Strona główna » Obyczajowe i romanse » Teraz rozumiem swoją matkę

Teraz rozumiem swoją matkę

5.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-7859-284-6

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Teraz rozumiem swoją matkę

Ojciec Anny odszedł z domu, kiedy miała sześć lat. Od tamtego czasu matka bardzo się zmieniła i już nigdy nic nie było takie jak przedtem. Przestała się śmiać i częściej zaczęła chodzić do kościoła. Dziewczyna wyrasta pod kloszem i sokolim wzrokiem matki, co z czasem staje się uciążliwe. Wierzy też w swojego wyśnionego księcia z bajki.

Pewnego dnia, we wsi, w której mieszka Anna, pojawia się młody i przystojny Robert. Dziewczyna zakochuje się w nim i, jak się okazuje, uczucie jest odwzajemnione. Jej nowa znajomość nie podoba się matce. Pomiędzy dwoma kobietami zaczyna rosnąć silne napięcie.

Anna nie wie, że jej matka nosi w sobie długo skrywaną tajemnicę...

Pomiędzy młodymi wybucha silne uczucie, oboje też dają mu się ponieść. Życie Anny raptownie się zmienia, nie wie tylko, że już wkrótce zmieni się jeszcze bardziej. Tragedia wisi w powietrzu i choć minie parę lat, nie można jej się oddalić...

Jak potoczy się życie Anny i czy kiedyś uda jej się zrozumieć swoją matkę? Czy podniesie się z największej tragedii swojego życia? Jak zachowa się kobieta, gdy po latach od tragedii, ponownie spotka ją coś równie złego? Ile ran może zesłać los i czy na walkę z nim wystarczy sił? Jak potoczą się losy jej przyjaciół z rodzinnej wsi i niezwykłego księdza, człowieka o dobrym sercu, osądzonego przez ludzi i zesłanego na wygnanie?

Paczkowski Andrzej

W roku 2011 debiutowałem nowelą „Bo moje siostry”, historią człowieka, któremu alkohol zniszczył życie. Następnie, w odstępie paru miesięcy pojawiłem się w trzech projektach za sprawą których moje opowiadania znalazły się w wydanych antologiach (e-booki): „Słodko-gorzko” – (Oczy szeroko zamknięte), Rok 2012 (Sekret), „Halloween – Wioska przeklętych” (Zbłąkana dusza).

W tym roku wydałem pierwszą książkę papierową pt. „Melancholii”, historię młodego chłopaka, który boi się śmierci i postanawia znaleźć sposób na życie wieczne.

Polecane książki

„Niemiecki dla dzieci 3-7 lat” to zaproszenie do wspólnej zabawy edukacyjnej z językiem niemieckim dla dzieci i rodziców. Proponowana forma „czytania globalnego”, czyli rozpoznawania całych słów, sprzyja przyswajaniu nowych słówek. Nasza książka opiera się na wykorzystaniu pamięci wzrokowej – dzieck...
  Jared Ryder jest człowiekiem sukcesu. Dużo poświęca pracy, ale jego prawdziwą pasją są konie. Na swoim ranczu w Montanie spędza każdą wolną chwilę, a jego hodowla zdobywa kolejne nagrody. Jared jednak nie szuka rozgłosu - konsekwentnie unika dziennikarzy i odrzuca propozycje wywiadu. Pewnego dnia ...
Odwaga jest czymś bardzo podobnym do strachu. To emocja, która pojawia się w mojej głowie, i do mnie należy wybór czy bezwolnie się jej poddaję, czy kwestionuję jej pojawienie się i świadomie zamieniam ją na coś innego. Tylko tyle i aż tyle.   Dzisiaj nie jestem już ofiar...
Książka będąca połączeniem kryminału, thrillera, powieści przygodowej i szpiegowskiej. Splatają się w niej losy dwóch bohaterów — agentki, której mąż znika podczas wykonywania misji oraz policjanta, który dołącza do agencji wywiadu. Liczne zwroty akcji i odkrywanie kolejnych tajemnic prowadzą do zas...
„Cokolwiek to znaczy?” Olki Abaczurowskiej to powieść romantyczna. Oliwia to kobieta po trzydziestce, mająca już za sobą pierwsze doświadczenia w relacjach z mężczyznami. Tęskni za miłością i większą intymnością. Od byłego męża odeszła w wyniku subiektywnych rozczarowań jego osobowości...
"Hrabia" autorstwa Roberta Gałki, jest historią powiązaną z cyklem więziennej epopei Krzysztofa Spadło, będącej owocem projektu "Spin off Skazaniec".Akcja jest osadzona na przełomie ubiegłych stuleci i toczy się w jednym z miast zaboru rosyjskiego. Młody mężczyzna zostaje przypadkowym świadkiem krad...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Andrzej F. Paczkowski

Teraz rozumiem swoją matkę

Andrzej F. Paczkowski

© Copyright by

Andrzej F. Paczkowski & e-bookowo

Grafika na okładce: Robert Zajączkowski

Projekt okładki:Robert Zajączkowski & e-bookowo

ISBN 978-83-7859-261-7

Wszelkie prawa zastrzeżone.

