Strona główna » Obyczajowe i romanse » To tutaj

To tutaj

5.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-8110-580-4

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “To tutaj

Olśniewająca powieść bestsellerowej pisarki Maggie O’Farrell, zdobywczyni Costa Book Award – wciągająca historia miłosna, która przemierzając kontynenty i przekraczając strefy czasowe, z kpiarskim humorem i głęboką wrażliwością pokazuje dzieje niezwykłego małżeństwa i niezapomnianej rodziny. Poznajcie Daniela Sullviana, człowieka o poplątanym życiorysie. Ten żyjący w irlandzkiej głuszy nowojorczyk ma w Kalifornii dzieci, których nigdy nie widuje, a także żonę-samotniczkę, byłą gwiazdę filmową, gotową mierzyć z broni do każdego, kto pojawi się przed jej domem. Claudette, niegdyś najefektowniejsza i najbardziej osławiona kobieta kina, upozorowała swoje zaginięcie i odnalazła błogie odosobnienie na irlandzkiej farmie. Jednak życie, które tak starannie wykuli sobie Daniel i Claudette, zostaje zakłócone, gdy do Daniela nieoczekiwanie docierają wieści o pewnej kobiecie, z którą stracił kontakt dwadzieścia lat wcześniej. To odkrycie sprowadzi go na manowce, z dala od żony, dzieci i domu. Czy miłość do Claudette wystarczy, by udało się go ściągnąć z powrotem?

Polecane książki

Nieoficjalny poradnik do Seven: The Days Long Gone zawiera komplet informacji pomocnych w zrozumieniu podstaw gry oraz w ukończeniu wszystkich jej misji. Na początkowych stronach znalazły się przede wszystkim różnorakie porady pomocne w rozpoczęciu swojej przygody z grą. Dotyczą one między innymi sk...
Na mocy nowelizacji ustawy Pzp z 8 listopada 2013 r. o zmianie ustawy – Prawo zamówień publicznych dot. ochrony podwykonawstwa w zamówieniach publicznych, wykonawca stał się podmiotem bezpośrednio odpowiedzialnym względem zamawiającego za wypełnianie swych zobowiązań w stosunku do podwykonawców ...
Sklepy cynamonowe to tytuł zbioru, tytuł opowiadania w zbiorze oraz nazwa miejsca, które pojawia się w toku narracji tego opowiadania. Sklepy te usytuowane są w centrum miasteczka, w którym mieszka główny bohater. Zbiór opowiada dzieje rodziny kupieckiej z małego galicyjskiego miasteczka, w którym b...
Gwałtowny rozwój wszystkich dziedzin ludzkiej działalności spowodował przemiany w świadomości społeczeństw. Ludzie uświadomili sobie olbrzymie możliwości i znaczenie ich intelektualnych sprawności. Problematyka poruszana w niniejszej publikacji będzie przybliżała zarówno problemy związane z zagrożen...
Lily McClure ma dwadzieścia dwa lata, zaufanego przyjaciela, dobrze się uczy i wraz z tatą Johnem mieszka w Londynie. Czego chcieć więcej? Wiodą spokojne życie do czasu, gdy John zostaje porwany. Wtedy równowaga w życiu Lily zostaje zachwiana. Ludzie, do których  zwraca się o pomoc nie są tymi, ...
„Miasto na soli” to nostalgiczna powieść, w której Autor – Henryk Cyprian Konkol - po latach wraca do miejsc swojego dzieciństwa, odwiedza zakątki rodzinnego miasta, gdzie przeżywał chwile nie tylko miłe ale i trudne, spaceruje po znajomych ulicach, spotyka dawnych przyjaciół. Konfrontuje obecną rze...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Maggie O'Farrell

Tytuł oryginału:

THIS MUST BE THE PLACE

Copyright © 2016 Maggie O’Farrell

Copyright © 2018 for the Polish edition by Wydawnictwo Sonia Draga

Copyright © 2018 for the Polish translation by Wydawnictwo Sonia Draga

Projekt graficzny okładki: Mariusz Banachowicz

Ilustracje w książce: © Maggie O’Farrell

Redakcja: Ewa Penksyk-Kluczkowska

Korekta: Izabela Sieranc, Marta Chmarzyńska

ISBN: 978-83-8110-580-4

Wszelkie prawa zastrzeżone. Nieautoryzowane rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci jest zabronione i wiąże się z sankcjami karnymi.

Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.

Szanujmy cudzą własność i prawo!

Polska Izba Książki

Więcej o prawie autorskim na www.legalnakultura.pl

WYDAWNICTWO SONIA DRAGA Sp. z o.o.

ul. Fitelberga 1, 40-588 Katowice

tel. 32 782 64 77, fax 32 253 77 28

e-mail:info@soniadraga.pl

www.soniadraga.pl

www.facebook.com/wydawnictwoSoniaDraga

E-wydanie 2018

Skład wersji elektronicznej:

konwersja.virtualo.pl

Dla Vilmosa

„Świat jest bardziej szaleńczy i rozmaity,

niż nam się zdaje,

Niepoprawnie mnogi”.

Louis MacNeice, Śnieg

Przedziwne odczucie w nogach

Daniel, Donegal, 2010

A oto i mężczyzna.

Stoi w progu tylnych drzwi i skręca papierosa. Dzień jest jak zwykle niestały; bujny ogród lśni, a gałęzie zwisają pod ciężarem padającego nieprzerwanie deszczu.

Oto i mężczyzna, a tym mężczyzną jestem ja.

Stoję w tylnych drzwiach z puszką tytoniu w dłoni i obserwuję obiekt między drzewami, postać stojącą na obrzeżach ogrodu, gdzie przy parkanie tłoczą się osiki. Drugiego mężczyznę.

Mężczyzna trzyma lornetkę i aparat.

Ornitolog-amator, konstatuję, przesuwając po języku delikatną bibułkę; trafiają się tacy w tych stronach. Ale zarazem myślę: czyżby? Obserwowanie ptaków w głębi doliny? Myślę też: gdzie moja córka, synek, żona? Jak szybko bym ich odnalazł w razie potrzeby?

Moje serce rozkręca się do pełnych obrotów i wali w piersi jak młotem. Patrzę spod zmrużonych powiek na białe niebo. Wyjdę do ogrodu. Ma wiedzieć, że go widzę, ma widzieć, że go widzę. Ma zauważyć moją posturę, sylwetkę niegdysiejszej gwiazdy lekkoatletyki (dziś co prawda nieco rozprężoną, poluzowaną). Ma szacować naprędce swoje szanse: ja kontra on. Nie może wiedzieć, że nigdy się nie biłem i ani myślę to zmieniać. Ma poczuć to, co czułem ja, zanim ojciec wymierzał mi karę: mam cię na oku, mówił, i wskazywał uniesionym palcem najpierw siebie, potem mnie.

„Mam cię na oku!” – chcę teraz powtórzyć, upychając w kieszeni zapalniczkę i skręta.

Facet patrzy w stronę domu. Dostrzegam nikły błysk słońca na soczewce i ruch ręki, który może sugerować odgarnianie włosów z czoła albo wyzwalanie migawki.

W mgnieniu oka dzieją się dwie rzeczy. Koło moich nóg przemyka pies – wąsaty, długonogi, nieco artretyczny wilczarz, który na ogół oddaje się drzemkom przy piecu, a teraz, tubalnie ujadając, wypada do ogrodu, tymczasem zza węgła domu wychodzi kobieta.

Na plecach niesie niemowlę, na głowie ma zydwestkę, gumowy kapelusz, jaki noszą zazwyczaj rybacy na Morzu Północnym, a w ręce trzyma strzelbę.

A poza tym jest moją żoną.

Do ostatniego faktu jeszcze nie do końca przywykłem, nie tylko z powodu ciągłego niedowierzania, że ta istota w ogóle zechciała mnie poślubić, ale również dlatego, że raz po raz wykręca mi takie niespodziewane numery.

– Jezu, skarbie – jęczę i zaraz dociera do mnie, jak przenikliwie brzmi mój głos. Niemęsko to mało powiedziane. Jakbym co najmniej upominał ją za nierozsądny wybór tkanin dekoracyjnych albo włożenie czółenek kontrastujących kolorystycznie z torebką.

Ona jednak ignoruje moją piskliwą interwencję – cóż się dziwić – i strzela w powietrze. Raz i drugi.

Jeśli podobnie jak ja nie słyszeliście nigdy z bliska wystrzału z broni palnej, to mówię wam – bębenki od tego pękają. W głowie rozbłyskują światełka w odcieniu magnezu, w uszach rozbrzmiewa trzytaktowa fraza rodem z arii, zatoki wypełnia smoła.

Huk wystrzału odbija się od ściany domu i zbocza góry, a potem wraca: potężna foniczna piłka tenisowa skacząca sprężyście po dolinie. Pochylam się, kulę, osłaniam głowę, a tymczasem niemowlak wydaje się dziwnie obojętny. Ssie kciuk z głową opartą o rozpuszczone włosy matki. Prawie jakby do tego przywykł. Prawie jakby chciał rzec: to dla mnie nie pierwszyzna.

Prostuję się. Odrywam dłonie od uszu. W oddali widać postać biegnącą przez zarośla. Moja żona się odwraca i składa z trzaskiem strzelbę w zagłębieniu ramienia.

– Ha! – odzywa się do mnie. – Teraz ma nauczkę. – Po czym znika z powrotem za węgłem.

Żona moja, muszę nadmienić, jest pomylona. Nie żeby potrzebowała leków, szpitali i panów w białych fartuchach – choć zastanawiam się czasem, czy nie ma za sobą takich epizodów – tylko w subtelniejszy, bardziej akceptowalny społecznie, mniej demonstracyjny sposób. Sposobem myślenia odbiega od innych. Uważa, że traktowanie bronią palną czającego się za naszym ogrodzeniem, najpewniej Bogu ducha winnego człowieka, jest nie tylko dopuszczalne, ale wręcz wskazane.

Oto nagie fakty o kobiecie, z którą się ożeniłem:

– jest, jak już wspomniałem, pomylona,

– jest odludkiem,

– jest, jak widać, gotowa wymierzyć z broni do każdego, kto by zagrażał ujawnieniem jej kryjówki.

Śmigam przez dom, żeby ją złapać, tak szybko, jak pozwala mi na to postura. Zaraz się z nią rozmówię. Nie może trzymać broni w domu, w którym są małe dzieci. Nie może i już.

Po drodze powtarzam to sobie w duchu i przymierzam się do zgłoszenia protestu. Gdy jednak wychodzę przez drzwi wejściowe, czuję się, jakbym wkroczył do innego świata. Zamiast kapiącej szarej mżawki ogród frontowy wypełnia oślepiające, pierwiosnkowe w odcieniu światło słońca, a wszystkie rośliny lśnią i iskrzą jak wyciosane z klejnotów. Moja córka przeskakuje przez trzymaną przez matkę skakankę. Moja żona, która zaledwie przed chwilą była mroczną, złowrogą figurą ze strzelbą, w długim szarym płaszczu i kapeluszu niczym kaptur kostuchy, zrzuciła już nakrycie głowy i wcieliła się na powrót w swoją zwykłą postać. Maluch, z mokrymi kolanami, raczkuje po trawie, ściska w dłoni rozkwitłego irysa i paple do siebie w najlepsze, wydając gardłowe pomruki.

