Strona główna » Kryminał » Trup na plaży i inne sekrety rodzinne (Garstka z Ustki. Tom 1)

Trup na plaży i inne sekrety rodzinne (Garstka z Ustki. Tom 1)

5.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-8129-091-3

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Trup na plaży i inne sekrety rodzinne (Garstka z Ustki. Tom 1)

Czerwcowy poranek, pusta plaża i… trup.

Kiedy Magda Garstka wraca po studiach do rodzinnej Ustki, nie spodziewa się, że czeka ją najbardziej ekscytujące lato w całym życiu. Zatrzymuje się w pensjonacie, który prowadzi jej babcia, rozpoczyna pracę w kawiarni i niedługo później… znajduje zwłoki. Kim był martwy mężczyzna? Jak zginął i czego szukał w pensjonacie Garstków? Śledztwo utknęło w martwym punkcie, a Magda, córka policjanta, wbrew ostrzeżeniom postanawia zostać detektywem. Co prawda komuś zależy, aby czym prędzej wyjechała z miasteczka, ale tym pomartwi się później. Zwłaszcza że sprawa zagadkowego trupa wydaje się powiązana z pewną rodzinną tajemnicą…

Rozrywkowy kryminał w stylu Joanny Chmielewskiej dla trzech pokoleń kobiet.

Każda rodzina trzyma trupy w szafie. W niektórych domach szafy są większe.

***

Chciałabym być jak Magda Garstka – odważna, dociek­liwa, mądra. Z drugiej strony starałabym się dwa razy zastanowić, zanim wplączę się w historie, w których pojawiają się trupy, gangsterzy i kradzione dzieła sztuki. Magda nie ma takich rozterek – po prostu działa.
Agnieszka Łopatowska, Interia.pl

Lato nad Bałtykiem – smażona rybka, szum morza i roje turystów. A także tajemnica, która aż prosi się o odkrycie! U Anety Jadowskiej tak bliska memu sercu Ustka to miasteczko pełne sekretów. Dajcie się porwać tej słodko-‑gorzkiej opowieści!
Olga z Wielkiego Buka

Jadowska stworzyła ciepłą, dynamiczną i zapadającą w pamięć powieść. Przygody Magdaleny Garstki (alias Usteckiej Nancy Drew) oraz opowieści z życia jej rodziny naszpikowane są odwagą, humorem oraz wątkami, które potrafią poruszyć serca i wzruszyć do łez. Polecam!
Marta Korkus, OkiemMK

Przyjemna i ciepła książka z ogromną dawką humoru i emocjonującymi wątkami kryminalnymi. Gwarantuje dobrą zabawę i chwilę refleksji. Lektura idealna, nie tylko na wakacje w Ustce.
Miłka Awgul, Maw Reads

Genialna powieść, którą pokochają miłośnicy nietuzinkowych wątków detektywistycznych. Jako wielka miłośniczka kryminałów: POLECAM!
Mariola Kłodawska, Przekartkowane

Powieść Anety Jadowskiej wyróżnia charyzmatyczna główna bohaterka, niecodzienna historia kryminalna oraz przede wszystkim przepiękne ukazanie relacji rodzinnych. Już dawno nie przeczytałam książki tak szybko!
Anna Targosz, Wyznania książkoholiczki

 

BIOGRAM

Aneta Jadowska

Filolożka, wielbicielka pomysłów niepraktycznych i niełatwych, czym uzasadnia doktorat z literatury i wiele innych ślepych uliczek w swojej biografii. Wiedzie nocny tryb życia, bo wtedy najlepiej jej się pisze i czyta. Śpi, gdy przyzwoici ludzie pracują, co chyba czyni ją człowiekiem nieprzyzwoitym. Nie interesują jej małe wyzwania – skoro już spełnia się dziecięce marzenia o pisaniu powieści, nie ma powodu, by się ograniczać. Nie lubi bezczynności i nudy. Czyta wszystko, co jej wpadnie w ręce, uwielbia seriale kryminalne i muzykę rockową. Pracoholiczka, wydała m.in. dwa tomy „Nikity”, „Dziewczynę z Dzielnicy Cudów” oraz „Akuszera Bogów”. Od 2000 r. mieszka w Toruniu i chyba już jest torunianką, bo jak rodowici mieszkańcy miasta jednocześnie kocha je i go nie znosi. Od kilku lat wyznaje miłość nadmorskiej Ustce, z której zrodził się Trup na plaży i inne sekrety rodzinne.

Polecane książki

Źle się dzieje w Daborze. Pozbawione przywództwa Witii i nękane atakami potężnego cesarstwa Hemaru państwo chyli się ku upadkowi. Okradany przez urzędników skarbiec świeci pustkami. Po wielu latach wojny brakuje wiary w to, że nierówna walka z cesarstwem ma jakikolwiek sen...
Książka jest  opowieścią o jednej rodzinie żyjącej  na pograniczu zaborów austriackiego i pruskiego. Przełom XIX i XX wieku to walka o zachowanie polskości. O losach ludzi decyduje  miejsce  i czas urodzenia.  Sto lat temu w sierpniu 1914 roku młody Jan Łaszczok z oddziałem dziedzickim wyruszał do ...
Profesor Wilczur to kontynuacja powieści Znachor, autorstwa Tadeusza Dołęgi-Mostowicza. Tytułowy bohater powraca do dawnej pracy w klinice. Tam jednak intrygi jego dotychczasowego zastępcy Dobranieckiego, doprowadzają go do zniechęcenia. Nie mogąc tego znieść, postanawia powrócić na wieś, gdzie czuj...
Rodzina to miejsce, w którym wszyscy powinni czuć się dobrze. Niestety, to również miejsce, gdzie rodzą się konflikty i ścierają różne interesy. Jesper Juul, doświadczony pedagog i terapeuta rodzinny, dzieli się refleksjami na temat najczęstszych problemów rodziców i dzieci: agresji, niewłaściwej ko...
Pełna nieznanych informacji, fascynujących zwrotów akcji historia zamknięta w listach Władysława i Janiny Broniewskich ujawnia nowe oblicze romantycznego poety, mężczyzny tradycjonalisty, który nie potrafi zaakceptować feministycznych pasji niezależnej żony.   Broniewscy poznali się w 1925 roku w mi...
Trzy nastoletnie przyjaciółki Andie, Julie i Raven, wspólnie podglądają tajemniczą parę kochanków. Niewinna ciekawość dziewcząt przeradza się z czasem w mroczną obsesję. Fascynacja perwersyjną erotyczną grą popycha je do działań, na które nigdy wcześniej nie starczyłoby im odwagi. Pewnego dnia podgl...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Aneta Jadowska

Dla Ustki, z całą miłością gościa,

który wcale nie chce być turystą,

ale czasem samo tak wychodzi

Rozdział 1

Kiedy o świcie wybierałam się na plażę, spodziewałam się wielu rzeczy. Wschodu słońca, okazji, by zrobić kilka fotek na Instagram, nieskażonego upałem powietrza i wyludnionej plaży, wciąż niewinnej przed przybyciem pierwszych tego dnia turystów. To był mój mały rytuał. Możecie to nazwać entuzjazmem neofity i poniekąd będziecie mieli rację.

