Strona główna » Fantastyka i sci-fi » Tarnowski Góry Fantastycznie

Tarnowski Góry Fantastycznie

4.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-937336-1-3

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Tarnowski Góry Fantastycznie

W Tarnowskich Górach dzieją się rzeczy niezwykłe. Środkiem miasta przechodzi barwny festyn Gwarków, a pewien niezbyt towarzyski mężczyzna zamienia się w kota, zostawiając swoją partnerkę w poczuciu niespełnienia. Pracownik ratusza może posiąść moc „znikania” nieodpowiadających mu osób i budynków. Kogoś innego pożre krwiożerczy chomik. Albo nastanie apokalipsa bądź przylecą kosmici.

"Tarnowskie Góry Fantastycznie" to wyraz fascynacji miastem i regionem oraz niesamowita okazja do spojrzenia na nie z zupełnie innej perspektywy – a nawet wielu perspektyw, bo ilu autorów, tyle opowieści.

Opowiadania:
Znikacz - Paweł Majka

Przepraszam, zajęte - Jan Maszczyszyn
Płyną - Wojciech Gunia
Samarytanka - Robert J. Szmidt
W poszukiwaniu skradzionego czasu - Aleksandra Janusz
Na łóżku leżała dziewczyna - Rafał W. Orkan
Skarbek Space - Andrzej Kozakowski
Pełnia Światła - Radek Rak
Straszny i osobliwy przypadek Szmatławic Dolnych - Tomasz Bochiński
Sklepik ze zwierzętami - Istvan Vizvary
Srebro głupców - Łukasz Orbitowski

 

Polecane książki

Shit still happens everyday ... to kolejna część cyklu o komicznych perypetiach losu Zacharego Porębskiego, zakompleksionego cynika po trzydziestce oraz nieprzeciętnego grona jego rodziny i przyjaciół. Tym razem opowiadanie skupia się ściśle na przedstawieniu roku fundamentalnych przemia...
Właściwe zrozumienie rachunku prawdopodobieństwa jest potrzebne osobom, które chcą stosować bardziej zaawansowane narzędzia statystyki matematycznej, przetwarzać i analizować wyniki badań i eksperymentów, dochodzić do właściwych wniosków na podstawie niepełnych danych, zarządzać ryzykiem bądź progno...
W procesie wychowania dzieci w rodzinie i przedszkolu zjawisko przemocy symbolicznej stanowi jeden z nieświadomych elementów socjalizacji. Autorka podjęła próbę odpowiedzi na pytania: jakie przejawy przemocy symbolicznej zróżnicowane ze względu na treść występują w edukacji przedszkolnej, jak dochod...
Możliwość objęcia jednym zamówieniem prac projektowych i budowlanych, a tym samym uniknięcie konieczności przeprowadzania dwóch odrębnych postępowań o udzielenie zamówienia, jest dużą zaletą dla zamawiających. Niestety pojawiają się też liczne problemy....
ALFABET FINANSOWY
. Vademecum finansów osobistych i biznesu. Po co ci to vademecum?Wskaże ci ono drogę do dobrobytu. Idąc tą drogą być może dojdziesz nawet do finansowej wolności. Jeśli tego pragniesz, słuchaj autorytetów i mentorów. Jaki człowiek dla mnie jest autorytetem w dziedzinie finansów osob...
Miętówka, pieprzówka, cytrynówka... Któż z nas nie widział w babcinym kredensie stylowych karafek ze smacznymi, ziołowymi nalewkami o intensywnych kolorach? Któż z nas nie próbował na strychu, ukradkiem, w wielkiej tajemnicym, aromatycznego dziadkowego winka? Kogo z nas wreszcie nie wzmacniano i...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Antologia

Tarnowskie GóryFantasTycznie

Paweł MajkaZnikacz

1.

Być może życie Łukasza Okońskiego potoczyłoby się nieco inaczej, gdyby jego rodzice nie osiągnęli pewnego rodzaju sukcesu, jaki stanowiła przeprowadzka z osiedlowego mieszkania do domku jednorodzinnego przy ulicy Wesołej.

Łukasz nie dzielił radości rodziców. Wolałby nadal mieszkać na starym osiedlu. Dorastając na nim, przywykł do chaosu nieforemnych przestrzeni między podobnymi blokami zamieszkiwanymi przez podobnych ludzi. Z kolegami nazywali takie przestrzenie „podwórkami”, choć pozostawały otwarte na wszystkie strony świata. Ganiali po nich, trzymając sztamę przeciw przybyszom z dalej położonych budynków, czasem bili się między sobą, a czasem snuli plany podboju świata bądź odkrywania zapomnianych złóż srebra, na których mieli się wzbogacić ponad dziecięce pojęcie. Wyobrażali sobie wiele: na przykład jakimi samochodami przyjadą na wielkie spotkanie kumpli za dziesięć lat albo jakie kraje zwiedzą. Ci nieco starsi przebąkiwali coś o dziewczynach, ale dla młodszych wyobrażanie sobie samochodów było bardziej kuszące. Samochodów, a także, prawdę mówiąc, dinozaurów, statków kosmicznych, plaż i mórz na dalekich planetach, a choćby i w Bułgarii, oraz sukcesów w każdej dziedzinie, jaka tylko przychodziła im dogłowy.

Wszystko to zniknęło dwudziestego szóstego października, w czwartek, kiedy trzynastoletni Łukasz został sam. Do końca w to nie wierzył. Do ostatniej chwili ufał, że nastąpi cud, który zapobiegnie przeprowadzce. Knuł z kolegami plany ucieczki z domu i ukrywania się w dziwnej ruderze, pozostałości po niemieckich planach zagospodarowania miejsca, w którym potem komuniści zbudowali jedno z osiedli takich samych jak wszystkie. Starał się przekonać rodziców, że pozostanie w starym mieszkaniu jest najlepszym pomysłem z możliwych. Ale koniec końców w słotny październikowy czwartek stanął przed jednopiętrowym domkiem obciągniętym tynkiem w barwie ludzkiej skóry. Nie było tam podwórka, ledwie rachityczny ogródek zdominowany przez podgniłą trawę otaczającą szkielety krzewów, pomiędzy którymi sterczały kikuty jabłoni.

Być może więc gdyby Łukasz Okoński przeprowadził się do nowego domu wiosną, gdy wszystko wokół kwitło w świeżych promieniach słońca, a ulica Wesoła lśniła czystością od wiosennych porządków, jego życie potoczyłoby się nieco inaczej. Bo nie znienawidziłby swojego nowego domu od pierwszegowejrzenia.

– Spłoń – szeptał, gdy ze spuszczoną głową po raz pierwszy zmierzał ku stalowym drzwiom barwy smoły, ozdobionym wizerunkiem czarnego słonecznika przytulonego do nieprzejrzystej wąskiej szyby. Każdy krok oznaczał innym przekleństwem. – Zdychaj. Rozsyp się. Niech cię pochłonie trzęsienie ziemi. Niech cię zmiecie tornado. Niech cię trafi piorun.

Ojciec otworzył przed nimdrzwi.

– Nasz nowy dom! – oznajmił wesoło. – Nowe życie! Twój pokój jest na samej górze. Będziesz miał z niego widok na całą okolicę!

– To piękny dom! – zachwycała się mama. – I tyle w nim miejsca! Teraz będziemy mogli postarać się o rodzeństwo dla ciebie!

Cała okolica przedstawiała plemię jednorodzinnych domów, „dacz” bądź „willi”, jak mawiali z zachwytem rodzice.