Kopiowanie, rozpowszechnianie części lub całości

bez zgody wydawcy zabronione

Wydanie I 2013

Konwersja do epub A3M Agencja Internetowa

Kiedy poznałam Roberta, zakochałam się w nim bez pamięci. Od pierwszego spojrzenia miałam pewność, że to jest ten jedyny, prawdziwy, ten wymarzony i wytęskniony mężczyzna moich marzeń. Miałam osiemnaście lat i nie widziałam poza nim świata.

Wracając do tamtego czasu widzę siebie: młodą dziewczynę, piękną, o wielkich i czystych oczach przepełnionych nadzieją i wiarą, wyjątkowo naiwną, ponieważ wyrastałam pod kloszem, sokolim wzrokiem mojej matki, pilnującej mnie jak oka w głowie. Wierzyłam w przyszłość, w dobre życie, wierzyłam w księcia z bajki, który, co prawda, nie miał przyjechać na białym koniu, ale pewnego dnia miał się pojawić, oczarować, zbałamucić, zrobić ze mnie kobietę i trwać ze mną do końca. Mieliśmy wspólnie przeżyć długie i szczęśliwe życie, z gromadą pięknych dzieci i… Moja głowa była pełna marzeń!

Gdy Robert stanął na mojej drodze, oto spełniło się moje życzenie, bo przecież w życiu tak ma być, że jeśli czegoś mocno chcemy, dostajemy to. Wystarczy chcieć być szczęśliwym, a szczęśliwym się będzie. Tak to działało. Taka tajemnica życia, której należało się nauczyć, choć nie każdemu się to udawało. Więc moje życie było na najlepszej drodze do tego spełnienia.

I spełniło się.

A potem przyszedł największy koszmar, o którym nawet nie śniłam…

W wieku siedemnastu lat prawie każdego dnia przebywałam w kościele. Matka dawno temu, miałam wtedy zaledwie sześć lat, została opuszczona przez ojca, który od tamtego czasu już więcej się u nas nie pokazał. Ciocia Gosia mówiła, że ojciec: „uciekał, jakby go sam diabeł gonił. Kurzyło się za nim na drodze jeszcze drugiego dnia”.

Nie wiedziałam jeszcze wtedy, co to oznaczało, ale często zastanawiałam się, dlaczego tata tak uciekał na łeb na szyję. Czy było mu z nami źle? Może ktoś mu wyrządził krzywdę? A może po prostu nie potrafił przyzwyczaić się do życia rodzinnego na wsi oraz do matki, ponieważ, tu znowu przytoczę słowa cioci: „był miastowy i nie miał rodziny. Na wsi się dusił, a twoja matka jak już raz na niego wsiadła, to mu uprzęży nie popuściła. Musiał uciekać, bo inaczej by go wykończyła.”

Tęskniłam za ojcem i często wypytywałam mamę o niego, ta jednak za każdym razem mocno zaciskała usta, mówiąc:

– Był szubrawcem i obieżyświatem, i nigdzie nie umiał zagrzać miejsca. Nie zależało mu na nas, więc i nam nie zależy na nim.

I tym kończyła rozmowę, odwracając się za każdym razem w drugą stronę.

Kiedyś też podsłuchałam rozmowę cioci Gosi z sąsiadką, ciocią Baśką:

– Nosiło go, że ho ho. Za babami ganiał, ogona poskromić nie umiał i aż się rwał, by zamaczać go wszędzie, w każdej napotkanej dziurze. A Genia myślała, że go usidliła. Takich jak on się nigdy nie udaje zamknąć w klatce. Bo to ciągle oczy mu latały na wszystkie strony jak nakręcone, a jak babę widział, to jakby psa z łańcucha spuszczano.

Wiedziałam te wszystkie rzeczy, niestety nie potrafiłam ich jeszcze zrozumieć, bo byłam za młoda. Może to i dobrze, bo zachowałam obraz dobrego ojca. Przecież musiał być dobry, jeśli kochał mamę i mnie też kochał, jak mówiła mama. Tylko źli ludzie nie kochają.

Miałam dokładnie sześć lat, gdy odszedł, a właściwie lepiej by było napisać: przepadł jak kamień w wodę. Bo kiedy furtka się za nim zamknęła, zniknął po nim ślad. Był, a potem jakby go nie było.