Nie byłam w Ustce całkiem nowa. Spędziłam tu pierwsze trzynaście lat swojego życia i były to dobre lata. Przez kolejne dziesięć mieszkałam w Łodzi. To sympatyczne miasto, przywykłam do niego, nawet trochę w nie wrosłam, ale strasznie brakuje tam morza. Każde miasto w Polsce skorzystałoby na dostępie do Bałtyku, nie wszystkie mają aż tyle szczęścia co na przykład Ustka. Przez tę dekadę byłam jak marynarz uwięziony na stałym lądzie. Niby zawsze mogłam wrócić, ale nie miałam pojęcia, czy byłabym tu mile widziana. A potem dowiedziałam się, że owszem. Więc wróciłam. Na chwilę, kilka miesięcy, zanim odkryję, co chcę zrobić ze swoim życiem. Może to złudzenie, ale naprawdę wydaje mi się, że nad morzem myśli się lepiej.

Więc póki mam morze pod ręką, przychodzę tu codziennie, zwykle o piątej, i mam je tylko dla siebie. W Łodzi nazywali to bezsennością. Tu – wezwaniem Neptuna. Zdecydowanie wolę tę terminologię. Nie wiąże się z koniecznością łykania tabletek, po których wprawdzie człowiek dosypia do siódmej, ale potrzebuje kolejnej pigułki, by się na dobre obudzić.

Zresztą kto by spał, kiedy wschód słońca jest taki cudowny, powietrze pachnie nocną burzą, a plaża jest dziewicza i czeka na ślady twoich stóp!

Idąc tutaj, mogłam się też spodziewać, że morze natchnie mnie do biegania. Nikłe szanse, jeśli mam być szczera, bo jak żyję, to nagłe natchnienie jeszcze mnie nie dopadło. Ale nie mówię hop, bo może to właśnie dziś. Byłoby to ze wszech miar rozsądne, skoro nieopatrznie zgodziłam się przebiec z babcią półmaraton. Tak wyszło. Byłam zaspana. Przed pierwszą kawą. Głupio mi się teraz wykręcać, skoro babcia, lat siedemdziesiąt, zamierza biec. To miał być jej pierwszy raz i nie czuła się przerażona. Traktowała to jako miłe, pozytywne wyzwanie, coś do skreślenia z listy „rzeczy, które chciałabym zrobić”. Nie biegała regularnie, ale była w dobrej formie. Pewnie lepszej niż ja. I do tego też wstydziłam się przyznać. Babcia optymistycznie powiedziała:

– Nie martw się, jeśli po przebiegnięciu ćwierćmaratonu będziemy chciały przerwać, nikt nas nie zmusza do biegnięcia dalej.

Ćwierćmaraton wcale nie brzmiał dużo lepiej. Ale biegów na sto metrów nie organizowano. Tak więc wisiała nade mną świadomość, że za niecały miesiąc miałabym przebiec dystans dwudziestu jeden kilometrów i dziewięćdziesięciu siedmiu i pół metra. Spędzało mi to sen z powiek, więc na moje poranne spacery na plażę zakładałam legginsy i sportowe buty. Gdyby mnie nagle natchnęło na bieganie, byłabym przygotowana. Zabierałam też plecak, a w nim aparat, notes, kawę w kubku termicznym i przekąskę przedśniadaniową. Gdybym rzeczywiście kiedyś zapragnęła się przebiec, nie wiem, co bym z tym wszystkim zrobiła. Czyli chyba nie spodziewałam się nagłego przełomu w swoim nastawieniu do długich dystansów.

Z pewnością nie spodziewałam się natomiast, że zadzwonię do mojego wuja i powiem:

– Musisz przyjechać, zanim morze zabierze zwłoki.

Przez chwilę jedyną odpowiedzią była cisza. Potem głębokie westchnienie, kiedy do wuja dotarło, co właściwie usłyszał. A wreszcie jego prawie przytomny głos:

– Dzwonisz do mnie jako do swojego najbliższego krewnego w nadziei, że pomogę ci się pozbyć problemu?

Cały wuj. Przez ostatnie dziesięć lat widział mnie ledwie trzy razy, ale nie zmieniało to nic w jego podejściu. Byłam jego bratanicą. I stał po mojej stronie. Zawsze.

– Dzwonię do ciebie jako do najbliższego mi policjanta. Znalazłam trupa na plaży i pomyślałam, że pewnie byście go chcieli zatrzymać.

– Niczego nie dotykaj, zaraz tam będę! – rzucił pośpiesznie. Potem usłyszałam stuknięcie, echo przekleństwa i połączenie zostało przerwane.

Patrzyłam z rezygnacją na komórkę. Wiedziałam, że wuj potrzebował chwili, by się obudzić i zorientować, że nie ma pojęcia, gdzie ma się pojawić. Zajęło mu to niecałą minutę.

– A gdzie właściwie jesteście? Ty i trup? – zapytał.

Rozejrzałam się, szukając punktu odniesienia.

– Na plaży wschodniej, na wysokości smażalni ryb Fala. Ja na plaży, on w wodzie. Obija się o pale falochronu, ale raczej nie jest do nich przywiązany.

– Dziesięć minut – zapewnił i znów się rozłączył.

Stawiałam raczej na pół godziny – dochodziło wpół do szóstej, a wujek nie jest rannym ptaszkiem i przed pierwszą kawą ma ruchy leniwca. Mój tata i on byli ulepieni z jednej gliny. W dziesięć minut znajdzie spodnie i skarpetki. Niekoniecznie do pary.

To oznaczało, że ja i trup spędzimy w samotności dłuższą chwilkę. Prawdę mówiąc, nie pamiętam, kiedy ostatnio spędziłam tyle czasu sam na sam z nagim facetem. Prawie nagim – gdy unoszony falami kołysał się na brzuchu, widziałam czarne slipki.

Był duży. Z tej perspektywy nie umiałam ocenić wzrostu, ale byłam przekonana, że jest dużo większy ode mnie. To zresztą żaden szczególny wyczyn – mam metr pięćdziesiąt pięć (choć w formularzu do dowodu napisałam metr sześćdziesiąt). Poza tym nawet z tej odległości widziałam szerokie barki i długie, umięśnione nogi. Łysina połyskiwała w słońcu, a cienkie czarne włosy unosiły się wokół głowy jak wodorosty.

Piasek był zimny i wciąż lekko wilgotny po nocnym deszczu, a ja nagle poczułam, że muszę usiąść. Kilka metrów w głąb plaży, skierowane plecami do morza i przodem do promenady, stały kosze plażowe dla turystów. Podeszłam i pomacałam poduszkę w biało-czerwone paski. Deszcz nie zdołał wsiąknąć w ceratową tkaninę. Chciałam przenieść jeden na sam brzeg, ale okazał się zbyt ciężki, więc zdołałam go tylko obrócić przodem do fal i przeciągnąć kilka metrów po piasku, by móc obserwować trupa. Chciałam mieć go na oku, na wypadek gdyby nagle wstał i odszedł – czy też, co bardziej prawdopodobne, porwała go wyższa fala. Jakiś cichutki głosik w mojej głowie podpowiadał mi, że jeśli wuj Marek stawi się o tej barbarzyńskiej porze na plaży, zapewne ze wsparciem policyjnym, a trupa nie będzie w zasięgu wzroku, moja reputacja zostanie zrujnowana na wieki.

Zanim rozsiadłam się w koszu, upewniłam się, że nie zniszczę żadnych dowodów, jeśli takowe tu były. Nie potknęłam się o nic znaczącego – broń, wizytówkę mordercy, kopertę z listem pożegnalnym czy podpisane przyznanie się do winy. Nic mniej oczywistego też nie wpadło mi w oko. Jeśli gość przyszedł tu popływać, na przykład wczoraj wieczorem, gdzieś powinien zostawić ubrania i ręcznik, ale na jasnej piaszczystej połaci niczego takiego nie widziałam. Może wyżej, na jednej z ławeczek na promenadzie przy którymś z wejść na plażę… Korciło mnie, by pójść sprawdzić, ale nie zamierzałam spuszczać faceta z oka.

