Strona główna » Kryminał » Tryzub Imperiał

Tryzub Imperiał

4.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-7859-811-4

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Tryzub Imperiał

Jesień 1982 г. Malutkim miastem w Zachodniej Ukrainie (niegdyś, w odległych historycznie czasach stolica wielkiego państwa) wstrząsnęły głośne zabójstwa. Związane z nimi jest dziwne znalezisko, które zbulwersowało umysły śledczych, niezwykła moneta, złoty imperiał. Moneta państwa, które nigdy nie istniało.

Powieść "Tryzub-imperiał" została napisana w gatunku powieści kryminalnej w stylu retro, w Polsce określanej jako 'kryminał milicyjny', jej akcja toczy się pod koniec ery L. Breżniewa, ale odwołuje się głównie do dziejów królestwa Rusi (często nazywanego też księstwem Halicko-wołyńskim), ciasno splecionych z historią Polski. Królestwo to istniało ponad sto lat, w XIII-XIV stuleciach, i ostatecznie zostało wcielone do Polski. Merytoryczna zawartość powieści została skonsultowana przez wybitnego specjalistę w tej dziedzinie, prof. L Wojtowicza.

Polecane książki

Książka Krystyny Poklewskiej, uznanej badaczki epoki romantyzmu, zwłaszcza twórczości Aleksandra Fredry oraz dziewiętnastowiecznej Galicji, jest kolejnym świadectwem Jej wieloletnich i głębokich fascynacji rodzimym romantyzmem.   Na publikację składa się wybór tekstów powstałych w latach 1989–2013, ...
  Kardiolog o międzynarodowej sławie dzieli się wiedzą zdobytą podczas pobytu w Wiosce Długowieczności w Chinach. Opisuje również siedem wniosków, jakie wyciągnął z tego pobytu, z których każdy może odmienić stan Twojego ciała i umysłu. Teraz i Ty dowiesz się, jakie jedzenie powinieneś jeść, by wydł...
Zjednoczone Królestwo Wielkiej Brytanii i Irlandii Północnej to ciekawe państwo. Sama Brytania, nam Polakom, kojarzy się raczej z wyjazdem zarobkowym niż z miejscem doskonałym do zwiedzania. Mało kto zwraca uwagę na jej walory turystyczne – może i pada tam bardzo często, ale czy gdzieś jeszcze można...
CrossFit jest dla ciebie! Dla każdego, kto lubi ruch! Niezależnie od tego, w jakim jest wieku, jak wygląda jego codzienna aktywność ruchowa, jaką ma kondycję i jaki cel zamierza osiągnąć. W tym praktycznym, bogato ilustrowanym poradniku, opracowanym przez doświadczonych trenerów, znajdziesz informac...
Angielski Przy Okazji! Pełny Angielski Tekst. 100% Tłumaczenia! Ucz się angielskiego czytając ciekawe książki, przygotowane według Metody Edukacyjnego Czytania Ilyi Franka ----------------------- Opis serii: Książki z serii Metoda Edukacyjnego Czytania Ilyi Franka służą do nauki języka angielskieg...
Poradnik do trzeciej gry z serii Neverwinter Nights, czyli dodatku o nazwie Hordes of the Underdark. Znajdziecie tu pełny opis przejścia trzech rozdziałów wraz z mapami lokacji oraz listę wszystkich dostępnych questów. Neverwinter Nights: Hordes of the Underdark - poradnik do gry zawiera poszukiwane...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Ed Danyluk

Ed Danyluk

TryzubImperiał

© Copyright by

Ed Danyluk & e-bookowo 2019

Tłumaczenie Zbigniew Landowski

Projekt okładki: e-bookowo

ISBN 978-83-7859-811-4

Wydawca: Wydawnictwo internetowe e-bookowo

www.e-bookowo.pl

Kontakt: wydawnictwo@e-bookowo.pl

Wszelkie prawa zastrzeżone.

Kopiowanie, rozpowszechnianie części lub całości

bez zgody wydawcy zabronione

Wydanie I 2019

Konwersja do epub i mobi A3M Agencja Internetowa

Jesień 1982 r. Mieszkańcami małego miasta leżącego w zachodniej części Ukrainy (niegdyś, dawno temu, będącego stolicą wielkiego mocarstwa) wstrząsnęły głośne zabójstwa. Związane z nimi było w jakiś sposób dziwne znalezisko, niepokojące umysły śledczych – niezwykła moneta, złoty imperiał. Pieniądz państwa, którego nigdy nie było.

Jakakolwiek zbieżność imion, wyglądu postaci, charakterów czy zdarzeń z życia bohaterów literackich z realiami życia osób rzeczywiście istniejących jest tylko i wyłącznie przypadkowa. Sposób postrzegania i traktowania przez autora wydarzeń historycznych, zjawisk fizycznych, niektórych koncepcji naukowych może nie pokrywać się z ogólnie przyjętymi. Postępki i wypowiedzi bohaterów są adekwatne do czasu, w którym działali oraz ich składowi umysłu, i nie zawsze wyrażają punkt widzenia autora.

Poniedziałek, 20 września 1982 r.

Łuck, kostnica, pracownia badań anatomopatologicznych, 09:25.

Wszędzie królowała zwykła dla tego przybytku zimna, kliniczna czystość i porządek.

Na środku tonącej w półmroku sali wznosiły się trzy metalowe stoły. Na dwóch z nich – jak można było się domyślić – pod szpitalnymi prześcieradłami spoczywały nieruchomo ciała ludzkie. Oświetlone były bezcieniowymi, ogromnymi lampami, takimi samymi, jakie znajdują się w salach operacyjnych.

W sali czuć było formalinę, spirytus do dezynfekcji, chemiczne środki czystości, wilgoć i jeszcze coś nieuchwytnego.

– Będziesz pisał?

– Tak, będzie szybciej.

Dwóch mężczyzn wymieniło między sobą spojrzenia. Obaj mieli jednakowe, szare, pokrytych spranymi plamami fartuchy, bezkształtne czepki i kalosze na nogach.

– Przejdź do sedna sprawy.

Jeden podszedł do stołu pod ścianą, stopniowo, nie spiesząc się, usiadł i tak samo – bez zbędnego pośpiechu – otworzył teczkę leżącą na wierzchu i zaczął ją czytać. Tymczasem drugi nałożył fartuch – wielki, gumowy, podobny do tego, jaki noszą rzeźnicy na rynku.

– Ej, pomożesz choć trochę? – krzyknął odwróciwszy się do drzwi wejściowych.

– Idę! – z korytarza dobiegł przygłuszony głos.

– Idzie! – burknął siedzący za stołem. – Znowu najgorszą robotę wykonają dyplomowani anatomopatolodzy, a ci tylko bąki zbijają…

Przygładziwszy fartuch dłońmi, drugi zdjął tkaninę z jednego z nieboszczyków. Przez kilka sekund patrzył na leżące przed nim ciało. Potem zgniótł prześcieradło i rzucił je pod dostawiany stolik.

– Od noża – powiedział.

Mężczyzna za stołem skinął głową w milczeniu, ciągle jeszcze pogrążony w lekturze.

Sala patologoanatomów znajdowała się w wysokiej suterenie, okna znajdowały się praktycznie na poziomie gruntu. Przez niemyte okna można było zobaczyć, jak przy samej ścianie wiatr igra kwiatami na najbliższym z klombów.

– Więc tak – w końcu przemówił siedzący – Orest Pietrowicz Rewa, mężczyzna, sześćdziesiąt jeden lat, emeryt. Mieszkał w prywatnym, własnym, parterowym domu w mieście Wołodymirze. Wdowiec. Jego jedyne dziecko – dorosła córka, mieszka w Dniepropietrowsku…

– Po co to nam? – obojętnie rzucił człowiek w fartuchu. – Przejdź do meritum.

Kolega spojrzał na niego i przewrócił kartkę.

– Został znaleziony przez sąsiadkę, wczoraj o siedemnastej dziesięć. Właśnie ta sąsiadka, najprawdopodobniej, była ostatnią osobą, która widziała go żywego. Wedle jej słów, około czternastej Rewa wyszedł z domu i poszedł ulicą w stronę najbliższego przystanku autobusowego…

– Mogli zatem ustanowić czas śmierci i bez nas.

– Mogli – zgodził się czytający. – Tak… Nieboszczyka znaleźli w pozycji półsiedzącej, opartego plecami o ścianę w odleglejszym końcu werandy, przy drzwiach wiodących do pokoju. Oczy miał zamknięte. W klatce piersiowej, z przodu, nieco na lewo od mostka, znajdował się otwór, w który wetknięto ostrze załączonego noża. Dookoła widać było obfite strugi ciemnoczerwonej barwy. Złamań nie odkryto. Uszkodzeń rąk i nóg także. Stężenie pośmiertne objęło już mięśnie szyi i klatki piersiowej. W chwili oględzin… – Patologoanatom zatrzymał się i spojrzał na pierwszą stronę protokołu. – A oględziny przeprowadzono o dziewiętnastej piętnaście…

– Jasne…

– Sam wiesz. – Czytający wzruszył ramionami. – Plamy opadowe zaobserwowano tam, gdzie powinny być – u nieboszczyka znajdującego się w pozycji półsiedzącej. Bladły podczas nacisku i odtwarzały zabarwienie po piętnastu/dwudziestu sekundach. Temperatura w pomieszczeniu w chwili oględzin wynosiła dwadzieścia jeden stopni…

– Dobrze, dobrze – powtórzył niecierpliwie drugi. – Wszystko?

– Wszystko. Pisać, czy czekamy na sanitariuszy?

– Doczekasz się ich – warknął, ale bez złości, mężczyzna w fartuchu. – Zaczynajmy, bo noc nas tu zastanie. Spis odzieży?

– Tak, protokół jest już zaczęty. Choć to oni go zaczęli.

Patologoanatom skinął głową, wyciągnął z kieszeni fartucha okulary i włożył je na nos. Potem pochylił się nad trupem i, jakby starając się go wywąchać, zaczął oglądać skórę, z góry w dół, od twarzy po palce stóp.

– No cóż, pisz… – powiedział w końcu. – Nieboszczyk płci męskiej, prawidłowej budowy ciała, szczupły, długość ciała… – Wziął ze stołu krawiecką miarę i przeprowadził pomiar. – …sto siedemdziesiąt dwa centymetry. Z wyglądu – sześćdziesiąt do sześćdziesięciu pięciu lat. Powierzchnia skóry – poza obszarem pokrytym wybroczynami pośmiertnymi – barwy szaro-żółtej, zimna w dotyku. Plamy opadowe w obrębie potylicy… – wymawiał standardowe zdania obojętnym głosem, szybko, bez zastanowienia. – …Pod naciskiem palców plamy opadowe nie blakną. Brak oznak stężenia pośmiertnego praktycznie wszystkich grup mięśni. Głowa ma kształt owalny, owłosienie głowy jest siwe, długość włosów na czole – do dwóch centymetrów. Twarz blada, powieki opuchnięte. Gałki oczne elastyczne, obserwuje się nieznaczną enoftalmię, źrenice…

Do sali bezszelestnie wszedł sanitariusz. Ubrany był tak samo jak patomorfolodzy, tylko bez czapki, a jego ciemne włosy, zlepione w kłaki, sterczały we wszystkich kierunkach. Jego twarz wyrażała senność.

– Co mam zrobić? – spytał przepraszającym tonem.

– Teraz to już poczekaj. – Mężczyzna za stołem oderwał się od protokołu, spojrzał na przybysza i z wyrzutem pokiwał głową.

Ten rozłożył ręce.

– …Na skórze szyi nie ma uszkodzeń –kontynuował tymczasem patolog. – Klatka piersiowa o budowie cylindrycznej, brzuch powyżej poziomu żeber. W miejscu połączenia na piersi dziewiątego i dziesiątego żebra, po lewej widoczna jest rana o długości około trzech centymetrów… – Wziął cienką, metalową linijkę, a właściwie nie tyle linijkę, co pręt z nacięciami i włożył go do rany. – …i o głębokości dwunastu centymetrów, idąca z góry w dół, z prawej w lewo… Płaszczyzna skóry otaczającej ranę, pokryta jest suchym nalotem o barwie czerwono–brunatnym… – Lekarz przechylił się przez ciało, po kolei podniósł ręce nieboszczyka i obejrzał je – od pach do końców palców. Później nie mniej starannie obejrzał nogi. – Paznokcie sinieją, są czyste. Na prawym udzie, z przodu, widać dwie stare blizny – zaczynają się o trzy i jedenaście centymetrów od górnej części stawu kolanowego. Bliższa z blizn ma długość trzech i szerokość jednego centymetra. Druga, odpowiednio, cztery i jeden centymetr. Blizny są blade, bez widocznych oznak nieprawidłowości.