– Tu kiedyś rósł las – mruczał ponuro Łukasz. Można było to poznać po masie drzew otaczających domy, ponurych pni o rozpaczliwie rozczapierzonych konarach, na których gniły brązowo martwe liście, napuchnięte od typowego październikowego deszczu. – Kiedyś rósł tu las i prawie nie byłoludzi.

Przymknął oczy, by wyobrazić sobie to sielskie miejsce pełne lisów, wilków i niedźwiedzi. Ze stadami saren i jeleni przemykających wśród gęstej, pysznej zieleni. Nad ich głowami roiło się od wielokolorowych ptaków i dzikich pszczół. Wiewiórki spierały się na niższych gałęziach, a wyżej, ponad całym tym rozbuchanym życiem, dumne orły patrolowały niebo nieskażone smugami dymu.

Ten obraz pozostał z nim jeszcze przez jakiś czas, nawet gdy otworzył oczy. Przedwieczny las nakładał się na posępnie bure domy zamieszkane przez ludzi, których Łukasz ani nie znał, ani nie chciał poznawać. Jeżeli nawet gdzieś tam żyły dzieci, stanowiły część obcych plemion, z pewnością głupców i frajerów.

Tknięty nagłym impulsem wybiegł przed dom i stanął przed nim, by spojrzeć mu prosto w okna. Wyobraził sobie, że budynek ma twarz starego złośliwegotrolla.

– Nigdy nie będziesz moim domem! – powiedział cicho, aledobitnie.

Spróbował sobie wyobrazić, że przeklęty budynek znika. Zmarszczył brwi, zacisnął usta. Siłą woli usiłował obrócić mury w pył. Stał tak, a deszcz spływał po jego włosach, przenikał przez bluzę, aż wreszcie mama dostrzegła go przez kuchenne okno i kazała natychmiast wracać do środka, nim sięprzeziębi.

– Jeszcze się go napatrzysz! –tłumaczyła nerwowo, wycierając synowi włosy ręcznikiem. – A teraz przebierz się szybko w sucherzeczy!

Skinął głową i pobiegł po schodach do pokoju, którego wcale a wcale nie zamierzał uczynić swoim. Uśmiechnął się po raz pierwszy tego dnia. Nim mama go zawołała, zdołał dostrzec, że fragment muru, maleńki, tuż pod samym dachem, zniknął. Obrócił się w pył, natychmiast spłukany przezdeszcz.

2.

Szkolne przyjaźnie potrafią zniknąć w otchłani czasu, jakby ich nigdy nie było. Łatwo zapomnieć twarze i imiona niegdyś najbliższych ludzi, jeśli się ich nie spotyka. Bywa jednak i tak, że trwają na przekór latom i prawdopodobieństwu. Tak właśnie było w przypadku przyjaźni Łukasza, który odrzucił wszystkie znajomości z ulicy Wesołej i kiedy tylko mógł uciekał, ku nieukontentowaniu rodziców, na stare osiedle. I choć te wyprawy robiły się coraz rzadsze, ich wspomnienie okazało się na tyle mocne, że scementowało przyjaźń przynajmniej pomiędzy czwórką chłopców. A ona przetrwała nawet potencjalną katastrofę, jaką okazał się wyjazd na studia do Katowic. Wybrało się tam tylko dwóch: Łukasz i Radek. Tymon z Jackiem pozostali w Tarnowskich Górach – nie dla nich było zakuwanie do sesji w ostatniej chwili, chlanie w ciasnych mieszkaniach o ścianach pokrytych grzybem i rujnowanie napiętego do granic możliwości budżetu na randki z dziewczynami z pedagogiki.

W tym czasie dom rodziców Łukasza już nie istniał. Chłopcu zajęło to lata, lecz dopiął swego. Gdy zdał maturę, obrócił wniwecz ostatnią cegłę parszywego budynku. Stało się to w dniu, w którym otrzymał świadectwo ostatecznego ukończenia szkoły i pożegnania z dzieciństwem. Trzymając je w ręku, stanął przed swym wieloletnim wrogiem. Rodzice jeszcze go nie zauważyli. W nieco zbyt dużym czarnym garniturze Łukasz przymknął oczy i szepnął: „sczeźnij!”.

I ostatnia cegła, ta najmniejsza, samotna, zmurszała od deszczu i wiatru, bo od lat niemogąca liczyć na opiekę koleżanek, rozsypała się wpył.

Przeklęty budynek zniknął. Zastąpił go dom, który Łukasz wznosił, w miarę jak zabijał jego poprzednika. Z drewnianych bali, otoczony wesołym czerwonym płotem, stojący pośrodku wielkiego lasu – bo oprócz własnego domu Łukasz zniknął także wszystkie pozostałe przy ulicy Wesołej i dalej, przy Krótkiej, Roździeńskiego, Zachodniej, a nawet Weneckiej. Zniknął je wraz z mieszkańcami, z którymi nie chciał się zaprzyjaźniać, z dorosłymi, starcami i dziećmi, takimi samymi jak wszyscy inni na całym świecie, z wyjątkiem kompanów z osiedlowego podwórka. Teraz ich miejsce zajęłyzwierzęta.

Cudze domy poddawały się łatwo, tylko własny stawiał opór do końca. Ale przegrał nareszcie. I zapanowała wieczna wiosna.

Cztery miesiące później Łukasz przeprowadził się do Katowic. Wspólnie z Radkiem wynajął pokój w paskudnym budynku z brudnej czerwonej cegły. Pozostali tam przez całe studia, a gdy wrócili do Tarnowskich Gór, urządzili popijawę z Tymonem i Jackiem, wspominając, jak to było, gdy jako gówniarze na podwórku wyobrażali sobie swoją przyszłość. Śmiali się, pili i świat wydawał się im wszystkim wspaniały aż do godziny dwudziestej pierwszej, kiedy dołączyła do nich Anka, żona Jacka. Drobna, o przesadnie umalowanych oczach, wąskich ustach drżących od szminki, ze stokrotką wytatuowaną na karku.

Łukasz przywitał się z nią z uśmiechem, ale gdy tylko usiadła, zmrużył oczy. Nie pasowała do nich. To był świat kumpli, obcy nie mieli tuwstępu.

„Zniknij” – szepnął.

I zniknęła. Co jednak nie przeszkadzało nikomu, bo stare dziecięce przyjaźnie, jeśli przetrwają, potrafią być silniejsze od świata. Tak w każdym razie wydawało się Łukaszowi, póki wszyscy jego kumple się niepożenili.

3.

Dziesięć lat później, gdy nienawidził już swojej pracy nawet bardziej niż budynków przy ulicy Wesołej, zniknął większą część swoich znajomych z roboty. Nie znosił tych narzucanych koleżeństw, zwłaszcza gdy dotyczyły kobiet: wiecznie rozgadanych na tematy, które kompletnie go nie interesowały, domagających się zamykania okien nawet w największe upały i wymuszających na nim pomoc, gdy tylko zawodziły je edytory tekstu w komputerach albo i same komputery. Znikał je więc, jedną po drugiej. Niestety, szybko zorientował się, że nie było to takie proste. Łatwo znikać ludzi przypadkowych, jak na przykład tego palanta, który wiecznie wciskał się do kolejki po chleb przed Łukaszem, albo kierowcę forda ze złośliwą satysfakcją wjeżdżającego w co większe kałuże, by ochlapywać przechodniów. Albo durnych rowerzystów jeżdżących po chodnikach, jakby należały do nich. Jeśli jednak zniknie się trzy czwarte ludzi w pracy, trzeba będzie wykonywać robotę zanich.