Poranek był chłodny, więc podciągnęłam nogi i usiadłam w przepastnym koszu po turecku, owinęłam się ciaśniej wielką bluzą z Myszką Miki, którą nosiłam jako trzynastolatka, a którą babcia przechowywała dla mnie przez te wszystkie lata. Nie byłam zaskoczona, że pasuje. Jeśli ktoś z zapartym tchem czekał, że nagle zacznę rosnąć i nabierać ciała, musiał, biedak, już dawno wyzionąć ducha z niedotlenienia.

Ciało kiwało się na wodzie jak spuchnięty spławik… a ja zrobiłam się głodna. Być może brzmi to jak popisowy pokaz braku wrażliwości, ale szybko przetłumaczyłam sobie, że nie ma w tym nic nienaturalnego – w obliczu śmierci życie dla równowagi musi być głośne i ekspansywne. Do mnie przemówiło burczeniem żołądka. Memento mori w czysto praktycznym wydaniu – jedz, póki możesz. Temu przy falochronie żołądek przyda się już tylko podczas sekcji.

Rozważałam to całe dwie minuty, zanim wyciągnęłam z plecaka torebkę z ciastkami owsianymi i kubek z kawą.

Dopiero gdy zjadłam, mój mózg zaczął pracować na wyższych obrotach. Wyciągnęłam aparat i zrobiłam kilka zdjęć – pełen plan i zbliżenia – bo nagle przyszło mi do głowy, że może go rozpoznam. Przyjechałam do Ustki dopiero parę tygodni temu, a do tego ledwie co dziesiąty człowiek przebywający w okolicy nie był turystą, więc szanse na rozpoznanie go wydawały się niewielkie. Tyle że akurat od dwóch dni nie mogłam się doliczyć jednego z gości pensjonatu.

Niestety, facet leżał twarzą do dołu. Patrzyłam w skupieniu na ekran lustrzanki, starając się nie myśleć o sinobladym kolorze skóry denata. Ani o tym, że czarne pasma włosów wokół głowy wyglądają jak skrzyżowanie wodorostów i macek. Jak Meduza z wężowymi splotami. Wzdrygnęłam się, bo nagle zrobiło mi się chłodniej. Schowałam aparat z powrotem do plecaka.

Jeśli to był mój zaginiony turysta, który wynajął pokój na pięć nocy, by po dwóch zniknąć, zostawiając za sobą wszystkie rzeczy i walizkę, wszystko wskazywało na to, że ledwie dwa tygodnie po przyjeździe do Ustki wpakowałam się w rasową intrygę kryminalną.

I pomyśleć, że pierwszy niepokój wzbudziła niezjedzona krówka ustecka. Być może to najlepsza reklama lokalnej manufaktury słodyczy: tylko martwi potrafią się im oprzeć.

*

Wszystko zaczęło się pod koniec maja. Stawałam na głowie, by zdać egzamin licencjacki w terminie zerowym, jeszcze w maju, całkiem jakbym nie mogła się doczekać tego, co mnie czeka. Tylko pojęcia nie miałam, co by to miało być.

W informatorze uniwersyteckim zapewniano nas, że dzięki edukacji będziemy zdobywać szczyty. Byłam pewna, że kiedy dziekan wplatał tę złotą myśl w gorącą przemowę podczas uroczystości inauguracyjnej, nie przewidział takiej sytuacji jak ta. „Absolwentka studiów humanistycznych na plaży usteckiej, sam na sam z nieboszczykiem – to możesz być ty, jeśli wybierzesz naszą uczelnię i przyszłościowe kierunki!” Chociażby pedagogikę ze specjalnością animacja kultury. Zresztą czego innego się spodziewałam?

Oficjalnie nie organizowano żadnej gali wręczania dyplomów, jednak samorząd studencki postanowił iść z duchem czasu i Legalnej blondynki i przekonał władze wydziału, że to doda uczelni powagi i chwały, podniesie morale i w ogóle przełoży się na przyszłoroczną rekrutację na studia magisterskie uzupełniające. Ponieważ niedobory ochotników zagrażały pensum pracowników naukowych, problem potraktowano poważnie. I oddano nam na „pilotażowe celebracje” główną aulę.

Jeśli gala miała dać mi poczucie satysfakcji z wykonanej pracy i wzbudzić niekontrolowany pociąg do studiów uzupełniających, powinnam złożyć reklamację. Pamiętam tylko tłum, duchotę i dręczące wątpliwości: co dalej zrobisz ze swoim życiem, Garstka? Bardziej od nich irytowała mnie tylko elegancka prążkowana garsonka, którą ciocia Tamara sprezentowała mi na tę okazję. Miałam nadzieję, że nigdy więcej nie będę musiała jej zakładać. Właściwie sporo mówiło to o moich perspektywach na rynku pracy.

Nie miałam pojęcia, co mogłabym robić dalej. Chciałam zmiany i odpowiedzi na pytania, których jeszcze nie znałam. Ciocia Tamara nazywała to jaskółczym niepokojem.

Siedziałam w dusznej auli – nikt nie uznał za stosowne włączenia klimatyzacji – i snułam fantazję o Hagridzie, który z zadyszką staje na moim progu i mówi:

– Garstko! Od lat cię szukamy! Hogwart cię potrzebuje!

– Hagridzie – odpowiadałam swojej fantazji – mam prawie dwadzieścia trzy lata.

– Nie szkodzi, dziewczyno! Na naukę i odkrycie swojego przeznaczenia nigdy nie jest za późno.

– Daj mi minutę na spakowanie plecaka. Czy dostanę sowę? – To naprawdę jedyne pytanie, które zadałabym przed wyruszeniem do akademii magii.

Na scenę wywoływano kolejnych absolwentów (kopiowanie amerykańskich filmów było motywem przewodnim scenariusza tej imprezy), a ja zastanawiałam się, jak na moje perspektywy randkowe wpłynęłyby umiejętności transmutacji. Wyglądałam na nieletnią, co jednych odstręczało, a z tymi, których pociągało, zwykle nie chciałam mieć nic wspólnego. Jako Garstka byłam na liście bliżej początku niż Wierzba, ale irytująco dalej niż Abramek. Kiedy wyczytali moje nazwisko, czułam się zmęczona, zniecierpliwiona i potwornie głodna.

Przeciskałam się wąskim przejściem między czekającymi na swoją kolej nieszczęśnikami, przy akompaniamencie burczenia w żołądku. Wchodząc po schodkach w wysokich obcasach, potknęłam się na odłażącej krawędzi wykładziny. Poleciałam do przodu i w porę zdążyłam się podeprzeć dłońmi. Odruchowo spojrzałam na salę, by się upewnić, że nie ma tam cioci Tamary. Pękłoby jej serce – nauczyła mnie chodzić na szpilkach, gdy miałam siedemnaście lat. Stresowałabym się bardziej, wiedząc, że wygłupiam się i przed nią. Ale widać nie każdy w rodzinie dostał informację, bo zamiast cioci Tamary zobaczyłam inną znajomą twarz. Twarz, której nie widziałam od kilku lat i której nie spodziewałam się zobaczyć.

Babcia siedziała w pierwszym rzędzie, z bukiecikiem kremowych róż i jednorazowym aparatem Kodaka, prawie płacząc ze wzruszenia. Myślałam, że mam omamy. Nie spodziewałam się, że przyjedzie taki kawał, z Ustki do Łodzi, na wręczenie dyplomu licencjackiego. Biła brawo, jakbym właśnie dostała dyplom z prawa na Harwardzie.