– Pozostałości po wojnie? – zaproponował mężczyzna, piszący protokół. – Rany po kulach?

– Tak wyglądają – skinął głową mężczyzna w fartuchu.

Wtedy jego wzrok zatrzymał się na stopie leżącego ciała. Przez jakiś czas lekarz po prostu patrzył na jej podbicie. Potem schylił się nad nogą, prawie dotykając jej nosem.

– Co to takiego?

– Co? – warknął piszący protokół.

– Spójrz…

Chwilę później obaj patolodzy nieruchomo stali nad nieboszczykiem. Sanitariusz wyciągnął szyję, próbując dostrzec to, co ich tak zainteresowało.

– Może to jakaś wada wrodzona?

– Nie rozśmieszaj mnie! Wygląda jak odbicie. Jakby coś naciskało na skórę, a potem, po powstrzymaniu obiegu krwi…

Na stopie znajdowało się okrągłe białe piętno/plama.

– Tak, tak, to chyba odcisk jakiegoś przedmiotu – zgodził się jego kolega, wyprostowując się i odwracając do sanitariusza. – To ty go rozbierałeś?

– Tak – ten odpowiedział niepewnie.

– Było coś w odzieży?

– Nie – sanitariusz odmownie pokręcił głową. – Milicja wszystko zarekwirowała podczas wstępnych oględzin.

– A w obuwiu? – nalegał anatomopatolog.

– Nie było niczego! – zdecydowanie uciął chłopak.

– Wiesz co, przynieś tu jego ubranie…!

Za oknem ktoś podszedł do klombu i zaczął zrywać kwiaty. Wrony na pobliskim drzewie podniosły wrzask. Sanitariusz spojrzał za okno i szybko wyszedł.

– A może jest coś pod skórą?

– Trzeba by to sfotografować…

Sanitariusz powrócił z naręczem odzieży.

– Butów nie było – uprzedził od progu. – Przywieźli go w samych skarpetkach.

– O, są skarpetki.

Jeden z lekarzy zaczął przeszukiwać rzeczy. Szybko wyłowił z góry ubrań dwie grube, wełniane skarpetki, wyraźnie ręcznej roboty.

– Coś tu jest – rzekł ze zdziwieniem, obmacując je.

Potem wywrócił skarpetkę na lewą stronę i wypadł z niej świecący się, żółty krążek. Rzucając wiele jaskrawych błysków na ściany i sufit, potoczył się z głośnym brzękiem i podskakiwał po powierzchni dostawionego stoliczka. Patolog go złapał. Uważnie obejrzał i oddał koledze.

Spojrzeli na siebie w całkowitym milczeniu.

– Nieboszczyka przywieźli nad ranem – usprawiedliwiał się sanitariusz. – Byłem śpiący, chciałem…

Nie słuchając go, lekarze patrzyli na siebie. Jakby pomyśleli o tym samym, jednocześnie spojrzeli na sanitariusza i natychmiast odwrócili spojrzenia od niego.

– Przynieś aparat fotograficzny – spokojnie rozkazał piszący protokół.

Sanitariusz wyszedł. Mężczyźni w milczeniu czekali, póki nie zniknie w ciemnościach korytarza.

– Złoto – powiedział jeden prawie bezdźwięcznie. – Warte z pół tysiaka. A może nawet z tysiak.

Zapanowała cisza. Zegar na ścianie głośno odliczał sekundy.

– Jeśli nawet nie doniesie – zauważył jego kolega – to na pewno kiedyś się wygada…

Patolog w fartuchu zerknął w stronę korytarza.

– Doniesie – ledwie słyszalnie szepnął. – Wiesz przecież, dokąd biega z donosami. A tu taka okazja się wykazać!

Drugi skinął głową.

– I nacjonalizmem zajeżdża. Zabity, jak się zdaje, wpakował się w niezłe tarapaty. Bez KGB się nie obejdzie. A Komitet będzie kopał tak, jak trzeba, nic nie przepuszczą…

Przyglądali się monecie – dziwnej, niesamowitej, niewiarygodnej, mimo całej jej – jakby się wydawało – zwyczajności. Mogłaby pochodzić z innych czasów, gdyby – bez żadnych wątpliwości – nie była nowiutka, współczesna. Mogłaby przywędrować zza siedmiu mórz, gdyby nie była jawnie tutejszą. Tajemnicza i niezrozumiała, budziła w patologach uczucie trwogi i niepokoju, jakby skrywała w sobie niebezpieczeństwo…

Lekarze z zamyślenia wybudziły kroki w korytarzu.

– Ciekawy rezultat mikrokrążenia – głośno powiedział jeden.

W Sali pojawił się sanitariusz. Przyniósł zwykłą Smienę 8M, co prawda z lampą błyskową.

– Myślę, że trzeba będzie wystąpić z komunikatem na posiedzeniu Towarzystwa – kontynuował lekarz.

Drugi poprawił fartuch.

– Trzymajmy się procedury. – powiedział i odwrócił się do sanitariusza. – Sfotografuj wszystko. Potem od razu zadzwonisz do prokuratury.

W całkowitym milczeniu wszyscy wrócili na swoje miejsca.

– Na skórze lewej stopy, z góry, w przybliżeniu w połowie śródstopia – zaczął głośno i z pewnością siebie dyktować mężczyzna prowadzący oględziny – widać białe, okrągłe piętno o średnicy… tak… – Zmierzył plamę tą samą, elastyczną miarką krawiecką.

– …trzech centymetrów. Wielkość plamy, najprawdopodobniej, odpowiada znalezionej w skarpecie zabitego monecie…

– Może ją opiszemy w oddzielnym protokole?

Patolog zastanawiał się przez chwilę.

– Tak, tak będzie lepiej. Tylko wpisz odnośnik.

Salę oświetliła seria błysków lampy aparatu. Przy każdym błyśnięciu po twarzy nieboszczyka przebiegały asfaltowe cienie i wydawało się, że to złośliwe grymasy trupa.

Potem sanitariusz podszedł do stołu i sfotografował monetę po kilka razy z obu stron i – jeszcze raz – na sztorc.

– Idź, dzwoń, nie odkładaj tego – pogonił go jeden z lekarzy.

Sanitariusz wzruszył ramionami i skierował się do drzwi – obok nich na ścianie wisiał telefon.

– Podczas oględzin ciała nieboszczyka, w skarpecie, nakładanej na lewą nogę, znaleziono monetę z żółtego metalu o średnicy trzech centymetrów i wadze… – Anatomopatolog rzucił ją na wagę i długo przypatrywał się wskazaniom na skali.

– Wysokiej dokładności to tu nie uzyskasz… – pocieszył go drugi.

– To pisz: „około trzydziestu gramów”.

– Ciężka! Trzydzieści gramów złota! Kto by pomyślał!

Pierwszy zerknął na drzwi i kontynuował dyktowanie:

– Jakością wykonania i ogólnym wyglądem moneta przypomina okolicznościowego, jubileuszowego rubla. Na jednej z jej stron na tle prawosławnego soboru – znajduje się profil mężczyzny bez brody z długimi, obwisłymi wąsami. Dookoła niego widać napis: „Z Bożej łaski Jego Majestat Król Maksym III”. Portret otaczają także dębowe liście. Z drugiej strony monety znajduje się duża podobizna tryzuba ukraińskich burżuazyjnych nacjonalistów. Pod nim umieszczona jest liczba „dziesięć”, a poniżej stylizowany napis alfabetem słowiańskim „Dziesięć grzywien”. Nad tryzubem… – patolog zamilkł. To, co głosił napis nad tryzubem, dezorientowało go najmocniej. Lekarza znowu opanowało uczucie nierealności tego, co się działo. Spojrzał na swojego kolegę, zakaszlał, żeby przeczyścić gardło, i dokończył: – …Nad tryzubem znajduje się napis: „800 lat dynastii Romanowiczów, Mała Ruś – Ukraina, 1970”.

Wołodymir, dom Rewy, 13:20.

– No, no, no! Jak szybko zareagowaliście na nasz telefon! – zdziwił się milicjant. – Kiedy zobaczyłem, że śledczy z prokuratury przywiózł kogoś, nawet nie mogłem pomyśleć, że to już obwodowe KGB nadciągnęło! Chociaż, właściwie, to jasne, nasze znalezisko jest tego warte…

Zapadło niezręczne milczenie. Jego rozmówca nie miał pojęcia, o czym mówi ten odmładzający siebie facet o zmęczonych oczach, tradycyjnymi na Wołyniu wąsami i grzywą czarnych włosów.

– Pokażcie mi miejsce przestępstwa – w końcu powiedział kapitan KGB, i milicjant, służalczo potaknął głową, a następnie poprowadził go do wnętrza domu.

Kuchnia wywierała przerażające wrażenie. Podłogo zasłana była odłamkami/skorupami naczyń, wyrzuconymi z szaf artykułami spożywczymi, zrzuconymi z półek rondlami i patelniami. Lodówka leżała na boku, pogrzebana pod pozostałościami kuchennego kredensu, w którym niegdyś przechowywano zapasy mąki i kasz. Teraz te zapasy pokrywały grubą warstwą wszystko dookoła.

– To tylko skrytka. Przestępcy ją odkryli. Najciekawsze znajduje się w bibliotece…

W ścianie, którą wcześniej zasłaniał kredens, ział pustką precyzyjnie wycięty otwór o wysokości trochę przekraczającej długość przeciętnej książki.

– Gospodarz wyciął część pleców szafy… – opowiadał lejtnant. Powinien był chwiać się na nogach po bezsennej nocy, spędzonej na miejscu zabójstwa, ale to dobrze ukrywał jego rześki głos i żywa mimika twarzy. – Zmajstrował coś w rodzaju małych drzwiczek. Przez nie można było dostać się do wyłomu w ścianie. Z boku kredensu postawił lodówkę, dlatego zajrzeć za szafę, nawet przypadkiem, nie dało się. Ale kiedy przestępcy zaczęli niszczyć kuchnię i zrzucać wszystko na podłogę, to zaraz natknęli się na tę dziurę. Jeśli odsunie się kredens, to wyłomu nie da się nie zauważyć…

Skwira patrzył na skrytkę, ale nic nie widział. W głowie kręciło mu się jedno zdanie, rzucone przez milicjanta… Telefon? Jaki telefon? Czyżby ktoś zadzwonił z tutejszego rejonowego oddziału milicji? Co to za znalezisko? Czyżby jeszcze coś innego znaleźli?

Powinien był, rzecz jasna, od razu uściślić, o czym mowa, ale najpierw odłożył pytanie, a teraz, z upływem każdej sekundy sytuacja stawała się coraz bardziej niezręczna. Skwira rozumiał doskonale, że jeszcze trochę, a nie będzie mógł przyznać się do swojej niewiedzy. Co prawda, wcześniej czy później nieuchronnie wypłynie na jaw i wtedy będzie dużo gorzej… Ale jednak kapitan nadal milczał.

Mało tego, Skwira nie zapamiętał, jak nazywa się milicjant. To też należało skorygować natychmiast, ale tego też nie uczynił…

Przyjezdny nazywał się Sewerynem Mirosławowiczem i milicjant popatrzył na niego z powątpiewaniem – wyglądał na młodszego o dziesięć lat od lejtnanta. Jaki tam Seweryn Mirosławowicz! Ale Skwira przyzwyczaił się już…

Potykając się i ślizgając na odłamkach rozbitych naczyń, niezgrabnie przeprawił się przez lodówkę i zajrzał do dziury w ścianie. Ciemno.

– Mieszczą się tam trzy albumy numizmatyczne – zameldował lejtnant. – Kiedy przyjechaliśmy, było tam jak u mnie w portfelu – pusto.

Skwira chrząknął. Wsunął w dziurę rękę – goła ściana. Ani kopertki przyklejonej do sufitu, ani podwójnego dna, ani dodatkowych nisz z obu boków.

Za oknem, targana porywami wiatru, chwiała się gałąź drzewa. W takt jej ruchów skrzypiał uchylony lufcik. Monotonny dźwięk drażnił wszystkich zgromadzonych. Skwira wyprostował się, ostrożnie przestąpił ponad rozerwanym wór z mąką i zatrzasnął lufcik. Zapadła cisza.

– Tyle jedzenia się wala – wymamrotał, otrząsając spodnie z białych śladów maki. – Spadkobiercy będą mieli co sprzątać… – Kapitan przeszedł z powrotem nad lodówką. – Właśnie, kto jest spadkobiercą?