Zamiast więc po prostu pozbywać się nadpobudliwych, uciążliwych koleżanek, Łukasz nauczył się je zastępować, jak niegdyś zastąpił paskudny niechciany dom przytulnym i ciepłym. Rozpaplaną Alę, która zawsze miała mnóstwo uwag na każdy temat, zastąpił cichą Alicją, tak zapatrzoną w arkusze kalkulacyjne, że inne życie zdawało się dla niej nie istnieć. Irytująco przechwalającą się osiągnięciami sportowymi Izę zamienił w nieco gapowatą, ale potrafiącą posługiwać się edytorem tekstu Grażynę. Skłonna zaś do dominowania Renata przekształciła się w pokorną Jolę. Wszystkie wykonywały swoją pracę jak należy, a Łukasz mógł nareszcie odetchnąćspokojnie.

Dało mu to do myślenia. Skoro ustawił sobie tak pracę, czemu nie miałby podobnie zorganizować sobie życia?

Zadzwonił do kumpli z podwórka, zapraszając ich z żonami na imieniny. Zdziwili się, co do jednego. Ostatnio spotykali się rzadziej, ich małżonki wyczuły bowiem, że Łukasz nie darzy ich sympatią. Unikały więc wspólnych spotkań i mniej lub bardziej stanowczo, ale zawsze nieubłaganie odciągały mężów od kontaktów z tym ponurym milczkiem. Przyjęły jednak zaproszenie na obiad do restauracji przy Rynku. Zasiedli w niej w siódemkę przy długim stole, pod stylizowanymi zdjęciami ludzi o głowach psów, jeleni i zajęcy. Wszystko tu tonęło w brązach i sepii, kelnerzy okazali się tak uprzejmi, że Łukaszowi nawet nie postało w głowie, by ich znikać. Żony dały się namówić na wina, kumple pozamawiali po piwie. Przy zupach dało się jeszcze odczuć napięcie, panie wyrażały tylko poprawne uwagi na temat wystroju, a panowie wymieniali porozumiewawcze spojrzenia. Wreszcie Radek zamówił drugie piwo i wzniósł toast. Przy trzecim winie nawet żony przestały starannie nie zauważać gospodarza. Zaczęły wręcz nabierać przekonania, że Łukasz musiał się zmienić. Może zrozumiał, że dotąd był durnym chamem? A może znalazła się jakaś nieszczęsna kobieta, która popracowała nad nim jak trzeba?

Ale jeśli tak, to czemu nie ma jej tutaj z nimi? To Joanna, żona Tymona, zapytała o to przy piątym winie. Tymon zmarszczył brwi, Radek zmieszał się a Jacek otworzył usta, by szybko zmienićtemat.

– Byłem dotąd trochę egoistycznym dupkiem – rozbroił sytuację Łukasz, uśmiechając się, jak miał nadzieję, sympatycznie. – Mam nadzieję dopiero zasłużyć nakogoś.

– Jesteś na dobrej drodze – odparła Joanna uśmiechając się wesoło, nieświadoma, że właśnie w tej chwili Łukasz zastępował ją Kryśką. Brązowe włosy zmienił na mysie, zielone oczy na brązowe i zwinny, ostro zakończony język na grubą kluchę sprawiającą, że cokolwiek Kryśka mówiła, brzmiało niewyraźnie i głupio. Na Tymona spoglądała z pokorą i miłością, a na Łukasza z zachwytem.

Do wieczora zasadniczą Kaśkę o sportowej sylwetce, nieskrywającą niechęci wobec Łukasza, zastąpiła Baśka, z lekką nadwagą i wielkim biustem. Usiłowała oddać mu się niezgrabnie w męskiej toalecie, ale odtrącił jej zaloty przez lojalność wobec Radka. Pozostała tylko Anka. Zniknął ją kiedyś, ale powróciła. Najwyraźniej Łukasz nie potrafił usunąć jej ostatecznie tak, by nie skrzywdzić Jacka. Siedzieli prawie naprzeciwko siebie. Anka nie mówiła wiele, ale zawsze gdy się odzywała, okazywała się dowcipna i sympatyczna. Łukasz przyłapał się na tym, że marzy, by znów zobaczyć stokrotkę na jej karku. Przeklęty kwiat zmienił się w rodzaj amuletu tej dziewczyny. Zniknięcie jej albo przemienienie okazało się niemożliwe bez jego wymazania. A usunąć się go nie dało, póki nie było go widać.

– No, stary! – Radek klepnął Łukasza na pożegnanie w plecy. – Kupiłeś naszedziewczyny!

Wyszli inaczej, niż przybyli. Tymon z głupawą Kryśką zamiast chętnej do złośliwych żartów Joanny, Radek ze skłonną do niewierności Baśką o przyciężkawym humorze zamiast Kaśki. I tylko Jacek wychodził z tą samą Anką, chronioną przez niewielki niebieskikwiatek.

Żegnali się serdecznie, zapewniali, że muszą spotkać jak najrychlej.

Wracając do domu, Łukasz po raz pierwszy nie widział swojego miasta, ale tę cholerną stokrotkę. Wypełniała wszystkie jego spojrzenia i myśli, aż do chwili, gdy usiadł na łóżku i z ulgą odegnał wspomnienie tatuażu. Przeciągnął się, uśmiechnął sam do siebie. I dopiero gdy mył zęby, dotarło do niego, że jeśli kolacja coś zmieniła, to tylko na gorsze.

Teraz był sam jeszcze bardziej niż kiedykolwiek. Odzyskał przyjaciół, ale straciłspokój.

4.

Jeśli Łukasz lubił coś w swojej pracy, to jej lokalizację. Powtarzał sobie często, że zdecydował się na pracę urzędnika, choć miał tak wiele innych możliwości, ponieważ spodobało mu się usytuowanieratusza.

Ratusz w Tarnowskich Górach nie tylko mieścił się przy rynku, co wydaje się naturalne, ale też zdecydowanie nad Rynkiem górował. Rolę, jaką w innych miastach mógłby pełnić zamek, pałac albo kościół, tutaj ratusz zagarnął dla siebie bezapelacyjnie. Przypominał zresztą nieco kościół, a zdaniem Łukasza nawet zamek. Trójkondygnacyjny, wzniesiony ledwie przed rozpoczęciem dwudziestego wieku na miejscu niegdysiejszego sądu – a zatem także budynku znaczącego i dominującego w mieście – zachował klasę i dumę dziewiętnastowiecznych budowli użytku publicznego. Pamiętał czasy, kiedy wszystko było lepsze, bo każdy znał swoje miejsce. Kobiety nie wychylały się z cienia mężów, a znaczenie budowli można było odgadnąć na pierwszy rzut oka.

Łukasz od poniedziałku do piątku specjalnie zrywał się z łóżka przed czasem, by móc stanąć przed ratuszem i spoglądać nań o poranku, niekiedy nawet przed świtem, nim uciążliwa ludzka obecność wypełniła jego korytarze. Kochał okna tego budynku, gdy pozostawały ciemne, a ciemnoczerwone cegły nie lśniły jeszcze w promieniachsłońca.

Psuł mu humor jedynie widok z okna. Już sam kościół Zbawiciela, szarzejący po drugiej stronie Rynku, burzył dobre samopoczucie Łukasza tradycyjną, a jednak mniej dostojną niż ratuszowa bryłą oraz nużącą barwą elewacji. Łukasz był jednak w stanie wybaczyć kościołowi pewne niedociągnięcia: w końcu budowali go ewangelicy, a im brakowało katolickiej fantazji i zrozumienia, że świątynie powinny być piękne i barwne. Zresztą, przyznawał, kościół odznaczał się pewną elegancją i poniekąd dobrze się składało, że ustępował świetnością Ratuszowi. Łukasz zniknął z niego tylko zegar przypominający dworcowy, ponieważ psuł nienajgorsze ogólniewrażenie.

