żeby zaprezentować tricepsy.

Skinęli mi na powitanie głowami i wrócili do gry.

Zszedłem schodami do kuchni, gdzie matka i Jess oglądali telewizję. Na ekranie Carolaine zapowiadała wiadomości o dziesiątej. Zapewniała widzów, że przekaże im najnowsze wieści na temat pożaru na North Side.

– Tres, kochanie. – Matka wstała, ścisnęła moje policzki i dała mi całusa. – Mam nadzieję, że zjesz zupę tortillową.

Mama była ubrana tak, jakby wybierała się do Zimbabwe. Miała na sobie wielokolorowy kaftan i długi czarny szal. Kolczyki z kości słoniowej miały kształt kamiennych głów z Wyspy Wielkanocnej, a na przedramiona założyła tyle srebrnych bransoletek, że przypominały sprężynki slinky. Mimo swoich pięćdziesięciu pięciu lat wyglądała góra na trzydzieści pięć.

Jess powiedział „heja” i wrócił do oglądania meczu oilersów. Skończył Alamo Heights dwa lata po mnie. Występowaliśmy nawet razem w reprezentacji uczelni. Był chyba młodzieńcem numer trzy albo cztery, z którym matka związała się po tym, jak dostała rozwód, spaliła przepisy na duszone mięsa z warzywami i przeobraziła się w newage’ową artiste.

– Masz mi zdać pełny raport – ciągnęła matka. – Co słychać u Carolaine? Nie opuszczamy już żadnych wiadomości na KSAT. Powinieneś jej powiedzieć, żeby częściej nosiła tę zieloną sukienkę, Tres. Bardzo korzystnie się w niej prezentuje.

Wyjaśniłem, że Carolaine ma się dobrze, nie zamieszkaliśmy jeszcze razem, a ja nie mam pojęcia, czy i kiedy miałoby to nastąpić. Mamie niespecjalnie spodobało się to „czy”. Wydawała się rozczarowana, że nie zacząłem jeszcze żyć w grzechu. Stwierdziła, że poleca mi to z całego serca.

– Hę? – powiedział Jess, nie odrywając wzroku od meczu futbolowego.

Mama poszła zamieszać zupę. Dorzuciła do bulionu miskę duszonych pomidorów z kawałkami gotowanego kurczaka. Stanąłem przy blacie i zacząłem siekać kolendrę.

– A w pracy? – Mama spojrzała na mnie bacznie z ukosa.

– Raczej kiepsko. Została mi jedna sprawa do skończenia. A potem…

Skinęła głową usatysfakcjonowana, po czym zawinęła kosmyk czarnych włosów za ucho.

Z przyzwyczajenia próbowałem wypatrzyć jakiekolwiek oznaki siwizny. Nie dostrzegłem żadnych. Bóg raczy wiedzieć, ile razy zaglądałem do jej szafki w łazience w poszukiwaniu farby do włosów, ale nie znalazłem tam nigdy nic bardziej kompromitującego od witaminy E, olejku rozmarynowego i kilku leczniczych kryształów. Mama posłała mi jeszcze jedno spojrzenie i się uśmiechnęła, jakby wiedziała, o czym myślę, i jakby ta świadomość sprawiała jej satysfakcję. Była to gra, w której odnosiła zwycięstwo nieprzerwanie od dobrych piętnastu lat.

– Tak się składa – stwierdziła – że rozmawiałam ostatnio z profesorem Mitchellem z Uniwersytetu Teksańskiego w San Antonio.

Rozciąłem kolendrę odrobinę mocniejszym ruchem.

– Mamo…

– Uspokój się, najdroższy, tylko sondowałam.

– Tylko sondowałaś.