Tak jakbym wkroczył w całkiem inne ramy czasowe, jakbym został bohaterem klechdy, który sądzi, że spał nie dłużej niż godzinę, a po przebudzeniu przekonuje się, że minęło całe życie, że wszyscy najbliżsi i wszystko, co mu znane, odeszło w niebyt. Czy ja naprawdę przybyłem z drugiej strony domu, czy może przespałem sto lat?

Otrząsam się z tej myśli. Sprawę broni trzeba załatwić od ręki.

– Odkąd to mamy w domu broń palną? – pytam twardo.

Moja żona unosi głowę i patrzy mi w oczy kamiennym spojrzeniem człowieka, który podejmuje rękawicę. Skakanka przestaje się obracać.

– My nie mamy – odpowiada. – Ja mam.

Typowa riposta. Nie odpowiada na pytanie, ale zachowuje się, jakby było inaczej. Wychwytuje szczegół, który nie jest przedmiotem dociekań. Unik w najczystszej formie.

Zbieram siły. Mam już niemałą wprawę.

– Odkąd to ty masz broń palną?

Wzrusza ramieniem, nagim – zauważam – opalonym na delikatne złoto i przedzielonym na pół cienkim białym ramiączkiem. Przez chwilę czuję gdzieś głęboko pod bielizną bezwiedną mobilizację – dziwne, że u mężczyzn nie zmienia się to z wiekiem, że jesteśmy stale o włos od naszych nastoletnich wcieleń – ale zaraz wracam myślami do rozmowy. Nie wywinie się z tego.

– Od teraz – odpowiada.

– A co to jest broń palna? – pyta moja córka, podnosząc drobną twarz w kształcie serca i patrząc na matkę.

– Tak się mówi w Ameryce na strzelbę – wyjaśnia moja żona.

– A, na strzelbę – mówi moja słodka Marithe, w jednakowym stopniu wróżka, anioł i sylfida. Odwraca się do mnie.

– Święty mikołaj przyniósł Donalowi nową, żeby maman mogła wziąć starą.

To stwierdzenie odbiera mi na chwilę mowę. Donal to niepięknie pachnący homunkulus, który uprawia ziemię w głębi doliny. Ma przy tym – podobnie jak, zdaje się, jego żona – tak zwane problemy z samokontrolą. Taki trochę zapalczywy jest ten Donal. Strzela do wszystkiego, co mu się nawinie: wiewiórek, królików, lisów, amatorów pieszych wędrówek (żartuję).

– Co jest grane? – pytam. – Trzymasz w domu broń i…

– Strzelbę, tatusiu. Mów: strzelbę.

– …strzelbę i mnie o tym nie informujesz? Nie omawiasz tego ze mną? Nie rozumiesz, jakie to niebezpieczne? A gdyby któreś dziecko…

Żona się odwraca; mokra trawa szeleści pod rąbkiem płaszcza.

– Chyba powinieneś już jechać na stację?

Siedzę za kółkiem z dłonią na kluczyku i przygotowanym wcześniej skrętem w zębach. Szperam w kieszeni w poszukiwaniu nieuchwytnej zapalniczki albo zapałek. Muszę stanowczo wypalić tego papierosa, zanim wybije południe. Ograniczam się do trzech dziennie i wyglądam ich jak kania dżdżu.

Jeszcze krzyczę co sił w płucach. Mieszkanie na pustkowiu zachęca do takich przyjemności.

– No chodź! – wrzeszczę i podziwiam skrycie swój gromki głos, który niesie się po niższych partiach gór. – Spóźnię się na pociąg!

Marithe zdaje się nie zauważać zamieszania, co niby jej się chwali, ale zarazem trochę mnie drażni. Włożyła do skarpetki piłkę tenisową, czy coś w tym rodzaju, stoi oparta plecami o ścianę domu i odlicza (po irlandzku, zauważam z niemałym zaskoczeniem). Z każdą liczbą – aon, dó, trí, ceathair – trzaska piłką o ścianę, niebezpiecznie blisko swojego ciała. Krzyczę dalej i nie spuszczam jej z oka; nieźle sobie radzi. Przyłapuję się na myśli: gdzie się nauczyła tej gry? O irlandzkim nie wspominając. Matka uczy ją w domu, podobnie jak uczyła jej starszego brata, póki ten się nie zbuntował i nie zapisał (z moją dyskretną pomocą) do jednej z angielskich szkół z internatem.

Ze względu na charakter swojej pracy często spędzam dni robocze w Belfaście i do tego zakątka Donegal wracam na weekendy. Wykładam językoznawstwo na uniwersytecie – uczę studentów rozbijać to, co wokół siebie słyszą, podawać w wątpliwość konstrukcje zdań oraz sposoby użycia słów i próbować odgadnąć, dlaczego jest tak, a nie inaczej. W badaniach skupiam się od zawsze na ewolucji języka. Nie należę do tych purystów, którzy lamentują i załamują ręce z powodu zubożenia gramatyki i poluzowania standardów semantycznych. Nie, ja skwapliwie przyjmuję ideę przemiany.

Z tego względu w swojej niezmiernie rzadkiej dziedzinie językoznawstwa akademickiego uchodzę za oryginała. Niezbyt to zaszczytny tytuł, ale co poradzić. Jeśli słuchaliście kiedyś audycji radiowej o neologizmach i przemianach modeli gramatycznych albo o tym, jak nastolatki zagrabiają i zawłaszczają sobie pojęcia na własny, często wywrotowy użytek, to pewnie gościem byłem ja, a ściągnięto mnie po to, bym orzekł, że zmiana to dobra rzecz, a elastyczność to cecha pożądana.

Kiedyś wspomniałem o tym mimochodem swojej teściowej, a ona zahipnotyzowała mnie na moment władczym spojrzeniem spod wytuszowanych rzęs i odezwała się nienaganną paryską angielszczyzną:

– Och, nie, nie mogłam cię słyszeć, bo zawsze wyłączam radio, gdy słyszę Amerykanina. Ten akcent jest wręcz nieznośny.

Mniejsza z akcentem; za kilka godzin mam wygłosić wykład na temat języków pidżynowych i kreolskich na przykładzie jednego zdania. Jeśli spóźnię się na ten pociąg, następnym już nie dojadę na czas. Żegnaj wykładzie, żegnajcie języki, witaj grupo studentów nieświadomych fascynującej, złożonej genealogii lingwistycznej zdania: „Jego ukraść ona mango”.

A po wykładzie mam jeszcze złapać samolot do Stanów. Wskutek intensywnych międzykontynentalnych nacisków moich sióstr i wbrew zdrowemu rozsądkowi wybieram się na przyjęcie z okazji dziewięćdziesiątych urodzin ojca. Jakie przyjęcie można wyprawiać w wieku dziewięćdziesięciu lat, to się dopiero okaże, ale spodziewam się masy papierowych talerzyków, fury sałatki ziemniaczanej, letniego piwa i powszechnych prób ignorowania faktu, że jubilat siedzi naburmuszony w kącie i gdera. Siostry powtarzają, że ojciec może w każdej chwili z ziemskiego wykręcić się zamętu1 i wprawdzie wiedzą, że on i ja nie zawsze znajdowaliśmy wspólny język (delikatnie mówiąc), ale jeśli nie przyjadę czym prędzej, to będę tego żałował do końca życia i tak dalej, i tak dalej. Słuchajcie – odpowiadałem – facet dzień w dzień pokonuje pieszo ponad trzy kilometry, wcina tyle wieprzowiny, że wnet doprowadzi do depopulacji świń w stanie Nowy Jork, a poproszony do telefonu z całą pewnością nie sprawia wrażenia zniedołężniałego: jeśli chodzi o wytykanie mi niedociągnięć i błędów w rozumowaniu, nigdy nie brak mu słów. Uważam zresztą, z całym szacunkiem dla majestatu jego osławionego potencjalnego zgonu, że nie grozi mu zatrzymanie akcji serca, bo nigdy go nie miał.

Tłumaczę sobie, że wcale nie te odwiedziny – pierwsze od ponad pięciu lat – są w tej chwili przyczyną mojego wzmożonego napięcia i podłożem ryjącego banię głodu nikotynowego oraz spazmatycznych ruchów powiek. Jedno z drugim nie ma nic wspólnego, absolutnie nic. Po prostu jestem dziś nieco poirytowany. To wszystko. Dotrę na Brooklyn, odwiedzę staruszka, będę gładki w obejściu, wybiorę się na przyjęcie, wręczę mu prezent wybrany i zapakowany przez żonę, pogawędzę z siostrzeńcami i siostrzenicami, zostanę na wymaganą liczbę dni – a potem pojadę w cholerę.

Uchylam drzwiczki samochodu.

– Gdzie się podziewasz? Spóźnię się na wykład! – wrzeszczę wprost w wilgotne powietrze i w tej samej chwili dostrzegam na podłodze wymięte pudełko zapałek. Nurkuję po nie jak poławiacz pereł, a po chwili już trzymam je triumfalnie w dłoni.

W tym momencie moja żona otwiera szarpnięciem drzwi i zaczyna przypinać niemowlę do fotelika.

Robię wydech i zapalam zapałkę. Jeśli ruszymy od razu, powinniśmy zdążyć.

Marithe gramoli się na swoje miejsce, pies wciska się za nią, wchodzi na siedzenie i daje susa do bagażnika; otwierają się drzwi pasażera i do auta wślizguje się moja żona. Ma na sobie męskie spodnie przepasane czymś, co podejrzanie przypomina mój jedwabny krawat. Na górę narzuciła kurtkę, która, wiem to na pewno, jest warta więcej niż moje miesięczne uposażenie – obszerny, szpetny łach ze skóry i tweedu, pasków i pętelek – a na głowie ma czapkę z królika z fikuśnymi nausznikami. Czyżby następny prezent od Donala? Mam ochotę dopytać, ale nie robię tego ze względu na Marithe.

– Uf! – sapie moja żona. – Ale tam syf.

Rzuca na tylne siedzenie kosz wiklinowy, płócienny worek, coś w rodzaju miedzianego kandelabra i wreszcie zmatowiałą przedpotopową trzepaczkę.

Milczę jak zaklęty.

Wrzucam pierwszy bieg i zwalniam hamulec ręczny, z perwersyjnym uczuciem spełnienia, jakby nakłonienie rodziny do wyjazdu z dziesięciominutowym opóźnieniem było wybitnym osiągnięciem, i wciągam do płuc pierwszy dziś dymek, a on zwija się tam w kłębek jak kot.

Moja żona wyciąga rękę, wyrywa mi papierosa z ust i go gasi.

– Ej! – protestuję.

– Nie przy dzieciach – upomina i ruchem głowy wskazuje tylne siedzenie.

