Strona główna » Sensacja, thriller, horror » Tetragon

Tetragon

4.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-659-5009-3

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Tetragon

Syn wiceszefa policji znika w podejrzanych okolicznościach, a na miejscu domniemanej zbrodni technicy znajdują ślady jego krwi. Rozpoczyna się pozornie typowe śledztwo, które szybko spowija mgła niejasności, gdy na jaw wychodzą dziwne zachowania Erica McAleera oraz tożsamość mężczyzny, z którym spotkał się tuż przed zniknięciem. Podczas przeszukania mieszkania, James Adams – detektyw z wydziału zabójstw w Cleveland – znajduje dziwnego, martwego owada. Niecodzienne odkrycie postanawia skonsultować z entomologiem, który uświadamia mu, że przypadki nie istnieją. W tym samym czasie młodszy kolega Adamsa zza ściany – detektyw David Ross – zostaje przydzielony do zbadania zwłok porzuconych w kolejowym magazynie. Wszystko wskazuje na to, że ofiara nie żyła już od kilku miesięcy, ale nikt nie potrafi wyjaśnić, jak się tam znalazła. Podczas sekcji patolog znajduje w ciele nieboszczyka szereg toksyn, które składem przypominają jad pewnego pajęczaka. Detektywi nie przypuszczają, że z dnia na dzień pozostaje coraz mniej czasu, a każdy ich krok jest poddawany skrupulatnej analizie. Nie mają też pojęcia, o jaką stawkę toczy się gra, w którą ktoś każe im grać. Dopiero po zniknięciu samego kapitana – Arthura Goldwyna – wszyscy zaczynają zadawać sobie pytanie: co tak naprawdę się dzieje?

Polecane książki

Żyjąc wśród sachakańskich buntowników, Lorkin stara się dowiedzieć o nich i ich wyjątkowej magii jak najwięcej. Zdrajcy nie są jednak chętni, by podzielić się nią w zamian za wiedzę uzdrowicielską, którą tak desperacko pragną poznać. Choć Lorkin przypuszcza, że obawiają się ujawnić przed światem swo...
Kazimierz Szulc: Mityczna historia Polski i mitologia słowiańska. Znakomite, obszerne opracowanie polskich pradziejów, podań, wierzeń, mitów i historii bajecznej. W „Mitycznej historii polskiej i mitologii słowiańskiej” usiłował ukazać podstawowy zrąb kultury ludowej jako ukształtowany w pełni przed...
  Kalahari, tytułowe opowiadanie całego tomu, to historia mężczyzny, który jedzie przez południowoafrykański busz w poszukiwaniu syna, ciężko chorego na malarię. Oczywiście to nie tropikalna choroba wysuwa się w opowiadaniu na pierwszy plan, ale obcy, dziki i nieprzyjazny świat. Jest jeszcze ...
Thriller balansujący na granicy wytrzymałości… Wyszukany i przerażający! Jo Nesbø ma godnego konkurenta! Na norweskiej prowincji zostaje znalezione, powieszone na skakance, ciało sześciolatki. Dziewczynka ma na sobie ubranie lalki, a na szyi plakietkę jednej z linii lotniczych z informacją „Podró...
  Zeszyty historyczne – zagłada elit Zbrodnia katyńska stanowi najbardziej krwawy i ohydny przykład niszczenia inteligencji polskiej podczas II wojny światowej – ale przecież niejedyny ani nie pierwszy. Zagłady naszych elit dokonywali od pierwszych dni najazdu na Polskę Niemcy, a Sowieci przyłączyl...
Za każdym mężczyzną u władzy stoi kobieta, która pomogła mu zdobyć wpływy.Pierwsze damy III Rzeczpospolitej. Dzieli je pochodzenie, doświadczenie i poglądy, a ich życie toczy się mniej lub bardziej w cieniu mężów. Anna Szarłat w szczerych i intymnych rozmowach z kobietami, ich bliskimi i przyjaciółm...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Thomas Arnold