O prawdziwy ból głowy, a nierzadko mdłości, przyprawiało Łukasza szkaradztwo, które przyrosło do kościoła ostatnimi czasy. Nawet nieszczególny budynek na lewo od świątyni, dodatkowo zohydzony betonową nadbudówką zaprojektowaną przez architekta, który powinien był w przekonaniu Łukasza zostać skazany co najmniej na rozstrzelanie, nie był tak paskudny jak dzieło jakiegoś opętanego przez nowoczesne herezje architektoniczne palanta, przyssane do prawej ściany kościoła. Koszmarek po lewej świadczył o braku umiejętności, a może środków. Prosty sześcian o urodzie koszarowego muru, w którym otwory strzelnicze zastąpiono rachitycznymi oknami, był tyleż paskudny, co smutny. Łukasz zniknął go w drugim roku pracy, a zastąpienie stylowym dziewiętnastowiecznym poddaszem, podpatrzonym podczas wizyty w Krakowie, zajęło mu ledwie tydzień.

Z betonowo-szklanym monstrum nie potrafił poradzić sobie tak łatwo. By zniknąć jakąś budowlę, musiał ją pojąć. Z budynkami było tak samo jak z ludźmi. Facet wyprzedzający Łukasza w kolejce po chleb był zwykłym chamem i bucem. Opisawszy go w ten sposób, Łukasz potrafił zniknąć go w mgnieniu oka. Zastąpienie go byłoby trudniejsze, trzeba by bowiem wymyśleć kogoś na jego miejsce. Wymagało to czasu. O ile zaś Łukasz był gotów zmarnować wieczór, by odmienić małżonki przyjaciół, nie zamierzał poświęcać cennych chwil na byle kogo.

Budynku przyssanego do kościoła Łukasz nie rozumiał. Wyrastało toto na niby to kolumnach, prostackich jednak, wzniesionych byle jak, bez polotu, długich niczym pajęcze nogi. W ich cieniu banalnie niebieski stalowy szkielet utrzymywał szklaną ścianę. Nakrywała to wszystko warstwa beżu, ściśle opinająca dwa piętra starające się udawać podobieństwo do zwyczajnych kamienic. Gdybyż tylko na tym się skończyło! Niestety, twórca tego koszmarka postanowił wzbogacić piętra balkonami odsłaniającymi szklane akwaria, a na dachu zbudować taras (był to, przyznawał Łukasz, poniekąd pomysł nienajgorszy, z tarasu tego bowiem rozpościerał się znakomity widok na Ratusz). Gdybyż jednak przeklęty architekt pozostał tylko przy pomyśle tarasu, być może Łukasz znalazłby dla niego litość w sercu. Jednak nienawistny partacz kazał dobudować tam poddasze o długich oknach, wyszczerzonych niczym zębiska. Nakrył to szkaradzieństwo wygiętym w łuk dachem, nawiązującym architektonicznie chyba tylko do tandetnych statków pływających po Missisipi albo do własnych mokrych snów.

Przed takim to pomieszaniem stylów, w dodatku pomieszaniem tępym i szkaradnym, stawał Łukasz bezsilny. Nic tu nie pasowało do siebie nawzajem, wszystko było nie dość, że wyjęte z rozmaitych stylów, co jeszcze dałoby się zrozumieć, to nie korespondowało nijak z otoczeniem, nie odwoływało się do tradycji miasta i było najzwyczajniej w świecie brzydkie. Ale nie smutno brzydkie, jak ostatnie piętro domu po lewej. Smutek może jeszcze wzruszyć, ująć za serce. Dom przyrośnięty do kościoła nie był smutny, lecz pokracznie i brzydkonijaki.

Lata całe Łukasz próbował zniknąć go i nie potrafił. Przystawał przed koszmarkiem co rano, w drodze do pracy. Przystawał i w weekendy. Latem siadywał w nieprzesadnie pięknym ogródku kawiarnianym i spod parasoli z nazwą piwa sponsorującego tandetne wyposażenie baru z całych sił wpatrywał się w potwora. Jak jednak przemienić budynek, którego zasad budowy nie pojmował? Nawet zniknąć go nie potrafił, bo nie wiedział, od czegozacząć.

Tak zapatrzonego zastała go któregoś wieczora Anka od Jacka.

– Cześć! – zawołała, wytrącając go z zamyślenia. – Siedziałam z kumpelą na małym piwie i zobaczyłam cię. Stoisz tu chyba z godzinę! I cały czas gapisz się na kościół! Szukasz tamczegoś?

Każdego innego w takiej sytuacji Łukasz zniknąłby w mgnieniu oka. Ale Anka… Nie chodziło już nawet od tatuaż, znów ukryty, tym razem pod zieloną apaszką. Kłopot w tym, że Anka okazała się kobietą, którą Łukasz, ku własnemu zaskoczeniu, zaczął dostrzegać. Do tej pory kobiety były dla niego niewielkim zbiorem irytujących zazwyczaj cech. U Anki zaś dostrzegł właśnie oczy barwy grafitu, pieprzyk pod prawym okiem i to, że jej dość wąskie usta przejawiały skłonność do uśmiechania się prawymkącikiem.

– Patrzę na tą ohydę po prawej – odparł, nim zdał sobie sprawę, co mówi. – Chciałbym gozniknąć.

– Nie ty jeden – roześmiała się. – Zwłaszcza bank! Ale naleśnikarnię wolałabymzostawić.

– Zniknąć wszystko. To cholerstwo psuje cały Rynek. A jak przytłacza kamieniczki przy Strzeleckiej! Psujewszystko!

– Naleśnikarnię zostaw! – uparła się. – Byłeś tamkiedyś?

Nieoczekiwanie chwyciła go pod ramię i pociągnęła za sobą ku maszkarze. Zaskoczony, dał się poprowadzić aż na Strzelecką. Tam zorientował się, że Anka usiłuje go wciągnąć na obrzydliwą zewnętrzną klatkę schodową, jeszcze mocniej upodabniającą długi budynek do statku. Zaparłsię.

– Chcesz, żebym tamwszedł?

– Skosztujesz naleśnika i może dzięki temu co nieco ocaleje – zawołała. – Pracujesz w urzędzie, prawda? Masz wpływ na to, jak wyglądamiasto?

– Mam wpływ – zgodził się.

Dał się poprowadzić, sam nie wiedział dlaczego. Może marzył o ponownym ujrzeniu stokrotki? A może niespodziewana poufałość Anki sprawiła mu dziwną, nieznaną przyjemność? Stawiając sztywno kroki, wkroczył w paszczę lewiatana i po raz pierwszy ujrzał bestię odśrodka.

Pozwolił zamówić dla siebie naleśnika i pochwalił jego smak, choć wcale go nie wyczuł. W sztucznym świetle oczy Anki nie były już grafitowe, lecz szare. Usta okazały się ruchliwe i wesołe. Dłonie o długich palcach wciąż dotykały czoła, poprawiały opadające na nie włosy, bawiły się zapalniczką, rachunkiem, czymkolwiek. Łukasz parzył na cały ten balet mimiki i gestów, mówiąc i nie mówiąc, bo słowa wychodziły niezależnie od myśli. A myślał tylko o tym, że nie tylko nigdy nie chciałby już znikać tej kobiety, ale również nie zmieniłby w niejnic.