Kiedyś w salce na religii (bo na religię chodziło się do przykościelnych salek, nie tak jak teraz w szkole) zapytałam księdza Andrzeja, dlaczego mój ojciec odszedł. Byłam przecież naiwnym dzieckiem i miewałam wiele pytań, jak wszyscy w moim wieku. A ksiądz odpowiedział na to tak:

– Twój ojciec pojawił się u was, aby właśnie ciebie sprowadzić na świat. Wyobraź sobie, że gdyby ojca nie było, nie byłoby też ciebie i twoja mama byłaby nieszczęśliwa i samotna. A tak teraz macie siebie nawzajem i życie jest lżejsze. Tak zarządził wszystko Bóg, ojciec się pojawił i odszedł, ponieważ nic nie trwa wiecznie, a wszystko, oprócz wiary, jest ulotne. Powinnaś dziękować Panu za ojca, nawet jeśli go nie ma, bo dał ci życie. A jeżeli odszedł, taka była Jego wola…

Może i taka była wola Boga, ale czasami z tego powodu bywałam smutna i nieszczęśliwa. Bo po odejściu taty, matka przestała się śmiać i już nigdy nie była taka wesoła jak dawniej.

Często wyobrażałam sobie, że matka znowu będzie taka jak kiedyś, ale z wiekiem, gdy mijały lata, musiałam pogodzić się z myślą, że sytuacja raczej się już nie zmieni, a mama pozostanie taka jaka jest, a nawet powinnam liczyć się z tym, że będzie znacznie gorsza. Bo ludzie z wiekiem nie pięknieją i nie zmieniają się na lepsze, a ich charaktery, no cóż, twardnieją.

W wieku jakichś czternastu lat porozmawiałam o tym z księdzem, był to niezwykle dobry człowiek, stateczny, wysoki o ciemnych włosach przyprószonych już wtedy siwizną, ze zmarszczkami wokół ust. Te zmarszczki miał od uśmiechu, ponieważ ksiądz Andrzej dla każdego miał ciepłe słowo i uśmiech rozjaśniający twarz. Zachowywał się jak biblijny pasterz: wszystkich otaczał swoją dobrocią i obdarzał uwagą.

– Po odejściu ojca matka zmieniła się, zamknęła w sobie i już nigdy się nie uśmiechała. Zaczęła chodzić do kościoła. Stała się strasznie wścibska, kontroluje mnie często i, mam wrażenie, że odsunęła się od wszystkich, zestarzała się, a ma dopiero trzydzieści osiem lat.

– Zdarza się, że kiedy ktoś bardzo nam bliski rani nas, ludzie, nie potrafiąc znieść bólu, zamykają się w sobie lub szukają oparcia w Bogu. Czasem więcej niż się powinno. Zauważyłem, że twoja matka często przebywa w kościele i usilnie oraz w wielkim skupieniu się modli. Wierzę też, że jej wiara jest silna i czysta. Ona po prostu nie potrafiła sobie poradzić z pustką, jaką twój ojciec pozostawił odchodząc, więc odnalazła sens w wierze. Zawsze tak bywa, że kiedy przeżyjemy jakiś wstrząs lub jakiekolwiek inne silne przeżycie, staramy się, nawet o tym nie wiedząc, poszukiwać sensu. Właśnie tak czyni twoja matka.

– Ale zrobiła się taka… zgorzkniała.

– Możliwe, ale pomyśl tylko: jeżeli jej dusza była bardzo delikatna, to po zranieniu już nigdy nie mogła się odrodzić do swego pierwotnego stanu. Jeżeli gdzieś tam czuje ból, zgorzknienie jest jedną z pierwszych rzeczy, jakie łamią człowieka i z czego ciężko się wygrzebać. Widocznie matka była zbyt delikatna a niestety, choć świat był piękny, to życie nie było usłane różami. Czasem człowiek natrafi na kolec takiej róży a wtedy właściwe było, że leciała krew. Trzeba tylko wiedzieć, jak odpowiednio zalepić ranę. Chyba, że kolec był wyjątkowo wielki, a rana ciągle krwawiła i żaden zabieg nie pomagał. To już jest znacznie cięższy przypadek…

– Myśli ksiądz, że to się kiedyś zmieni?

– Nie wiem. Wiem, że nie takiej oczekujesz odpowiedzi, ale nie ma na to przepisu. Wszystko zależy od niej. To ona musi chcieć zmiany, powrotu. Tylko, pamiętaj duszko, nie zawsze jest to możliwe. Dlatego staraj się matkę zrozumieć, bo cierpienie jej jest wielkie i bądź dla niej ostoją i podporą. – Tu ksiądz Andrzej spojrzał w niebo. – Pewnie takie masz zadanie. Bo jakkolwiek to córka powinna poszukiwać wsparcia u matki, szczególnie w tak młodym wieku, to jednak czasami bywa odwrotnie.

Podziękowałam mu za przechadzkę i za rady, za możliwość porozmawiania i wyrzucenia z siebie tego wszystkiego, co mnie gryzło. Czułam się po tych rozmowach bardziej oczyszczona niż po spowiedzi świętej i zawsze było mi jakoś lżej na duszy.