Thomas Arnold

Tetragon

Redakcja

Robert Ratajczak

Współpraca

Sabina Zarzycka

Korekta

Katarzyna Spyrka

Danuta Dworaczek

Skład i łamanie

Artur Kaczor

PUK KompART, Czerwionka-Leszczyny

ISBN
978-83-65950-09-3

Wydawca

Agencja Reklamowo-Wydawnicza „Vectra”

Czerwionka-Leszczyny 2015

www.arw-vectra.pl

Publikację elektroniczną przygotował:

Powieść ta jest fikcją literacką. Nazwiska, postaci,
miejsca i zdarzenia są dziełem wyobraźni autora. Użyto ich w sposób
fikcyjny i nie powinny być interpretowane jako rzeczywiste. Wszelkie
podobieństwo do prawdziwych zdarzeń, miejsc, organizacji lub osób jest
wyłącznie dziełem przypadku.

Z całego serca dziękuję
Robertowi, Sabinie, Kasi, Arturowi i Danusi. Bez Was ta książka byłaby
tylko mało znaczącą stertą kartek na dnie szuflady.

Książkę dedykuję mojej
najbliższej Rodzinie.

PROLOG

Pustynia Arizona

Parking przy ósmej międzystanowej świecił pustkami. W
ciągu dnia drogą tą poruszało się niewiele samochodów — maksymalnie kilka
na minutę. Nocą okolica stawała się zupełnie pusta. Oprócz samochodów
miejscowych, czasem przemknęła tędy ciężarówka, kamper albo rozśpiewana
rodzina w drodze z jednego wybrzeża na drugie.

Mężczyzna w jasnej koszuli i brązowych spodniach wyjął
latarkę z bagażnika i otarł czoło. Była noc, ale przez ostatnie dni nawet
po dwudziestej drugiej temperatura utrzymywała się powyżej dwudziestu
stopni. Z kolei w dzień panował istny skwar — ponad trzydzieści pięć stopni
w cieniu. Powietrze było suche, co znacznie zmniejszało problem
potliwości. Wysokie temperatury skutecznie odstraszały ewentualnych
przejezdnych. Rzadko pozostawali w okolicy dłużej, niż to było konieczne.

Księżyc ledwo świecił i wokoło panowały egipskie
ciemności. Brzęk szklanych słoików w podróżnej torbie chwilowo zagłuszył
cykające świerszcze.

Osobnik szedł ścieżką, która istniała tylko w jego
wyobraźni. Teren był płaski. Co jakiś czas mijał kępy pustynnych roślin
albo karłowatych krzewów. Zachodził w głowę, jak cokolwiek może tutaj
rosnąć. To nie była jego pierwsza wycieczka na pustynię. Wcześniej
trzykrotnie odwiedzał to miejsce, zawsze w tym samym celu.

Nagle przystanął. Małe coś, przestraszone
światłem latarki, czmychnęło pod rozłożysty krzak. Spokojnie ominął
zarośla. Po kilku metrach odwrócił się i oświetlił gałązki. Dostrzegł dwa
małe srebrzyste ślepia, odbijające światło latarki. Amatorowi pustynia
mogła wydawać się terenem całkowicie nieprzyjaznym dla życia, ale
wiedział, że to tylko złudzenie. Nocą miejsce to ożywało — toczyła się tu
walka o przetrwanie i zaspokojenie głodu.

Po kilku kilometrach teren zmienił się. Pojawiły się
pojedyncze skały, deformując płaską pustynię. Powierzchnia stawała się
coraz bardziej nieregularna i jednocześnie nieprzewidywalna. Gdzieniegdzie
rosły niewielkie drzewa, korzeniami wbijając się w rozpadliny, mające
możliwość gromadzenia wody.

Mężczyzna zatrzymał się za sporym kamieniem. To tutaj
ostatnio udało mu się znaleźć to, czego potrzebował. Postawił torbę na
ziemi i wyjął z niej dwa słoiki. W pierwszym, mniejszym, znajdowały się
owady. Gdy oświetlił szkło, wyraźnie ożywiły się. Założył specjalne,
grube, wielowarstwowe rękawiczki. Wyjął jednego osobnika i postawił
niedaleko miejsca, w którym olbrzymi kamień stykał się z podłożem. Odsunął
się i przygotował drugi słoik, pusty, znacznie większy od pierwszego.