Pożegnali się i nie pożegnali, bo nie pamiętał ani słowa z tego rozstania. Wrócił do domu i nie wrócił, myślami ciągle był tam, w trzewiach bestii, znią.

Leżał na łóżku, powtarzając jej imię i wspominając każdy jej gest, spojrzenie. Aż znów, w tym samym miejscu, w którym zwykle spływały na niego uświadomienia: nad umywalką, gdy mył zęby, przypomniał sobie oJacku.

5.

Najpierw zniknął dach w kształcie łuku. Zajęło mu to dwa tygodnie, bo dach był długi, charakterystyczny, niełatwo było znaleźć kształt, którym można by go zastąpić. Łukasz musiał obejść budynek dookoła (nie pierwszy raz), a nawet wejść do środka. Powołując się na sprawy urzędu, wspiął się na taras.

A wszystko to z Anką i dzięki Ance. Byli teraz nierozłączni, a jej obecność dodawała mu sił. Chodzili pod rękę (starał się nie puszczać jej dłoni). Z tarasu, objęci, spoglądali na Ratusz. Łukasz opowiadał jej historię tego budynku, wzbogacając ją anegdotkami z życia urzędników. Ona śmiała się we właściwych momentach, dwa razy nawet pocałowała go w policzek.

– Ten dach zastąpimy klasycznym – tłumaczył jej. – Wzorowanym na dachach kamieniczek przy rynku. Będzie wysoki, spadzisty, w formie trapezu. Iczerwony.

– A niżej? Co zrobisz z piętrami? – Oczy miała grafitowe, już na zawsze grafitowe, nie inne. Włosy w barwie ciemnego miodu spięła z tyłu, jak lubił, odsłaniając tatuaż. Łukasz lubił gładzić jej szyję w tym miejscu, muskając płatki kwiatu opuszkamipalców.

– Jeszcze nie wiem – zasępił się. – To jest tak… pokręcone…

– Na pewno coś wymyślisz! – zawołała, pewna jego sukcesu jak niczego innego na świecie. – Wierzę w ciebie, kochanie!

Zatracił się w pracy. Gdy zniknął stary dach i na jego miejsce wzniósł nowy, tradycyjny i ładniejszy, swojski kształt wyznaczył przyszłość całości. Zaczęły znikać, dzień po dniu, paskudne kolumny. W ich miejsce wyrósł zwyczajny front dziewiętnastowiecznej kamienicy. Anka aż klasnęła z uciechy, gdy zobaczyła trójkątny portal nad bramą.

– Tylko… Wtedy nie budowano tak wielkich kamienic – przypomniała mu. – Przydałoby się podzielić całość na dwa albo trzy domy.

– Moja mądra! – pochwalił ją i pogłaskał po włosach, gdy nadstawiła głowę. – Zrobimy nawet cztery! Cztery urocze kamieniczki w miejscemolocha!

Mimochodem poprawiał i inne budowle w okolicy. Kościołowi ubarwił witraże, by igrały wielobarwnie ze słońcem. Paskudne reklamowe parasolki ogródka kawiarnianego zmienił w pozbawione jakichkolwiek znaków reklamowych, za to we wszystkich odcieniach tęczy. Pomyślał, że tak właśnie mogłyby wyglądać pod koniec dziewiętnastego wieku, gdy budynek Ratusza budził się do życia. Ta myśl natchnęła go. Zaczął wyszukiwać w internecie zdjęcia i obrazy przedstawiające Rynek sprzed lat. Drukował je w pracy, a wydrukami obwieszał sypialnię, tak by układ na ścianach odpowiadał układowi w rzeczywistości.

– Kiedy skończysz dzieło, powinniśmy wziąć ślub – nieśmiało zaproponowała Anka, a właściwie Ania, Aneczka, Anusia, pewnej nocy, gdy kochali się na tle niemal dopełnionego dziewiętnastowiecznego Rynku. – Będę w sukni, jakie nosiły damy w 1898 roku.

Poruszony tą wizją, znalazł dla niej odpowiednie zdjęcie w sieci. Wpatrywali się w nie godzinami, aż Ania oparła głowę na jego ramieniu i szepnęła: „zróbto”.

I już po chwili stała przed nim, opływająca złotym materiałem zakrywającym wszystko, ale podkreślającym talię, z rękawami o falbanach spływających aż na dłonie i z wysokim kołnierzem, ściśle opinającymszyję.

– Ten kołnierz jest niedobry! – zmartwiła się. – Zasłania moją stokrotkę. A ty tak jąlubisz.

– Nie szkodzi – uspokoił ją. – Wiem, że tamjest.

Ze stokrotką zresztą, prawdę mówiąc, wyszło mu tak sobie. Przeklęty kwiatek bronił się do końca i wygrał. Kiedy Łukasz zamarł nad umywalką pamiętnej nocy, gdy pożegnał się z Anką, pierwszy raz w życiu znienawidził sam siebie za pragnienia, które mogłyby skrzywdzić kogoś innego. Jak mógłby odbić żonę Jackowi? Że dałby radę, nie miał wątpliwości. Jacek był, prawdę mówiąc, trochę prostakiem, niegodnym takiej kobiety. No i zdarzały mu się skoki w bok, czego nie ukrywał przed chłopakami. Właściwie należałaby mu się kara. Gdyby nie był przyjacielem Łukasza. Może niedoskonałym, prawdę mówiąc pełnym wad, ale jednak kumplem z podwórka. Pewnych rzeczy się nierobiło.

Łukasz cisnął wtedy szczoteczką o lustro i kubkiem z wodą do płukania o podłogę. Zaklął. Wywrzeszczał przekleństwo. Niesiony wściekłością ubrał się prędko i pognał z powrotem na Rynek, pod bestię. Żywił nadzieję, że może rozpacz i furia pozwolą mu zniknąć potwora. Zamiast tego stał, gapiąc się na niego i powoli odzyskując spokój. Nie zniknął niczego, choćby centymetra okropności. Znów przegrał. Przez chwilę rozważał nawet kupienie materiałów wybuchowych i wysadzenie tego cholerstwa. Ale gdy uspokoił się nieco, przyszło mu do głowy, że być może marnował swój talent przez dotychczasowe trzydzieści siedem lat życia.

Skoro potrafił nie tylko znikać domy i ludzi, ale też przekształcać, to może mógłby pokusić się i o coświęcej.

Potrzebował tylko czasu. Icierpliwości.

Poświęcił pół roku na umawianie się z przyjaciółmi, szczególnie z Jackiem i Anką. Przygotowywał pikniki i wypady rowerowe. Zapraszał ich na wszystkie imprezy organizowane przez miasto. I przez cały ten czas dyskretnie obserwował Ankę. A gdy był już pewien, że zna każdy jej gest na pamięć, a brzmienie głosu potrafi odtworzyć na zawołanie, spróbował ją sobiezrobić.

Pierwszej nocy prawie oszalał z wysiłku. Wyobrażał sobie Ankę taką, jakiej by pragnął, ulepszoną i piękniejszą, godną jego. Miotał się po mieszkaniu i na przemian medytował wedle sposobów podpatrzonych w telewizji. Mamrotał litanie znalezione w internecie, szukał natchnienia na stronach i blogach poświęconych mocy wyobraźni i magii. Nawet przekłuł sobie palec, by stworzyć niewiastę z własnej krwi. To ostatnie otrzeźwiło go namoment.