– Pamiętaj, że Bóg wyznacza nam tylko takie problemy, z którymi zawsze możemy sobie poradzić. Nigdy nie jest na odwrót.

I jak to bywało na zakończenie, zawsze gładził mnie po włosach tą swoją silną i wielką ręką i rozstawaliśmy się. Patrzyłam w ślad za nim, kiedy długa do ziemi czarna sutanna powiewała na wietrze. Był to niezwykły człowiek.

Po takich rozmowach oczywiście przez parę dni byłam dzielna, pełna wiary, siły i wszelkich chęci. Ale, jak to w życiu bywa, wzniosłe chwile zawsze kiedyś mijają i znów musi nadejść czas bezsilności, zapomnienia. Bo człowiek bardzo szybko zapomina…

Mama bardzo mnie pilnowała. Jeżeli poszłam się bawić, to co chwilę musiałam meldować się, że jestem cała i zdrowa, najlepiej kiedy bawiliśmy się na naszym placu, bo tutaj miała mnie pod dozorem. Do szkoły chodziliśmy zawsze w grupach, a kiedy zdarzało się, że danego dnia musiałam pójść sama, mama ubierała się elegancko i odprowadzała mnie. Oczywiście z wiekiem coraz częściej się o to wykłócałyśmy, i z czasem (chwała Bogu!) mama dała się namówić na większą swobodę.

Naprzeciwko nas mieszkała Zuzia, koleżanka, z którą chodziłam do szkoły, dom dalej – Grzesiek, a na końcu drogi, jakieś trzysta metrów dalej – Kornelka z Adamem, rodzeństwo. Tworzyliśmy grupę przyjaciół od najmłodszych lat. Razem chodziliśmy wczesnym rankiem na roraty, och, jakże uwielbialiśmy ten czas, gdy idąc przez kościół zalany w ciemnościach środkową nawą trzymaliśmy dumnie ręcznie robione, zapalone lampiony! Razem urządzaliśmy sobie swoje własne topienie Marzanny, ponieważ rodzice Zuzi z tyłu domu mieli mały staw. Razem obchodziliśmy swoje urodziny, a w szkole wszyscy siedzieliśmy w najbliższych ławkach, oprócz Adama, który był starszy o dwa lata.

Wspaniałe było to, że bedąc dziećmi nigdy nie myśleliśmy o naszym dorosłym życiu. Każdy z nas chciał być kimś, to zrozumiałe, ale nigdy nie zastanawialiśmy się, jakie niespodzianki przyszykuje nam los.

A dla mnie i dla moich przyjaciół nie miał być łaskawy. Zresztą może nawet to i dobrze, że nie wiemy, co nas czeka, ponieważ jaki sens miałoby wówczas życie? Przecież gdyby kiedyś ktoś mi powiedział, że poznam pięknego wymarzonego rycerza, bez zbroi, a rycerz ten podaruje mi najpiękniejsze lata mojego życia, a potem zada niemalże śmiertelny cios w plecy, czy nadal tak bardzo cieszyłabym się tymi mającymi nadejść latami?

Zuzia zawsze mówiła, że będzie projektantką mody. Ona już w wieku sześciu lat miała w domu niesamowitą kolekcję ubrań, parę razy dziennie potrafiła się przebierać, a nawet malować, choć to nie za bardzo podobało się jej mamie.

Grzesiek marzył, że będzie strażakiem. W domu trzymał metrowej długości wóz strażacki, jego rodzice wydali na to chyba fortunę. Wszędzie też latał z konewką w kształcie słonia, zawsze pełną wody i „gasił” pożary. A gdyby przypadkiem wybuchł pożar gdzieś w pobliżu, często taki wyimaginowany wybuchał parę razy na dzień, a Grzesiek nie miałby u siebie z jakichś powodów konewki, to zawsze pozostawało wyjście awaryjne: ściągał swoje gacie i sikał w odpowiednie miejsce. Często się zdarzało, że i na nasze głowy, bo przecież ogień ma to do siebie, że potrafi zapalić się wszędzie! A kiedy zapalał się na naszych głowach, po ugaszonym pożarze i uratowaniu nam życia, okazywało się, że jesteśmy niewdzięczne, ponieważ nie chcemy z nim mieć nic wspólnego. Przeganiałyśmy go patykami, czasem udało nam się go nieźle zdzielić przez łeb, a wtedy uciekał z płaczem i w biegu widziałyśmy powiększającą się plamę na jego spodniach.