Po wszystkim, gdy już się przywitałyśmy, zapytała, czy nie mam ochoty na lody i małą pogawędkę. Nigdy nie odmawiam lodów. A przede wszystkim byłam naprawdę ciekawa, co Maria Garstka, moja babcia, ma mi do powiedzenia.

Nie widziałam jej prawie pięć lat. Odkąd wyjechałam do Łodzi, po śmierci taty, kilka razy zapraszała mnie na wakacje, ale zawsze coś jej wypadało, zwykle w ostatniej chwili, więc moje plany szlag trafiał. Zdarzało się też, że po dwóch dniach przyjeżdżała po mnie ciocia Tamara, siostra mamy, z którą mieszkałam w Łodzi. W drodze powrotnej nigdy nie rozmawiałyśmy o tym, dlaczego właściwie tak się działo. Jako dziecko czułam, że kryje się za tym jakaś smutna historia, bo gdy wsiadałyśmy do samochodu, babcia płakała. Kiedy pytałam ciocię o Ustkę, wpadała w przygnębienie i zmieniała temat. Jedna z tych rodzinnych tajemnic, o których nie wypada mówić.

Nie poznałam tej tajemnicy do dziś, bo babcia nie przyjechała mi się tłumaczyć. Zapytała, czy mam plany na wakacje.

– Nie bardzo. Pewnie wrócę do pracy – przyznałam bez entuzjazmu.

Zaraz po maturze zaczęłam pracować na pół etatu jako kelnerka i barmanka w klubie studenckim. Nie był to szczyt moich marzeń, ale też nie ma wielu lepszych ofert dla kogoś w moim wieku i bez doświadczenia. Miałam do tego na tyle elastyczny grafik, by bez problemu łączyć pracę i studia. Renta po tacie nie wystarczała na utrzymanie, a ja nie chciałam być ciężarem dla ciotki. Tamara protestowała, mówiła, że przecież jeśli potrzebuję pieniędzy, wystarczy, że powiem, ale prawda była taka, że nie chciałam, by musiała sobie odmawiać czegokolwiek tylko dlatego, że zaopiekowała się sierotą. Żeby to zrobić, zrezygnowała ze swojej dotychczasowej pracy – była fotografem przyrody, sprzedawała zdjęcia dużym magazynom. Teraz prowadziła małe studio. Robiła zdjęcia legitymacyjne i paszportowe, rodzinne portrety i inną nudę. Od kilku lat była też wziętym fotografem weselnym i ślubnym. Kobieta, która kilka lat wcześniej dostawała międzynarodowe nagrody za zdjęcia z Zimbabwe czy Nowej Zelandii.

Wedle urzędniczki z sądu rodzinnego, skoro babcia nie mogła się mną zająć, druga w kolejce była ciocia Tamara. Stereotyp, wedle którego opiekuńczość i poświęcenie występują wyłącznie u kobiet, wciąż miał się w sądach rodzinnych dobrze. Wujka Marka nie brano nawet pod uwagę, choć się zgłaszał. Byliśmy blisko, miał żonę i córkę w moim wieku. Ale był policjantem, co wedle biegłego psychologa nie zapewniłoby mi poczucia bezpieczeństwa (pal licho, że policjantem był również mój tata). Pechowo ciocia Anna miała wtedy duże kłopoty zdrowotne i fakt, że nie była w stanie się stawić na przesłuchanie w sądzie rodzinnym, sędzia uznał za okoliczność obciążającą. Dopiero kilka lat później dowiedziałam się, że była wówczas w ciąży z komplikacjami, doszło do poronienia i histerektomii. Wtedy, jako trzynastolatka, czułam się zawieszona w próżni i opuszczona, przekonana, że tylko ciocia Tamara mnie chce. I świadoma, jak wiele wyrzeczeń kosztowała ją ta decyzja.

Miałam z tego powodu potworne wyrzuty sumienia.

Także dlatego nie wybierałam się na studia magisterskie. Raz, że musiałabym przed sobą przyznać, że nie bardzo wiem, czego chcę. Kierunek, który wybrałam, był przypadkowy – miałam dość punktów z matury, by nie mieć problemów z rekrutacją na pedagogikę. Musiałam się na nią zdecydować. Desperacko i niezbyt rozsądnie pod względem ofert na rynku pracy. Teraz nie chciałam tego powtarzać, iść w akademicką ławkę na kolejne dwa lata tylko dlatego, że głupio mi było przyznać, że trzy lata wcześniej spanikowałam i wybrałam na chybił trafił. Wiedziałam też, że dopóki nie zakończę edukacji, Tamara nie wróci do fotografii z prawdziwego zdarzenia.

Nie powiedziałam tego wszystkiego babci. Gdy zapytała, czy lubię swoją pracę, wzruszyłam ramionami.

– Nie jest najgorsza. Lubię ludzi. Trochę mniej, gdy są pijani i mają lepkie ręce.

– A gdybym ci powiedziała, że możesz to samo robić w Ustce, w lokalu nieoferującym alkoholu. Nie chciałabyś?

Przez chwilę tylko na nią patrzyłam, niepewna, co odpowiedzieć. Kochałam babcię, naprawdę. I wierzyłam, że ona kocha mnie. Po prostu coś mi tu nie pasowało.

– Wciąż masz tam mieszkanie. Nigdy go nie sprzedałam. Należy do ciebie – powiedziała cicho.

I nagle dotarło do mnie, że jest zdenerwowana. Zaciskała palce na serwetce i unikała mojego spojrzenia, bym nie zauważyła, że oczy jej się szklą. Ta rozmowa kosztowała ją mnóstwo nerwów.

– Ja wiem, że mogłaś myśleć, że cię nie chcę, tam, w Ustce, ale to nie jest prawda… Ja… robiłam, co mogłam – mówiła tak cicho, że ledwie słyszałam jej głos – i bardzo bym się cieszyła, gdybyś chciała spędzić ze mną chociaż te wakacje.

Chciałam się dowiedzieć więcej. Ale gdy patrzyłam na nią – szczupłą, pomarszczoną, siwiutką, w ażurowym sweterku narzuconym na lnianą sukienkę – uświadomiłam sobie dwie rzeczy. Po pierwsze, odrzucenie propozycji byłoby dla niej ciosem, którego mogłaby nie udźwignąć. A po drugie, nie miałam pojęcia, kim właściwie jest moja babcia. Związane z nią wspomnienia pochodzące z dzieciństwa były dobre, wypełnione miłością i śmiechem, ale – teraz byłam tego absolutnie pewna – tkwiło w niej coś jeszcze. Jakaś warstwa niedopowiedzenia, którą teraz, jako dorosła kobieta, wyraźnie wyczuwałam. I zapragnęłam zrozumieć.

– Opowiedz mi o tej pracy – poprosiłam i ścisnęło mnie w żołądku, gdy zobaczyłam ulgę na jej twarzy.

Wiedziałam już, że się zgodzę.

Poza tym przez te wszystkie lata spędzone w Łodzi ani na chwilę nie zwątpiłam, że w końcu wrócę nad morze. Po dziesięciu latach na lądzie moje sny wciąż wypełniały szum fal i krzyki mew.

Następnego dnia spakowałyśmy się i wsiadłyśmy do autobusu, którego trasa przecinała całą Polskę, od Wisły do Ustki. Drugiego czerwca zaczęłam pracę na pół etatu w uroczej kawiarni (tutejsi klienci wygrywali ze studentami o kilka długości) i, również na pół etatu, jako pokojówka wWielkiej Niedźwiedzicy, niewielkim pensjonacie należącym do babci Marii. Budynek, w którym się mieściła, należał do rodziny od pokoleń – już moja prababka wynajmowała pokoje letnikom. Miałam wrażenie, jakbym zmieniając pościel i odkurzając korytarze, wpisywała się w jakąś tradycję, choć przecież była to zwyczajna i niewymagająca praca.