Następnego dnia upił się przekonany, że musi osiągnąć odmienny stan świadomości, by wyzwolić podświadomość. W związku z tym poniedziałkowy poranek przywitał z lękiem, że może zaleźć owoc swoich eksperymentów. Odetchnął z ulgą, przekonując się, że i tym razem się nie udało. A potem wziął po raz pierwszy w życiu urlop na żądanie i szlochał do południa, po czym nareszcie zasnął.

Poddał się po trzech miesiącach daremnych prób, podczas których wyrzeźbił posąg naturalnych rozmiarów z gliny i wcisnął weń potajemnie skradziony włos oryginału, zarżnął trzy koguty i nawet zbierał ziemię na cmentarzu o północy, by ulepić z niej kolejny, mniejszy model. Ostatecznie uznał, że pomimo wszelkich swoich talentów nie jest stwórcą. Potrafił znikać i przemieniać. To pierwsze nie wchodziło w grę. Aledrugie?

Na urzędowych korytarzach odnalazł Judytę z księgowości. Była kobietą, jakie lubił: cichą i niewidoczną. A co najważniejsze – samotną.

Na początek zaczął jej się kłaniać. Potem do ukłonów dorzucił uśmiech. Wreszcie, gdy i ona go zauważyła, pozwolił jej przyłapać się, gdy oglądał się za nią. Zaczęli rozmawiać. Wyskoczyli razem na przerwę obiadową. Raz i drugi. Dowiedział się, że ma dwie siostry i kocha ptaki. Zapytana o stosunek do bestii, zmieszała się. Nie interesowała jejarchitektura.

Przemieniał ją ostrożnie i powoli. A gdy ulepił z niej Anię, Aneczkę, Anusię, pokochał ją bardziej niż prawdziwą i czerpał z niej siłę, by pokonaćbestię.

I tylko ta cholerna stokrotka mu nie wyszła. Gdy muskał ją palcami, zdawało mu się, że rozpoznaje znajome kształty. Ale gdy na nią spoglądał, widział tylko niezgrabną plątaninę linii, przypominającą może zwój porzuconych lian, ale niekwiat.

Odegnał złe myśli, przyciągnął do siebie Anię, Aneczkę, Anusię, w złotej sukni zakrywającej ten przeklętybohomaz.

– Pobierzemy się – pocałował ją. – Pobierzemy się w kościele przy Rynku, a wesele urządzimy w Ratuszu. Tylko muszę najpierw przygotować na tomiasto.

6.

Pracował zapamiętale. Przywracał murom i dachom niegdysiejsze kształty. Usuwał nowe budynki i wznosił stare. A gdy minęło to lato i następne, Rynek był gotowy na jego ślub. Zarezerwował salę w Ratuszu i mszę w kościele, który zresztą przebudował na wzór gotyckich budowli, bo bardziej pasowały do jego gustu i do samej uroczystości.

A gdy wszystko było gotowe, o świcie, w dniu ślubu, stanął przed bestią, by zadać jej ostatni cios.

Już wtedy ledwie dyszała. Pocięta na cztery miłe oku kamieniczki, stała się ledwie cieniem potężnego, zdałoby się, niepokonanego monstrum. Łukaszowi udało się wcześniej oderwać ohydną ssawkę z nieprzejrzystego niebieskiego szkła, którą bestia wbijała w ścianę kościoła. Teraz do zdarcia pozostała już tylko fasada od stronyRynku.

Stał przed nią jak niegdyś przed domem przy ulicy Wesołej. W garniturze, ale nie maturalnym, lecz ślubnym, tym razem doskonale dopasowanym i eleganckim. Poprawił muszkę gestem podpatrzonym u Bonda i zadał ostatnicios.

Stojąca dotąd w ciszy za jego plecami narzeczona nie opanowała cichego okrzyku, gdy budynek zafalował lekko, a potem i mur w barwie beżu, i niebieska stal, i ściana szkła zaczęły spływać z niego niczym wosk z topionej świeczki. Zmieniały się w kałuże u stóp dwupiętrowej kamienicy, cieszącej oczy pastelową zielenią pod dachem z czerwonychdachówek.

– Och! – westchnęła Ania, Aneczka, Anusia. – Jakiepiękne!

– Mój prezent ślubny dla ciebie – odwrócił się ku niej z uśmiechem. – Całe miasto to mój prezent dlaciebie.

A potem był ślub, tylko dla nich dwojga, intymny jak miłość i piękny jak spełnienie. I byłoby wesele z tych, o jakich piszą gazety i o których wspominają kronikarze, z dziewczynkami z kwiatami i z przemową burmistrza, i wielopiętrowym tortem wywołującym zachwycone okrzyki gości. Byłoby, gdyby przy wyjściu z kościoła nie posypał się na nowożeńcówryż.

A przecież Łukasz nie zamawiał ani ryżu, ani dzieci, które miałyby go sypać, ani żadnych gości. W każdym razie nie takich. W weselu mieli wziąć udział bezpieczni, bo przemienieni, koledzy z pracy. Nie przyjaciele zdzieciństwa.

– No, zbóju! – zawołał Jacek, dopadając go jako pierwszy. – Brawo!

– Ale… – szepnął spłoszony Łukasz. Zerknął na Anię, Anecz…

Obejmowała ją właśnie dziewczyna w sukni pastelowo zielonej jak przemieniona kamienica. Prostej, wręcz skąpej. Nic nie zakrywało karku, na którym pyszniła sięstokrotka.

– Zaprosiłam twoich przyjaciół – wyznała panna młoda, uśmiechając się nieśmiało. – Wiedziałam, że się ucieszysz. To mój prezent dlaciebie.

– Sto lat młodej parze! – zawołała Anka, rzucając się z kolei na szyję panumłodemu.

– Ale… – jęknąłŁukasz.

Na jego oczach Ania, Aneczka, Anusia coraz mniej była sobą. Włosy, już nie barwy ciemnego miodu, lecz węgla z najciemniejszych otchłani, z prostych stawały się coraz bardziej kręcone. A oczy, już nie na zawsze grafitowe, przyjmowały kolor orzecha. I znikał pieprzyk pod okiem, i usta, już nie takie wąskie, nie uśmiechały się asymetrycznie, kącikiem ku prawej, ale szczerze, wesoło, otwarcie.

Za tą kobietą, wcale nie w sukni złotej, lecz w białej, sypało się w pył całe miasto. I kościół tracił na gotyku, i parasolki, jak odpryski tęczy, znów stawały się białe. Spod piękna triumfująco wygrzebywała się współczesna powszedniość. Czasem niebrzydka, czasem paskudna. Nie było to miastoŁukasza.

– Ania, Anka – mamrotał, rozglądając się rozpaczliwie w poszukiwaniu czegoś, co należałoby naprawdę doniego.

Gdyby jego wzrok padł na Ratusz, być może dzień dałoby się jeszcze uratować. Ale musiało stać sięinaczej.

Bestia wyszczerzyła się do niego oknami, uśmiechnęła dachem w kształcie łuku, na którym nie było już ani jednejdachówki.

7.

Siąpiło, jak to w październiku. Bury samochód przywiózł ich na ulicę Wesołą, pod dom obciągnięty tynkiem w kolorze ludzkiej skóry. Naokoło nie było lasów pełnych zwierzyny, lecz domy jednorodzinne. Trafiało się między nimi sporo drzew, lecz trudno było nazwać tolasem.

– Chodź, kochanie – odezwała się łagodnie Judyta, niewysoka brązowooka brunetka, znacznie silniejsza, niż Łukasz mógł się spodziewać.

Teraz już ją słyszał. Każde słowo, które wypowiedziała, należało do niej, nie doniego.

Nie potrafił do tegoprzywyknąć.

