Strona główna » Dla dzieci i młodzieży » Trzej muszkieterowie. 20 lat później. Tom II

Trzej muszkieterowie. 20 lat później. Tom II

4.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-7623-964-4

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Trzej muszkieterowie. 20 lat później. Tom II

Powieść jest kontynuacją Trzech muszkieterów, a dalsze losy jej bohaterów komplikują się, nabierając rozpędu, mimo upływu czasu.
Atos, Portos, Aramis, d'Artagnan zostali politycznymi przeciwnikami i są zmuszeni walczyć z sobą.
Zmieniła się też sytuacja polityczna XVII-wiecznej Francji.
Rządzi regentka Anna Austriaczka, natomiast miejsce Richelieu zajął ambitny kardynał Mazarin.
D'Artagnan i Portos pomagają stronnictwu królewskiemu, Aramis i Atos popierają frondę i bunt paryżan.
Pojawia się skrytobójczy mściciel Milady Winter, podążając trop w trop za czterema bohaterami.
Różnice poglądów nie wpływają jednak na przyjaźń, jaką przysięgli sobie muszkieterowie, choć z pewnością oddziałują na zawrotne tempo ich przygód.

Polecane książki

Dwujęzyczna adaptacja powieści „The Adventures of Tom Sawyer / Przygody Tomka Sawyera” to atrakcyjna pomoc dla uczących się języka angielskiego. Śledząc losy bohaterów, możemy na bieżąco porównywać tekst angielski i polski. Adaptacja została przygotowana z myślą o czytelnikach średniozaawansowanych...
W obrocie gospodarczym zapłata za objęte udziały czy akcje w innej spółce następuje w różnej formie. Ma to wpływ na rozliczenie VAT od tych transakcji. Tak samo jest w przypadku umorzenia udziałów, czy akcji. Brak jest jednolitego stanowiska wśród sądów, czy organy podatkowe prawidłowo nakazują nali...
Terapię seniorów można oprzeć na filozofii Dekalogu Zdrowego Trybu Życia i metodzie: Pamiętając o Wczoraj, Opiekując się Dzisiaj. Z e-booka dowiesz się, jaki jest gotowy scenariusz terapii zajęciowej i jaki może odnieść skutek....
Miej odwagę poznać nowe możliwości swoich myśli i emocji. Odnajdź wskazówki prowadzące do ukrytych przestrzeni, w których czeka na Ciebie ukojenie i spełnienie marzeń. „Rozpal w sercu miłość do tego, co wokół A wielu przyjaciół znajdziesz u swojego boku”...
Pustka po Żydach, którzy zostali zamordowani w Polsce podczas II wojny światowej albo wyemigrowali po tej wojnie, jest szczególnie odczuwalna właśnie na krakowskim Kazimierzu. Na terenie dawnej żydowskiej dzielnicy jest zawsze pełno ludzi – ale tak naprawdę, jest jednak pusto, nie ma tu bowiem dawny...
Pozory mogą mylić. Paul Strom wiedze życie, które jawi się jako spełnienie amerykańskiego snu. Piękna młoda żona Mia, dwóch wspaniałych synów w elitarnej szkole, ogromny dom na przedmieściach, satysfakcjonująca praca w agencji reklamowej. On sam jest idealnym mężem i ojcem, który właśnie zaplanował...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Aleksander Dumas

Aleksander Dumas

Trzej muszkieterowieDwadzieścia lat późniejTom 2

ISBN: 978-83-7623-964-4

Wydawnictwo Zielona Sowa Kraków

Tytuł oryginałuVingt ans après

Redaktor serii Iwona Misiak

Korekta Katarzyna Kierejsza

Ilustracja na okładce Edyta Stajniak

Układ typograficzny i projekt okładki Piotr Hrehorowicz

Skład i łamanie Inter Line s.c.