W autobusie babcia opowiadała mi o Wielkiej Niedźwiedzicy, o remoncie, który zrobiła trzy lata wcześniej, i pożyczce, którą musiała wziąć w tym celu. O tym, jak zmieniła prywatne kwatery w nieźle prosperującą firmę, pensjonat typu bed & breakfast. Już w maju miała komplet rezerwacji do połowy sierpnia. Kiedy o tym mówiła, w jej oczach błyszczały duma i radość.

Dopiero na miejscu dowiedziałam się, że owdowiała prawie rok wcześniej. Dziadek zginął na morzu – to wciąż dość częsta śmierć w przypadku rybaków. Nie miałam wielu wspomnień z nim związanych. Był cichym, chłodnym mężczyzną, który większość czasu spędzał na swoim kutrze. Zrobiło mi się przykro. Nawet nie wiedziałam o pogrzebie.

Babcia Maria płynnie zmieniła temat. Podejrzewałam, że mówienie o śmierci męża po pięćdziesięciu wspólnie przeżytych latach musi być dla niej cholernie trudne.

*

Od pierwszego świtu spędzonego na plaży wiedziałam, że podjęłam dobrą decyzję. I jeden trup tego nie zmieni, obiecałam sobie. Otuliłam się ramionami, bo wiatr się nasilił. Ciało podskakiwało mocniej, obijając się o dziewięciometrowe drewniane pale wkopane w dno.

– Na co ci przyszło, robaczku – usłyszałam znajomy głos.

Jak zawsze, kiedy było mi źle.

– Nie zrobiłam tego specjalnie – odpowiedziałam głośno, choć głos rozbrzmiewał tylko w mojej głowie.

Teoretycznie nie wierzyłam w duchy, anioły opiekuńcze i całą resztę. Po prostu czasami mój mózg mówił do mnie głosem zmarłego taty. Czasami go widziałam – majak, wspomnienie, zaskakująco realne, choć przecież duchy nie istnieją. Tak sobie to tłumaczyłam. Ale czy to naprawdę takie dziwne, że jeśli muszę spędzić kilkadziesiąt minut sam na sam z trupem, przywołuję wspomnienie mojego ojca? W końcu był policjantem, lepiej ode mnie wiedziałby, co robić w takiej sytuacji.

– Powiedziałbym, że powinnaś wezwać policję, robaczku.

– Wezwałam.

– Zadzwoniłaś do wujka.

– Wujek jest policjantem.

– A czemu nie zadzwoniłaś pod 112? Przecież dyżurka jest całodobowa.

– Bo wtedy musiałabym odpowiedzieć na milion pytań – mruknęłam.

– I tak będziesz musiała, pączusiu. Znalazłaś ciało. Wiesz, co mówią o tych, którzy znajdują ciało?

– Że mają pecha i dla równowagi powinni zagrać na loterii?

– To też. Ale przede wszystkim to pierwsi podejrzani.

– Spójrz na mnie. Naprawdę myślisz, że poradziłabym sobie z tym kolesiem?

– Znam twoje możliwości, pączusiu. Widziałem, jak spuściłaś łomot Mateuszowi z piątej B. A wtedy miałaś dziesięć lat.

– Zasłużył. I miałam dziewięć lat.

Uśmiechnęłam się na to wspomnienie. Nie Mateusza i jego krwawiącego nosa, bo to akurat nie było szczególnie miłe. Ale wiele bym dała, żeby raz jeszcze zobaczyć tatkę, który przyjąwszy bojową pozę, mówiącą: „ktoś skrzywdził moją małą dziewczynkę”, wchodzi do gabinetu dyrektora. Siedziałam skulona, spodziewając się bury. Dyrektor bez końca dowodził mojej winy, choć to Mateusz zaczął – przezywał mnie, a inne dziewczynki regularnie bił. I gdy chciał uderzyć mnie…

– Ostrzegłaś go, kochanie, że jeśli nie da ci spokoju, będziesz musiała użyć siły? – zapytał tata, przerywając przemowę dyrektora.

Przytaknęłam.

 – I co zrobił?

– Popchnął mnie, upadłam i zdarłam kolano.

– A wtedy?

– Wtedy mu przywaliłam. Hakiem, jak mi pokazywałeś.

– Jest sporo wyższy od ciebie – zauważył.

– Podskoczyłam.

– Brawo. Chodźmy do domu.

Dyrektor protestował, ale tata spojrzał na niego chłodno i powiedział:

– Moja córka nie musi tu przebywać, kiedy będzie pan karał Mateusza za znęcanie się nad młodszymi. Nie zamierza pan tolerować wyzywania i bicia trzecioklasistek, prawda?

– Ale to chłopiec jest teraz poszkodowany – obruszył się dyrektor.

– I dobrze. Może wyciągnie z tego nauczkę. Jeśli nie, za kilka lat to ze mną może mieć do czynienia, ale wtedy skończy się aresztem, a nie szkolną kozą.

Taki był mój tata. Zawsze w moim rogu. Odkąd zmarła mama, byliśmy jedną drużyną. Dlatego nie dziwiło mnie, że nie zostawił mnie samej na plaży z trupem.

Ale miał rację – były pytania, których nie zdołałam uniknąć. Filmy i seriale kryminalne nie przygotowały mnie na to, co nastąpiło później. I nie wszystko ułożyło się tak, jak bym chciała.

Rozdział 2

Wuj Marek przyjechał kilka minut przed pojawieniem się radiowozów. Szedł w moją stronę, grzęznąc w piasku, wyraźnie zmartwiony. Gdy znalazłam się w zasięgu jego ramion, zgniótł mnie w uścisku. Był równie duży jak tata – metr dziewięćdziesiąt wzrostu, sylwetka zwalista, nieco zaokrąglona na wysokości pasa. W granatowych dżinsach i czarnej bluzie z polaru wyglądał trochę misiowato. Miał orzechowe oczy, jasną karnację, rudobrązowe włosy, które się prosiły o grzebień, i brodę z pierwszymi śladami siwizny. Był rok starszy od taty. Jestem pewna, że dziś wciąż wyglądaliby jak bliźniacy.

Zapewniłam go, że jestem cała i zdrowa, czego nie można powiedzieć o trupie. Wujek zerknął na niego przelotnie, ale nie miał zamiaru podchodzić. Czekał na zespół zdarzeniowy.

– Wiesz, takie rzeczy naprawdę nie są u nas normą – zapewnił.

Nie rozumiałam, o czym mówi.

– No trupy. Nie chciałbym, żebyś pomyślała, że nasze miasto nie jest bezpieczne i w ogóle… Mamy bardzo dobre statystyki i niewielką przestępczość. Na pewno mniejszą niż Łódź. Mogę to sprawdzić, ale jestem pewien, że u nas jest spokojniej – przekonywał.

Odwróciłam się lekko, by nie widział, że się uśmiecham.

– Wujku, nie zamierzam wracać do Łodzi tylko dlatego, że jakiś nieszczęśnik miał pecha znaleźć śmierć w morzu.

– To dobrze, dobrze. Babcia byłaby zrozpaczona – powiedział i uścisnął mnie jeszcze raz. – I Monika też. Wiesz, ona teraz trochę chodzi po ścianach, ta moja córeczka. Kto by pomyślał, ślub! Ale bardzo się ucieszyła, że tu będziesz i pomożesz jej nie oszaleć w trakcie przygotowań do wesela.

Roześmiałam się i zakryłam usta dłonią, skrępowana tym, że się śmieję, gdy tuż obok na falach kołysze się nieboszczyk.