Stawiał niepewnie kroki. Udar, którego doznał w dniu ślubu, nie okazał się ciężki, ale nie odszedł też bez śladu. Naznaczył lewą rękę i lewą nogę Łukasza bolesnymwspomnieniem.

Zatrzymał się przed domem, by spojrzeć mu prosto w okna. Budynektriumfował.

– Jeszcze nie wygrałeś – szepnął Łukasz, ale zwiesiłgłowę.

– Nie stój tak na deszczu! – zniecierpliwiła się Judyta. – Jeszcze się napatrzysz! Chodź! To miło ze strony twoich rodziców, że zdecydowali się go zamienić na twojemieszkanie!

– Tak, cudownie…

Wieczorem, gdy ona już czekała na niego w łóżku, w sypialni, na którą przerobiono jego stary pokój, stanął w łazience naprzeciwko lustra. Przyglądał się długo twarzy nieco przedwcześnie siwiejącego na skroniach mężczyzny o oczach niebieskich, acz nadto przekrwionych. Poruszył niemrawo lewą ręką. Zdołał ją unieść, by potrzećtwarz.

Nie tyle opuścił dłoń, co pozwolił jej opaść. Wycisnął nieco pasty z tubki na palec prawej ręki. Przez chwilę przyglądał się niebieskiej mazi, następnie uniósł dłoń i wyrysował pastą na lustrze bohomaz, który przy odrobinie wyobraźni można by wziąć zastokrotkę.

Uśmiechnął się do odbicia w lustrze. Krzywo, niemrawo, ale uśmiechnął. No dobra, jeszcze zobaczymy, kto będzie górą. To miasto potrzebuje zmiany. Jego małżeństwo jej potrzebuje. Wszyscy inni też. Tym razem będziemądrzejszy.

Na początek zniknie tęsiwiznę.

Jan MaszczyszynPrzepraszam, zajęte

1.

Siedziałem tego dnia w Tarnowskich Górach, przy barze w Sedlaczku, nad niemal już opróżnioną szklanką czystej z sokiem. Zawieszony na ścianie telewizor syknął, gdy przerwali transmisję meczu. To był, do kurwy nędzy, Puchar Mistrzów! Jak ktoś miał czelność zawracać głowę głupstwami w tym momencie?

Od razu dopiłem resztkę drinka i drżącą ręką sięgnąłem po papierosa. Ledwo dochodził do mnie sens słów. Brr. Ważny komunikat! Telewizja lokalna. Uwaga, uwaga –TarnowskieGóry…

Bo ja wiem? Ten pojazd kosmiczny od miesiąca dryfował w kierunku Słońca bez szansy powrotu. Jakiś ważny fagas zaprogramował komputer pokładowy w jednostkach metrycznych. Inny podał dane w łokciach, a pilot na pewno przeliczył na stopy. I tym samym pierwsza załogowa wyprawa na Marsa minęła glob w odległości miliona kilometrów, nie mając nawet czasu na pamiątkową fotę na tle planety. A teraz pierdolą, że się rozhermetyzował, bo walnął w niego mikrometeoryt.

Ja tam wiem swoje. Siedziałem dwadzieścia lat w zawodzie metalowca. Puściły chińskie spawy, jebnął europejski generator, bo przekroczył ich zasrane normy unijne i sfajczył się jakiś dawno niewymieniony przewód, zrobiony gdzieś naZakaukaziu.

– Słyszałeś?

„Ona zawsze przysiądzie się znienacka” – pomyślałem, kompletnie zaskoczony. Taka to podejdzie człowieka nie wiadomo kiedy.

„Barbie” Judyta.

Nie wiem, co robiła tego popołudnia z włosami. Ale jechało od nich starym piwskiem. A może to był spleśniały biustonosz? Trudno powiedzieć. Nie zmieniła fasonu od Gwiazdki. Zawsze ta sama bluzka i wytarta spódniczka wgrochy.

– No, że niby co? – zapytałem. Nie wiedziałem, czy chce rozmawiać o Karolu Górniaku przejechanym przez ciężarówkę na Bytomskiej, czy może o rozwodzącej się po raz czwarty cioci Janci na Stroszku. Albo o obu rzeczachnaraz.

– Ta rakieta naMarsa.

– A, OK, słyszałem. Przerwali transmisję ważnego meczu z tegopowodu.

– Wiesz, ta pani pilot z Indii miała dostać ponoć mikrometeorytem w samo czoło. Dokładnie w czerwoną plamkę bindi, którą malują sobie ze względów religijnychHindusi.

– A tobie kto topowiedział?

– Achim z TacoMexicano.

– A co? On interesuje sięastronomią?

– Nie. on interesuje się co najwyżej moim biustem. Zaklinał się, że przewidział katastrofę, jak tylko ujrzał tę paskudną babę napokładzie.

Z wolna traciłem cierpliwość. Przecież tu chodziło o nieprawdopodobny zbiegokoliczności.

W telewizji przywrócili transmisję. Tłum z jakiegoś powodu wył na stadionie, a ja i tak dłużej nie mogłem znieść jej gdakania. Zapytałem więcszybko:

– Dobra. Co masz dlamnie?

Podała mi pod barową ladą mały, damskirewolwer.

– Znalazłam to przy trupie obcokrajowca w bramie przy bytomskim hotelu – powiedziała.

– OK. Sprzeda się. Przyjdź wieczorem pohajs.

2.

Dwa dni później znowu siedziałem w Sedlaczku pod muzeum. Był jasny poranek. Brakowało klientów. Nawet ekran telewizora był wygaszony. Przeglądałem w lokalnym tygodniku rubrykę wyników spotkań piłkarskich. Jakoś było tego mało. Większość „Gwarka” zajmowały artykuły poświęcone przestrzeni kosmicznej i zamykaniu kopalń. Z boku przysiadł się Alfred Drzymoł, dostawca z Radzionkowa.

Czytaliśmy.

Razem.

Jezzzu!

Z początku to zbagatelizowałem. Myślałem, że rozpamiętują śmierć tych niedorobionych Marsjan. Ale to było zupełnie cośinnego.

– Ale jaja – mruknął Alfred i ciężkowestchnął.

– Noo. – Odsunąłem go gwałtownie ręką, bo walił się na moje plecy całym ciężarem utuczonegociała.

Przez przestrzeń terytorialną Ziemi przechodziła jakaś obca flota statków międzygwiezdnych. Podobno były widoczne gołymokiem.

Wybiegliśmy na ulicę. Alfred z kuflem piwa w dłoni wskazywał niebo gdzieś ponad budynkiem Urzędu Miejskiego. Rzeczywiście. Ruch był ledwie zauważalny. Gigantyczne kule wielkości księżyca w pełni. Były niczego sobie. Wyglądały przestronnie i nie miały tych pieprzonych, księżycowych kraterów na powierzchni lustrzanych kadłubów. Szły w kilku szykach od Słońca w głąb układu. Ignorowały nas. Dopiero w tydzień później załogi przesłały jakieś wymuszone, sztywne pozdrowienia, które przez długi czas nasi uczeni odczytywali jako ostateczne ultimatum.

3.

Minął rok. Właśnie zmarła „Barbie” Judyta. Dostała raka płuc. Święta choroba pracowników azbestu. Wszyscy byliśmy przybici tą wiadomością, ale nikt nie poszedł na pogrzeb. Było za zimno. Lał deszcz, a i tak rodzinka spakowała ją w krematorium do urny. Walnęliśmy sobie po drinku i patrzyliśmy w barowy telewizor, kiedy nadeszły tewizgi.