Stał nieruchomo, czekając na rozwój wydarzeń. Zgasił
latarkę, a na oczy nasunął noktowizor.

Mały owad poruszał odnóżami, przewracał się, turlał po
piaszczystym podłożu. Chciał uciec, odlecieć, ale wcześniej został
odpowiednio przygotowany do funkcji ofiary. Pozbawiony dwóch par odnóży i
jednej pary skrzydeł nie potrafił wzbić się w powietrze. Gdy wreszcie
udało mu się skoordynować ruchy i zaczął niebezpiecznie oddalać się od
skały, wyszedł spod niej ogromny pająk — ptasznik. Wraz z odnóżami miał
ponad dwadzieścia centymetrów. Zaatakował błyskawicznie, po czym zastygł w
bezruchu, przytrzymując ofiarę.

Obserwator westchnął i z niesmakiem pokręcił głową.
Nie ten drapieżnik był dziś jego celem. Zmarnował jedną przynętę, ale miał
jeszcze około pięćdziesięciu sztuk. Mała strata, pomyślał i pozostawił
ptasznika samemu sobie.

Oddalił się o kilka metrów i przystanął przy kolejnej
rozpadlinie. Powtórzył operację, ale tym razem żadne z pustynnych stworzeń
przez ponad piętnaście minut nie zainteresowało się przynętą. Niestety, w
tym co zamierzał, cierpliwość była podstawą. Zapowiadała się długa noc.

Wkrótce dostrzegł stary, przewrócony pień, z którym
wiązał największą nadzieję. W tym miejscu zakończył ostatnie, kwietniowe
łowy. Tym razem nie silił się na oszczędności. Na ziemi wylądowało pięć
owadów. Stanął w bezpiecznej odległości. Rozstawił trójnóg, na którym
umieścił lampę ultrafioletową i rozpoczął obserwację.

Tym razem nie musiał długo czekać. Pierwszy skorpion
wynurzył się spod korzenia już po trzydziestu sekundach. Ciało pokryte
specjalną substancją zdradziło go w ultrafioletowym świetle — był niczym
ruchoma, biała plama na ciemnym tle. Zatrzymał się w odległości
trzydziestu centymetrów, szacując ewentualny kontratak i swoje szanse. O
dziwo, sam nie kwapił się do ataku. Czekał na ruch mniejszego przeciwnika.
Wreszcie doskoczył do niego, złapał szczypcami i zatopił w tułowiu jadowy
kolec.

Mężczyzna był już gotowy do uwięzienia skorpiona, ale
wtedy dostrzegł drugiego osobnika, znacznie większego, który nie
zainteresował się pozostałymi owadami, a towarzyszem. Podążył w jego
stronę. Mniejszy pajęczak wycofał się, próbując uniknąć walki.

Obserwator nie mógł ryzykować. Pierwszy słoik szybko
wylądował na mniejszym skorpionie. Mężczyzna szarpnął torbę, z której
wyjął kolejny pojemnik. Natychmiast wrócił na miejsce, ale po większym
osobniku nie było już śladu. Miał wrażenie, że widział, jak jasny odwłok
pajęczaka znika w pniu, ale tę szansę zmarnował. Pozostała cierpliwość i
nadzieja.

Pięć minut później pojawiła się kolejna okazja. Do
kolekcji trafił spory skorpion, wielkością zbliżony do pierwszego. Po
dwudziestu minutach mężczyzna upolował jeszcze jednego, po czym przeniósł
się sto pięćdziesiąt metrów dalej, gdzie znalazł kolejne dwa.