Grzesiek nie był jedyną osobą, która wtedy płakała, ponieważ przy gaszeniu pożaru płaczem wybuchała również Kornelia. Z całej naszej paczki płakała najczęściej, moczyła się jeszcze w wieku dziewięciu lat, a jej marzeniem było zostać matką. Wszędzie nosiła z sobą małą lalkę, którą opiekowała się, dawała jeść i pić, przebierała i układała do snu, śpiewając kołysanki. Kornelka ze swoją Malwinką nawet spała, bo, jak mówiła, „Malwinka bała się ciemności”. Dopiero znacznie później zrozumiałam, że tak naprawdę to ciemności nie bała się Malwinka, ale sama Kornelia…

Adam znów chciał zostać kucharzem. Pomagał matce w kuchni, na strychu miał schowane puste opakowania po budyniach, czekoladach, cukrze, mące i cukierkach, dlatego też często bawiliśmy się u nich w „sklep”. Robiliśmy u niego zakupy (puste opakowania napełniało się papierami aby wyglądały na pełne i zaklejało taśmą klejącą, lub sklejało żelazkiem), co niezmiernie nam wszystkim się podobało. Na polu swych rodziców Adam urządził sobie specjalne miejsce, gdzie gotował, a potem zapraszał nas na wystawne obiady składające się z zielonej zupy z trawy, babek piaskowych, jarzębinowych puree, sałatki szczawiowej czy nawet z prawdziwych muchomorów rosnących pod laskiem, znajdującym się nieopodal.

A więc projektantka mody, strażak, kucharz, pełnoetatowa mama oraz ja: księżniczka, po którą pewnego dnia przyjedzie rycerz.

Z początku owszem, w marzeniach widziałam go w lśniącej zbroi i na białym koniu, tak przecież wyglądał w bajkach, z czasem jednak zaniechałam myśli o koniu i zbroi, przecież to nie były te czasy…

Miałam „złoty” diadem, który dumnie nosiłam na głowie dokądkolwiek tylko szłam. Często też ciocia Basia wykrzykiwała na mój widok:

– Nasza księżniczka! Chodź, kochanie, do cioci…

W wieku sześciu lat naprawdę byłam księżniczką! Potraficie to zrozumieć? Dzieciństwo to najszczęśliwszy dany nam okres w życiu. Świat kończy się za lasem, doba jest długa i niemalże niekończąca się, wiara potrafi czynić cuda, matka jest dla ciebie jedynym horyzontem, poza nią nie widzi się już nic, a marzenia… tak, wtedy marzenia mogły się spełniać.

Naszym ulubionym zajęciem była wymiana opakowań po czekoladzie! To nas naprawdę łączyło. Zbieraliśmy je wszyscy, do środka wkładało się robione przez ojca Adama i Kornelki (którego nigdy nie lubiłam) drewniane płytki wielkości tabliczki czekolady, zaklejało i tym samym mieliśmy opakowania przypominające czekolady, (miały zupełnie inne nadruki niż te dzisiejsze).

W szkole nauka najgorzej szła Kornelce. Nazywano ją złośliwie Tępą Strzałą. I tak już pozostało aż do końca szkoły. Zresztą Kornelka miała z nas najbujniejszą wyobraźnię, wiele rzeczy potrafiła zmyślić na poczekaniu i nigdy nie można było być pewnym, czy mówi prawdę, czy też nie.

Zuzia była klasową strojnisią i trzeba powiedzieć, że już od pierwszej klasy biegał za nią szwadron chłopaczków, którym naprawdę się podobała. Chłopacy z wiekiem coraz bardziej droczyli się między sobą, niemalże każdego dnia dochodziło między nimi do sprzeczek czy bójek, bo trzeba powiedzieć, że Zuzia z wiekiem, choć nie była blondynką a szatynką, zaczęła wzbudzać zainteresowanie, gdziekolwiek się pojawiła, co później doprowadziło do tragedii…

Grzesiek, no cóż, ten obrał sobie za zadanie pilnowanie naszej trójki. Zawsze stał nieopodal, obserwował, przyglądał się, a gdyby ktoś zrobił coś nieodpowiedniego, wkraczał do akcji. Był masywniejszej budowy ciała niż większość chłopaków z klasy, znacznie od nich wyższy, więc szybko wypracował sobie respekt. Było parę złamanych nosów, palców, raz wybił komuś górną dwójkę. Jego rodzice najczęściej bywali w szkole i chyba z nas wszystkich dostał najwięcej lania. Miał wyrosnąć na silnego przystojniaka…

Adam w szkole nie miał dla nas czasu, zresztą nie zadawał się z małolatami, jak powiadał przed kumplami, więc spotykaliśmy się z nim wyłącznie po szkole.

Ja uczyłam się, można powiedzieć: średnio na jeża. Nie byłam ani dobra ani tępa jak Kornelka, po prostu byłam. Moją najmocniejszą stroną było czytanie. Ubierałam się skromniej niż Zuzia i reszta klasy, zresztą my nie byliśmy tak bogaci, więc nie mogłam mieć wszystkiego tego, co miewała Zuzia czy ładnie ubrana Kornelia.

Moja mama była sprzątaczką. Wychodziła najczęściej rano, kiedy byłam w szkole, czasem też wieczorami. Gdy jej nie było opiekowała się mną ciocia Basia lub ciocia Gosia, które przychodziły do nas, lub ja do nich (co zdarzało się częściej).