– Nie da się walnąć w taki odbiornik z piąchy, bo pęknie. To nie to, co stare, drewniane pudła. – Achim wziął sobie wolne od Taco Mexicano. Siedział z nami i sączył słabe wino. Jak zwykle męczyła gochrypa.

– Niby to zakłócenia, ale sama przestrzeń ulega wibracji nie do wytrzymania. Popatrz na szyby w oknach. Trzeszczą. I założę się, że nie wytrzymają i w końcu pękną – powiedziałem, chwytając szklankę mocniej, jakby i ona miała trzasnąć i utracić cennązawartość.

– Co tydzień to samo. Mają tam jakieś balangi czyco?

– To brzmi jak kurewsko podkręcony głośnikniskotonowy.

– Widać rozgościli się nadobre!

– WybraliJowisza.

– Ich statki oparkowały nawet orbity galileuszowych księżyców. Jest ich całe mrowie. I ciągle przybywanowych.

– Dobrze, że Mars jest nasz. Wylądowały tam w końcu nasze sondy roboty. Jowisz miał tylko kilka przelotów i spalony w atmosferzepróbnik.

– No tak. Tego nie można było nazwać kolonizacją. Trzeba zagryźć zęby i czekać. Może coś ich zajebie, jak w tym filmie Wojnaświatów.

– Dlaczego wybrali akuratJowisza?

– Bo w galaktyce wprost roi się od masowo porównywalnych planet. Teoretycznie życie miałoby spore szanse powstania w atmosferze takiegoobiektu.

Kilka miesięcy później przeczytałem o wzmożonej aktywności obcych. Nadlatywały nowe, dziwne jednostki. Dobrze, że teleskopy na orbicie jeszcze działały. Można było dostrzec różnice konstrukcyjne. Mieli tam gości, jakąś konferencję galaktyczną, i wizgi przez ponad miesiąc były nie do wytrzymania. To, co było potem, przeszło ludzkie pojęcie. Gonitwy w układzie. Niesłabnące kanonady laserowe. Nawet ostrzelali Słońce jakimś kolorowym gównem. Zmniejszyli tym jego aktywność energetyczną. Było zimno w środku lata. Im to było obojętne. Przecież Jowisz ma własnezasilanie.

4.

– Cześć, Achim. Jakleci?

– Nohej…

– Daj mi paczkę fajek. – Potarłem nieogolony policzek. Nie stałem przed lustrem odtygodnia.

– Tych, cozawsze?

Spojrzałem na niego wymownie. Nie musiał głupio pytać. Z fajkami to jak z fajną dupą. Nie zmienia się, jaksmakuje.

– Słyszałeś o katastrofie? – rzucił Achim. – Jeden ze statków obcych wywalił się na Księżycu. NASA próbuje sklecić coś na szybko, żeby tam polecieć i uszczknąć conieco.

– Chyba muszą sięgnąć po własny złom. Co im zostaje? Błagać Chińczyków i Rosjan o wsparcie technologiczne? Co to za obciach dla tak wielkiegonarodu!

– Zapomniałeś o Indiach – zachichotał pod siwymwąsem.

Miał facet poczucie humoru. Zatrudniał ponoć emigrantów zAzji.

Brudny chłopak z Cejlonu spoglądał na nas spoza półki z makaronem. Oczy błyszczały mu dawno zapomnianym patriotyzmem, a na ustach już wisiała cierpka uwaga. Jednak nie odezwał się słowem. Zobaczył mój tatuaż na prawym ramieniu. Mam tam zajebistego, niemieckiego orła. Dobre na flagę, a nie na sflaczałebicepsy.

Przeczytałem później w „Gwarku”, że wspólnym wysiłkiem udało się coś złożyć. Dało się tym wylądować dość blisko obcego wraku. Miesiąc potrwało, zanim wycięto włazy. Ale wewnątrz nic nie przypominało ziemskich pojazdów międzyplanetarnych.

Nie teprogi!

Te istoty przypominały gigantyczne balony i stery dla własnej wygody umieściły gdzieś na wysokości dziesięciu pięter. Po za tym urządzenia kontrolne istniały tylko wirtualnie, jako niedostępne wizualnie projekcje. To nas kompletnie rozbroiło, zdruzgotało jako rasę. Udało się odtworzyć na Ziemi stop metalu, jaki wykorzystywali do budowy włazów. Znalazł zastosowanie do konstrukcji nadwozia czołgów. I nigdzieindziej.

5.

Nie interesowałem się tym przez następne dwa lata. Straciłem nogę w wypadku. W kompletnym amoku zabiłem dziada, który potrącił mnie na przejściu dla pieszych. Właściwie za zawartość alkoholu podczas wspomnianej bójki nie dano mi wyroku w zawieszeniu. I tak posadzili mnie na dwanaście lat. Odsiadkę odbyłem lokalnie, w zakładzie karnym w Herbach.

W pudle oglądaliśmy na ogół sport. Kosmos był dla moich kolesi z celi tematem obojętnym. Dochodziły mnie słuchy o wysłanych w kierunku Jowisza sondach z platynowymi plakietkami. No, wiecie, standardowe rysunki. Mężczyzna, kobieta, geje, odległość do pulsarów i muzyka klasyczna. Tym razem znawcy wrzucili wszystkie płyty Presleya na mp3.

I co? – zapytacie.

I nic.

Lot do olbrzyma zajął cztery lata i pozostał bez odzewu. Nie wiadomo, czy obcy odebrali te sondy, czy je olali. Może przeleciały niezauważone? Mignęły im przed oczyma, jak siedzieli wdelirce?

Z chłopakami na spacerniaku raz podjęliśmy temat. Akurat ktoś z naszych dostał dobre fajki od rodziny. Zrobiło się sielsko i anielsko.

– Może kwalifikują nas do czubków jakorasę?

– Wiesz, komentarzy do platynowych plakietek brakuje, więc najwidoczniej jeden z drugim uważa nas za umysłowo niedorozwiniętych.

– W końcu obserwują nas już od jakiegoś czasu. Ta dyskusja o wzniesieniu fontanny na miejscu wysadzonego przez terrorystów Watykanu…Poniżająca.

– A wojna na Antarktydzie? Po co przelewać krew za wolność waszą i naszą, skoro tam są tylkopingwiny?

– A głodna Afryka? Podzielona na wschodnią i zachodnią częśćMoskwa?

– Przecież my nie mamy nawet jak wyszczerzyć zębów. Czym tam polecieć? Sojuzem?

6.

Kiedy zniknął Saturn, powiało grozą. Nawet tutaj, w celi, nie mówiło się o niczyminnym.

– Co będzie z nami, jeśli oni potrafią robić takie rzeczy? – pytał strażnik naspacerniaku.

Wzruszyłem ramionami.

– Władze powinny nas wszystkich wypuścić na ulicę. Zrobimy im łomot bejsbolami, jak przyjdą po Ziemię – powiedziałem, ale on tylko machnął ręką, widząc moje świeżo wybitezęby.

Wieczorem w kiblu oglądałem wiadomości na ukradzionym smartphonie. YouTube relacjonował pierwszą otrzymaną wiadomość od obcych. Przepraszali. Za co?

Za Neptuna. Ktoś wraz z Saturnem odebrał go za długi. No, to przekraczało już wszelkie normy dobrego wychowania. Przecież Układ Słoneczny należał do nas! Mamy na to dowody ewolucyjne. Tutaj przyszliśmy na świat! Tutaj po raz pierwszy zeszliśmy z drzewa!

Odparli, że większość ludzi wierzy, iż ludzkość przybyła na