Już mam przechwycić ten argument i go rozwinąć – mam w głowie całą linię obrony na temat porównania zagrożeń płynących z używania broni i palenia papierosów w towarzystwie nieletnich – ale moja żona zwraca ku mnie twarz, wpija we mnie spojrzenie zielonych oczu i obdarza uśmiechem naznaczonym taką czułością i zażyłością, że słowa mojej przećwiczonej przemowy odpływają jak woda do spustu.

Kładzie mi dłoń na nodze, ledwie w granicach przyzwoitości, i szepcze:

– Będę za tobą tęsknić.

Jako lingwistę zachwyca mnie liczba form wynajdowanych przez dwoje dorosłych dla omówienia życia erotycznego w obecności nieświadomych niczego małych dzieci. To świadectwo, apoteoza adaptacyjności semantycznej języka. Kiedy moja żona uśmiecha się w ten sposób i mówi, że będzie za mną tęsknić, to zasadniczo można to przetłumaczyć tak: kiedy cię nie będzie, to nici z tego, ale jak tylko wrócisz, zaprowadzę cię do sypialni, zdejmę z ciebie wszystkie ubrania i przystąpię do rzeczy. A gdy ja odchrząkuję i odpowiadam, że też będę za nią tęsknić, to myślę: uhm, będę na to czekał cały tydzień.

– Nie przejmujesz się tą podróżą?

– Na Brooklyn? – pytam, siląc się na swobodę, ale słowa wydają się nieco zduszone.

– Do ojca – uściśla.

– A! – Kręcę dłonią młynka w powietrzu. – Tak. Będzie dobrze. On… yyy… będzie dobrze. W końcu lecę na krótko, prawda?

– Według mnie on… – zaczyna.

Marithe może coś wyczuła, bo krzyczy znienacka, nieco głośniej niż potrzeba:

– Brama! Brama, maman!

Hamuję. Moja żona odpina pas, otwiera zamaszyście drzwiczki, wysiada, zatrzaskuje je za sobą i wychodzi poza kadr wytyczony przez nakrapiany deszczem romb okna pasażera. Chwilę później wyłania się w panoramie przedniej szyby: oddala się od samochodu. To pobudza u niemowlaka synapsę odpowiedzialną za komunikację przedwerbalną; układ nerwowy podpowiada mu, że uciekające plecy matki to zła wiadomość, że może już nigdy nie wrócić, a on sam sczeźnie z głodu, że towarzystwo jego nieco roztrzepanego i tylko tymczasowo obecnego ojca nie wystarczy mu do przetrwania (coś w tym jest).Wydaje z siebie rozpaczliwy ryk, sygnał dla matki: porzuć misję, nakazuję natychmiastowy odwrót.

– Calvinie – uspokajam go i wykorzystuję wolną chwilę do wydłubania skręta zza deski rozdzielczej. – Nie traćże ducha.

Moja żona przesuwa antabę i otwiera bramę. Puszczam sprzęgło, wciskam gaz, samochód przesuwa się przez bramę, a moja żona zamyka ją za nami.

Gwoli wyjaśnienia: między domem a szosą stoi dwanaście bram. Dwanaście. Czyli kilkanaście razy będzie musiała wyjść z samochodu, otworzyć i zamknąć to cholerstwo, po czym wsiąść z powrotem. Szosa biegnie niespełna kilometr stąd, prosto jak w mordę strzelił, ale dojazd do niej zajmuje pół wieku. A gdy jedzie się w pojedynkę, całe to przedsięwzięcie zmienia się w mozolną katorgę, na ogół w deszczu. Czasem potrzebuję czegoś z miasteczka – butelki mleka, pasty do zębów, zwykłych codziennych artykułów – i podnoszę się z fotela, ale gdy dociera do mnie, że czeka mnie otwieranie dwudziestu czterech bram w drodze tam i z powrotem, opadam znów na siedzisko i myślę sobie: a po jakiego grzyba myć zęby?

Określenie „ustronny” nawet częściowo nie oddaje położenia domu. Stoi on w jednej z najrzadziej zaludnionych dolin Irlandii, na wysokości, której wystrzegają się nawet owce, a co dopiero ludzie. Decyzją mojej żony mieszkamy w najodleglejszym, najwyżej położonym zakątku doliny, a dotrzeć tu można tylko drogą gruntową biegnącą przez kilka pastwisk. Stąd bramy. Tutaj nie trafia się przez przypadek.

Szarpnięcie drzwiczek; moja żona wsuwa się z powrotem na fotel pasażera. Jeszcze jedenaście. Bobas zalewa się łzami ulgi. Marithe wrzeszczy:

– Pierwsza! Pierwsza brama! Pierwsza, tatusiu, to pierwsza!

Jej zamiłowania do bram nikt nie podziela. Z deski rozdzielczej natychmiast dobiega histeryczne pikanie sygnalizujące mojej żonie konieczność zapięcia pasów. A ostrzegam, że tego nie zrobi. Pikanie i miganie skończy się dopiero przy szosie. To kość niezgody w naszym małżeństwie. Ja uważam, że korzyści płynące z uciszenia tego piekielnego sygnału przeważają nad fatygą, którą trzeba sobie zadać, żeby zapiąć i odpiąć pas; ona ma inne zdanie.

– W kwestii twojego taty… – podejmuje moja żona. Poza innymi rozlicznymi talentami ma niezwykłą umiejętność zapamiętywania i podchwytywania niedokończonych rozmów. – Według mnie naprawdę…

– Nie możesz po prostu zapiąć tego pasa? – warczę. To silniejsze ode mnie. Mam niski próg wrażliwości na uporczywe sygnały urządzeń elektronicznych.

Odwraca głowę w moją stronę, bezgranicznie powoli i z wyraźną lubością.

– Słucham?

– Pas. Czy nie możesz choć…

Ucisza mnie wyłaniająca się z mgły brama. Moja żona wysiada i do niej podchodzi, dziecko płacze, Marithe skanduje liczbę i tak dalej, i tak dalej. Przy przedostatniej bramie czuję w skroniach tępy ucisk grożący nadejściem uporczywego promieniującego bólu.

Gdy moja żona wraca do samochodu, radio szumi, cichnie i włącza się z trzaskiem. Nigdy go nie wyłączamy, bo w tych stronach odbiór jest na ogół pojęciem obcym i każdy urywek utworu albo strzęp rozmowy wita się radosnym okrzykiem.

– Och, Brendanie! Brendanie! – emocjonuje się żarliwie jakaś aktorka w studiu. – Tylko uważaj! – Odbiór urywa się pośród trzasków.

– Och, Brendanie, Brendanie! – wykrzykuje zachwycona Marithe, dudniąc stopami w oparcie mojego fotela. Niemowlak podchwytuje ochoczo ogólny nastrój i uchwyciwszy się krawędzi fotelika, bierze wdech i gaworzy donośnie, i właśnie w tej chwili na niebie nieoczekiwanie pojawia się słońce. Irlandia wygląda zielono, ładnie i idyllicznie, a my, przedzierając się z chlupotem przez kałuże, dojeżdżamy do ostatniej bramy.

Moja żona i Marithe zastanawiają się, na co miał uważać Brendan, bobas powtarza głoskę n, a ja kręcę bezmyślnie gałką w poszukiwaniu innych audycji i myślę, że dość wcześnie robi taki użytek z podniebienia.

Zatrzymuję się przed ostatnią bramą. Przez biały szum przesącza się akcent rodem z Glasgow i kabinę samochodu wypełnia poważny głos prezentera wiadomości. Pewne zjawiska atmosferyczne powodują, że od czasu do czasu możemy wyłapać na chwilę informacje ze Szkocji. Coś o nadchodzących wyborach samorządowych, polityku przyłapanym na przekraczaniu prędkości, szkole bez podręczników. Spragniony ludzkiej mowy obracam pokrętło i przedzieram się przez fale ciszy w poszukiwaniu jakiegoś innego głosu.

Moja żona wysiada z samochodu i podchodzi do bramy. Patrzę, jak lekki wiatr porywa kłębki jej włosów i bawi się nimi, obserwuję jej wyprostowaną sylwetkę i dłoń w mitence chwytającą antabę bramy.

Antena radiowa wysila się i wychwytuje kobiecy głos: spokojny, ale niezdecydowany. Mowa o równouprawnieniu w miejscu pracy; to najwyraźniej jeden z tych porannych magazynów tematycznych BBC. Osiemdziesięciolatka z West County opowiada, że była jedną z pierwszych inżynierek, a ja chcę szukać dalej, bo wprawdzie moja żona łaknie takiej wiedzy, ale ja naprawdę nie pogardziłbym teraz przyzwoitą muzyką. I wtedy z perforowanych głośniczków na poziomie mojego kolana dobywa się inny głos: intonacja opadająca i przeciągnięte spółgłoski wskazują na wykształconą Angielkę.

– I pomyślałam wtedy: Boże mój… – mówi kobieta z radia w moim samochodzie, w obecności moich dzieci – …czyli to jest ten szklany sufit, o którym tyle słyszałam. Czy faktycznie tak trudno mi będzie przebić go czaszką?

Te słowa rezonują głęboko w moim wnętrzu, bo znam ten głos. W głowie wyświetla mi się bez ostrzeżenia ciąg obrazów: rozmyta we mgle brukowana uliczka, rower przypięty do poręczy, sosny i mocny zapach żywicy, sprężysta sierść opadłych igieł pod stopami, słuchawka telefonu przyciśnięta do miękkiej chrząstki ucha.

Mam ochotę wykrzyknąć: znam tę kobietę! Znam ją! Jeszcze chwila, a odwrócę się i powiem dzieciom: znałem kiedyś tę osobę.

Przypominam sobie czarną pelerynę, którą nosiła, jej zamiłowanie do butów, w których nie dało się chodzić, pamiętam dziwaczną modułową biżuterię oraz seks pod chmurką, a tymczasem prezenter oznajmia, że wysłuchaliśmy archiwalnego wywiadu z Nicolą Janks, zarejestrowanego w połowie lat osiemdziesiątych.

Uderzam dłonią w kierownicę. Akurat Nicola Janks. Nigdzie indziej nie zetknąłem się z tym nazwiskiem. Nie spotkałem nikogo innego o nazwisku Janks. Zdaje się, że jej drugie imię było zwariowane, greckie czy rzymskie, w każdym razie zdradzające zainteresowanie jej rodziców mitami antycznymi. Jak ono brzmiało? – próbuję sobie przypomnieć i zauważam z żalem, że to nic dziwnego, że wspomnienia z tamtego okresu są nieco zamglone, zważywszy na ilość…

A potem nie myślę już o niczym.

Prezenter recytuje coś bowiem monotonnym, pełnym delikatności tonem, który może oznaczać tylko jedno: że niedługo po nagraniu wywiadu Nicola Janks zmarła.

Czuję w głowie kilka szarpnięć, jakby mój mózg był silnikiem, który lada chwila zgaśnie. Rozglądam się instynktownie za żoną. Zdążyła już otworzyć bramę i czeka, aż przejadę.