Ostatecznie łowy zakończył przed pierwszą w nocy.
Zebrał wystarczającą ilość osobników, potrzebną do dalszej pracy. Upewnił
się, że słoiki są dobrze zakręcone. Ustawił je na olbrzymim, płaskim
kamieniu i przyjrzał się zdobyczom. Skorpiony wierciły się w szklanych
więzieniach, próbując znaleźć wyjście. Po jednej ściance wolno płynęła w
dół przezroczysta kropla śmiertelnego jadu. Wyglądały pięknie… jak
zawsze.

14 WRZEŚNIA

ROZDZIAŁ 1

Ohio, Cleveland

— Mamy coś! — krzyknął mężczyzna w kombinezonie
płetwonurka, zdjąwszy maskę.

To był już siódmy tego typu okrzyk w ciągu ostatnich
czterech godzin i, co gorsza, nie różnił się zbytnio od sześciu
poprzednich. Znudzony detektyw podszedł do burty.

— Znaleźliście go?

— Jeszcze nie wiemy, ale zdecydowanie coś tam
jest. Jakiś czarny worek. Dajcie linkę, podczepimy to.

Dwaj członkowie załogi policyjnego kutra podeszli do
dźwigu. Jeden z nich uderzył od niechcenia w wajchę i bęben wciągarki
zaczął się obracać. Drugi asekurował linkę i czekał na sygnał ekipy pod
wodą. Z radia wydobył się szelest, niezrozumiały dla niecierpliwego
detektywa, ale całkowicie czytelny dla załogantów. Kolejny szelest nie
mógł być niczym innym, jak potwierdzeniem przyczepienia ładunku.

— Udało się? Idzie do góry?

Mężczyzna stojący przy wciągarce skinął głową.

Detektyw przeszedł na rufę. Oparł nogę o burtę i
obserwował metalową linkę, wolno nawijającą się na bęben. W milczeniu, z
niewyraźną miną, David Ross czekał na to, co znajduje się na jej końcu.
Cztery godziny kołysania zaczęły dawać mu się we znaki. Na niebie
pojawiało się coraz więcej burzowych chmur i było pewne, że lada chwila
zacznie lać. Skromny daszek na łodzi nie był wymarzonym miejscem na
przeczekanie ulewy. Na szczęście do brzegu mieli niecałe pięćset metrów i
gdyby nurkowie znaleźli to, czego szukają, wszyscy mogliby zaliczyć ten
dzień do udanych.

Wreszcie pojawiły się bąbelki powietrza, a chwilę po
nich jednolita tafla wody została przecięta nieregularnym, czarnym
kształtem. Obok długiego przedmiotu wyłonił się nurek.

— Tym razem chyba trafiliśmy w dziesiątkę.

— Oby…

David Ross zrobił zdjęcie, a następnie pomógł wciągnąć
ponad stukilogramowy wór na pokład. Ze szczelin cienkimi strużkami zaczęła
wyciekać woda podbarwiona na lekko żółtawy kolor.

— I co pan sądzi, detektywie? — zapytał nurek,
gramoląc się na pokład. Jeden z oficerów pomógł mu zdjąć ciężkie butle.

Ross nie odpowiedział. Zabrał ze sterówki nóż i
ostrożnie naciął worek, ze środka którego wydobył się powalający odór.
Zasłonił ręką usta i nos. Musiał wstać. Dopadł burtę, wychylił się i
puścił pawia. Kołysanie i smród — każde z osobna były znośne, ale razem
stworzyły zabójczy zestaw, nawet dla tak twardej sztuki, za jaką się miał.

Nurkowie na pokładzie zasłonili usta i nosy, a
mężczyzna przy dźwigu roześmiał się.

— Nigdy nie wąchaliście zdechłej ryby?!

— Nie sądzę, żebyśmy mieli do czynienia z rybą…
— Ross wytarł usta chusteczką. Wziął głęboki wdech i z nieskrywanym
obrzydzeniem rozciął kolejne dwadzieścia centymetrów. W brei ukazała się
głowa mężczyzny — niespotykanie białe zęby, jasna, ponaciągana, rozmokła
skóra i przeraźliwie wyglądające białka oczu, wpatrzone w pustkę. W
niektórych miejscach na ciele widniały niewielkie dziury. Miniaturowe
rybki i mikroorganizmy powoli dobierały się do smakowitego kąska. Zwłoki
musiały przeleżeć w wodzie kilka dobrych miesięcy.