– Żona nieboszczyka zmarła pięć lat temu – odpowiedział roztargnionym tonem milicjant, który na chwilę pogrążył się w jakieś swoje myśli. – Córka dawno przeprowadziła się do Dniepropietrowska. Teraz już do Wołodymira nie wróci. Widać sprzeda dom. A dom dobry, mocny… – Pomilczał, pokiwał głową. – Pomyśleć tylko! Jeszcze o drugiej po południu sąsiadka gadała z rewą, ofiarą… Szedł dokądś z kwiatami. Niósł zawiniątko w rękach…

W tej chwili rozległ się głośny stuk w okno. Skwira wzdrygnął się i odwrócił. Obok zamkniętego lufcika krążył wielki trzmiel. Chciał coś z domu, najwidoczniej, coś ważnego, więc gniewnie szumiał, szukając szczeliny, przez którą mógłby się przecisnąć.

– Wyjątkowo dziwna pora na zabójstwo – w dzień wolny – rzekł w zamyśleniu Seweryn Mirosławowicz.

– Osobliwości tu nie brakuje – odpowiedział lejtnant. – Powiedziano panu, że w kwietniu do tego domu, do Rewy, włamali się nieznani sprawcy? Ograbili dom wiosną, a pięć miesięcy później zabili jego gospodarza – co pan na to?

Skwira ze zdziwieniem odwrócił głowę.

– Złodziei nie znaleziono – sąsiedzi ich wystraszyli. Ani odcisków palców, ani śladów na ziemi nie zostawili. Żaden fakt później nie wypłynął – pewnie sami użytkują cudze dobro. Przetrzepaliśmy tutejszych pijaczków, nacisnęliśmy na spekulantów… – Milicjant rozłożył ręce. – Gospodarz gościł wtedy u córki w Dniepropietrowsku. Złodzieje nocą wyłamali drzwi wejściowe. Ukradli to, co leżało na wierzchu… Ogólnie rzecz biorąc, to byli dziwni złodzieje. Sąsiedzi na ulicy pokrzykują dla dodania sobie odwagi, a włamywacze, zamiast wyskakiwać przez okno, ścierali odciski palców z przedmiotów w domu…

– A czy teraz w domu były jakieś odciski palców?

– Sporo! Właściciela i jeszcze dwóch czy trzech sąsiadek. Kiedy zakończą ekspertyzę, będziemy wiedzieć dokładnie. Wydaje się, że tym razem przestępcy byli w rękawiczkach.

Kapitan chciał pójść do korytarza, ale nagle zauważył na butach ślady od mąki. Zaklął i zatupał nogami, aby pozbyć się resztek mąki.

– Znaleźliście notatnik zabitego? Jakikolwiek? Spis telefonów?

– Nie – z pewnym wahaniem odpowiedział lejtnant. – Ani notatników, ani książeczek oszczędnościowych, ani pieniędzy, ani biżuterii… Więc możliwe, że to okaże się zupełnie banalnym rozbojem. – Podrapał czoło i dorzucił: – Jednak kolorowego telewizora nie wzięli, radioli, kożucha i kaszmirowego swetra nie ruszyli. Dwóch albumów numizmatycznych też nie zabrali. Niczego nie rozumiem…

Weszli do korytarza. Po jasno oświetlonej kuchni tu prawie niczego nie było widać. Skwira kroczył na oślep, dopóki lejtnant nie otworzył jeszcze jednych drzwi na samym końcu korytarza. Stamtąd wpadło światło i tonący w ciemnościach tunel przekształcił się w dosyć przytulny przedpokój z pstrokatym tekstylnym dywanikiem na podłodze.

W ścianie obok drzwi do kuchni kapitan dostrzegł głębokie wgniecenie. Na jego dnie na pordzewiałej rurze widoczne były długie zadrapania. Skwira zatrzymał się i z jakiegoś powodu palcami dotknął dna wgniecenia. Na podłogę poleciały okruchy tynku i ceglany miał.

– Na początku nie wiedzieliśmy, o co chodzi – pospiesznie przemówił lejtnant. – Zaczęliśmy szukać skrytek wykrywaczem min. A ten bez przerwy brzęczał! Kiedy brzęczał – kuliśmy ścianę. A to dom jeszcze przedwojenny, przed Pierwszą Światową, znaczy się, zbudowany. Jakiś kupiec dla siebie zbudował. Ściany są grube na dwie cegły, a pomiędzy nimi pozostawiono miejsce na instalacje i dla ich mocowania nałożono metalową siatkę. Potem dom wielokrotnie przebudowywano, pozostały stare rury, kawałki starych przewodów. Krótko mówiąc, oddaliśmy wojsku wykrywacz metalu. Dziury teraz zalepiać będą już spadkobiercy. Później musieliśmy już szukać normalnie – postukiwaniem…

– Ciekawe – powiedział zamyślony Skwira. – Jak tutaj wygląda światek przestępczy? Nigdy bym nie pomyślał, że w takim miasteczku zabija się masowo!

– Tu się nie zabija, towarzyszu kapitanie! – wykrzyknął milicjant. – U nas nigdy nie było żadnego zabójstwa. Wiecie, jakie u nas są przestępstwa? Kompletna bzdura, będzie się pan śmiał! W tym roku, w lutym, włamali się do kiosku spożywczego i wyniesiono trzy butelki wódki…

– Straszne przestępstwo! – odpowiedział z roztargnieniem Skwira.

– …Trzy butelki wódki i dwie puszki rybne, kilki w pomidorach – z naciskiem powiedział lejtnant. – W czerwcu ktoś przedostał się przez okno do szkoły drugiego stopnia… – rzucił spojrzenie na Skwirę i poprawił się:

– …Średniej ogólnokształcącej szkoły numer dwa. Odczepiali butelkę „wińcoka”, porozbijali przybory w gabinecie fizycznym, chapnęli spektrometr, radiometr i parę triod. Czy pan wie, co to za ananas – para triod?

Seweryn Mirosławowicz wzruszył ramionami.

– Też nie wiem. I nikt nie wie. Po co ją kraść? Kto ją kupi? Ani jej nie da się sobie nalać, ani koleżance podarować. Oto jakie mamy przestępstwa! A tu nagle…

Kapitan przeszedł przez próg biblioteki, której drzwi trzymał otwarte dla niego przez cały ten czas milicjant.

Ściany w tym pokoju kiedyś zasłonięte były przez wysokie, do sufitu, półki na książki. Ale teraz praktycznie nie pozostały żadne książki na półkach. Ziejące pustką ciemne szkielety metalowych szyn dzieliły na prostokąty bielone wapnem ściany, wybrzuszające się w rogach węzłami wbitych głęboko w cegły masywnych stalowych mocowań.

Prawie wszystkie książki zostały zrzucone na podłogę i parkiet zniknął pod masywnymi foliałami, jaskrawymi katalogami, nie rzucającymi się w oczy broszurami. Otwarte stronice zatłoczone były fotografii monet i badaczy, portretami starożytnych władców, kolumny tekstu drobnym drukiem…

Przeleciał przeciąg, książki zaszeptały, zaszeleściły kartkami. Jakby próbowały coś powiedzieć, ale wiaterek ucichł i coś ważnego odparowało, skrywając się w ciemnych kątach starego domu.

Pośrodku pokoju niczym jedyna wysepka wśród morza książek wznosiło się biurko. Obok niego stał wielki, starodawny fotel. Za jego wysokim oparciem znajdowało się niestandardowo szerokie, na pięć skrzydeł, okno. Przez zakurzone szyby można było dostrzec rozległy ogród, teraz już nieodwracalnie zadeptany przez przeszukujących go w ciągu nocy milicjantów. Ścieżka z cegieł, wiodąca od furtki do ganka, tonęła w naniesionym na butach błocie.

Lejtnant przestępował z nogi na nogę, spoglądając na Skwirę. Potem poszedł poprzez grudy książek ku oknu. Kapitan ruszył za nim śladem, ślizgając się na gładkich kartkach i czując, jak pod nogami pękają grzbiety woluminów.

Znowu pojawiło się u niego przeczucie trwogi. Czuł, że zaraz lejtnant przemówi o swoim tajemniczym znalezisku, i trzeba będzie coś odpowiedzieć, jakoś stosownie zareagować. Do diabła, żeby chociaż wiedzieć, do kogo konkretnie dzwonili!

– Tu, na podłodze – przemówił mundurowy – leżały dwa albumy numizmatyczne. Z monetami okolicznościowymi. Przestępcy je porzucili…

– A gdzie wasze znalezisko? – przerwał mu Skwira, już praktycznie zdecydowany przyznać się.

– Tam – lejtnant gestem wskazał na biurko.

Leżała na nim, do góry grzbietem, otwarta książka.

– Tu, ten rysunek. Ale najpierw chcę jeszcze coś wam pokazać.

Rysunek? W książce? I to jest znalezisko, z powodu którego, zdaniem miejscowych milicjantów, powinien tu błyskawicznie przyjechać ktoś z Obwodowego KGB?

Skwira poczuł ulgę. Niepewność pozostała, ale teraz pojawiła się chociaż jakaś orientacja/kierunek.

Lejtnant pochylił się nad parapetem. Nacisnął go w jakiś sprytny sposób i zamarł. Przez kilka sekund nic się nie działo. Potem rozległ o się ciche szczęknięcie.

– Dosyć proste, ale solidne zabezpieczenie – wyjaśnił milicjant, pociągając ku sobie parapet i ten zadziwiająco łatwo poddał się. Odsłoniła się pod nim długa i głęboka nisza, obita wewnątrz czarnym aksamitem. – Tu leżała większa część kolekcji Rewy. Czternaście albumów. Nieruszonych. Odwieźliśmy je do komendy rejonowej.

– Niewiarygodne! – Seweryn Mirosławowicz przyglądał się schowkowi z nieskrywanym zdumieniem. – Zuchy, że znaleźliście!

– Prosta skrytka, nic skomplikowanego! – skromnie odrzekł lejtnant. – Przecież mieliśmy mnóstwo czasu na ostukiwanie! Nie przepuściliśmy żadnego szmerku!

– Po odkryciu tego schowka przerwaliście dalsze… no… poszukiwania? – spytał kapitan jak najbardziej niewinnym tonem.

– Jeszcze czego! – oburzył się lejtnant. – Ostukałem cały dom. Zakończyłem dopiero chwilę przed waszym przybyciem.

Skwira pogładził dłonią aksamitne dno skrytki.

…Gdzieś obok, za płotem, przejechał samochód. Słoneczne błyski przecinały na skos ściany i sufit. Znikąd wyskoczyły – i w tej samej chwili zniknęły – liczne czarne cienie.

Kapitan odwrócił się do biurka, powoli usiadł w fotelu. Ciekawe, co takiego oni znaleźli.

Książka okazała się traktatem popularno–naukowym. Przekład, na drogim papierze, z dużą ilością kolorowych ilustracji. Entuzjastyczne przedmowy utytułowanych radzieckich fizyków, każdy sławniejszy od następnego. Na otwartej stronicy mowa była o świtach równoległych, możliwość istnienia których uzasadniano teoriami o wielowymiarowości Wszechświata. Autor analizował koncepcje dwóch uczonych z szanowanych brytyjskich uniwersytetów, broniących bardzo podobnych teorii. Jeden z tych Anglików uważał, że nasz świat ma jedenaście wymiarów, a drugi – że dwanaście. Gdzie podział się ten stary, dobry trzywymiarowy świat z banalnymi: długością, szerokością i wysokością?!

Na marginesach książki wyróżniały się jakieś ciemne plamy. Seweryn Mirosławowicz przewrócił kartkę i wpatrzył się w dwa rysunki, narysowane ołówkiem. Czasami dzieci podkładają monety pod arkusz papieru i zakreślają je z wierzchu. Powstają bardzo realistyczne „odciski” tych monet. Ktoś tutaj uczynił to samo. Przed Skwirą widniały dwa koła – awers i rewers monety. Tej samej monety…

Znalezisko miejscowych milicjantów wyjaśniło się. Kapitan powinien był poczuć ulgę – przecież to tylko rysunki już znalezionej monety, ale w paradoksalny sposób trwoga Seweryna Mirosławowicza nasiliła się.

Te rysunki… te proste szkice z przenikliwą jasnością przypomniały Skwirze, co to za sprawa mu się dostała. Niezrozumiała, dziwna, mglista… Gdzieś tam, w żołądku nieprzyjemnie zasysało. Teraz – w dodatku do skomplikowanych relacji z szefostwem – doszła jeszcze ta łamigłówka! Właśnie teraz, kiedy jego kariera dosłownie wisi na włosku!