Mam wrażenie, że podmuch otwarł na oścież jakieś okno albo kostka domina upadła na sąsiednią i uruchomiła lawinę. Fala uderzyła w brzeg i zaraz się cofnęła, a co znalazło się pod nią, nieodwołalnie się odmieniło.

Spoglądam znów na żonę. Blokuje bramę. Opiera się o nią całym ciężarem, żeby nie odskoczyła z powrotem i nie uderzyła w samochód. Blokuje ją z nadzieją, że przeprowadzę pojazd na drugą stronę, pojazd, w którym znajdują się jej dzieci, jej potomstwo, jej najdrożsi. Włosy wypełniają jej się irlandzkim wiatrem jak żagle. Szuka w przedniej szybie mojej twarzy i zastanawia się, dlaczego nie ruszam, ale z jej perspektywy widać tylko odbicie chmur. Z jej perspektywy mogłoby mnie tu w ogóle nie być.

Pociąg mija granicę i dalej kieruje się na wschód, przejeżdżając przez kilka stref mżawki. Siedzę z zakupioną przez żonę gazetą w dłoni jak z batutą, jakbym był bliski pokierowania niewidzialną orkiestrą podczas odgrywania symfonii.

Minęło dziesięć lat, odkąd odbyłem podróż w drugą stronę; właściwie rodzaj pielgrzymki. Nigdy wcześniej nie byłem w Irlandii, jakoś nie przyszło mi to do głowy. Nie należę do tych Amerykanów irlandzkiego pochodzenia ogarniętych z nagła eiresatzową nostalgią, patrzących w przeszłość i snujących fantazje o kraju, który musieli opuścić pradziadowie w walce o przetrwanie. W mojej rodzinie byłem w tym odosobniony: wszystkie moje siostry nosiły pierścienie Claddagh, uczestniczyły w paradach z okazji Dnia Świętego Patryka i nadawały swoim dzieciom imiona z trudnymi do wymówienia zbitkami spółgłosek d i b.

Pracowałem wtedy na wydziale kognitywistyki na Berkeley, z nieszczególnym zapałem. Moje małżeństwo miało się ku końcowi; wyszło na jaw, że moja żona od lat romansuje z kolegą z pracy. Dokonawszy tego odkrycia, wdałem się w nic nieznaczący flirt, co moją żonę skłoniło z kolei do wystąpienia o rozwód. Pomieszkiwałem u współpracownika, który wybrał się na urlop naukowy do Japonii; kolega żony, ten od przyprawiania rogów, sprowadził się zaś do domu, z którego zostałem wcześniej wyrzucony. Moja prawie już była żona przeobraziła się w mściwą harpię, która uznała, że powinienem jej płacić astronomicznie wysokie alimenty w zamian za szczątkowy kontakt z dziećmi. Tydzień za tygodniem konsekwentnie lekceważyła wypracowane przez naszych adwokatów porozumienie w sprawie opieki nad dziećmi. Wydawałem na tę walkę całą pensję; przeżyłem nierozważne romanse z dwiema różnymi kobietami, a próbując nie dopuścić, by dowiedziały się nawzajem o swoim istnieniu, skazałem się na liczne manewry i komplikacje.

Jakby było mało tego bigosu, w tym czasie zmarła moja babcia i zgodnie z zaskakującymi instrukcjami zawartymi w jej ostatniej woli została skremowana. Wynikł z tego typowy rodzinny spór o to, co zrobić z prochami. Moja ciotka opowiadała się za urną, a ściśle mówiąc wypatrzoną gdzieś na wyprzedaży starą chińską wazą; ojciec optował zaś za zwykłym pogrzebem. Jeden wuj snuł domysły na temat rodzinnej zmowy, a inny proponował pójście w stronę pochówku leśnego z sadzeniem drzewa. Dopiero kuzynka zapytała: a nie powinniśmy jej pochować obok dziadka?

Spojrzeliśmy po sobie. Właśnie kończyła się stypa: ksiądz wyszedł, goście się wykruszali, pokój wypełniały zgniecione serwetki, okruchy ciasta i kłęby dymu z papierosów. Mój ojciec i jego rodzeństwo spuścili wzrok.

Jak to zwykle bywa na pogrzebach, wyszło szydło z worka: nikt w zasadzie nie wiedział, gdzie złożono szczątki dziadka. A oto, co zaszło: przed laty babcia i dziadek pojechali na swoje niezaprzeczalnie pierwsze wakacje, do Irlandii. Dziadek właśnie przeszedł na emeryturę, nie widzieli nigdy kraju własnych dziadków, udało im się odłożyć pewną sumkę, wszyscy ich znajomi już tam byli i tak dalej, i tak dalej.

Polecieli do Dublina. Następnie objechali Pętlę Kerry, okolice Cork i półwysep Dingle. Obejrzeli słynnego delfina. Z nieznanego nikomu powodu wylądowali w hrabstwie Donegal, na psim czole, w części kraju wciśniętej między ocean a zaanektowaną przez Brytyjczyków Irlandię Północną. Zapytałem, czy któryś z ich przodków pochodził z Donegal, a może z protestanckiej północy? Ta druga sugestia została zakrzyczana. Wuj oznajmił stanowczo, że zarówno oni, jak i my to stuprocentowi irlandzcy katolicy. Sugerowanie, że jest inaczej, to straszliwa obelga.

Mniejsza o pochodzenie; dziadkowie, z powodu, którego już nigdy nie poznamy, zatrzymali się w pensjonacie w Buncrana. Babka właśnie piłowała paznokcie przy meblu, który określała zawsze później jako armoire – ojciec podkreślał to wyraźnie – gdy dziadek odwrócił się od okna i powiedział: mam przedziwne uczucie w nogach.

Nawet na niego nie spojrzała. Żałowała tego później. Danielu, mówiła mi, zawsze podnoś wzrok, gdy ktoś ci mówi coś takiego, zawsze. Z niezachwianą pewnością stwierdzam, że jak dotąd nikt mi tego nie powiedział. W każdym razie wtedy nie spojrzała. Piłowała spokojnie paznokcie i odparła: „To usiądź”.

Nie usiadł. Runął prosto na dywan, przewracając stolik nocny i strącając zdobioną misę, za którą babcia musiała zapłacić przed wyjazdem. Wylew krwi do mózgu. Śmierć na miejscu. Lat sześćdziesiąt sześć.

Mam przedziwne odczucie w nogach. I to mają być ostatnie słowa?

W skrócie: moja babcia wywodziła się z pokolenia, które się ze sobą nie cackało. Nie robiło wokół siebie szumu. Jego przedstawiciele przełykali każdą gorzką pigułkę, którą im podsunęło życie, i przechodzili nad tym do porządku dziennego. Babcia nigdy nie wpadła na to, że może należałoby przetransportować zwłoki męża do Stanów, aby liczne potomstwo mogło oddać mu cześć. Nie, nie chciała nikogo fatygować, więc nazajutrz w asyście miejscowego księdza poddała go kremacji. Zrobiła, co do niej należało, wymeldowała się i poleciała do domu. Żeby dowieźć walizkę dziadka, musiała zapłacić za nadbagaż i ten szczegół przez lata doprowadzał mojego ojca do szewskiej pasji (nigdy nie reagował zbyt dobrze na jakiekolwiek wydatki). Ale co się stało z prochami – tego nie wiedział nikt.

Ciężka dola dawno zmarłego dziadka uderzyła w moją czułą strunę. Wychodziłem ze stypy przepełniony odrazą; jakie to typowe dla mojej rodziny – zadać sobie trud przytaszczenia do domu odzieży nieboszczyka, a machnąć ręką na jego szczątki. I nigdy nie zapytać mojej babki o dokładne miejsce jego wiecznego spoczynku. Jak można było zapomnieć o prochach i zostawić je na pastwę losu w jakimś samotnym czyśćcu, w kraju, w którym żadne z nas nigdy nie mieszkało? Pewnie wyobrażałem sobie wtedy, jak moje własne szczątki gniją gdzieś za górami, za lasami, a moje dzieci nigdy ich nie odbierają, bo wolno im widywać się ze mną tylko raz w tygodniu, między piętnastą a siedemnastą, w miejscu wyznaczonym przez ich matkę. Ponieważ ilekroć zbliżał się ten niesprawiedliwie i śmiesznie krótki czas, ich matka przekazywała sekretarce ich ojca informację, że dzieci są chore/pojechały na szkolną wycieczkę/mają klasówkę/tego dnia się nie wyrobią. Ponieważ prawo stoi nieodwołalnie po stronie rodzica płci żeńskiej, bez względu na to, jak bardzo jest on niewierny lub mściwy. Ponieważ ojciec, choćby nie wiadomo jak się starał…

Odbiegam od tematu.

Po powrocie do San Francisco zebrałem dane wszystkich zakładów pogrzebowych w tej części Irlandii i gdy akurat nie odbierałem telefonów od swojego adwokata, nie stawiałem się w sądzie, choć równie dobrze mógłbym wrzucić kilka tysięcy dolarów do kosza i dołożyć płonącą zapałkę, nie chodziłem na schadzki ze swymi dwiema kochankami, to znaczy z każdą z osobna, i nie szukałem lokum, w którym mógłbym się zatrzymać po powrocie kolegi z Japonii (czyli boleśnie drogiego trzypokojowego mieszkania, bo adwokat powiedział, że muszę wykazać, że „jestem w stanie zapewnić dzieciom dom”), wydzwaniałem do nich. Siedziałem przy stole kuchennym o trzeciej nad ranem, przysysałem się do ogarka jointa, jakby zależało od tego moje życie – bo może zależało – i wybierałem następny numer z listy. Następnie słuchałem miękkich, puchatych samogłosek w słowie „halo”, które brzmiało bardziej jak „haluu”, z przedłużoną końcową głoską i obniżonym językiem, nieco cofniętym w stosunku do języka Amerykanina. Nie słychać też było pytania „W czym mogę pomóc?”, tylko rzeczowe „haluu”.

Dopiero po pewnym czasie do tego przywykłem.

W szale bezsenności siedziałem więc po ciemku w kuchni kolegi, w otoczeniu rysunków wykonanych przez niespokrewnione ze mną dzieci, i pytałem bez końca: czy może mi pan pomóc, czy może mi pani powiedzieć, czy dwadzieścia lat temu w drugiej połowie maja skremowano u was ciało Daniela Sullivana? Owszem, żeby było bardziej surrealistycznie, mój dziadek i ja mamy to samo imię. I czasami w samym środku kalifornijskiej nocy czułem się tak, jakbym próbował wytropić popioły swojego dawnego ja.

Po moim pytaniu zapadała zawsze krótka cisza, a potem po odgłosach krzątaniny i łup-szuru-buru szuflad na dokumenty oraz zdawkowych rozmów toczonych często po irlandzku, albo tak mi się tylko zdawało, odpowiedź brzmiała zawsze: nie. To znaczy niie.

Aż pewnej nocy kobieta (czy raczej dziewczyna; wydawała się młoda, za młoda na pracę w takim miejscu) odpowiedziała: tak, mamy go.