Ciocia Basia nie miała swoich dzieci i była starą panną. Ludzie śmiali się z niej i wytykali palcami, dzieci często robili jej psikusy, rzucali czymś w okno, dzwonili na drzwi, krzyczeli zaczajeni w krzakach obrastających jej dom. Powiadano, że nikt jej nie chciał, bo była głupia już od urodzenia, gdy wypadła swojej matce z rąk, prosto na głowę. Nie wiem jak to się stało, bo zbyt wiele się nie dowiedziałam, ale było mi jej żal i dlatego kochałam ją jeszcze mocniej. Czułam to samo od niej w stosunku do mnie. Miała cały dom dla siebie, trochę już zaniedbany, bo nie potrafiła wszystkiego ogarnąć. Oczywiście z czasem zauważyłam, że wybuchała niepohamowanym śmiechem. W wieku czterdziestu lat czerwieniła się podczas rozmów o mężczyznach, ale tylko wtedy, kiedy miała gorsze dni, ponieważ zdarzało się, że komunikowała się również tak, jakby była zupełnie normalna. Ale czy to ważne, jaki ktoś jest? Przecież tacy już się rodzimy i nic tego nie zmieni, choroby i inności się nie wybiera, to one wybierają nas. Ważne jest to, jaki ten człowiek jest dla innych i jeśli ma dobre serce, nie powinno się go traktować źle, bo na to nie zasługuje. A moja ciocia zasługiwała na dobre traktowanie, dlatego starałam się przeganiać dokuczających jej śmiałków. Ciocia miała też jedną wielka wadę: bardzo lubiła roznosić po wsi wiadomości…

Matkę Zuzi nazywałam ciocią Gosią, ponieważ również z nią się zżyłam, była mi prawie jak rodzina. Na wsi to normalne, że sąsiedzi to ciocie i wujkowie, babcie czy dziadkowie…

Ciocia Gosia nosiła się godnie i zawsze chodziła na szpilkach, czy lato czy zima (kiedyś nawet na szpilkach pojechała w zimie w góry!). Wujek Tomasz, jej mąż, jak mówiono, przywiózł ją z Warszawy, kiedy tam jeszcze pracował. I choć oczywiście miała inne maniery, i żyła na wyższym poziomie niż my, to jednak była tak samo miła jak ciocia Basia. W domu u Zuzi było czysto i schludnie, pierwsi na wsi mieli łazienkę w domu, a raz na jakiś czas odbywały się u nich wystawne imprezy, kiedy to zjeżdżali się ludzie z miasta, których określano mianem „szychy”. Bo ciocia pracowała w urzędzie, a wujek w Warszawie w jakiejś wielkiej firmie, skąd przyjeżdżał do domu na weekendy. Najczęściej można go było spotkać w ogrodzie, o ile w domu nie miewali gości.

Fryzura cioci Gosi też nie miała nic do zarzucenia, bo raz w tygodniu odwiedzała ulubiony salon fryzjerski, gdzie obskakiwano ją z każdej strony i jako jedyna zawsze piła tam kawę, stąd też jej zawsze idealnie zaczesane włosy.

Do kościoła chodziło się w niedziele i święta, ale kiedy miałam już czternaście lat, zauważyłam, że mama modli się częściej, w domu pojawiło się znacznie więcej obrazków z podobiznami świętych, nagminnie też w tygodniu ganiała na msze wieczorne, jeżeli pozwalała jej na to praca. Może to dlatego, iż widziała, że jestem dosyć dorosła na zostawianie mnie w domu, w końcu rosłam, mądrzałam i nie byłam dzieckiem z mrzonkami o rycerzu, bo jak wiadomo kiedyś z tego musiałam wyrosnąć.

Lubiła mnie zabierać ze sobą, niestety szkoła zabierała mi coraz więcej czasu, Zuzia wyciągała do miasta, a świat przyciągał mnie szalenie. W tym samym czasie Zuzka zaczęła palić papierosy, malować się i wyzywająco się ubierać. Miała też swojego chłopaka, o którym nikomu nie opowiadała, oprócz mnie. A jej chłopak miał dwadzieścia lat! Zuzia z naszej klasy jako pierwsza najszybciej się „rozwinęła” i oczywiście wszystkie dziewczyny bardzo jej zazdrościły. Każda chciała nosić biustonosze, niestety, nie było ku temu powodu…

Moja mama należała do osób czystych i schludnych. W domu zawsze musiał być porządek, największe sprzątanie urządzało się oczywiście w soboty, to wtedy cały dom pachniał i lśnił, a my padałyśmy wieczorem ze zmęczenia, ale z zadowoleniem na twarzach.