Symbol nacjonalistów, na który patrzył właśnie kapitan, już od dawna był elementem antyradzieckiej działalności w Republice Ukraińskiej. Widniał na sztandarach Petlury i Bandery. Przeszedł przez wojny – domową i światową, stał się obowiązkową częścią ulotek kółek antysocjalistycznych i plakatów organizacji wywrotowych. Żadne ukraińskie podziemne wydawnictwo ani jedne nielegalne spotkanie w republice nie mogły obejść się bez tryzuba.

Skwira podniósł wzrok na drepczącego obok lejtnanta. Ten, jakby rozumiejąc wątpliwości kagiebowca, wzruszył ramionami.

Pewności, że uda rozgryźć się tę sprawę, kapitan nie miał. Najmniejszej. Sprawa jawnie wykraczała poza ramy tego, z czym do tej pory przychodziło spotykać się. Z okiennej szyby patrzy na niego jeszcze jeden Skwira – efemeryczny, ledwo poznawalny, z roztargnioną twarzą. Śledczy z KGB niepewnie uśmiechnął się sam do siebie.

– Znaleźliście monetę? – spytał, chociaż znał odpowiedź na to pytanie.

– Nie – pokiwał przecząco głową lejtnant. – Ani w domu, ani w albumach jej nie ma…

Skwira spojrzał na leżącą przed nim, otwartą księgę. „800 lat dynastii Romanowiczów, Mała Ruś-Ukraina, 1970”. Co za głupi, bezmyślny tytuł! CO on ma oznaczać?

Wołodymir, rejonowy komisariat milicji, 14:35.

– Dobrze, że pan zadzwonił, Sewerynie Mirosławowiczu – wyśpiewała sekretarka podpułkownika Czypejko miękkim, otulającym głosikiem. Zawsze rozmawiała tylko po rosyjsku, w dodatku hiperpoprawnym językiem literackim, chociaż, jak mówiono, podpułkownik wyciągnął ją z jakiejś głuchej wiochy. – Kiryłł Olegowicz wyjechał do komitetu obwodowego, ale przed odjazdem poprosił, żeby pan obowiązkowo dzisiaj jeszcze z nim się skontaktował. Niech pan zadzwoni do niego do domu około dziesiątej wieczorem. Pan jest teraz we Wołodymirzе, prawda?

– Tak jest – odrzekł Skwira. Czuł się paskudnie w przeczuciu nieprzyjemności. – Tylko… że… – Jak zawsze, kiedy czuł się nie na miejscu, słowa wydostawały się z niego z trudem, utykały gdzieś–tam, w głębinach podświadomości i tylko po wielkim wysiłku przebijały sobie drogę w świat dźwięków.

– tak i mi mówiono – zagruchała sekretarka. – Niestety, w Komendzie nie ma teraz wolnych ludzi, których można by podesłać panu do pomocy, ale rozmawiałam z naczelnikiem miejscowego rejonowego komisariatu milicji. Obiecał swoje pełne wsparcie. Pan przecież już poznał się z Wasylem Tarasowiczem Kozińcem?

Skwira zerknął na lejtnantа, siedzącego po drugiej stronie biurka. To więc tak się nazywa!

– Tak jest – burknął. Wziąć się za śledztwo samemu, przy wątpliwym wsparciu ze strony prowincjalnego milicjanta?

– Więc pan zadzwoni? – kontynuowała sekretarka. – Kiryłł Olegowicz będzie czekał na pański telefon. Będzie pan mógł, prawda?

– Tak jest – niepewnie powtórzył kapitan.

– Wspaniale! Miłego dnia, Sewerynie Mirosławowiczu!

Skwira odłożył słuchawkę na widełki. Postał jeszcze przez kilka sekund, patrząc na ścianę, potem odwrócił się i natychmiast natknął się na badawcze spojrzenie Lenina.

Znajdowali się w pokoju Lenina, więc wódz proletariatu znajdował się tu wszędzie. Dwa portrety Władimira Ilicza zdobiły ściany, wielkie gipsowe popiersie stało w kącie, a na stole dumnie wywyższało się malutkie popiersie z brązu. Bawełniane transparenty z cytatami z Lenina odpoczywały po pierwszomajowej demonstracji za szafą.

Naprzeciw kapitana wisiał ogromny obraz o tradycyjnej tematyce – ‘Piechurzy u Lenina’. Wódz światowego proletariatu, jednak nie spieszył się rozmawiać z trzema mężczyznami, którzy przyszli do niego z daleka. Głowa Ilicza była odwrócona ku nim, ale patrzył tylko na Skwirę. Patrzył nieprzychylnie, nawet oskarżycielsko. Przed jego wzrokiem nie mogły się ukryć ani zmęczenie w oczach, ani niepewność w głosie, ani tchórzliwa ostrożność sformułowań w rozmowie…

– Też nie możesz dogonić – nagle odezwał się Koziniec – jakim cudem złodziej dowiedział się, że monety są cenniejsze od sprzętu hi-fi? Przecież sprzętu nie ukradł!

– No… – Skwira podrapał potylicę. Jego myśli krążyły dosyć daleko od sprzętu hi-fi i teraz niezbyt rozumiał, o czym mówi lejtnant.

– Ja też… – westchnął Wasyl Tarasowicz. – Jak przypadkowy złodziej mógł skapować, że monety z porzuconych albumów są tanie, a ze skrytki w kuchni – drogie?

– Przestępcy znali się na numizmatyce – zaproponował kapitan.

– No tak. Ale to za mało. Przecież kradzież kolekcji, to tylko początek. Komu ją opylić? Przeciętnym ludziom po co taki towar? Jak im wyjaśnić, że zzieleniała miedziana monetka jest warta nie rubel, ani nie dwa, a dziesiątki, a nawet setki rubli? Zresztą po co zwykłemu śmiertelnikowi takie monety? Ani za dziesiątki, ani za dwa, ani za rubla on ich… – Koziniec zezem spojrzał na kapitana. – Żeby opchnąć tyle cennych monet, trzeba znać hobbystów, numizmatyków. I to jeszcze nie byle jakich, a bogatych! Do komisu z tymi trzema albumami nie pójdziesz…

Kapitan zmarszczył się. Czy ten milicjant nie wyobraził sobie, że oszołomi śledczego z KGB swoimi, dosyć oczywistymi wywodami?

– lepiej zastanówmy się nad monetą z tryzubem – powiedział Skwira. – Wersji, że została przechowana z czasów wojny domowej, jeśli rozumiem, nie rozpatrujemy?

Jego wzrok prześliznął się sylwetce Lenina i zatrzymał się na pozłacanej ramie, która otaczała portret. Ktoś przesunął palcem po warstwie kurzu na niej i zostawił długą, rzucającą się w oczy linię. Z jakiegoś powodu przydało to Skwirze pewności siebie.

– Dobrze by tak było! – nagle rzucił Wasyl Tarasowicz. – Eh! Był sobie taki Maksik Zabobujko. Ogłosił się władcą sioła Koźlaki. Monety zamówił sobie w jakiejś paryskiej mennicy. A datę kazał postawić nie bieżącą, a tę, którą sam sobie wyznaczył na odejście na emeryturę. A potem wszystko to przemycił przez fronty do swojego imperium… – Kąciki ust lejtnanta zadrgały, i Skwira, myślący dotychczas, że Koziniec mówi na serio, od jego nieoczekiwanego uśmiechu obudził się. Wasyl Tarasowicz też się zaśmiał.

– Jeśli nie upiera się pan jednak co do wersji o władcy Koźlaków – rzekł kapitan, uśmiechając się – to co nam zostaje? Lokalni nacjonaliści?

– Kilku takich, którzy odsiedzieli swoje z tego paragrafu u nas, oczywiście, znajdzie się – powiedział lejtnant – ale nie są durniami, żeby się narażać. Tak, tutejsi upowcy to pełna abstrakcja. Mamy jeszcze paru potajemnych unitów. Jeżdżą do Lwowa, niby na zakupy, ale wszyscy wiedzą, czym oni tam, w istocie, zajmują się… Zresztą, czy unici są obowiązkowo nacjonalistami? Organizują sobie spotkania? Rozklejają ulotki? nie. Milczą i modlą się do papieża…

– Trzeba zrobić rewizję u wszystkich, którzy siedzieli z tego paragrafu – zaproponował Skwira. – Może uda się ustalić związki nacjonalistów z rewą…

– To jasne. Ale Rewa nie był żadnym nacjonalistą. Znałem go. Prokurator, komendant tutejszej milicji i pierwszy sekretarz komitetu powiatowego – wszyscy go znali. Całe miasto! Jaki tam z niego był nacjonalista?

Lejtnant spojrzał na kapitana i zamilkł. Źdźbło trawy, przyniesione wiatrem, tkwiło w jego wąsach i teraz przy każdym ruchu ust delikatnie drgało.

– Może to Polacy wytłoczyli tę monetę? – zaproponował wersję Skwira. – przecież stąd do granicy rękę podać?

– Dziewiętnaście kilometrów. Wszyscy mają krewnych za Bugiem. Ale Polska to państwo socjalistyczne. Ich SB nie zamykałoby oczu na grupę ukraińskich nacjonalistów. Nie mówiąc już o tej ich Radzie… – Koziniec zawahał się, szukając słowa.

– Wojskowa Rada Ocalenia Narodowego – podpowiedział Seweryn Mirosławowicz.

– Właśnie. W ramach tego ocalenia uciszają wszystkich, kto popadnie. I w ogóle mają stan wojenny. Tak ich obchodzą idee ukraińskiego nacjonalizmu…

W pokoju zapadła cisza.

„Może warto by wziąć arkusz papieru, i spróbować jakoś usystematyzować to, co wiemy?” – pomyślał Skwira. Nawet jeśliby to nie przyniosło żadnego sensownego rezultatu, to Czypejkowi taki pomysł, podsunięty w odpowiedniej chwili, mógłby się spodobać.

– Właściwie co z tym mają nacjonaliści wspólnego? – nagle spytał Koziniec. W zamyśleniu pogłaskał wąsy i trawka, która w nich sią zaplątała, w końcu wypadła.

Władymir Ilicz ze swojego fotelu na Kremlu ze zdziwieniem patrzył na lejtnanta. Moneta z tryzubem nie ma związku z nacjonalistami? Czy rozumiecie, towarzyszu, jaką szkodnicką banialukę głosicie?

– No nie! – uszczypliwie rzucił Skwira. Solidaryzował się z Leninem.

– Nie, spróbujmy to rozgryźć! – upierał się Koziniec. – na jakiej podstawie uznaliśmy, że ta moneta jest nacjonalistyczna?

– Przecież tam jest tryzub! – zaczął zapalczywie kapitan. – Moneta samym swoim istnieniem zakłada, że Ukraina to samodzielne państwo.

– Załóżmy – zgodził się szybko Wasyl Tarasowicz. – A po co nacjonaliści mieliby tłoczyć taką monetę?

– Dla propagandy – natychmiast odrzekł Seweryn Mirosławowicz.

– A jak można prowadzić propagandę tą monetą?

Kapitan otworzył usta, ale, zniechęcony, nie wymówił ani słowa. Taka prosta myśl nie przyszła mu do głowy. Masz babo placek – rozmowę z amatorem! Masz sobie prostaczka–milicjanta z głuchej prowincji, który mając prawie czterdziestkę dosłużył się ledwie lejtnanta!

– To nie ulotka, ani gazeta, czy plakat, albo książka! – kontynuował wbijanie gwoździ w Skwirę Wasyl Tarasowicz. – Moneta! Jaką można nią siać propagandę? Haseł na niej się nie napisze, wszelkich dowodów czy argumentów nie umieścisz…

Seweryn Mirosławowicz westchnął.

– Nie bez powodu nasi partyzanci podczas wojny bzdurami się nie zajmowali i monet nie bili. Rozwieszali plakaty i rozrzucali ulotki – lejtnant nie mógł się uspokoić. – Lenin dla propagandy gazety drukował. Lenin! A znał się na tym! Wrogowie władzy radzieckiej też nie biją monet, a w radio występują. Wszelkie te Bi–Bi–Si. Ale monet nikt nie bije…

– Zrozumiałem, zrozumiałem – z pewnym rozdrażnieniem przerwał mu Skwira.

– A pieniądze?

– Co pieniądze?

– Ile potrzeba pieniędzy, żeby wytłoczyć skromniutki nakład monety, ze sto tysięcy sztuk? Dla takiej formy propagandy potrzeba ton złota! Ton – dosłownie! – ciągnął Koziniec.

Na stole leżała otwarta na ilustracjach książka. Z jej kart patrzył Z Bożej Łaski Jego Wysokość Maksym III. Obwisłe wąsy i podbródek o kształcie wyrażającym twardą wolę – pełne przeciwieństwo Władymira Ilicza…

– Zresztą, jaki nacjonalista pisałby cokolwiek o Małej Rusi? – już znacznie ciszej powiedział Wasyl Tarasowicz. – To przecież Małoruś! Obraza! Nie tylko dla nacjonalisty! Nawet dla zwykłego człowieka radzieckiego, takiego jak pan, czy ja, jawna obelga!