Zamarłem ze słuchawką przy uchu. Tego dnia byłem w sądzie, gdzie usłyszałem, że klamka zapadła: nie mogę już zrobić nic więcej dla zagwarantowania swojego udziału w wychowywaniu syna i córki, żadnym sposobem nie zmuszę byłej żony do honorowania porozumienia w sprawie opieki, mogę jedynie żywić nadzieję, że „pójdzie po rozum do głowy”; jak to ujął mój adwokat: to koniec. Na co, stojąc pod kopulastym sufitem sądowego holu, odkrzyknąłem tak donośnie, że wszyscy w pobliżu odwrócili głowy, a potem szybko uciekli spojrzeniami, wszyscy poza moją byłą żoną, która kierowała się równym krokiem do wyjścia i nawet świst jej końskiego ogona wyrażał triumf: „Jestem rodzicem! Nie ma mowy o końcu!”.

To, że coś się powiodło, że ktoś powiedział: tak, oto i on, wydało mi się niemożliwe, było jak kropla miodu w oceanu dziegciu, w którym wówczas tonąłem.

– Macie go? – spytałem.

Chwila ciszy, jakby dziewczynę zdziwiło moje poruszenie.

– Tak – powtórzyła.

– To gdzie w takim razie jest? – Słyszałem, że zakłady pogrzebowe pozbywają się prochów, jeśli krewni w porę ich nie odbiorą. Chciałem się dowiedzieć, gdzie je rozsypano, żeby przekazać to rodzinie i wspólnie zdecydować o dalszych losach babci.

Ale zamiast odpowiedzieć: wywaliliśmy go za próg, rozsypaliśmy nad morzem w wietrzny dzień, pod najbliższym krzakiem róży, na szczycie pobliskiego klifu, dziewczyna wypowiedziała niewiarygodne zdanie: „Jest w piwnicy”.

Przez krótką, idiotyczną chwilę zobaczyłem dziadka krzątającego się od dwudziestu lat po niskim, ale przyjemnym pomieszczeniu, w swoim zwykłym stroju: spodniach, musztardowej koszuli i muszce, porządkującego słoje z przetworami, rozstawiającego stół do ping-ponga, segregującego gwoździe w skrzynce z narzędziami, czy co tam jeszcze, u licha, robią ludzie w piwnicach. „Myśleliśmy, że umarł!” – chciałem zakrzyknąć. – „A on tymczasem urzęduje sobie u was w piwnicy!”

Odchrząknąłem i ścisnąłem mocniej telefon.

– W piwnicy?

– Na półce cztery de.

– Cztery de – powtórzyłem.

– To kiedy chce pan po niego przyjechać?

To pytanie mnie zaskoczyło. Nie przyszło mi nigdy do głowy, że dziadka trzeba będzie odbierać jak dziecko z kinderbalu. W tym momencie dotarło do mnie, że w ogóle nie liczyłem na to, że go odszukam; cała ta sprawa miała tylko odwrócić moją uwagę od najgorszego kryzysu w moim dotychczasowym życiu. Odnalezienie go było szokujące, nieoczekiwane, nierzeczywiste.

Irlandia: wyobraziłem sobie wilgotne, jaskrawozielone wzgórza, kamienne mostki wznoszące się łukowato nad srebrzystymi potokami i kobiety o bujnych kasztanowych włosach, z palcami sunącymi po strunach harf.

– W przyszłym tygodniu – prawie krzyknąłem. – Przyjadę w przyszłym tygodniu.

I tak oto dziesięć lat temu podczas przerwy wiosennej wylądowałem sam na irlandzkiej wsi, gdzie na przemian upijałem się do nieprzytomności albo przynosiłem żarcie na wynos do pensjonatów ze śliską narzutą i mlekiem w jednorazowych pojemniczkach.

Mówię „sam”, ale w rzeczywistości towarzyszył mi dziadek, który odziany w niewielki, oklejony taśmą karton zajmował fotel pasażera w moim wypożyczonym samochodzie. Nasze stosunki układały się bardzo dobrze, czyli całkiem inaczej niż za jego życia.

– A pamiętasz, jak przywaliłeś mi w tyłek kijem do hurlingu za pyskowanie ci przy stole? – pytałem, gdy toczyliśmy się drogami pośród wiejskiego krajobrazu, który zaskakująco przypominał ten z moich wyobrażeń: łukowate mostki i tak dalej. Ale też masa owiec; takie mnóstwo, że aż nie do pomyślenia.

Albo:

– A jak moja siostra jadła palcami jagnięcinę z kością i powiedziałeś jej, że żaden porządny mężczyzna jej nie zechce?

Dziadek zachowywał swoje zdanie dla siebie. Nie narzekał nawet wtedy, gdy zamęczałem skrzynię biegów, nie mogłem się zdecydować, którą stroną drogi jechać, spożywałem na lunch tylko frytki i guinnessa albo odpalałem jointa w porze, w której już dawno powinienem spać.

Pewnego dnia, gdy moje wolne dwa tygodnie dobiegały końca, jechałem drogą od wybrzeża w stronę granicy. Omawialiśmy z dziadkiem dalsze plany: czy warto obejrzeć jeszcze inne widoki – Galway, Sligo czy może sąsiedni Ulster – czy raczej mamy już dość Irlandii (byłem raczej pewien, że on tak). Właśnie brałem zakręt, gdy na poboczu zobaczyłem dziecko. Siedziało w kucki z brodą wspartą na dłoniach.

Było w nim coś niepokojącego. Zahamowałem, cofnąłem powoli i opuściłem szybę.

– Cześć, młody – odezwałem się najżyczliwiej, jak umiałem. – Wszystko gra?

Chłopiec wstał. Miał z sześć czy siedem lat, bose stopy, a na grzbiecie dziwaczną watowaną kurtkę, która wyglądała, jakby uszyli ją jacyś wolni ludzie pozostający w odmiennym stanie świadomości.

Otworzył usta i wymówił coś w rodzaju sylaby. „Ja” albo może „jak”. I zapadła cisza. Ale nie zwykła, tylko wymuszona, ciężka, dręcząca. Chłopiec, z zaciśniętymi zębami i dłońmi zwiniętymi w pięści, wpatrywał się bacznie w ziemię pod stopami. Widziałem, jak jego wątła pierś próbuje złapać oddech. Spojrzał na mnie i zaraz odwrócił wzrok. Nieźle się maskował; zawsze kraje mi się serce, gdy widzę coś takiego – tę odwagę, tę walkę, te ledwie zauważalne mechanizmy obronne. Chłopiec zerknął na niebo, udając człowieka pogrążonego w głębokim namyśle albo rozważającego, co odpowiedzieć, ale ja nie dałem się nabrać. Dawno temu brałem udział w projekcie badawczym poświęconym jąkaniu i przypomniałem sobie teraz wszystkie dzieci, z którymi pracowaliśmy, przede wszystkim chłopców, dla których mowa była polem minowym, czymś niemożliwym, okrutnym warunkiem kontaktów międzyludzkich.

Wziąłem głęboki oddech.

– Słyszę, że się jąkasz – zagadnąłem. – Zupełnie nie musisz się spieszyć.

Zerknął na mnie szybko, ze zdumieniem i niedowierzaniem. To także pamiętałem. One nie mogą uwierzyć, że ktoś może mówić o tym tak otwarcie.

– Skąd pan wie? – spytał ze spieszną dykcją wieloletniego jąkały.

Zauważyłem ze zdziwieniem, że nie mówi jak Irlandczyk. Wyglądał raczej na przybysza, osadnika; słyszałem, że w okolicy mieszkają angielscy hipisi.

Oparłem się o otwarte okno i wzruszyłem ramionami.

– Taka moja praca. W pewnym sensie. Przynajmniej kiedyś.

– Pan jest lo-lo… – Dokładnie tak, jak przewidziałem, zaciął się na słowie „logopeda”. Jak na ironię, osobie jąkającej się trudno je wypowiedzieć, łatwo plącze się przy nim język. Czekaliśmy, chłopiec i ja, aż wymówi je mniej więcej poprawnie.

– Nie – odpowiedziałem w końcu. – Jestem językoznawcą. Badam język i to, jak się zmienia. Ale pracowałem kiedyś z dziećmi, którym tak jak tobie mówienie sprawia kłopot.

– Pan jest Amerykaninem. – Gdy to powiedział, zauważyłem, że jego wymowa jest bardziej niejednoznaczna, niż mi się początkowo zdawało. Pobrzmiewał w niej akcent angielski, ale nie tylko.

– Uhm.

– Z Nowego Jorku?

Sięgnąłem do schowka po papierosy.

– Zaimponowałeś mi – powiedziałem. – Masz ucho do akcentów.

Wzruszył ramionami, ale wyglądał na zadowolonego.

– Mieszkałem tam, jak byłem mały, ale najwięcej w LA.

Uniosłem brwi.

– Ach, tak? To gdzie są teraz twoi rodzice? Czy…?

Przerwał mi, ale nie zrozumiałem tego opacznie; takie dzieci muszą mówić wtedy, kiedy umieją, bez względu na to, czy w rozmowie pojawiła się pauza.

– Mieliśmy dom w Santa Monica – wyrwało mu się bez związku z moim pytaniem. – Przy samej plaży i maman i ja kąpaliśmy się co rano, aż kiedyś pojawili się ci panowie i maman wzięła z łodzi racę i wte… wte… wte…

Dotarł do końca tego intrygującego przypływu artykulacji i z czerwonymi policzkami borykał się milcząco ze swą słabością: nieprzewidywalnym, zmierzającym do chaosu i konfliktu spiskiem języka, oddechu i podniebienia.

– Santa Monica to piękne miejsce – zauważyłem po chwili. – Zdaje się, że dobrze się tam czułeś.

Zacisnął mocno wargi i skinął głową, nieufny wobec swojej artykulacji.

– Czyli teraz mieszkasz tutaj? W Irlandii?

Znów skinienie głowy.

– Z mamą? Z… maman?

To samo.

– A gdzie ona jest? Czy…? – Główkowałem, jak to powiedzieć, żeby chłopca nie przestraszyć. – Jest gdzieś w pobliżu?

Ruchem głowy wskazał za siebie.

– Tam jest?

– Z-z-z-złapała… g-g-gumę.

– A! No dobra. – Zaciągnąłem ręczny i wysiadłem z samochodu. Uśmiechnąłem się do niego, ale nie podchodziłem za blisko. Dzieci bywają nerwowe, całkiem słusznie. – Może przyda jej się pomoc?

Dał nura w krzaki jak pies i wynurzył się na ścieżce, której wcześniej nie zauważyłem. Uśmiechnął się i zaczął kluczyć to w lewo, to w prawo. Skręciliśmy raz i drugi, dziecko wdrapało się na drzewo i zaraz zeszło; od czasu do czasu odwracało się i mierzyło mnie rozbawionym wzrokiem, jakby taka metoda zabiegania o moje towarzystwo była świetnym żartem. Przed kolejnym zakrętem chłopiec znów zanurkował w zarośla. Dobiegły mnie szelest i chichot, a potem kobiecy głos:

– Ari? To ty?