— To on? — dopytywał nurek z nadzieją, że jego
zmiana właśnie dobiegła końca.

— Nie wiem…

— Macie chyba jakiś rysopis?

— Owszem, ale facet trochę tutaj leżał i z
pewnością nieco się zmienił od czasu, gdy żona zgłosiła zaginięcie. Jeżeli
to w ogóle on.

— Ubyło mu kilka kilogramów — rzucił kąśliwie
człowiek przy dźwigu i splunął do wody. Podszedł bliżej, aby przyjrzeć się
ciału.

Ross wyciągnął telefon.

— Tak… Coś mamy. Myślę, że to on. Tak na
dziewięćdziesiąt procent. Jest podobny do faceta ze zdjęć, ale musimy
zrobić badanie DNA. — Otrzymał potwierdzenie zakończenia operacji do czasu
identyfikacji topielca. — Dobra…

— Wracamy?

— Zbierajcie się.

Wszyscy przyjęli rozkaz z ulgą. Pozostali nurkowie
wrócili na pokład. Silnik zamruczał i policyjna łódź pomknęła do brzegu.

Smród był wszechobecny — przenikał dosłownie wszystko
i każdy marzył już o zejściu na ląd. W myślach Ross odliczał metry do
pomostu. Przykrył worek folią, aby nieco zahamować ulatniający się odór i
osłonić nietypowe znalezisko przed reporterami oraz gapiami na brzegu.
Długa policyjna akcja zdążyła zainteresować lokalne media i dziennikarze
uzbrojeni w długie teleobiektywy czekali na ekipę niczym snajperzy na swój
cel.

— Pieprzę ich… — Ross szepnął coś do oficera
kierującego łodzią i przed samym pomostem wykonali nawrót. Reporterzy na
brzegu wyjrzeli zza aparatów. Byli tak samo zaskoczeni, jak dwaj
policjanci oczekujący przy żółtej taśmie.

Detektyw skontaktował się z koronerem, który zmierzał
już na nabrzeże. Potem wykonał jeszcze jeden szybki telefon. Nowy punkt
spotkania był oddalony zaledwie o dwa kilometry, ale to w zupełności
wystarczyło, aby przeładować zwłoki, zanim dziennikarze zwietrzą krew.

Nurkowie zrzucili niewygodne, piankowe kombinezony i
włożyli luźniejsze ubrania. Jeden z nich usiadł na burcie, przytrzymując
się mocowania daszku.

— Sprytnie…

— To się okaże…

— Słyszałem, że już kiedyś miałeś z czymś takim
do czynienia. — Nurek miał ponad czterdzieści lat i nie widział przeszkód
w przejściu z młodszym detektywem na ty.

— Sprawa była podobna, ale… jak by to ująć…
na większą skalę.

— Więcej trupów?

— Trzynaście.

— Jezu…

— Gwałcił je, zabijał, topił.

— I wszystkie trzynaście kobiet ukrył w tym samym
jeziorze?

— A kto powiedział, że wszystkie ofiary były
kobietami?

Mężczyzna zmarszczył czoło.

— Jak go złapaliście?

— Sam do nas przyszedł.

— Poddał się?

— Nie… Utknęliśmy przy ósmej ofierze. Pokazał
się, żeby wskazać nam dalszą drogę. Przez pewien czas świetnie się bawił.
Nie wiedzieliśmy, że to był on.

— Nie podejrzewaliście go?

— Może przez chwilę, ale policyjny psycholog
wykluczył go. Podobno nie pasował do profilu seryjnego mordercy.

— Jak ostatecznie wpadł?

Ross uśmiechnął się ironicznie.

— Właściwie nie on wpadł, tylko jego psychiatra.

— Nie rozumiem.