Seweryn Mirosławowicz pogrążył się we własnych myślach. Czy obrażała go nazwa „Małaruś”? Zwykła, nieoficjalna nazwa kawałka kontynentu… Pokiwał głową. Sobie to mógł się przyznać: tak, jemu ta nazwa nie podobała się.

Lejtnant zamyślił się na chwilę i rzekł:

– I to imię „Maksym” tez bezsensu. Co za Maksym? I to jeszcze Trzeci? Jeśli już wymyśliłby taką monetę nacjonalista, to czy nie bardziej bajeranckie byłoby umieszczenia tam jakichś bojowników? Petlurę, czy innego Banderę? Czy mało mają, ci nacjonaliści, swoich bohaterów?! A tu – jakiś Maksym Trzeci! Do niczego… – Ucichł, rzucił spojrzenia na Skwirę i poprawił się: – Mam na myśli, że byłoby logiczniej, gdyby…

– Rozumiem, co pan miał na myśli – ostrożnie uśmiechnął się Seweryn Mirosławowicz. Jeszcze tylko brakowałoby im czepia się słów!

Więc moneta nie jest nacjonalistyczna. Co w takim razie zameldować podpułkownikowi Czypejko?

Koziniec pogłaskał wąsy, patrząc na kapitana.

– Zresztą ta moneta nie wzbudza żadnych nacjonalistycznych odruchów, uczuć. Chciwość – tak, wzbudza. Chęć zachowania jej na czarną godzinę – jak najbardziej. Ale uczuć nacjonalistycznych – żadnych…

Skwira skinął.

– Może tymi monetami opłacają swoich aktywistów? – Zasugerował.

– Do sklepu z taką zapłatą nie pójdziesz, do jubilera też nie. Nawet gdyby nie było żadnego tryzuba! A z nim… Z tryzubem wylądujesz w KGB za trzy minuty!

– A nagroda? – ciągle jeszcze upierał się kapitan. – Typu order czy medal?

– Na nagrodę też się nie nadają – rozłożył ręce Wasyl Tarasowicz. – Wyobraź sobie, że całe życie oddałeś na walkę z władzą radziecką, i co za to dostałeś? Twoi współtowarzysze nagradzają cię nie dyplomem „Przodownik nacjonalizmu”, ani medalem „pięćdziesiąt lat śladami Bandery”, czy orderem „Za sukcesy w opluwaniu Rad”, a monetą z jakimś Maksymem Trzecim…

Usta Kozińca rozciągnęły się w szerokim uśmiechu.

– Ani sobie nie sprawisz radości, ani rodzinie nie pokażesz, ani nie pochwalisz się przez współtowarzyszami…

– Mieliście wcześniej jakieś doświadczenie z monetami? – spytał Skwira, dziwiąc się, kiedy to lejtnant zdążył wszystko przeanalizować.

– Pod względem/W jakim sensie? – Koziniec, jak gdyby natknął się na jakąś barierę. Chciał coś powiedzieć, ale pytanie kapitana powstrzymało go w trakcie myślenia. – Póki w nocy opukiwałem ściany tej chałupy, dużo myślałem o tej monecie…

– Cóż, więc po co ona, w takim razie, jest komuś potrzebna?

Koziniec w milczeniu wzruszył ramionami. W pokoju panowała cisza. Można było usłyszeć, że gdzieś, daleko, w komisariacie dyżurny rozmawia z kimś przez telefon. Nie można było rozróżnić słów, ale jego głos grzmiał, tworząc ciągłe, monotonne tło dźwiękowe.

– Może – powiedział w zamyśleniu Skwira – ktoś uzyskał dostęp do lewego złota? Na przykład kradnie w kopalni?

– I po co ma bić monety? – Odparował Koziniec. – Zwłaszcza z tryzubem? Miałby tylko jeden paragraf na karku, a tak – o dwa więcej, i to znacznie bardziej poważne…

Znowu zapadła cisza. Zegar na ścianie wystukiwał sekundę po sekundzie.

– Numizmatycy nie bez powodu przepłacają za monety – w końcu powiedział Seweryn Mirosławowicz. – Monety ceni się wyżej, niż sam kruszec w nich zawarty.

– Tak, sprzedasz tę monetę jako cymelium o wartości numizmatycznej! – Warknął Wasyl Tarasowicz. – To jakby zaoferować kamizelkę ratunkową za tę, w który rzekomo jeszcze w arce, Noe chodził. A dla uwiarygodnienia napisać datę – powiedzmy: wyprodukowano w rok potopu… – Zaśmiał się. – Nawet małe dziecko wie, że żadne państwo Mała Ruś–Ukraina nie istnieje i nigdy nie istniała. I żadnego króla Maksymusa III nie ma i nie było. Po co miałby numizmatyk przepłacać? I o ile? Jeśli niedużo, to jaki miałoby to sens, bo co podrabiać monetę?

– No tak – Zgodził się z niezadowoleniem Skwira.

– A jak je bić? Wkraść się do mennicy? Do Radzieckiej Mennicy Państwowej? Przecież takiego wariata zauważyliby od razu! – Wasyl Tarasowicz triumfalnie spojrzał na kapitana.

Ten odwrócił wzrok. Nie mógł się sprzeciwić. Aby ukryć zmieszanie, Skwira podszedł do okna. Stał przez chwilę, patrząc na pustą ulicę. Potem wrócił do stołu i usiadł.

– Więc co mamy? – Mruknął. – Taka moneta w ogóle nie powinna istnieć? Jest bezsensowna?

Łuck, Powiatowy Oddział Stowarzyszenia Filatelistów, 16:15.

W głębi ciemnego pokoju na stole o imponujących rozmiarach stała błyszcząca z pełną mocą wypucowanej miedzi lampa z wkładkami z malachitu. Przy stole w skórzanym fotelu siedziała pani w starszym wieku – Marta Fadiejewna Kranz-Wowczenko – majestatyczna, chudawa, ze stogiem siwych włosów. Przed nią, w popielniczce, dymił papieros osadzony w długim bursztynowym ustniku.

– Spóźnił się pan o piętnaście minut – powiedziała gospodyni ochryple, bezwstydnie sepleniąc.

Skwira zamarł. Ręka odruchowo sięgnęła do wewnętrznej kieszeni marynarki i wyciągnął legitymację.

– Kapitan bezpieczeństwa Skwira – nieśmiało przedstawił się.

Przed stołem stało drugie krzesło, ale Seweryn Mirosławowicz nie odważył się usiąść.

– To dobrze, chłopcze, że się nie wykręcasz – powiedziała surowo dama. – Nie lubię tych bezsensownych bzdur… – Wzięła legitymację i sięgnęła drugą ręką do skórzanego etui z okularami. – Spodziewałam się czegoś bardziej imponującego – powiedziała, czytając – mnóstwa herbów, pieczęci na sznurku, rozkazu, że „po przeczytaniu należy zastrzelić się”…

– Sam byłem… uh-uh… swego czasu … rozczarowany – przyznał Seweryn Mirosławowicz.

– Kapitanie… – kontynuował Marta Fadiejewna. – Hauptmann… To nie jest zbyt wysoka ranga?

– Trzy stopnie do generała.

– Czyli jesteś optymistą! – Stara kobieta roześmiała się i władczo wskazała na wolne krzesło. – Możesz usiąść.

To brzmiało jak rozkaz. Skwira szybko go wypełnił.

Stara kobieta zwróciła legitymację i zerkając na gościa, jakby próbując dowiedzieć się, czy jest w stanie ocenić jej gest, powiedziała:

– Napijesz się kawy?

– Tak – Seweryn Mirosławowicz próbował nasycić wdzięcznością swój głos, stosownie do okoliczności.

– Moja kawa jest z brandy, ostrzegam cię.

„O czwartej po południu?” Skwira zgodził się ruchem głowy.

Dama powstała i powoli udała się do innej części pokoju. Okazała się dosyć wysoka i zaskakująco energiczna. Z plecami prostymi, jak kadet ze szkoły wojskowej. Mogła mieć równie dobrze sześćdziesiąt, jak i osiemdziesiąt lat.

W połowie drogi odwróciła się:

– Nawiasem mówiąc, mam siedemdziesiąt dwa lata, więc, młody człowieku, mógłby mi pan pomóc.

– Po prostu czary – szepnął w duchu Skwira, wstając.

– Czary? – Stara kobieta uniosła brew.

Seweryn Mirosławowicz zakłopotał się i patrząc w podłogę, mruknął:

– Właśnie pomyślałem, że ma pani… uh-uh… pięćdziesiąt lat, Marto Fadiejewna.

– Um… – Stara kobieta odwróciła się do szafy i wyciągnęła z teczki, stojącej na jednej z półek, termos. – Jawne pochlebstwo. Jednak dzisiejsza młodzież całkowicie oduczyła się prawić komplementy, więc i taki można zaliczyć.

Nawet bez upewnienia się, że gość zdążył przybyć, oddała do tyłu elegancki kubek do kawy na spodeczku. Seweryn Mirosławowicz niezdarnie wyciągnął rękę ku niej i ledwo zdążył nadstawić ręce.

Staruszka szczęknęła zameczkiem teczki i ruszyła z powrotem do swojego stolika. Kapitan przepuścił ją przodem, poczekał, aż usiądzie i dopiero sam usiadł.

Gospodyni nalała mu kawy z termosu. Napój okazał się być gęstym i aromatycznym. Co prawda koniaku było w nim więcej, niż się spodziewał.

– Wspaniale! – Z całego serca zaakceptował Skwira.

Marta Fadiejewna skinęła głową. Sobie postawiła kieliszek i napełnił go czymś z czarnej butelki z etykietą w języku francuskim.

– Panu nie wolno – jesteś w pracy. A mnie kawy już wystarczy.

Zaciągnęła się papierosem, a następnie ostrożnie umieściła go w popielniczce i pociągnęła łyczek z kieliszka, trzymając go z odsuniętym małym palcem.

– Numizmaty są w innym pokoju? – Zapytał Skwira.

– Innym? – Marta Fadiejewna był zaskoczona. – Dlaczego?

– Przy wejściu wisi tablica… Przecież tu mieści się Towarzystwo Filatelistyczne?

Starsza pani roześmiała się dziwnie chrapliwym śmiechem.

– To tylko stowarzyszenie. Wszyscy ci szaleni, tracący życie na zbieranie bezużytecznych, wyblakłych lnianych szmat, złomu i skrawków papieru, dobrowolnie tu się zapisują u mnie w grubej księdze, i muszą jeszcze płacić składki.

– Więc, kolekcjonerzy numizmatów też są w Towarzystwie Filatelistycznym?

– I birofiliści, i filobutoniści, i filumeniści, i szlachetni faleryści…

– A pani, Marto Fadiejewna?

– Jestem zwolenniczką metalu, kapitanie. Numizmatykiem. Zbieram monety.

– Filateliści nie narzekają? Przecież to ich stowarzyszenie.

– Niech tylko spróbują! – Roześmiała się i natychmiast, bez żadnej przerwy, od niechcenia zapytała: – Czy złapaliście już zabójcę Oresta?

– Nie, jeszcze nie złapaliśmy – powiedział kapitan i uznał za konieczne, aby dodać: – Ale mam nadzieję ująć go z pani pomocą.

Staruszka ponownie zaciągnęła się papierosem. Wyglądało na to, że odpowiedź jej się podobała. Skwira poczuł się spokojniej.

– Czy możemy porozmawiać? – Zasugerował. – Nadal nie mam pojęcia, o co panią spytać…

– Jesteś zawsze taki szczery? – Uśmiechnęła się Marta Fadiejewna i odchyliła się na oparcie fotela.

Skwira ostrożnie wzruszył ramionami i zerknął na nią. Kobieta wydawała się być nastrojona bardzo przychylnie.

– Ja, niestety, jestem oficerem śledczym…

– Dobrze, dobrze – zaśmiała się stara.

Mimo upału, pokój Wołyńskiego Powiatowego Oddziału Towarzystwa Filatelistycznego tonął w cieniu. Czy to z powodu maleńkich rozmiarów zakurzonego okna, czy też z powodu obecności licznych, ponurych i masywnych szaf, zasłaniających wszystko dookoła – nie było to jasne, ale światło przenikało do zaskakująco nielicznych kątów, a pozostałe, dalsze, ukrywały się w czarnym cieniu. Seweryn Mirosławowicz miał wrażenie, że oni, siedzący przy jasno oświetlonym stole, są pośród morza ciemności, odcięci od reszty świata.