– Znalazłem sobie przyjaciela – oznajmił Ari, gdy wyszedłem zza zakrętu.

Przed nami na drodze gruntowej stała na lewarku furgonetka. Obok, w otoczeniu rozrzuconych narzędzi, siedziała w kucki kobieta. Słońce świeciło tak mocno, że widziałem tylko kontury jej ciała i włosy tak długie, że dotykały ziemi.

– Przyjaciela? – powtórzyła. – Miło.

– To on – powiedział Ari i odwrócił się do mnie.

Kobieta poderwała głowę i wstała. W tamtej chwili zauważyłem tylko, że jest chuda i wysoka jak na kobietę. Za chuda; obojczyki wystawały jej jak wieszaki, a obwód nadgarstków wskazywał, że może jej brakować sił do obsłużenia tych narzędzi. Miała burzę miodowych włosów, a wargi wykrzywiał jej grymas niezadowolenia. Ubrana była w ogrodniczki z nogawkami podwiniętymi nad ubłoconymi kaloszami. Absolutnie nie mój typ. Pamiętam, jak zarejestrowałem tę myśl. Zbyt koścista, zbyt wyniosła, zbyt symetryczna. Jej twarz wydawała się jakaś uwydatniona, jak oglądana przez szkło powiększające: rysy wyolbrzymione, oczy za duże i zbyt szeroko rozstawione, górna warga za pulchna, głowa nieproporcjonalnie wielka w stosunku do ciała.

Kobieta przekrzywiła głowę, przemówiła czy wykonała jakiś gest; w każdym razie coś zrobiła, nie pamiętam już co. Wiedziałem tylko, że z chwili na chwilę stała się piękna, wprost olśniewająca. Wtedy pierwszy raz doświadczyłem jej zmiennej natury, tego, że z sekundy na sekundę potrafi się przeistoczyć w inną osobę (to przede wszystkim dlatego tak ją kochają operatorzy, myślałem zawsze). W jednej chwili wydawała się chuda i, jeśli mam być szczery, trochę wyłupiastooka, a już w następnej wyglądała nieskazitelnie. Nawet zbyt nieskazitelnie, jak na zdjęciu „po” w gabinecie chirurga plastycznego: kości policzkowe jak przypory katedry, głęboko żłobione pionowe zagłębienie nad ustami, perłowa skóra z idealną liczbą piegów rozsypanych po doskonale nachylonym nosie.

Dowiedziałem się później, że jej noga nigdy nie postała w gabinecie chirurgii plastycznej, że jest – jak sama chętnie mawiała – w stu procentach biodegradowalna. Miałem się też przekonać, że jej umazane ogrodniczki skrywają niewiarygodnie krągłe piersi. Ale wtedy jeszcze zdawało mi się, że wolę kobiety o pełniejszych kształtach, o ciałach, w których objęciach można się poczuć jak u siebie, kobiety o urodzie, która jest niedoskonała, nietypowa, skrywa jakieś tajemnice: ledwie widocznego zeza rozbieżnego, nos tak garbaty i surowy jak na rzymskiej monecie, odrobinę odstające uszy.

Koścista Wenus Botticellego nachyliła się, porwała klucz do kół i zaczęła nim wymachiwać w moim kierunku.

– Stać! – krzyknęła.

Zatrzymałem się jak wryty.

– Spokojnie – rzuciłem i byłbym dodał „przybywam w pokoju”, ale w porę ugryzłem się w język; czyżbym był jeszcze trochę ujarany? Całkiem możliwe. – Nie mam złych zamiarów.

– Ani kroku dalej! – wrzasnęła, wywijając kluczem. Jezu, co za porywcza kobieta.

– W porządku – powiedziałem uspokajającym tonem i podniosłem ręce. – Nigdzie się nie ruszam.

– Kim jesteś? Czego chcesz?

– Spotkałem chłopca przy szosie. Powiedział, że złapała pani gumę i przyszedłem sprawdzić, czy mogę pomóc. To wszystko. Ja…

Nie spuszczając mnie z oka, wykonała półobrót i długo przemawiała do dziecka po francusku. Ari odpowiadał i zauważyłem, że w tym języku raczej się nie jąka. Interesujące. Non, powtarzał nieco rozdrażnionym tonem. Non, maman, non.

– Jak mnie odnalazłeś? – krzyknęła.

– Słucham?

– Kto cię nasłał?

– Co? – Teraz już nic nie rozumiałem. Chyba zabłąkaliśmy się na strony marnej powieści szpiegowskiej. – Nikt.

– Nie wierzę. Ktoś cię do tego namówił. Kto to taki? Kto wie, że tu jestem?

– Hola. – Miałem już tego dosyć. – Nie mam pojęcia, o czym pani… akurat przejeżdżałem, zobaczyłem na poboczu dziecko stojące samopas i zatrzymałem się sprawdzić, czy wszystko gra. Chłopiec wspomniał o kole, więc przyszedłem zobaczyć, czy nie potrzebuje pani pomocy. – Wskazałem ręką samochód. – Wygląda na to, że już sobie pani poradziła, więc nic tu po mnie. Miłego dnia. – Uniosłem rękę, a potem odwróciłem się do chłopca. – Do widzenia, Ari. Miło było cię poznać.

– D… – wykrztusił. – D-d-d-d…

Spojrzałem mu w oczy.

– Wiesz, co możesz zrobić, jak się zatniesz na pierwszej literze jakiegoś słowa?

Spojrzał na mnie zawstydzonym wzrokiem jąkały w potrzasku.

– Zastąp je innym, łatwiejszym, takim, które pozwoli ci przejść do innej głoski – wyjaśniłem. – Założę się, że taki bystry chłopak jak ty wymyśli masę innych pożegnań.

Odwróciłem się i ruszyłem ścieżką.

– Na razie! – krzyknął za mną Ari.

– Doskonale – rzuciłem przez ramię.

– Hasta la vista! – wrzasnął, podskakując jak piłka.

– Załapałeś – odparłem.

– Pa!

Odwróciłem się i pomachałem.

– Trzymaj się.

– Au revoir!

– Adios.

Zdążyłem już wziąć pierwszy zakręt, gdy usłyszałem kroki za plecami.

– Ej! – zawołała. – Ej, ty!

Zatrzymałem się.

– Nadciąga pani ze swoim kluczem? Mam się już bać?

– Co tam niesiesz? Aparat? Wiem, że to aparat. Masz go wyjąć i usunąć film, tutaj, przy mnie, żebym wszystko widziała.

Spojrzałem na nią. Pomyślałem przede wszystkim o Arim: czy naprawdę powinien mieszkać z kimś tak ostro walniętym? Skoro chłopak żyje z matką cierpiącą na tak skrajne odmiany paranoi, lęków i urojeń, to nic dziwnego, że ma kłopoty z płynnością wymowy. Aparat? Usunąć film? Ale gdy mierzyliśmy się spojrzeniami, przez jej twarz przemknął jakiś znajomy wyraz; ledwie zauważalne zmarszczenie brwi. Gdzieś już widziałem tę minę. Czyżby? Czy znam tę kobietę? To dość niepokojące uczucie, gdy człowiek znajduje się na odludziu tysiące kilometrów od domu.

– To aparat? – spytała nieustępliwie, wskazując moje dłonie.

Spuściłem wzrok i zobaczyłem z zaskoczeniem, że trzymam zaklejone pudełko z dziadkiem. Musiałem po nie sięgnąć, gdy wysiadałem z samochodu. Tak zawsze lubił świeże powietrze, biedny dziadzio.

– To nie aparat – oświadczyłem.

Zmrużyła oczy, całkiem jak funkcjonariuszka policji podczas przesłuchania.

– Co wobec tego?

Zacisnąłem palce na znajomym już kartonie o oklejonych taśmą ścianach i nieco rozmiękłych rogach.

– To mój dziadek, jeśli już musi pani wiedzieć – odpowiedziałem.

Zasznurowała wargi i uniosła brwi, a właściwie jej brwi drgnęły w ledwie widocznym ruchu. Doprawdy, co za dziwy. Jej twarz i ta mina wyglądały tak znajomo; gdzie ja ją wcześniej widziałem?

– Dziadek? – powtórzyła.

Wzruszyłem ramionami. Nie czułem się w obowiązku udzielać dalszych wyjaśnień.

– Ostatnio trochę kiepsko się czuje.

– Poważnie? Nosisz go ze sobą?

– Na to wygląda.

Przełożyła klucz do drugiej ręki.

– Ari twierdzi, że pomagasz dzieciom z wadami wymowy.

Skrzywiłem się.

– Określenie „wada” uznaje się powszechnie za nieco pejoratywne. Może pani powiedzieć „trudności”.

Teatralne westchnienie.

– No to z trudnościami z wymową.

– Owszem, pomagałem. Dawno temu.

Jej niezwykłe oczy – nigdy wcześniej podobnych nie widziałem: bladozielone z ciemniejszymi obwódkami – omiotły mnie rozpaczliwym spojrzeniem. Cudowna porcelanowa twarz przybrała wyraz bezbronności i dało się bez trudu dostrzec, że nie jest to mina, do której przywykły jej mięśnie.

– Myślisz, że można go wyleczyć?

Zawahałem się. Określenia „wyleczyć” też nie lubiłem.

– Myślę, że można mu pomóc – odparłem ostrożnie. – Z całą pewnością. Zaraz po studiach uczestniczyłem w programie badawczym ukierunkowanym na pomoc dzieciom takim jak Ari, ale ściśle mówiąc, to nie jest moja specjal…

– Chodź – poleciła władczym tonem osoby nienawykłej do sprzeciwu. Brakowało jeszcze, by pstryknęła na mnie palcami jak właścicielka psa. – Możesz potrzymać lewarek, gdy będę dokręcać koło, i opowiedzieć mi o tym programie. Chodź.

Pomyślałem: nie, nie pójdę. Pomyślałem: nie będzie mną dyrygować jakaś dęta paniusia. Pomyślałem: przyzwyczaiła się do stawiania na swoim, bo tak się składa, że ma twarz bogini. Pomyślałem: nigdzie z tobą nie idę. Ale poszedłem. Ona zmieniała koło, ja trzymałem lewarek. Ona dokręcała śruby, a ja opowiadałem jej wszystko, co zapamiętałem z projektu poświęconego specyficznym zaburzeniom mowy. Kiedy rąbek jej koszuli oddzielił się od paska ogrodniczek, odwróciłem wzrok, nie bez wysiłku. Postąpiłem jak przystało na przyzwoitego człowieka: pomogłem i odjechałem.

Wieczorem leżałem na łóżku w pensjonacie i wpatrując się w resztki zioła, zdałem sobie sprawę, że nie wystarczy mi go do końca pobytu. Jak mogłem kupić go tak mało w tej szemranej knajpie w Dublinie? Tu za cholerę niczego nie znajdę. Czy w Irlandii w ogóle rosną konopie? – dumałem. Czy nie za dużo tu tego cholernego deszczu?