W soboty też piekło się ciasto na niedzielę. Od najmłodszych lat mama uczyła mnie gotowania, pieczenia oraz odpowiedzialności. Bo, jak mówiła, kiedyś przecież będę musiała wyjść za mąż, a żaden chłopak mnie nie będzie chciał, jeżeli będę miała dwie lewe ręce.

Nie buntowałam się, ponieważ pokochałem domowe prace, lubiłam patrzeć na doskonale wyrośnięte i upieczone ciasto, pachnące w całym domu, na umyte, pozbawione kurzu podłogi, czyste okna i, jak mama, lubiłam kiedy wszystko leżało na swoim miejscu.

Więc zapowiadałam się jako doskonały materiał na przyszłą żonę!

Jeszcze zanim ukończyłam podstawówkę, potrafiłam ugotować wszystko i w kuchni nie było rzeczy, której bym nie potrafiła odpowiednio przygotować. Tym samym wyręczałam często mamę z obowiązków, a ona, jak tylko znalazła trochę czasu, biegła do pobliskiego kościoła.

Zuzia zmieniała chłopaków jak rękawiczki. Mając piętnaście lat chodziła z nieznanym mi trzydziestolatkiem i z nim też przeżyła swój pierwszy raz. Była w nim bardzo zakochana, obiecywał jej złote góry, a ona wierzyła we wszystko, co od niego usłyszała. Nauczyła się też brać jakieś narkotyki, o których powiedziała mi w najwyższej tajemnicy. Jeździła po dyskotekach, a jej duże piersi zrobiły się jeszcze większe. Bałam się o nią, bałam się narkotyków jak ognia (chociaż nie wiem skąd u mnie to przerażenie się brało), dlatego ostrzegałam ją, że nie powinna tego świństwa brać, tym bardziej, że nie jest jeszcze pełnoletnia, a same narkotyki są przecież zabronione.

Z czasem zaczęliśmy się oddalać od siebie, a kiedy ukończyłyśmy podstawówkę, nasze drogi się rozeszły. Wtedy też w wieku szesnastu lat, Zuzia zaczęła się ciąć. Z początku wyglądało to na takie buntowanie się przeciwko młodości, ona chciała być dorosła, mieć osiemnaście lat i wynieść się ze wsi do wielkiego miasta. Marzyła o zupełnie innym życiu.

Brała po prostu żyletkę kupioną w kiosku Ruchu i na rękach wycinała sobie serce z inicjałami swojego aktualnego chłopaka. Oczywiście tak, by nie lała się krew, nie była aż tak głupia. Chwaliła się tym sercem przed wszystkimi. Jedne dziewczyny pukały się w głowę, mówiąc, że jest głupia, inne jej zazdrościły, bo przecież żaden chłopak za nimi nie latał, a każda chciała mieć swojego adoratora. A ja? Mnie za każdym razem przechodził dreszcz, kiedy patrzyłam na jej pociętą rękę.

Z czasem zauważyłam przyglądającego się Zuzce Grzesia, najczęściej robił to z ukrycia. Czasami też przyłapywałam go na lekcjach gapiącego się na nią i zupełnie nie uważającego na lekcjach. Grzesiek przystojniał z roku na rok, niestety nie był zupełnie typem Zuzki, więc nie miał u niej żadnych szans. Tym bardziej, że akurat zaczął przechodzić mutację, a na jego twarzy pojawiały się każdego dnia nie dodające mu urody wypryski skórne, z czego często śmiały się dziewczyny. Młodość w szkole bywa okrutna!

Często przyłapywałam się na tym, że rozglądam się za Adamem. Był wysoki i kiedy miałam szesnaście lat, oczywiście nie chodził już do naszej szkoły, ale widywałam go będąc u Kornelki w domu, albo kiedy wracał drogą ze szkoły. Podkochiwałam się w nim, ale tylko do czasu, kiedy Kornelka pewnego popołudnia zwierzyła mi się, że pomiędzy nimi doszło do stosunku seksualnego! Nie mogłam w to uwierzyć, tym bardziej, że podkochiwałam się w nim od długiego czasu. No i oczywiście to kazirodztwo! To się w głowie nie mieściło! Od najmłodszych lat Adam bawił się z nią w doktora. Z czasem zabawa przerodziła się w coś zupełnie innego. Adam był silny i w wieku osiemnastu lat postanowił sprawdzić jak to jest, kiedy chłopak kocha się z dziewczyną. Zaprowadził Kornelkę do stodoły i tam na sianie kazał jej się rozebrać i położyć. Może się to komuś wyda dziwne, ale dla mnie było to możliwe, ponieważ Kornelka zawsze we wszystkim ulegała, była cicha i taka najbardziej z nas wszystkich zamknięta w sobie. Nauczona była, że jeśli brat jej rozkazywał, to miała spełniać jego prośby. Dlatego kiedy rozszerzyła posłusznie nogi, od razu się na niej położył. Pozwoliła mu zrobić to, do czego z wiadomych powodów pomiędzy nimi nigdy nie powinno dojść.