— Po trzynastej ofierze kapitan zwołał zebranie.
Mieliśmy jeszcze raz prześwietlić każdego podejrzanego. Mnie przypadł
właśnie ten świadek. Okazało się, że policyjny psycholog był jednocześnie
jego lekarzem. Od początku obaj wodzili nas za nos. Sprawdziłem, dlaczego
odrzucił jego osobę jako podejrzanego.

— I co?

— W ogóle nie założył mu teczki. Gdy pojechałem
wyjaśnić tę sprawę, zabawiali się w piwnicy z czternastą ofiarą.

— Mam nadzieję, że dostali to, na co zasłużyli.
Trzynaście morderstw… — Nurek pokręcił głową.

— Trzynaście morderstw, czternaście ofiar…
Tamta kobieta zabiła się, gdy doszła do siebie i uświadomiła sobie, co
przeszła.

Na drodze biegnącej równolegle do brzegu jeziora
dostrzegli dwa policyjne samochody.

— Przygotujcie się. Mamy jakieś dziesięć minut,
zanim pojawią się sępy.

— Za późno… Jeden już wylądował.

— Chyba raczej jedna… — skorygował operator
wciągarki.

— George, bierz kamerę! Jadą! — krzyknęła
dziennikarka do operatora. Ten posłusznie przygotował sprzęt i stanął za
nią. Poprawiała się tak długo, dopóki kamerzysta nie upomniał jej, że
najwyższy czas zacząć.

— Nazywam się Melissa Harding. Znajdujemy się w
Cleveland, na brzegu jeziora Eric, gdzie dzisiejszego dnia policja
znalazła…

W tle pojawiła się cumująca łódź. Kamerzysta uchwycił
także parkujący wóz koronera i radiowóz. Policjanci szybko zabezpieczyli
teren. Pierwszy przechodzień już wyciągnął z kieszeni telefon i zaczął
kręcić niecodzienną scenę. Obecność wozu transmisyjnego utwierdziła go w
przekonaniu, że za chwilę może wydarzyć się coś ciekawego.

— Detektywie Ross, czy jest możliwe, że ofiara,
którą wydobyliście z jeziora, to zaginiony mężczyzna, uprowadzony ponad
miesiąc temu ze swojego domu?

— Bez komentarzy — warknął policjant, nie łapiąc
kontaktu wzrokowego.

— Wszyscy pamiętamy dramatyczny apel żony po
zapłaceniu okupu. Policja zapewniała, że złapiecie porywaczy i zrobicie
wszystko, co w waszej mocy, aby uwolnić tego człowieka.

— Nie wiemy, kim jest ofiara, więc nie mogę
niczego potwierdzić.

— Detektywie, pracuje pan w wydziale zabójstw.
Czy pana obecność na miejscu zbrodni nie oznacza, że i tym razem się nie
udało?

Ross myślał, że wybuchnie. Opanował się w ostatniej
chwili. Po niedawnej kłótni z dziennikarzem kapitan dosadnie uświadomił
mu, co oznacza dyplomatyczne podejście do mediów. Dwa tygodnie bezpłatnego
urlopu Ross przyjął obojętnie, ale w którymś momencie zrozumiał, że przez
swoje wyskoki szkodzi nie tylko sobie, ale także całemu wydziałowi.
Właśnie nadarzyła się świetna okazja, aby udowodnić coś sobie i
przełożonemu.

— Panno Harding, jak mniemam… Jak już
wspomniałem, nie znamy tożsamości ofiary, więc nie będę wypowiadał się w
tej sprawie. Ciało przeleżało w wodzie sporo czasu i potrzebna będzie
analiza DNA. A teraz proszę pozwolić nam wykonywać obowiązki.

Dwaj funkcjonariusze zatrzymali upartą parę, gdy
chciała podejść bliżej wozu. Kamerzysta naciągał się, jak tylko mógł, aby
zrobić kilka ujęć czarnego worka lądującego na pace terenówki.

— Dobra, zbieramy się… — ponagliła Melissa
Harding. — Najważniejsze, że mamy materiał. Reszty dowiem się później.

Koniec wersji demonstracyjnej.