Rozległo się pukanie do drzwi i stanęła w nich moja gospodyni, pani Spillane, kobieta o włosach sterczących wokół głowy jak puch dmuchawca, przepasana starannie fartuchem. Przygasiłem pospiesznie skręta i jak każdy żałosny palacz rozegnałem dłonią dym – po co to właściwie robimy? – ale ona już miała wyraz twarzy kobiety, która wie, że ktoś ją okrada, tylko jeszcze nie umie tego dowieść.

– Panie Sullivan – przemówiła.

– Tak? – Nawet się wyprostowałem, żeby wziąć na siebie, a następnie obalić zarzut, że odurzam się w pojedynkę gdzieś na pustkowiu tysiące kilometrów od domu.

– To przyszło do pana. – Dopiero teraz zauważyłem, że trzyma w ręce płócienną torebkę z małym pakunkiem.

– Dzięki. – Wyciągnąłem ręce, żeby odebrać zdobycz, ale pani Spillane cofnęła swoją dłoń. Spojrzała w lewo i w prawo, jakby spodziewała się w korytarzu obecności FBI.

– Ona chce się z panem spotkać – szepnęła.

– Kto? – spytałem, również szeptem. Zdaje się, że to zaraźliwe.

Pani Spillane spojrzała na mnie na nowo, jakby poufale. Przez ułamek sekundy zastanawiałem się, co zobaczyła: potężnego Amerykanina o siwiejących na skroniach włosach i białkach oczu upstrzonych czerwonymi hieroglifami? Czy wyczytała z run moje wyczerpanie po podróży lotniczej, długotrwałą bezsenność, nałogowe palenie zioła i bezsporny ojcowski ból? Trudno stwierdzić.

Gospodyni przysunęła się bliżej i chyba próbowała puścić do mnie oko.

– Ona – powiedziała.

Po trawie większość ludzi łapie schizę, ale swojego odwiecznego przekonania, że świat jest przeciwko mnie, nie mogę przypisać działaniu narkotyku, bo towarzyszyło mi, nim jeszcze zacząłem jarać na dobre. Co ona gada? Czy ja o czymś nie wiem?

– Przykro mi – zacząłem. – Nie mam pojęcia…

Wcisnęła mi w ręce pakunek. Naszła mnie obłędna myśl, że moja była żona jakimś sposobem mnie dopadła i przesłała paczkę z obrzydliwą zawartością w rodzaju odchodów, spermy kochanka albo oderżniętego psiego łba.

A potem mój wzrok padł na znajomą niebieską taśmę opasającą kartonowe pudełko. To przecież dziadek.

– Oj! Jak to się…?

– Zostawił pan to przy jej samochodzie. Kiedy pan jej pomagał.

Przycisnąłem dziadka do siebie. Przypomniałem sobie, że odłożyłem go na bok, żeby opuścić lewarek, ale jak mogłem zapomnieć go wziąć?

– Przepraszam, dziadku – wymamrotałem.

– Wieczne odpoczywanie racz mu dać, Panie – rzekła uroczyście pani Spillane i nakreśliła znak krzyża.

– Tak – potwierdziłem. – Dziękuję. No dobrze. – Sięgnąłem do klamki. – Chyba się już położę i…

Pani Spillane oparła dłoń na drzwiach, żeby się nie zamknęły.

– Ona chce z panem pomówić. – Znowu szept.

– Ale kto?

Westchnęła z irytacją.

– No… ona.

– Chodzi pani o… o kobietę… – Musiałem wytężyć przyćmiony umysł, żeby nie powiedzieć „z wystającym wieszakiem”. – …z włosami?

Pani Spillane przysunęła swoją twarz do mojej. Zmarszczyła brwi i taksowała mnie wzrokiem, jakby rozważała zakup mojej osoby, ale właśnie dochodziła do wniosku, że mam zbyt wiele defektów.

– Wie pan, jak ją odnaleźć? – szepnęła i znów obejrzała się przez ramię.

– Co?

Zawahała się.

– Czyli nie wie pan?

– A powinienem? – spytałem i zacząłem się zastanawiać, jak długo będziemy wymieniać same pytania.

– Nie powiedziała panu?

Tu już się prawie wyłożyłem, ale zaraz zripostowałem:

– A niby po co?

– Hmm – mruknęła pani Spillane i czar prysł. Odwróciła się gwałtownie i oznajmiła: – Muszę zadzwonić.

Zostałem w progu z dziadkiem w objęciach. Zamknąłem drzwi i oparłem czoło o gładkie drewno. Z jakiegoś powodu zbliżenie rozlewających się jak fala słojów sprawiło, że jak w pniu gromadzą się soki, tak i we mnie wezbrała decyzja: dość tego. Ta bzdurna zagadka przelała czarę. Dość deszczu, jarania, samotnych wieczorów i fundowania dziadkowi przejażdżek. Zamiast dopalać skręta, spakuję się i pojadę na lotnisko. Polecę wcześniej do kraju: mam to, po co przyjechałem, a teraz już nie nadążam za surrealistycznym rozumowaniem miejscowych. Czuję się nie tyle jak bohater z innej bajki, co wręcz z innego gatunku literackiego. Wyjadę z Irlandii i już nigdy tu nie wrócę. Polecę do domu i spróbuję naprawić to, co mi jeszcze zostało z życia.

Wyprostowałem się. Przeszedłem przez pokój, otworzyłem walizkę i zacząłem wrzucać do niej rzeczy. Głowiłem się właśnie, jak przewieźć dziadka – w luku czy w bagażu podręcznym – gdy ponownie rozległo się pukanie.

W korytarzu pani Spillane, w tym samym wcieleniu: fartuch, włosy, skrzyżowane ramiona.

– Oczekuje pana jutro – oznajmiła cicho, grobowym tonem. – O dziesiątej, na rozstajach.

– Że co?

– Powiedziałam jej, że o ósmej trzydzieści będzie pan już po śniadaniu, więc może pan przyjechać wcześniej, ale Claudette stwierdziła, że najbardziej pasuje jej dziesiąta.

– Chwileczkę…

– Mam pana poinstruować, jak tam dojechać. Przy śniadaniu dam panu mapę.

Usunęła się w prawo i znikła z mojego pola widzenia, a ja stałem i wpatrywałem się w pustą futrynę.

A jakżeby inaczej, pomyślałem i trzasnąłem drzwiami. To oczywiste, że taka kobieta musi mieć pretensjonalne imię.

– Nie mogłaby się nazywać Jane albo Sarah – wyżywałem się na dziadku, wciskając do walizki książki. – Gdzie tam. Żadna Amy, Laura czy Clare. Musi być coś cudzoziemskiego i wyszukanego, właśnie jak Clau…

I gdy pierwszy raz zacząłem wymawiać jej imię, coś puściło. Jakby wszędzie wokół osypywały się cegły i stropy wielkiego gmachu. Nagle przejrzałem na oczy, nagle przypomniałem sobie, gdzie ją widziałem. Była tancerką. A może lekarką? Widziałem ją w roli morderczyni, policjantki, niani, osoby po amputacji. Oglądałem ją jako Francuzkę, Hiszpankę, Włoszkę i Persyjkę. Uchodziła śmierci i umierała na raka i zapalenie płuc, ginęła w wypadkach samochodowych i zaatakowana przez tygrysa. Zabijała i ginęła z rąk zabójców. Widziałem ją jako piętnastolatkę i jako sześćdziesięciolatkę. Walczyła, zadawała ciosy pięścią, kradła, kłamała, zdradzała, ratowała, dawała i oddawała życie, strzelała, pływała, tańczyła, ubierała się, rozbierała, i tak w kółko, a to wszystko dla naszej przyjemności.

Nazwanie jej „słynną” nie byłoby do końca trafne. Chyba że jeszcze zanim zrobiła to, co zrobiła; później jej sława rozrosła się do rozmiarów kultu, złocistego nimbu rozgłosu.

Ostatnio bardziej niż ze swoich filmów znana była z tego, że u szczytu kariery zapadła się pod ziemię. Czary-mary, hokus-pokus i już. Tak oto stała się jednym z zagadkowych przedmiotów najbardziej gorączkowych współczesnych spekulacji.

Nie wiem, czy sądziła, że takie zniknięcie ograniczy jej sławę, ale efekt był dokładnie odwrotny. Media raczej nie ignorują takich przejawów bezczelności, a kinomaniacy, ci często brodaci faceci, którzy potrafią bez zastanowienia recytować całe scenariusze filmowe, przerzucać się błędami montażowymi albo wychwytywać epizodyczne role późniejszych gwiazd ekranu, tym bardziej. Mimo upływu lat była nadal na językach wielu. Dyskutowali o tym, w jaki sposób i dlaczego to zrobiła, dokąd się przeniosła, czy jeszcze żyje, z kim się kontaktuje i czy kiedykolwiek wróci. Stale próbowali ją wytropić: zamieszczali w Internecie informacje o tym, że ktoś ją rzekomo widział, i okraszali je zamazanymi, ziarnistymi zdjęciami osób o odrobinę zbliżonej powierzchowności. Żaden ze mnie kinoman, ale nawet ja znam zarysy jej historii: związek z pewnym reżyserem, niepozbawione kontrowersji owoce ich współpracy, pogłoski o jej wybuchowym charakterze i wreszcie jej zniknięcie. Chyba ma na koncie napaść na jakiegoś reportera czy fotografa? I porzuciła, zdaje się, jakiś plan filmowy, przez co któraś z czołowych wytwórni stanęła przed perspektywą upadłości? Coś w tym rodzaju. Cokolwiek zaszło, powiodło jej się to, o czym pewnie marzą nieprzerwanie ludzie jej pokroju: porzuciła swoje życie, odcięła się, znikła.

A ja ją odnalazłem.

Oto mężczyzna przy biurku. Siedzi ze zwieszoną głową i czołem podpartym dłońmi. Ekran komputera rzuca na jego włosy i ubranie chłodny, leucystyczny blask.

Oto mężczyzna przy biurku, a tym mężczyzną jestem ja.

Siedzę w swoim gabinecie i opieram brodę na pięściach. Widzę: krawędź biurka, fakturę spodni, obcasy butów, a znacznie dalej równoległobok pomarańczowego wydziałowego dywanu. Nadal mam na sobie kurtkę, a na ramieniu taszczę torbę. Wydzielam nikłą woń, zapach biur, zatłoczonych wagonów, miejsc, których staram się unikać. Torba rozpycha się koło mnie na fotelu – ani na ergonomicznie zaprojektowanym podłokietniku, ani poza nim, trochę jakby walczyła o swój skrawek przestrzeni.

Zza drzwi dochodzą głosy studentów, szuranie stóp, rozmowy, skargi, przepychanki. Stukot obcasów. Elektroniczny plusk odbieranej wiadomości. Czyjś zagniewany głos: „Zresztą kto by mi uwierzył?”.