Monika, moja jedyna kuzynka, wychodziła za mąż już za trzy tygodnie. Jeszcze zanim przyjechałam do Ustki, poprosiła mnie, bym została jej druhną. Kiedyś byłyśmy nierozłączne, prawie jak siostry. Tylko siedem miesięcy starsza ode mnie, w dzieciństwie przerosła mnie o pół głowy. Dziś była wyższa o całą głowę – dałam jej fory, bo przestałam rosnąć w wieku trzynastu lat. Odziedziczyłam wygląd po mamie, byłam drobna, ciemnowłosa, czarnooka. Ona wdała się w wujka – rudowłosa, wysoka i silna wikińska dziewczynka. Byłyśmy postrachem podstawówki, bo, jak twierdził tata, ja miałam pomysły i odwagę, a Monika – siłę i młodszą kuzynkę, która namawiała ją do psot. Przez dziesięć lat widywałyśmy się rzadko, ale wymieniłyśmy kilka tysięcy listów – najpierw pisanych na papeterii z Czarodziejką z Księżyca, potem w postaci maili i wiadomości na Facebooku. Dlatego wiadomość o ślubie nie była dla mnie zaskoczeniem – ona i Marcin pierwszy raz tańczyli na szkolnej dyskotece, kiedy jeszcze mieszkałam w Ustce. Mimo to Monice udzieliła się cała nerwówka przedślubna i nie miałam wątpliwości, że może się przeobrazić w klasyczną potworną pannę młodą, jeszcze zanim wybije godzina zero.

– Cieszę się, że tu ze mną jesteś, wujku – powiedziałam i objęłam go w pasie, usiłując złączyć ręce za jego plecami.

Wszystko wydaje się mniej straszne, gdy masz u swego boku przyjaznego wikinga.

– Nie mów nic babci, co? Będzie się martwiła – poprosiłam.

– Jasne, ale i tak się dowie. To małe miasteczko i nie mamy tu w zwyczaju potykać się o trupy. Będzie wiedziała, jeszcze zanim wrócisz do domu.

No tak.

Grupa zdarzeniowa pojawiła parę minut później. Obserwowałam z boku, jak jej członkowie rozkładają grubą folię na piasku, wyciągają ciało i układają je na plecach. Chciałam się przyjrzeć twarzy nieboszczyka, może nawet cyknąć zdjęcie, ale wciąż ktoś się przy nim kręcił. I trochę mi było głupio, bo to chyba jednak niestosowne gapić się na denata?

Jako córka policjanta nie miałam wyczucia w tych kwestiach. Babcia nalegała, by przy obiedzie omijać tematy związane z trupami, ponieważ któregoś razu tata i wujek weszli w zbyt daleko idące szczegóły, rozmawiając o sprawie faceta, który wysadził się niewypałem z czasów drugiej wojny światowej. Zbierali go przez dwanaście godzin i szarpali się z psami o kończyny. Tego było dla babci za wiele. Ostatecznie przystali na jej prośbę, ale wciąż nie byłam pewna, czy wyznacznikiem nie jest obrus – jeśli leży na stole, to obiad uroczysty, zero rozmów o trupach. Jeśli na stole jest cerata, nie ma reguł. Tak to działało w naszym domu za życia tatki.

Czy brezent liczył się jak cerata?

Sprowadzony na miejsce lekarz pogotowia stwierdził – co za zaskoczenie – zgon. Ponieważ nie było świadków, a ciało nie nosiło jednoznacznych śladów wyjaśniających przyczynę śmierci, sekcję miał przeprowadzić lekarz medycyny sądowej ze Słupska. Zresztą to komendzie w Słupsku przekazano tę sprawę. Wkrótce miał się tu zjawić także prokurator.

Ogarnęło mnie oburzenie. Jakby policjanci z Ustki mieli tylko przygotować teren i czekać, aż przyjadą duzi chłopcy od trupów! A ci, tak się składa, wszyscy mieszkają w Słupsku. Moim zdaniem lokalni chłopcy poradziliby sobie równie dobrze, ale procedury tego nie przewidywały.

Momentalnie zobaczyłam w wyobraźni te procedury – niewielkich mężczyzn i drobne kobiety, wiekowych, zasuszonych, w grubych jak denka butelek okularach i brązowo-beżowych ubraniach. Jestem pewna, że procedury wybierają takie smutne i depresyjne kolory. Powiedziałam to wujkowi, a on tylko parsknął pod nosem i powiedział, że z tego, co pamięta ze szkoły oficerskiej, procedury są umięśnionymi i superefektywnymi mężczyznami przed trzydziestką w granatowych ubraniach symbolizujących wiarygodność i skuteczność. I że on sobie z tą niesprawiedliwością całkiem przyzwoicie radzi, więc może i ja powinnam.

Nie byłam przekonana. Może i są przed trzydziestką, ale to beż i brąz pasowały mi do całości obrazu.

Wujek Marek nie pozwalał mi podchodzić bliżej. Nie powoływał się zresztą na procedury, ale na moją delikatną, dziewczęcą psychikę. Tylko ktoś, kto nigdy nie widział dziewczęcego meczu koszykówki, może się łudzić w temacie tej przyrodzonej delikatności. Byłam o głowę za niska, by klasyfikować się do drużyny, ale napatrzyłam się na grającą Monikę. Delikatność kończy się, gdy do akcji wkraczają szpony, zęby i łokcie. W porównaniu z żeńską koszykówką męska jest jak kraina łagodności.

Próbowałam z oddali dostrzec twarz nieboszczyka, ale nic z tego. Raz, że był kilkanaście metrów dalej, dwa – zasłaniała go gruba folia, a trzy – cóż, było w nim coś obrzydliwego, sinawo-śliskiego.

– Wszystko z tobą dobrze, Madziu? – zapytał wujek. Wybaczyłam mu tę „Madzię”, bo wyglądał na szczerze zmartwionego.

– Nic mi nie jest – zapewniłam. Wydawał się jeszcze bardziej strapiony, więc przypomniałam: – To nie jest moje pierwsze ciało.

Natychmiast ugryzłam się w język.

Ostatnim i dotąd jedynym ciałem, które widziałam na własne oczy, był mój tata. Siedziałam przy nim, zimnym i sinym, kilka godzin, zanim się przemogłam i zadzwoniłam po pomoc. Miał rozległy zawał. Lekarz mówił, że nawet nie zdążył się obudzić. Znalazłam go rano, kiedy wstałam do szkoły. Rodzina była przekonana, że doznałam wtedy strasznej traumy, wszyscy chodzili wokół mnie na paluszkach. I mieli taką minę jak wujek teraz.

– Trzęsiesz się – powiedział cicho.

Miał rację. Zacisnęłam szczękę, by zęby przestały o siebie uderzać.

– Zimno mi – powiedziałam, choć nie do końca była to prawda. Mimo wczesnej pory musiało być co najmniej siedemnaście stopni, a wiatr ucichł.

Wujek przytaknął i poszedł do samochodu po koc.

Siedziałam więc owinięta czerwonym kraciastym pledem. Wujek klapnął obok i nie spuszczał ze mnie wzroku, jakby się bał, że zaraz się rozsypię. Trup leżał kilkanaście metrów dalej, na płachcie folii. Policjanci kręcili się dookoła, przeszukując plażę. Jeden z nich zawołał technika z aparatem fotograficznym na promenadę, a po chwili podeszli obaj, z ubraniami i skórzaną saszetką na pasku, które wpakowali do worków na dowody. Podsłuchałam rozmowę: rzeczy były pozostawione na ławce-pomniku Ireny Kwiatkowskiej. Tak jakby Kobieta Pracująca miała ich pilnować.