– Wziąłeś ze sobą albumy Oresta?

Skwira był zaskoczony. Staruszka znów się roześmiała.

– Radzę poczytać Simenona, młody człowieku. Zabito numizmatyka. Śledczy przybywa do legowiska kolekcjonerów…

– Tak, ma pani rację. I uh-uh… przywiozłem albumy Rewy.

Kapitan wstał i podszedł do okna. Zamknięcia były stare i obluzowane, strach było je dotknąć – tylko spojrzysz i odlecą, ale jednak szarpnął je. Okno otwarło się z lekkim skrzypieniem.

Natychmiast wpadł do pokoju zimny, wilgotny wiatr, pognał po półkach i zaszeleścił starymi czasopismami. Kilka brązowych liści, przyniesionych nie wiadomo skąd wleciało do środka i krążąc płynnie opadły na piękny album leżący na parapecie.

Na dole, przy wejściu do budynku stał milicyjny gazik, hojnie przyznany kapitanowi przez szefa powiatowego oddziału we Wołodymirze. Kierowca spacerował w pobliżu. Na dźwięk otwieranego okna podniósł głowę.

– Przynieś – krótko rzucił mu Seweryn Mirosławowicz i zamknął lufcik.

Pod wymuszenie obojętnym wzrokiem starej podniósł suche liście, które wleciały z ulicy i wyrzucił je do wypełnionego po brzegi kosza.

– Dobrze pani znała Rewę? – Zapytał Skwira, wracając na krzesło.

– Lepiej niż swoją jedenastoletnią wnuczkę – beznamiętnie odrzekła Marta Fadiejewna. – Ona mieszka w Moskwie. Niestety!

Co miała oznaczać ta odpowiedź? Staruszka znała Rewę dobrze, czy słabo?

– Kiedy się poznaliście?

– Z Orestem? Uważasz, że dama może pamiętać takie rzeczy? Zresztą – doszło do tego dopiero po naszej przeprowadzce do Łucka. Męża przeniesiono na Wołyń w siedemdziesiątym roku.

– I zaprzyjaźniła się pani z Rewą?

– Kolegowałam się. – Marta Fadiejewna skinęła głową. – Identyczne zainteresowania, wiek, dosyć częste spotkania…

– A jak pani zajęła się numizmatyką?

– Doszło do tego dawno temu. Studiowałam wtedy w Szkole Kominternu i miałam tam romans z pewnym niezbyt namiętnym Duńczykiem…

Kapitanowi nie udało się powstrzymać uśmiechu.

– Byłam po prostu ciekawa – poważnie wyjaśniła dama. Powoli wypuściła dym z nozdrzy i wypiła łyk wina z kieliszka. – Właśnie ten Duńczyk dał mi pierwszą monetę. Rzymski denar–antoniusz, wybity w prowincji Hiszpania w drugim wieku naszej ery.

– Brzmi ekscytująco – przyznał Skwira. – Czy ma go pani nadal?

– Gdzie tam! – oburzyła się staruszka. – Natychmiast zamieniłam go z nauczycielem historii ruchu komunistycznego na bizantyjski złoty solid z VII wieku.

– Nie żałuje pani?

– To niech ten wykładowca żałuje. Nie wiem, co myślał, gdy tak uparcie proponował mi tę wymianę. Absolutnie niekorzystnej dla niego…

W tym momencie otworzyły się drzwi i do pokoju wpadł kierowca ze stosem albumów w dłoniach. Uginał się pod ich ciężarem, jęczał, ale mimo to przyniósł wszystkie na raz. Były tu i te dwa, które przestępcy z pogardą porzucili i inne – czternaście znalezionych w skrytce przez Kozincewa już nad samym rankiem.

– Daj je tutaj, młody człowieku, prosto na podłogę! – rozkazała staruszka.

Kierowca rzucił albumy przy stole, z zazdrością wwąchał się w aromat kawy i alkoholu unoszące się w powietrzu, ale nie czekając na zaproszenie westchnął i wyszedł.

– Zobaczmy – Marta Fadiejewna wzięła album leżący na samym wierzchu, jeden z porzuconych przez przestępców i odwróciła kilka stron. Skrzywiła się lekko.

– Kiepski zbiór? – zapytał Skwira.

– W tym albumie są tylko radzieckie Gedenkmünzen! – powiedziała lekceważąco.

Skwira nie miał pojęcia, co to takiego „Gedenkmünzen”, ale domyślił się, że takie, i to w dodatku radzieckie, nie budzą zachwytu w starej kobiecie.

– Ile ten album może być warty? – Ukradkiem spojrzał na Wowczenko–Krantz, zastanawiając się równocześnie, czy nie jest to – w kategoriach numizmatyki – jakieś głupie pytanie.

Marta Fadiejewna wyjęła ustnik spomiędzy warg i spojrzała w zamyśleniu na gościa.

– Z dokładnością do rubla będziemy mogli powiedzieć za trzech lub cztery dni. Moi eksperci nie są zbyt szybcy. Trzeba będzie wyceniać każdą monetę…

– Ale, w przybliżeniu…?

– Wagowo, czy co?

– No tak, aby mieć choć ogólne pojęcie – powiedział kapitan z wahaniem.

– Niech pan spojrzy – dama przysunęła do niego album. – Tu nie ma złotych monet. Srebrne stanowią jedną czwartą. Wszystko jest w dobrym stanie. Myślę, że ten album może być warty około sto pięćdziesięciu rubli.

– Aż tyle!

– Opieram to głównie na ilości srebra, towarzyszu Skwira. – spojrzała na kapitana znad swoich okularów. Ten pokiwał głową. Marta Fadiejewna sięgnęła po drugi z porzuconych przez przestępców album. – Ten jest ciekawszy – przerzuciła kilka kartonowych kart. – Wszyscy boją się zbierania monet z okresu okupacji. Wiele srebrnych Reichsmark… Myślę, że ten to z dwieście rubli.

– No, no! – Zdziwił się kapitan. – Za te dwa albumy można kupić futro!

– Nie wszystko mierzy się szubami – zimno ucięła Krantz–Wowczenko.

Seweryn Mirosławowicz zawstydził się.

– Kolekcje takie jak ta, powstają tylko z legalnego pozysku monet i służ do przechowywania metali szlachetnych – wyjaśniała kobieta. – Dobra połowa zapisanych u nas członków naszego towarzystwa zajmuje się numizmatyką tylko z tego powodu.

– Tak? To po co przyjmujecie ich do Towarzystwa?

– A składki? A wskaźniki liczebności?

Skwira zdębiał.

– Zresztą i tak nie piszą tego w swoich podaniach o przyjęcie – dodała. Piszą dokładnie na odwrót: o fascynującym świecie monet, w którym znajdują kontakt z historią swojej Ojczyzny…

– Więc Rewa też był taki?

– Orest? Nie, był prawdziwym numizmatykiem. Zawsze przywoził kilka niewyobrażalnie rzadkich okazów…. Wzbudzał furorę – groźnie brzmiał nosowy głos staruchy, wywierając przez to wzmożony efekt. Skwira złapał się na myśli, że jest gotowy słuchać o „furorze” znowu i znowu.

– Skąd ci ludzie biorą tyle pieniędzy na swoje kolekcje?

Marta Fadiejewna roześmiała się.

– Większość po prostu inwestuje w monety to, co zarabiają na boku. Ale są, oczywiście, szczęściarze–kolekcjonerzy, którzy jeszcze zarabiają na numizmatyce…

– Czy to jest legalne? – Skwira nie mógł sobie od razu przypomnieć odpowiednich artykułów kodeksu, ale i tak unosił się wokół tego nieprzyjemny zapaszek przestępstwa.

– Chce pan ode mnie faktów, czy też oceny moralnej? – sucho przerwała mu dama.

W pokoju zapadła cisza. W rogu stukał wielki, podłogowy zegar szafkowy. Ciężkie wahadło obojętnie kołysało się z boku na bok. Błyszczące miedzią wskazówki pokazywały prawie wpół do piątej. W polerowanej powierzchni korpusu odbijały się, wykrzywione nie do poznania i ściśnięte dwie postacie ludzkie.

– Skąd Rewa miał pieniądze? – Zapytał kapitan wreszcie. – Też zarabiał na kupnie i sprzedaży monet?

– Z tego też. Był bardzo utalentowany.

– Skąd jeszcze? – Trzeba był zadać to nieprzyjemne pytanie. Skwira cały był spięty, próbując sformułować je łagodnie. – Rewa miał dochody na boku?

– Nie wiem – spokojnie odrzekła stara. – Jako kolekcjoner, Orest był jednym z niewielu, którzy osiągnęli prawdziwy sukces. Jako rozmówca był ciekawy. Jako dżentelmen, posiadał i okazywał dobre maniery…

– A jako obywatel?

– A jako obywatel zbyt często uczestniczył w zebraniach partyjnych – powiedziała tym samym tonem Marta Fadiejewna. Potem uśmiechnęła się i całe napięcie, który powstało w ostatnich minutach rozmowy zniknęło, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki.

Skwira poczuł się pewniej.

– A pani? Pani kolekcja jest pewnie lepsza i bardziej wartościowa, niż Rewy?

– Moja kolekcja jest lepsza i bardziej wartościowa – spokojnie zgodziła się Kranz-Wowczenko i wypuściła z nosa strumień dymu papierosowego. – Według najnowszych szacunków, czerwcowej, zdaje się, jest warta jakieś trzydzieści pięć tysięcy rubli…

Skwira zamarł nie wierząc swoim uszom. Trzydzieści pięć tysięcy?!

– Wycenę przeprowadzało lokalne muzeum, któremu ją zapisałam. Prawdopodobnie z tego powodu trochę zawyżyli jej wartość, ale niezbyt wiele. A pieniądze… W większości przypadków odnosiłam sukcesy jako kolekcjonerka. Nie gorzej niż Orest, na pewno… Oczywiście, nie tylko szczęście było potrzebne. W te monety włożyłam niejedną pensję pierwszego męża, honoraria mojego drugiego męża i nagrody trzeciego. Nie wspominając już o tym, że mój Order Lenina, również zdarzało się, że mi pomagał…

– Order Lenina? – Skwira nie przestawał się dziwić. – Pani? Pani walczyła?

– Masz na myśli, że siedziałam w okopach z bronią w pogotowiu? – Zaśmiała się Marta Fadiejewna. – Nie i nie! To męska rzecz. Ja prowadziłam wygodne życie na tyłach, pracowałam w dobrze ogrzewanym archiwum i przekładałam papierki z jednego miejsca na drugie. Nie było to tak zabawne, jak to wszystko – tu uderzył dłonią w numizmatyczne albumy. – Wokół mnie biegali zadbani i grzeczni mężczyźni. W przeciwieństwie do naszych chłopów, znali mój prawdziwy rodowód – von Kranzów, doceniali moje fałszywe dyplomy i współczuli mi z powodu mojego ciężkiego życia biednej dziewczyny pod jarzmem komisarzy… – i wprawnie opróżniła kieliszek.

– Nie myślałem… – wymamrotał oszołomiony Skwira.

Sprężył się i spojrzał na swoją rozmówczynię nieufnie. W jego umyśle pojawił się obraz: podpułkownik Czypejko zwalnia go z organów… nie, oddaje pod sąd za nieostrożne zdanie, powiedziane żarliwej bojowniczce, weteranowi niewidzialnego frontu, komunistce o kryształowej uczciwości i zahartowanej jak stal, towarzyszce Kranz–Wowczenko…

– Zboczyliśmy z tematu – dama ponownie napełniła swój kieliszek. – Błędy mojej młodości nijak nie mogą panu pomóc. Jeśli chodzi o Oresta,… to nie był bogaczem. Nie rozrzucał pieniędzy na prawo i lewo, uzbierać tysiąca w ciągu kilku dni nie mógł.

– Przy okazji – spytał Skwira – gdzie kolekcjonerzy dowiadują się, jakie ktoś oferuje monety i jakie ktoś szuka?

– W gazetach, oczywiście, nikt ogłoszeń nie daje. Kto ma więcej przyjaciół wśród numizmatyków – ten wygrywa.

– Więc pani, Marto Fadiejewna, znajduje się w najlepszej sytuacji? – Uśmiechnął się kapitan. – Pani zna wszystkich.

– Inaczej po co bym tu siedziała? – majestatycznie odrzekła.

– Z kim z numizmatyków najczęściej obcował Rewa?

– Ze mną, oczywiście – staruszka podniosła głowę. – Poza tym w Kijowie są Dziuba i Bakun. We Lwowie mieszka Szkliar…

– A kim są ludzie z tej listy? – Kapitan wyciągnął z teczki kilka arkuszy maszynopisu, spiętych spinaczem.