Wykład przeprowadzony. Słowa wypowiedziane, dekonstrukcja zdania dokonana. Studenci uświadomieni w kwestii różnicy między językami pidżynowymi i kreolskimi. Teoria gramatyki kreolskiej przy odrobinie szczęścia wtłoczona do głów. Przemawiałem całą godzinę. Przemieszczałem się po sali. Nawiązywałem kontakt wzrokowy. Zarezerwowałem czas na pytania. Zrobiłem, co do mnie należało.

A teraz? Powinienem ruszać na lotnisko. Zbierać rzeczy, porządkować biurko, odpowiadać na kilka ostatnich e-maili.

Tymczasem umiem tylko siedzieć bezczynnie przy biurku. Myśli przefruwają mi zygzakowato jak muchy od Brooklynu do Nicoli Janks i nie mogą nigdzie zagrzać miejsca. Mój ojciec, te przeklęte urodziny, a teraz jeszcze to.

Unoszę głowę. W oknie przeglądarki widać dwa słowa. Wyświetlają się tam od pół godziny, czyli odkąd wróciłem do gabinetu.

„Nicola Janks” – informuje mnie monitor, maleńkie piksele układają się w kształt liter tworzących jej imię i nazwisko. Nie sądzę, bym kiedykolwiek wcześniej je wpisywał, ponieważ było obecne w moim życiu przed nadejściem ery komputerów. Jakie to dziwne, że całkiem szczęśliwie przeżyliśmy tyle lat bez ich ciągłej obecności.

Kursor miga za „s” w słowie Janks i czeka na instrukcję – uderzenie palca w klawisz return; wierny kundel, gotów wykonać polecenie, dostarczyć mi wszystko, o co poproszę.

Siedzę tu przez cały ten czas i rozważam, czy chcę wiedzieć. Czy wcisnąć ten klawisz, czy nie. Co się stanie, gdy wcisnę, a co, gdy tego nie zrobię? Czy coś się zmieni, tak czy owak? Myśl, która unosi się na powierzchni mojej świadomości jak pozostałości rozbitego statku, brzmi: proszę, oby to się nie stało w tamtym roku. Oby nie wtedy. Oby zmarła w późnych latach osiemdziesiątych albo wczesnych dziewięćdziesiątych. Oby dożyła w spokoju trzydziestu kilku lat. Obym odkrył, że miała wypadek, że potrącił ją samochód, gdy szła albo jechała rowerem, albo że spadła w przepaść. Oby się okazało, że zapadła na rzadką, nieuleczalną chorobę. A – nade wszystko – oby zmarła śmiercią szybką i bezbolesną, otoczona tymi, którzy ją kochali. W końcu czego więcej można sobie życzyć?

Oby nie stało się to w lesie, w samotności, w szarym aksamicie świtu. Proszę.

W dzieciństwie uwielbiałem łamigłówki składające się z na pozór przypadkowo rozsypanych punktów. Należało je połączyć ołówkiem, według kolejnych numerków, i wyłonić ład z chaosu, nadać porządek gmatwaninie. Najbardziej lubiłem etap pośredni, gdy mogłem już zobaczyć, co narysowałem, a co jeszcze przede mną, i spróbować odgadnąć, co to za kształt. Rakieta? Traktor? Palma? Żaglówka? Dinozaur? Plaża? To mogło być cokolwiek. Najlepsze były te zwodnicze. Już się zdawało, że to lokomotywa, aż tu nagle okazuje się, że to smok z dymiącymi nozdrzami. Człowiek sądził, że widzi kota, a tymczasem rysował iguanę.

To samo wrażenie rozziewu między moim wyobrażeniem o tym, co robię, a tym, co robię faktycznie, ogarnia mnie teraz, gdy siedzę tu z łokciami przyciśniętymi do blatu biurka. Cały czas sądziłem, że moje życie jest takie a takie, ale teraz zdaje się, że może być całkowicie inne.

Przekładam przez głowę pasek torby i upuszczam ją na podłogę. Sięgam po papierosy, poluzowuję krawat, obracam się na krześle, przekładam jakieś papiery z jednej części biurka na drugą i natychmiast, nim zdążę się zreflektować, obracam się z powrotem i wciskam klawisz enter. Wciskam go mocno. Od nagłego uderzenia pulsuje mi w stawach palców.

Wyświetla się klepsydra, przez zwężenie przesypują się ziarenka wirtualnego piasku. Obraca się do góry nogami, raz i drugi. Potem pojawia się niebieska lista. Przede wszystkim katalogi z bibliotek uniwersyteckich. Sygnatury prac naukowych jej autorstwa, link do podręcznika, który współredagowała, wzmianka o zasłyszanej wcześniej audycji radiowej z możliwością pobrania nagrania. A tu moim oczom ukazuje się link do biografii, więc klikam go i oto rozwija się przede mną historia krótkiego życia Nicoli Janks.

Litania informacji: data urodzin, narodowość, szkoły, stopnie naukowe, posady nauczycielskie, publikacje – co za osobliwa kwintesencja człowieczeństwa, jakbyśmy w ostatecznym rozrachunku składali się z danych topograficznych, współrzędnych i własnych tworów. Czy tylko to po nas zostanie – zaprogramowane fakty?

Cztery cyfry z biografii wsunęły się we mnie jak zimne ostrze. To, że data jej śmierci faktycznie przypada na rok 1986, jest zarazem druzgocące i nieuniknione. Ależ oczywiście, myślę, oczywiście, że to się stało wtedy. Odkrywam, że już to wiedziałem. Może od zawsze.

Pięć minut później przechodzę między szarymi blokami betonu oddzielającymi uniwersytet od reszty świata. Potrzebuję świeżego powietrza, spaceru, zmiany scenerii. Muszę złapać taksówkę. Coś w tym rodzaju. Nie mogę zostać w tym ciasnym gabinecie i wpatrywać się w ekran. Mam w puszce trzy skręcone papierosy i przed wyjazdem na lotnisko zamierzam je wypalić, jeden za drugim.

Przemieszczam się mostem, a wzdłuż krawężnika suną ze zgrzytem stłoczone na jednym pasie pojazdy. Przede mną roboty drogowe, kadź wrzącej smoły wydziela duszący odór i wypuszcza potężne kłęby dymu. Płynąca poniżej rzeka, brunatna i wezbrana od deszczu, z pluskiem wypycha na brzegi oleiste fale.

Po drugiej stronie stoi ławka. Siadam na niej. Zaczynam przetrząsać kieszenie w poszukiwaniu zapalniczki. Mam czas, mówię sobie, rzucając okiem na zegarek. Masę czasu. Krótka chwila na uspokojenie i zacznę brnąć dalej.

Ławka stoi na jednym ze skwerów, porzuconych zielonych przestrzeni wypełniających puste przyuliczne parcele, i myśląc o tym mieście, człowiek zaczyna się zastanawiać, co tu się mogło zdarzyć, jaki to kryzys opróżnił ten rejon z zabudowy. I gdy siedząc tu pośród ozdobnych żywopłotów i przyklękniętych chryzantem, błyskam drżącą ręką ogniem z zapalniczki i zaciągam się dymem, zdaje mi się, że moje życie to seria elizji, maskarad, zgubionych oczek ściegu. Na pozór jestem mężem, ojcem, wykładowcą, obywatelem, lecz prześwietlony na wylot staję się dezerterem, szachrajem, zabójcą, złodziejem. Z wierzchu jednolity, a pod spodem przeżarty otworami i pieczarami jak wapienny krajobraz.

Taksówka, mamroczę pod nosem. Muszę ją znaleźć i zdążyć na lot na Brooklyn, do sióstr i taty. Muszę wsiąść do samolotu i spędzić na miejscu kilka dni. Muszę się udać na to przyjęcie – a potem? Potem wrócę tutaj. Zajmę się bieżącymi sprawami i nie dam się rozproszyć. Nie zacznę węszyć i dowiadywać się, co się, do cholery, przydarzyło Nicoli Janks, na siłę doszukiwać się prawdy na ten temat. Było, minęło. Kobieta nie żyje. Upłynęło ze dwadzieścia lat. Ani myślę bawić się w speleologa i opuszczać w te otwory i groty, żeby w nich myszkować. Trzeba się skupić, pohamować drżenie, uciszyć rozkołatane serce. Trzeba tymczasem odesłać postać Nicoli Janks do lamusa, odnaleźć taksówkę i skoncentrować się na perspektywie spędzenia kilku najbliższych dni w towarzystwie ojca i…

Jakiś ruch po lewej stronie. Na ławce siadają mężczyzna i jego dziecko, dziewczynka. Kątem oka dostrzegam podniszczone adidasy, takie ze światełkami na podeszwach, i spodnie z podwiniętymi nogawkami. Szansa na rozwój, myślę mimo woli, gdy podnoszę głowę i patrzę na nich. Oto dziewczynka, oto ojciec.

Moją uwagę przykuwa dziecko stojące teraz z wyciągniętą ręką. Druga ręka jest zgięta, bo dziewczynka się drapie, tak rozpaczliwie, energicznie i świadomie, jak może to robić tylko alergik. Zapamiętale rozszarpuje pazurami miejsce w zgięciu ręki, żeby poczuć ulgę, poczuć cokolwiek, byle nie mękę choroby. W spojrzeniu dziecka widać ponurą determinację, spod cierpienia przebija koncentracja.

I rozwiera się następna dziura, następna jama w życiu Daniela Sullivana. Być może ta najrozleglejsza i najbardziej druzgocąca. Targa mną żal tak przemożny, że muszę się oderwać od ławki, ruszyć, zmusić do odejścia. Stawiam stopę za stopą, raz za razem, zwiększając odległość dzielącą mnie od pary z ławki. Idę ze wzrokiem utkwionym w jezdnię. Kroczę ostrożnie, jakby grunt pod nogami nie był tak pewny, na jaki wygląda, jakby żłobiły go od spodu podziemne rzeki, jakby lada chwila miało się okazać, że pod moimi butami zionie wyrwa. Wyglądam podświetlonego koguta na dachu taksówki. Zgubiłem gdzieś albo upuściłem papierosa. Doznanie, które podpełza mi od stóp i obejmuje dygotem całe ciało, przypomina początki wstrząsu sejsmicznego.

Przed opuszczeniem parku pozwolę sobie na ostatnie spojrzenie na dziecko na ławce. Oddalam się, powtarzając to sobie w duchu. Dostrzegam taksówkę, podnoszę rękę i samochód zwalnia. Już, już zatrzymuje się przy krawężniku, a ja się odwracam. Dziewczynka płacze; ojciec pochyla się nad torbą i szuka kremu, balsamu czy czego tam jeszcze. Wyciągam szyję i ten ruch sprawia, że coś mi się wbija w żebra. Macam się po wewnętrznych kieszeniach marynarki, dłonie suną po jedwabistej, śliskiej podszewce. Palce napotykają z ulgą prostokąt paszportu. W środku powinien znajdować się bilet. Lot do Stanów, pierwszy od pięciu lat, powrót do domu ojca. Tu jest, w kieszonce na piersi, tuż nad moim dudniącym, odurzonym, zdradzieckim sercem.