Głos taty ucichł, a ja chciałam, by wrócił i zagadał tę dziwną ciszę między mną a wujkiem.

A potem przyjechała ekipa ze Słupska. Gdy tylko zobaczyłam mężczyznę schodzącego na plażę, wiedziałam, że jest policjantem. To kwestia wąsów – naoglądałam się w dzieciństwie wystarczająco wiele policyjnych wąsów, by rozpoznać stróża prawa.

Był wysoki, bardzo szczupły, łysiejący, w okolicach pięćdziesiątki. Pod skórzaną kurtką miał polówkę w biało-granatowe paski. Z papierosem w ustach podszedł do trupa, przyjrzał mu się uważnie i zamienił kilka słów z ekipą. Ktoś musiał mu powiedzieć, że to ja znalazłam ciało, bo popatrzył wprost na mnie, a ja poczułam się, jakbym znów miała siedem lat. Wrażenie było tak silne, że nie potrafiłam się z niego otrząsnąć. Gość miał świdrujące spojrzenie człowieka, który zerknie raz i wie, że w dzieciństwie podkradałam cukierki z choinki, a złotka po nich dla niepoznaki wypychałam modeliną i wieszałam z powrotem. Premedytacja, recydywa i ukrywanie dowodów zbrodni w jednym.

Szedł w naszym kierunku sprężystym krokiem, przyszpilając mnie swym jastrzębim spojrzeniem. Wstałam, pozwalając, by koc opadł na ziemię. Nie chciałam, by ten mężczyzna widział mnie taką małą, skuloną. Wujek kiwnął mu głową na przywitanie. Pewnie się znali.

Nagle uzmysłowiłam sobie, jak wyglądam – z kitkami związanymi kolorowymi frotkami, mała, drobna, wielkooka, w bluzie z Myszką Miki.

– Sierżant sztabowy Eugeniusz Straszewicz – przedstawił się.

– Madzia Garstka – odpowiedziałam i natychmiast palnęłam się w czoło. – Magdalena – poprawiłam się – Magdalena Garstka!

Ale szkoda się dokonała. Wiedziałam, że taką będzie mnie miał w pamięci – dziewczyneczkę z Myszką Miki na piersi, Madzię Garstkę, która nie może przecież mieć nic rozsądnego do powiedzenia, bo jest jeszcze dzieckiem i doznała wstrząsu, natykając się na ciało. Z miejsca uznał, że nie mogę być podejrzana. Nie żebym chciała, by myślał, że mam coś wspólnego z topielcem, oczywiście, że nie! A jednak wkurzyłam się, że moja szansa na dobre pierwsze wrażenie minęła bezpowrotnie.

Zadał mi kilka absolutnie podstawowych pytań – co tu robiłam, o której godzinie znalazłam denata, czy go rozpoznaję. Zaznaczył, że zgodnie z procedurami powinnam się stawić w komendzie w Słupsku, by złożyć zeznania do protokołu, ale nie muszę się tym martwić. Wystarczy, że gdy już dojdę do siebie, wpadnę do wujka, na miejscowy komisariat, gdzie spiszemy krótkie zeznania. Na koniec stwierdził, że to wszystko, mogę wracać do domu.

Byłam zdruzgotana, choć zupełnie nie wiedziałam dlaczego. Oddałam wujkowi koc, zabrałam swój plecak i ruszyłam przed siebie. Wujek chciał mnie odwieźć, ale uspokoiłam go, mówiąc, że idę do pracy.

Zerknęłam na plażę po raz ostatni i napotkałam wzrok sierżanta sztabowego Straszewicza. Pod jego nieustępliwym spojrzeniem czułam się zgrabna jak czapla po trzech przejażdżkach na diabelskim młynie.

Grzęzłam w piasku, tuż przy schodkach potknęłam się i prawie wyrżnęłam nosem o glebę. Pozbierałam się szybko i obejrzałam – Straszewicz wciąż patrzył. Wyciągnął ze mnie tę niezdarną trzynastolatkę, która potknęła się o sznurowadła, wkraczając na boisko na pierwszym wuefie w nowej szkole. Plusem dorosłości było to, że dziś zdołałam się nie rozpłakać. Zebrałam te trzy gramy godności osobistej, jakie mi zostały, i wbiegłam na promenadę.

*

Spóźniłam się o godzinę, na szczęście szefowa była wyrozumiała i nie robiła z tego powodu kłopotów. Wujek miał rację – plotka stugębna o moim niespotykanym znalezisku już dotarła do Wielkiej Niedźwiedzicy. Babcia nawet nie wspomniała o sprzątaniu pokojów, tylko zaparzyła rumianku z melisą i poiła mnie tym płynnym spokojem tak długo, aż zaczął mi się przelewać w żołądku. Zanim się zorientowałam, siedziałam przy stole w kuchni, a babcia smażyła mi naleśniki. Byłam głodna i wzruszona. Najwyraźniej znalezienie trupa nie wpływało druzgocząco na mój apetyt, a ciasteczka zjedzone na plaży tylko go wyostrzyły.

– Czy to ktoś, kogo znamy? – zapytała po dłuższej chwili.

– Nie wiem – przyznałam zmieszana.

Powinnam wiedzieć, prawda? Tymczasem, musiałam to przed sobą przyznać, jako świadek zawaliłam po całości. Twarz mężczyzny nie wyłaniała mi się z pamięci. Duże, obrzmiałe ciało, włosy unoszące się jak wodorosty i białosina plama w miejscu twarzy. Nie potrafiłam opisać go nawet pobieżnie.

I wiedziałam, że będzie mnie to prześladować.

*

O dwunastej zaczynałam zmianę w mojej drugiej pracy, czyli kawiarni Vincent, lokalu modnym i uroczym. Kiedy wkroczyłam tu pierwszy raz, nerwowo ściskając teczkę z CV, niepewna, na ile ta „klepnięta sprawa” babci faktycznie oznacza zatrudnienie (bo kto zatrudnia dziewczynę, której nigdy na oczy nie widział?), poczułam, że naprawdę chciałabym tu pracować. Ogarnęła mnie przyjemna mieszanina spokoju i ekscytacji. Stwierdziłam, że nawet jeśli nic z tego nie wyjdzie, będę zaglądać tu na kawę i ciastko. Albo osiem ciastek, biorąc pod uwagę, jak kusząco i apetycznie wyglądały wyeksponowane za szybą, dokładnie na wprost drzwi wejściowych.

Błękitne ściany obwieszone oprawionymi w drewniane ramy morskimi pejzażami i tabliczkami z przedwojennymi reklamami kawy działały na mnie kojąco. Właścicielka nie oszczędzała na wystroju wnętrz. Eleganckie witryny i komody z jasnego dębu wyglądały klasycznie i nowocześnie zarazem. Wystawiono w nich konfitury w słoiczkach z kraciastymi szmatkami na zakrętkach i smukłe buteleczki oliwy. Do nowoczesnych lamp z białego szkła przywiązane były zielone wieńce ozdobione kwiatami, słomianymi gwiazdkami na kolorowych wstążkach i ceramicznymi serduszkami. Na parapetach, na tle białych zazdrostek, ustawiono rzeźby wykonane z wyrzuconego przez morze drewna i szkła.

Na prawo od wejścia, wzdłuż ściany, stały obita błękitną ekologiczną skórą ława i pięć stolików z jasnego drewna – przy każdym naprzeciw ławy znajdowało się pojedyncze krzesełko. Na prawo od drzwi umieszczono stoliki czteroosobowe i jeden większy, narożny, który mógł pomieścić sześć osób.