Z początku się wystraszyła, czując wielki ból, wyrywała się, jednak brat był silny i nie miała najmniejszych szans na ucieczkę, zresztą było już za późno. Wszedł w nią bez problemu, przyciskając jej rękę do ust, by nie krzyczała. A kiedy po wszystkim zobaczyła na sianie i nogach krew… naiwna Kornelka dopiero wtedy zrozumiała, że zrobili coś złego. Oczywiście nie powiedziała tego nikomu i kiedy zakomunikowałam jej, że to był najprawdziwszy gwałt i powinna to zgłosić na policję, kategorycznie odmówiła i zagroziła, że jeżeli komuś coś tylko wspomnę, ona nigdy się nie przyzna i wszyscy będą myśleli, że zwariowałam. Wiem, że się bała Adama i wiem też, że jeszcze parę razy przychodził do niej i kazał jej rozchylać nogi, a ona się na to zgadzała…

Od tamtego czasu przestałam go wyglądać, a kiedy dochodziło pomiędzy nami do spotkania, starałam się czym prędzej odchodzić, ponieważ nie mogłam mu spoglądać w twarz i bałam się by czasem nie doszło do sytuacji, że zostanę z nim sam na sam.

Po skończeniu szkoły coś się stało z naszą przyjaźnią. Już nie byliśmy taką zgraną paczką, już nie chodziliśmy razem, skryci w ciemnościach na „rabsa”, czyli najzwyczajniej w świecie kraść sąsiadom gruszki czy jabłka. Kiedyś to była niezła frajda, to całe drżenie ciała, strach, że nagle zostaniemy nakryci. Skończyły się wspólne ogniska, gry w „dwa ognie” na ulicy, w chowanego i cała reszta dalszych spraw. Nagle po prostu dorośliśmy, choć jeszcze nie byliśmy tak zupełnie dojrzali.

Parę dni przed zakończeniem szkoły Zuzia miała pocięte wyraźnie już obie ręce. Nie było na nich serc, ale zwykłe pasy od cięć zadanych żyletką, krwawiących. Bo wtedy Zuzia już musiała widzieć wypływającą spod skóry czerwoną krew. Uspokajało ją to…

Dzień odebrania świadectw był dla mnie jednym ze smutniejszych dni. Cała klasa szła się bawić, pić. Ja wróciłam sama do domu. Mama zakazywała mi gdziekolwiek chodzić i nie daj Boże, żebym się upiła!

Nie był to dla mnie szczęśliwy dzień i nie rozumiałam dlaczego wszyscy tak się cieszą! Przecież oto kończyło się coś pięknego, całe nasze dzieciństwo odchodziło w siną dal, nasze smutki i troski, problemy, lata nauki i strachów przed kartkówkami… za dwa miesiące, po wakacjach każdy z nas będzie już gdzieś indziej, poznamy innych ludzi, nowe twarze. Będziemy aktorami w zupełnie nam nieznanych teatrach, pośród innych aktorów… czym tu się cieszyć?

Zdziwiłam się, kiedy mama tego wieczoru otworzyła jedną ze swych nalewek robionych każdego lata, nalała nam do kieliszków i sadowiąc się obok mnie na kanapie, przed telewizorem, powiedziała:

– Za twoje zdrowie, za ukończenie szkoły. Jestem z ciebie dumna.

Był to jeden z tych rzadkich momentów, gdy matka była taka… inna. Właśnie wtedy zdałam sobie sprawę, że może gdyby żył z nami ojciec, matka byłaby właśnie takim innym człowiekiem? Może nie latałaby tak często do kościoła? Może nie trzymałaby mnie tak krótko? Bo przecież potrafiła pokazać tak bardzo różniącą się twarz: twarz kobiety młodej, uśmiechniętej, wrażliwej…

Ogarnął mnie wtedy taki smutek, że wybuchnęłam płaczem. Matka mnie przytuliła, głaskała po włosach i sama miała błyszczące oczy. Kochałam ją i wiem, że dobrze zrobiłam wracając do domu i nie idąc się bawić z kolegami z klasy. Bo przecież doskonale widziałam wyczekującą mnie już w progu mamę, niecierpliwie przestępującą z nogi na nogę, wychylająca się tak, by mnie mogła dojrzeć już z daleka. Przecież mama miała tylko mnie, a kiedy wróciłam do domu ze świadectwem ukończenia szkoły z bardziej niż zadowalającymi wynikami oraz wzorowym wychowaniem, zrozumiałam, że to także dzień jej triumfu. Bo po odejściu ojca nie poddała się, stawiła czoło całej wsi i nadal chodziła z dumnie podniesioną głową. Bo właśnie teraz mijało dziesięć lat od odejścia ojca, a ja robiłam pierwsze kroki w stronę dorosłości.

Wiem, że mama była ze mnie dumna. To była dla mnie największa pochwała.

Po