W domu Rewy znajdowały się listy córki, zaproszenia na konferencje, paragony, wycinki z gazet, dyplomy – nic podejrzanego. Jednak Seweryn Mirosławowicz znalazł tam i te dokumenty. Już sam ich tytuł wzbudzał zawodowe zainteresowania: „Koniec rządzącej dynastii Galicyjsko-Wołyńskiej”. Ten dokument z pewnością powinien uważnie przeczytać. Linijka po linijce. Nacjonalistyczne idee najwyraźniej ujawniają się w pismach narodowców, a to jest jedyny znaleziony w tym domu tekst, bez wątpienia stworzony przez samego Rewę.

Pod tytułem, ręką Oresta Pietrowicza, zostało zapisanych w kolumnie sześć nazwisk:

„Aleksiej Timofiejewicz Czasnyk, nauczyciel szkoły zawodowej,

Andriej Ignatienko, główny inżynier cegielni

Siergiej Ostapowicz Hawryłyszyn, dyrektor Domu Pionierów

Oleg Siergiejewicz Kwasjuk fotograf

Giennadij Riabaczenko, robotnik w cegielni

Marta Fadiejewna Wowczenko-Kranz, profesor”.

Rozrzut od robotnika po dyrektora, od fotografa do profesora. Czy to spis loży masońskiej, czy też lokalnego kółka nacjonalistycznego…?

– To jest brudnopis wykładu, który Orest zamierzał wygłosić w październiku w miejscowym Domu Kultury – zaczęła obojętnie wyjaśniać Marta Fadiejewna. – Przed oddaniem tekstu do zatwierdzenia w Miejskim Komitecie Partii, chciał usłyszeć opinię przyjaciół. A nazwiska… są to chyba te, z kim chciał się skonsultować. Powiedziałam mu, na przykład, żeby poradził się dwóch, lub trzech moich przyjaciół we Lwowie i Kijowie. W gruncie rzeczy jest to lista uczestników uroczystej kolacji wydanej z powodu przyznania Orestowi Złotego Anioła na wystawie numizmatycznej w Bratysławie… – Kranz–Wowczenko popatrzyła na kapitana, jakby spodziewając się, że ten się zachwyci, a przynajmniej podniesie brwi ze zdziwienia. Ale Seweryn Mirosławowicz był niewzruszony. – Jest to taka europejska wystawa… – w zamyśleniu, jakby zastanawiając się, czy warto kontynuować rozmowę, powiedziała Marta Fadiejewna. Następnie, jakby podjęła decyzję, zwykłym tonem dodała: – Kolacja odbyła się pod koniec maja, a ostatnio Orest postanowił opublikować na papierze spór, do którego wtedy wśród nas doszło. I dał kopię projektu każdemu z uczestników. Bo lepiej będzie, jeśli teraz odniesiemy się do niego krytycznie, żeby później podczas wykładu nie trzeba było się… rumienić

– Czy to znaczy, że rozmawialiście przy stole o księstwie Galicyjsko-Wołyńskim?

– Dlaczego by nie? Orest głęboko badał historię, i to odległą, w zamierzchłą przeszłość. Dlatego rozmawialiśmy o Danielu Halickim i jego potomkach…

– Danielu Halickim? To piętnasty wiek?

– Trzynasty – staruszka chłodno go poprawiła.

– A mówiliście o polityce? – zapytał ostrożnie kapitan.

– O polityce? Jakby to rzec… Czy nazwałby pan polityką rozważania o wyborze narzeczonych dla Buszy, praprawnuczki Daniła?

– Nigdy o niej nawet nie słyszałem – przyznał się Skwira.

– To nie przynosi panu honoru, kapitanie – mruknęła Marta Fadiejewna i sięgnęła po numizmatyczny album. – Mam zobaczyć następny?

– Oczywiście… Niech mi pani powie, czy była w kolekcji Rewy jakaś moneta, którą pani sama chciałaby mieć?

– Genialne! – Stara kobieta uniosła brew. – Śledczy przy pracy! Idealna wersja – stara kobieta skąpiradło pierwsza zadaje cios, aby zawładnąć węzełkiem studenta! Nie zapomniał pan, że jestem Kawalerem Orderu Lenina? Jeszcze pan spyta, czy to ja zabiłam Oresta.

– To jest, to, uh–uh pani…… go zabiła? – przerażony swoją bezczelnością powiedział Skwira.

Kranz-Wowczenko zamarła, przewiercając kapitana przenikliwym wzrokiem. Po kilku sekundach pokręciła głową i poważnie odrzekła:

– Nie – a następnie zaciągnęła się dymem papierosa i dodała z ironią: – Zresztą kilka monet u Oresta nie było kiepskich. Gdzieś przed rokiem widziałem u niego follis cesarza Romulusa. W doskonałym stanie. Myślę, że już ta moneta może być więcej warta, niż cały album radzieckich Gedenkmünzen. Trochę wcześniej Orest miał quinarius allecta z trzeciego wieku… – staruszka spojrzała niepewnie na kapitana i uznała za niezbędne dodać wyjaśnienie: – Ten dowódca marynarki rzymskiej zbuntował się, zajął prowincję Brytanię, ogłosił ją imperium i samego siebie – cesarzem. Allekt był jego skarbnikiem. Tak jak to było w zwyczaju w tamtych czasach, zbuntowanego cesarza Allekt szybko zabił i sam zajął jego miejsce. Co prawda, trzy lata później został pokonany przez legalne wojska rzymskie. Jak mogło być inaczej? Wieczne Miasto uwielbiało wiecznie pokonywać zdrajców, chociaż ubrało swoich mężczyzn w spódnice. Ta moneta była właśnie jedną z tych, które Allekt zdążył wybić…

Marta Fadiejewna otworzyła kolejny album, tym razem jeden z tych, znalezionych w skrytce w bibliotece. Przez kilka sekund przeglądała monety, a następnie sięgnęła do szuflady. Wzięła imponujących rozmiarów lupę.

– To tetradrachma Ligi Chalcydyckiej. Niewiele z nich przetrwało do dziś. Nawet nie wiedziałam, że Orest miał taką… – stara kobieta wyciągnęła monetę z albumu i zbadała ze wszystkich stron. – Wie pan, Filip, ojciec Aleksandra Wielkiego, był prawdziwym Czyngis-chanem swoich czasów. Zawsze i wszystkich zwyciężał. Wszyscy się go bali i wbrew wszelkiej logice stale tworzyli sojusze przeciw niemu. Miasto Olint, stolica rodzącego się państwa o nazwie Liga Chalcydycka, dołączyło do jednego z takich sojuszy antymacedońskich… – kobieta uniosła kieliszek, ale nie wypiła i umieściła go z powrotem na stole. – Unia rozpadła się natychmiast. Sparta wycofała się. Ateny, mimo wysiłków młodego wtedy Demostenesa, z jego filipikami, nie spieszyły się posłać swoich żołnierzy. I Olint został zdobyty przez macedońskiego władcę. Miasto istniało wtedy od ponad tysiąca lat, ale Fillip sprzedał wszystkich, co do jednego, z ocalałych mieszkańców w niewolę, a samo miasto Olint zrównał z ziemią. Jedyna pamiątka po tym mieście – to właśnie te monety…

W pokoju rozległo się ciche skrzypienie. Być może były to cienie macedońskich, bezwzględnych żołnierzy, wezwane do naszego świata imieniem ich przywódcy. Lub duchy nieustraszonych mieszkańców Olinfu, dążące ku tetradrachmie, jednym materialnym świadectwie istnienia świata, w którym żyli.

Coś zatrzeszczało ponownie. Kapitan odwrócił głowę. Przeciąg chwiał wpół otwartymi drzwiami jednej z szaf.

Staruszka umieściła monetę Ligi Chalcydyckiej na jej miejsce i zaczęła przewracać kolejne arkusze. Jej oczy co chwilę znów gorzały ogniem. Ciągle mruczała do siebie pod nosem:

– Ćwierć stater moezyjski… hekta z Lesbos… Fenicki podwójny… szekel, Trajański cistophorus… Denar Gnejusza Pompejusza… Cholera! Złoty Aureus Antoninusa Piusa… Denar Didii Clary… – Wreszcie dotarła do ostatniej strony i spojrzał na Skwirę. – Gdybyś nie był taki miły, młody człowieku, natychmiast ukradłabym ci ten album.

– Cenny zbiór?

– Tak. Większość monet Orest naprawdę mi pokazywał. O niektórych krążyły plotki. Ale niektóre z nich – to dla mnie kompletne zaskoczenie!

– Ile może być warty ten album?

– Kupiłabym go cztery, może nawet cztery i pół tysiąca rubli.

– A jeśli by go pani sprzedawała…

– Nie sprzedałabym go – Kranz-Wowczenko uśmiechnęła się. Uśmiechnęła się po prostu, bez podtekstów, i Skwira nagle zrozumiał, że ta kobieta była kiedyś olśniewająco piękna.

– Czy Orest Pietrowicz miał monety państw nigdy nie istniejących?

– Czego? – Skrzywiła się w sarkastycznym uśmiechu.

– No cóż… – Seweryn Mirosławowicz zmieszał się. – Złoty z Kalifatu Arkansas, denary Konfederacji Antarktycznej, ruandy Merytokracji Brzeskiej?

– No, ale ma pan wyobraźnię! – Zaśmiała się ponownie Marta Fadiejewna i pochyliła się nad stołem, aby wypić z kieliszka. – Numizmatycy takimi się nie zajmują… – Otworzyła kolejny album. – Wczesne średniowiecze? – Przewróciła kilka stron, od czasu do czasu zatrzymując się i unosząc brwi ze zdziwienia. – O, to może być ciekawe – stara kobieta wskazała na nierówne srebrne kółko z wizerunkiem ludzkiej postaci, ubranej w coś, co wyglądało jak spódnica. – Widzi pan, to wygląda jak bizantyjska moneta z późnego okresu, ale nie ma na niej żadnych napisów. To moneta teodoro. Istnieje współczesny pogląd… – spojrzała na kapitana, ale on po prostu wzruszył ramionami. – Hańba pańskiemu nauczycielowi historii! – Marta Fadiejewna pokręciła głową. – To było księstwo, które istniało w Krymie. Teodoranie – byli taką nie do wyobrażenia mieszanką wschodnich Słowian, Gotów, Greków, Ormian, Alanów i Bóg wie jeszcze kogo. W czasach Iwana III, dziadka Iwana Groźnego, nadeszli Turcy osmańscy. W obliczu straszliwego niebezpieczeństwa księstwo i jego sąsiedzi – twierdze Genueńczyków i chanów krymskich – pokłóciły się ze sobą ostatecznie i natychmiast, wyginęły. Pojedynczo. – Marta Fadiejewna zamknęła album, postukała w niego palcami i wyjaśniła: – Pana przecież interesuje wartość tych monet?

– W ogóle, to tak…

Zastanawiała się przez chwilę i powiedziała stanowczo:

– Wszystko razem – od dwóch do dwóch i pół tysiąca.

Kapitan podsunął jej kolejny album.

– Pan mnie uważa za jakąś maszynkę do wyceny – mruknęła dama, przeglądając pierwszą stronę. – To monety moskiewskie, łuski…

Seweryn Mirosławowicz wyciągnął szyję i zobaczył kilka nieokreślonych, bezkształtnych blaszek miedzianych, bardzo podobnych do rybich łusek. Na żadnej z nich pieczęć nie była wybita w całości, zawsze co najmniej niewielkiej części wizerunku brakowało. Jakość była wyzywająco zła.

– W Rusi Kijowskiej rzadko bito monety – nie posiadano tyle metalu. Przez trzy wieki używano pasków srebra, a następnie trzeba było wszystkiego od nowa się uczyć. Początkowo wychodziły im takie właśnie łuski. – Marta Fadiejewna wskazał na jedną z monet. – Ta się nazywa pulo. Dziwne słowo, prawda? Na ziemiach, na których pod jarzmem tatarsko-mongolskim rodziła się Moskwa, szczęśliwy właściciel sześćdziesięciu czy siedemdziesięciu takich pulo mógł wymienić je na taką właśnie monetkę, który nazywała się tatarskim słowem „denga”. Słyszałeś?

– Nie – pokręcił głową Skwira.

– Z niego wywodzi się rosyjskie słowo „diengi – pieniądze”. – Stara kobieta położyła rękę na diengu i delikatnie gładziła go palcami. – Tę bił Ciemny Wasilij, wnuk Dymitra Dońskiego. Książę Dymitr Szemiaka w trakcie walki o tron moskiewski wykłuł Wasilijemu oczy. Stąd i jego przezwisko – Ślepy. Wasyl II Ślepy.