Prawdziwym sercem kawiarni była duża lada, udekorowana wzorowaną na obrazie van Gogha mozaiką przedstawiającą granatowe, rozgwieżdżone niebo. Wokół kasy piętrzyły się na drewnianych stojakach szeleszczące torebki usteckich krówek – specjalność zakładu i, jak szybko się przekonałam, prawdziwa sensacja wśród turystów. Zza szklanej witryny kusiły ciasta i desery, torty i tartaletki, muffiny i ptysie, kielichy tęczowych galaretek i deserów owocowych – wszystko, co niezbędne, by złamać najtwardszego orędownika bezcukrowej diety. Przez aromat świeżo mielonej kawy wyraźnie przebijał się zapach czekolady, śmietany i słabej woli. Jeszcze jedna przewaga pracy baristki nad etatem w studenckim klubie Kotłownia – żadnych płynów ustrojowych, zwietrzałego piwa i trawki.

Odruchowo oceniłam ruch w kawiarni. Sześć stolików zajętych, przy czterech klienci już mieli swoją kawę, lemoniadę czy ciasto. Dwie osoby przy kasie, ale raczej zakupy na wynos – żadna nie zdjęła z ramion plecaka. Zbliżała się pora lunchowa, a co za tym idzie – największe natężenie klientów. Zmiany kelnerskie nakładały się tak, by w szczycie lunchowym pracowało nas więcej, w związku z czym poza mną na posterunku były dwie dziewczyny. Za trzy godziny te z porannej zmiany pójdą do domu, ja zostanę do końca dnia, czyli do dwudziestej. Poza sezonem w Vincencie było dziesięć kelnerek, w sezonie dwa razy tyle.

Anita stała za kasą i sprzedawała właśnie turystom hurtowe ilości krówek waniliowych. Pracowała w Vincencie od jego otwarcia i nazywaliśmy ją pierwszą po bogini, czyli szefowej. Była bliżej czterdziestki niż trzydziestki. Niewysoka, trochę zaokrąglona, z zadziorną, krótką fryzurką i w okularach o intensywnie różowych oprawkach rzucała się w oczy. Już po kilku godzinach od pierwszego spotkania wiedziałam, że jest jedną z tych kelnerek, które na Titanicu do ostatniej minuty serwowałyby kanapki z ogórkiem, bo nawet w takich sytuacjach zachowują zimną krew.

Marta, druga kelnerka na porannej zmianie, kroiła zastygniętą w brytfance masę krówkową w równe prostokąciki, owijała je papierkami w marynistyczne wzorki, wkładała po pięć sztuk do torebek i wiązała kokardkę z logo Vincenta. Była wysoka, atletyczna jak tenisistka, z jasnym warkoczem upiętym wokół głowy w sposób, który zawsze skłaniał niemieckich turystów do zostawienia napiwku. To, że mówiła biegle po niemiecku, też pomagało – rok temu zdała maturę z niemieckiego.

Ostatnią osobą za ladą była szefowa, Dorota. Zwykle nie obsługiwała klientów, choć zdarzało jej się stanąć przy kasie, jeśli brakowało rąk do pracy. Wyznawała zasadę, że pańskie oko konia tuczy, więc przy stoliku w rogu urządzała sobie w ciągu dnia przenośne biuro, gdzie zajmowała się księgowością i zamówieniami. Niby służył jej do tego pokoik na zapleczu, ale wolała wiedzieć, co się dzieje w kawiarni. Dobiegała pięćdziesiątki. Cały metr sześćdziesiąt charakteru i uporu. Elegancka blondynka z tych, które świetnie wyglądają w pastelach, ale wybierają czerń, by nikt nie pomyślał, że są miękkie i dadzą po sobie przejechać walcem. Dziesięć lat temu wymarzyła sobie Vincenta. A potem, krok po kroku, zrealizowała cel. Dziś miała dwa lokale: ten, który nazywałyśmy statkiem matką, oraz Juniora, jak zwykłyśmy na niego mówić – mniejszą filię w porcie, po zachodniej stronie, zaraz przy niedawno zbudowanej kładce łączącej prawy i lewy brzeg Słupi. Zgarniała liczne nagrody dla lokalnych przedsiębiorców i nie narzekała na niedobory klientów – w sezonie i poza nim. Gdy brakowało turystów, przychodzili lokalsi, wpadali także po sąsiedzku mieszkańcy Słupska.

Kiedy zauważyła mnie w progu, zrobiła wielkie oczy, jakby się mnie dziś nie spodziewała. Podeszła do mnie energicznie i wciągnęła do korytarzyka prowadzącego na zaplecze, jakby się bała, że za chwilę zemdleję i przepłoszę klientów.

– Nie musiałaś dziś przychodzić. Nie jestem potworem i nie zwolnię cię, jeśli w taki dzień zostaniesz w domu! – powiedziała szeptem.

– Wieści już dotarły, co?

– Kuzyn Marty jest technikiem kryminalistycznym.

No tak. Ustka mogła się wydawać dużym miastem i poniekąd była to prawda. Jeśli wziąć pod uwagę kuracjuszy, turystów i pracowników sezonowych, liczba ludności przekraczała sto dwadzieścia tysięcy. Jednak miejscowych było niemal dziesięć razy mniej. Przeważnie się znali, a przynajmniej kojarzyli.

– Nic mi nie jest. W końcu to nie ja padłam trupem – zapewniłam.

Dorota przyglądała mi się przez chwilę, mrużąc powieki, wreszcie westchnęła z ulgą. Widać uznała, że nie wyglądam na omdlewającą i nie będzie musiała kombinować z zastępstwem.

Poszłam się przebrać i przygotować do pracy. Nosiłyśmy czarne legginsy, białe bluzki i niebieskie fartuszki. Przy moim wzroście fartuch sięgał mi do kolan i mogłam się nim owinąć jak spódnicą. Przeczesałam włosy i związałam w gładką kitkę. Umyłam ręce. Nie drżały nawet odrobinę. Byłam gotowa. A szanse na to, że nie wytłukę białych filiżanek Doroty – znaczne. Wzdychała po każdej, jakby traciła ukochane dziecko.

Zmiana minęła gładko i szybko, do dwudziestej działałam jak dobrze naoliwiona maszyna. Podawałam desery, parzyłam kawę, spieniałam mleko, nakładałam lody. Pokroiłam i popakowałam dwie blachy krówek. Zapisałam kilkoro klientów na listę śniadaniową na jutro. Nawet raz nie zacięła mi się kasa, niczego nie rozlałam i nie potłukłam. Równie sprawnie jak każdego dnia zbierałam naczynia ze stołów, przecierałam blaty, uzupełniałam serwetki i torebki cukru czy słodzików w koszyczkach.

Zdumiewające, gdy weźmie się pod uwagę, że myślami byłam zupełnie gdzie indziej. Działałam na autopilocie.

Pani Tosia, serdeczna kobieta piekąca ciasta dla Vincenta, zwykła śpiewać przy pracy. Miała bardzo różnorodny repertuar, a jedyna zasada, którą kierowała się przy wyborze piosenki, polegała na tym, że nigdy nie mogła być ona smutna. Śpiewała tylko o szczęśliwej i odwzajemnionej miłości, bo wierzyła, że śpiewając, nasyca swoje wypieki energią. Gdyby była to zła energia, gorzkniałyby i klienci nie chcieli ich więcej kupować. Tymczasem nasi goście wracali, bo, poza obłędnym smakiem czekoladowego spodu sernika, wyczuwali też drobinki szczęścia, które Tosia zostawiała dla nich, mieszając masę serową z namoczonymi w rumie suszonymi morelami.