– Ale zwyciężył jednak Wasilij, jeśli dobrze rozumiem? Przecież udało mu się bić monety!

– Masz doskonałe zdolności dedukcyjne, Herkulesie! – zawołała staruszka.

Skwira chciał jakoś zademonstrować swoją skromność, ale nie wymyślił nic lepszego niż pytanie:

– Ile warta jest ta moneta?

– Nie jesteś tak romantyczne jakim się wydajesz… dwadzieścia rubli. Za to ta może być znacznie droższa. To łuska innego Wasyla, najstarszego syna Dymitra Dońskiego, ojca Wasilija Ciemnego. Nie widzi pan w niej żadnej osobliwości?

Skwira spojrzał uważnie, ale nic szczególnego nie zauważył. Tu pieczęć też chybiła, prawie połowa wizerunku pozostała poza monetą. Chytrze splecione litery nie dawały się odczytać.

– Do bicia wykorzystano monetę mongoło–tatarską – wyjaśniła staruszka. – I próbowano ostemplować ją jego wizerunkiem. W dodatku napis wybito alfabetem arabskim – po tatarsku.

– Więc może – zaproponował Skwira – to jednak tatarska moneta?

– Ze Świętym Jerzym i napisem „Kołomna”?

Marta Fadiejewna wyjęła termos i ponownie napełniła filiżankę kapitana. Następnie, wciąż bez pośpiechu, dolała sobie z butelki.

Na zewnątrz rozległ się hałas, kilkanaście wrony poderwało się z drzewa po przeciwnej stronie ulicy i z krakaniem zawirowały w powietrzu. Kapitan odwrócił się do okna i poczuł zapach dymu. Gdzieś obok, w pobliżu palono opadłe liście. Z ulicy dobiegał szelest opon, stuk kopyt, rozmowy przechodniów.

– Kiedy ostatni raz spotkała się pani z Rewą? – Skwira w końcu przypomniał sobie przygotowane na to spotkanie listę pytań.

– Spotkałam? – Staruszka zaciągnęła się papierosem. – Przed trzema lub czterema tygodniami. – Strząsnęła popiół. – A rozmawialiśmy przedwczoraj, w sobotę. Właśnie wróciłam z teatru, nawet nie miałam czasu, aby się przebrać. W teatrze muzyczno–dramatycznym wystawiano „Mirandolinę”. Obrzydliwa inscenizacja.

Skwira wolał milczeć. On też widziałem ten spektakl i był pod jego wrażeniem.

– Orest zadzwonił do mnie, rzekł, abym rzuciła wszystko i pomknęła do jego prowincjonalnej dziury obejrzeć jakąś monetę, którą dosłownie przed chwilą znalazł w swoich wykopaliskach. Oczywiście odmówiłam. W końcu mógł pokazać mi ją równie dobrze na posiedzeniu zarządu. Właśnie odbędzie się w przyszłym tygodniu. Już na jego monetę znalazłabym zawsze trochę czasu. Czasu będzie sporo, bo planujemy posiedzenia na dwa dni, więc…

– Rewa nie chciał czekać – powiedział Seweryn Mirosławowicz raczej twierdząco niż pytająco.

– Nie chciał poddawać monetę ryzyku – spokojnie odrzekła Marta Fadiejewna. – I nie chciał, aby ją przypadkiem zobaczył ktoś postronny. To paranoja! Jak Pinokio z jego pięcioma sztukami złota…

Skwira pokręcił głową.

– Umówiliście się?

– Powinnam była dziś rano pojechać do Wołodymyra.

– Jednak poddała się pani?

– Poddałam. – Marta Fadiejewna skinęła głową. – Pana nie opanowałaby ciekawość po tych wszystkich jego środkach ostrożności? Orest w żadnym wypadku nie chciał wieźć monety. Kategorycznie odmówił. To, oczywiście, mnie zaintrygowało. Taka tajemnica!

– Więc… no… planowała pani dziś jechać do Wołodymira? Dlaczego nie wczoraj?

– Wczoraj była jubileusz Czasnyka, naszego wspólnego przyjaciela, pewnie już od trzydziestu lat najlepszego przyjaciela Rewy… – westchnęła staruszka. – Impreza miała trwać cały dzień. Dlatego Orest po prostu nie miałby dla mnie czasu…

Więc to dlatego przestępstwo zostało popełnione w niedzielę w biały dzień! Oresta Pietrowicza nie miało być wczoraj w domu przez cały dzień! Do późnej nocy! Mieli wystarczająco dużo czasu, aby spróbować znaleźć zbiór ostukując ściany.

Skwira podrapał się po czole. Skąd przestępcy dowiedzieli się o jubileuszu Czasnyka? I dlaczego Rewa znalazł się w domu w złą godzinę?

Marta Fadiejewna wypuściła chmurę dymu z ust, uważnie patrząc na kapitana. Potem uśmiechnęła się, pociągnęła łyk z kieliszka i powiedziała:

– To ciekawe… nie zapytał pan, jaką monetę znalazł Orest. A jest to najbardziej oczywiste pytanie. Siedzi tu pan, o czymś rozmyśla, ale nie pyta o monetę…

Seweryn Mirosławowicz spuścił oczy.

– Więc… – dama przerwała perorę, aby strzepnąć popiół z papierosa – już pan wie, o jakiej monecie mowa. Mam rację?

Skwira gorączkowo próbował wymyślić jakąkolwiek odpowiedź. Aby zyskać na czasie, podniósł filiżankę i ostrożnie pił kawę.

– Mam rację – zauważyła staruszka. Nadal uważnie przyglądała się kapitanowi, ssąc ustnik. Potem pochyliła się i powiedziała poufnym tonem: – Jest jeszcze coś ciekawego…

Skwira pochylił się również do przodu i ściszył głos:

– Co?

– Przecież nie zna Pan się wcale na monetach – prawie wyszeptała Marta Fadiejewna. – Nie umie pan odróżnić rarytasu od zwykłej łuski. Ale unikalność monety Oresta jakoś od razu pan zrozumiał. Zrozumieliście i od razu utajniliście znalezisko. Więc jest to coś naprawdę bez precedensu…

Kapitan znów nie wiedział, co odpowiedzieć. Przez kilka sekund siedział, nieśmiało odwracając wzrok. Potem, gdy cisza stała się nie do zniesienia, niepewnie zapytał:

– I co… co… no… co Rewa mówił, uh-uh… O tej monecie?

– Nic określonego. Orest był jakby zupełnie nieprzytomny. Krzyczał, plątał myśli, plótł banialuki.

– Banialuki? – Uśmiechnął się Skwira. Przez cały czas mówili po ukraińsku, ale to słowo staruszka powiedziała po rosyjsku, co całej frazie nagle nadało szczególne znaczenie. – Na przykład?

Kranz–Wowczenko zachichotała.

– Mówił, że bywają monety… hm… zupełnie bezsensowne.

Ręka kapitana zadrżała i na stół wylało się trochę kawy.

Skwira bezradnie rozglądał się szukając serwetek. Stara kobieta przez kilka chwil obserwowała go ponad okularami. Potem roześmiała się chrapliwie, potrząsnęła głową, wyciągnęła chusteczkę i wytarła krople.

– To nic, kapitanie. Zastanawiam się, co tam u was się dzieje, jeśli moje słowo sprawiają, że panu drżą ręce?

– Jak dowiedziała się pani o śmierci Oresta? – zawstydzony Skwira nie potrafił podnieść na nią wzroku.

– Zadzwoniłam późnym wieczorem do Czasnyka. Przecież też go znam. Oczywiście nie tak blisko, jak Oresta… Więc – zadzwoniłam, żeby powinszować jubilatowi. Trzeba przecież jakoś sprawdzić, czy telefon działa. Czasnyka w domu nie było – uciekł do Rewy. Ale jego żona powiedziała, że Orest był u nich, ale z jakiegoś powodu od razu wyszedł, a teraz jego znaleziono zabitego…

– Czasnyk też zbiera monety? – Skwira delikatnie odstawił filiżankę na bezpieczną odległość na stół.

– Czasnyk? Nie, nie zbiera. Jest trochę archeologiem, trochę wynalazcą, nieco astronomem, trochę walczy z wiatrakami, trochę siego i owego, ale do numizmatyki odnosi się obojętnie. A na co dzień – uczy w miejscowej szkole zawodowej…

Seweryn Mirosławowicz podczas gdy interlokutorka mówiła gorączkowo zastanawiał się, co odpowiedzieć, jeśli ponownie spyta go o monetę króla Maksyma III. Był tak pewny, że go o to pyta, że nawet nie zadał następnego pytania. Zaś dama, skończyła wyjaśnienia i w milczeniu delektowała się swoim drinkiem z kieliszka. Cisza przytłaczała i kapitan czuł się nieswojo, niepewnie zerknął w jej kierunku.

– Czy ostatnio… – zdecydował się w końcu powiedzieć. – zaszło coś niezwykłego?

– Trudno powiedzieć – Kranz–Wowczenko wzruszyła ramionami. – W ogóle to z Orestem coś się działo dziwnego. Zaczął zauważać jakieś cienie… Obawiam się, że rozśmieszę pana…

Skwira skupił uwagę.

– Przed dwoma tygodniami powiedział mi, że go śledzą…

Kapitan poczuł, że jego usta mimowolnie rozchyliły się w głupi uśmiech.

– Mówiłam: będzie się pan śmiał!

– Nie, nie – zaprotestował Skwira. – Po prostu nie spodziewałem się…

– Orest w poszukiwaniu monet grzebał gdzieś w podziemiu… Tak to ujął, „Zagłębiam się w podziemiu. Znasz katedrę?” Nagle zobaczył coś poruszającego się w ciemności. Strasznie się wystraszył. Wokół nie było nikogo, całkowita cisza, nic nie widać. Przez parę minut nie mógł się nawet poruszyć. Potem zaczął świecić latarką. Ale bez rezultatu…

Skwira skinął głową. Zdawało się staremu.

– Kilka dni później Orest zauważył, że za nim ktoś chodzi. Był ubrany tak, jak w powieściach szpiegowskich – czarny płaszcz, czarne okulary, narciarska czapeczka, rękawiczkach na dłoniach. Nie wiadome nawet było, czy to, mężczyzna, czy kobieta. Śledził go ostrożnie, z dużej odległości. Orest postanowił nie kusić losu i okrężną drogą udał się z powrotem do domu. Człowiek ten prawie natychmiast zniknął…

Wołodymyr, śródmieście, 19:20.

– Dlaczego skoncentrowaliśmy się tylko na grabieży? – zastanawiał się Koziniec. – Są przecież jeszcze spadkobiercy, mściciele, konkurenci, zawistnicy, zazdrośnicy, fanatycy…

Nastąpiła już ta niepokojąca pora doby, kiedy dzień już zniknął, a noc jeszcze nie nastąpiła, wszystko dookoła był widoczne bez świateł latarnia, ale słońce już opuściło niebo. O tym jasnym jeszcze zmierzchu miasto świeciło się tylko widmowym odblaskiem nielicznych jeszcze oświetlonych okien i reflektorów samochodowych. Gigantyczne czerwono–pomarańczowe cienie wiły się na popękanym asfalcie. Średniowieczne budynki, misternie wkomponowane w tkankę powojennych pięciopiętrowych budynków zwieszały się nad ulicami niczym ciemne głazy, szczególnie tajemnicze na tle karmazynowego nieba z prawie szkarłatnymi obłokami.

Koziniec, przyzwyczajony do surrealistycznej mieszanki stuleci wokół niego, zupełnie nie dostrzegał melancholicznego piękna swojego miasta. Szybko szedł ulicą, od czasu do czasu zerkając na zegarek. Już – wraz ze Skwirą – byli poważnie spóźnieni na spotkanie z dyrektorem Domu Pionierów. No cóż, ale kto mógł przewidzieć, że o tej porze w komisariacie nie było ani jednego wolnego samochodu!

– Myślisz, że przestępcom wcale nie była potrzebna ta kolekcja? – Zapytał Skwira. – Że przyszli zabić Rewę?

Koziniec skinął głową.

– To mało prawdopodobne – po chwili namysłu odrzekł Kapitan. – Żaden zabójca nie pójdzie do domu przyszłej ofiary, akurat wtedy, gdy dom jest pusty i nie będzie jej w nim jeszcze przez co najmniej pół dnia…

– No, mogli nie wiedzieć…

– Dobrze, niech będzie, może nie wiedzieli. Przyszli. Nie ma go w domu. Poczekali pół godziny. Nadal go nie ma. I wtedy, zamiast wycofać się, zaczęli demolować meble. Czy to nie dziwne?

Przechodnie