© Copyright by Wydawnictwo Zielona Sowa Sp. z  o.o., 2009

Wydawnictwo Zielona Sowa Sp. z o.o. 30-404 Kraków, ul. Cegielniana 4A tel./fax (012) 266-62-94 tel. (012) 266-62-92 www.zielonasowa.pl wydawnictwo@zielonasowa.pl

ROZDZIAŁ I | Ojcostwo

Podczas gdy u lorda de Winter rozgrywała się owa straszna scena, Atos, siedząc w swoim pokoju przy oknie, z łokciem wspartym na stole, a głową – na dłoni, chłonął słuchem i wzrokiem opowiadanie Raula o jego przygodach w czasie podróży i szczegółach bitwy.

Piękne i szlachetne oblicze słuchającego wyrażało niewysłowione szczęście, wywołane opowiadaniem o niedawnych przeżyciach; jak harmonijną muzyką rozkoszował się tym głosem chłopięcym, nabrzmiałym wzniosłymi uczuciami. Zapomniał o ponurych wydarzeniach przeszłości i swojej mglistej przyszłości. Rzec by można, iż powrót ukochanego dziecka zdołał zamienić jego obawy w nadzieję. Atos czuł się szczęśliwy, szczęśliwy jak nigdy.

– Brałeś więc udział w tej bitwie, de Bragelonne? – zapytał były muszkieter.

– Tak, panie.

– I była nie lada, powiadasz?

– Książę osobiście przypuszczał atak jedenaście razy.

– Wielki z niego wojownik, de Bragelonne!

– To bohater, panie! Ani na chwilę nie straciłem go z oczu. O! Jakże godnie nosił swe imię Kondeusza!

– Spokojny, a świetny, nieprawdaż?

– Spokojny jak na paradzie, świetny jak w czasie uczty. Gdy zbliżaliśmy się do nieprzyjaciela, jechaliśmy stępa; zabroniono nam pierwszym strzelać i szliśmy tak prosto na Hiszpanów, którzy stali na wzgórzu z muszkietami przy nogach. Gdy byliśmy już od nich na trzydzieści kroków, książę odwrócił się do żołnierzy, mówiąc: „Dzieci! Przyjdzie wam wytrzymać okrutny ogień, ale potem, bądźcie spokojni, nie sprawią wam już kłopotu!”. Taka cisza nastała, iż obydwie strony słyszały te słowa. Potem, wznosząc szpadę do góry, zawołał: „Uderzcie w trąby!”

– Przepysznie! Ale i ty byś tak zrobił, Raulu, prawda?

– Nie jestem pewny, panie, bo mi się to wydaje zbyt piękne i wielkie. Gdy byliśmy już o dwadzieścia kroków, ujrzeliśmy wszystkie te muszkiety zwrócone ku nam jedną błyszczącą linią, gdyż słońce odbijało się w lufach. „Naprzód! Dzieci, naprzód! – zakomenderował książę. – Nadeszła już pora”.

– Bałeś się, Raulu? – zapytał hrabia.

– Tak, panie – odparł naiwnie młodzieniec – poczułem dziwny chłód w sercu, a kiedy rozległ się w szeregach nieprzyjacielskich okrzyk: „Ognia!”, przymknąłem oczy i pomyślałem o tobie!

– Doprawdy, Raulu? – zapytał Atos, ściskając mu rękę.

– Tak, panie. Naraz rozległ się taki huk, jak gdyby piekło się rozwarło, a ci, co pozostali przy życiu, czuli gorący oddech wystrzałów. Otworzyłem oczy ze zdziwieniem, że nie zostałem zabity lub co najmniej raniony. Jedna trzecia oddziału leżała na ziemi poszarpana i skrwawiona. Wtem spotkałem spojrzenie księcia; zapomniałem naraz o wszystkim prócz tego, że on patrzy na mnie. Spiąłem konia ostrogami i znalazłem się pośród nieprzyjacielskich szeregów.

– A książę był z ciebie zadowolony?

– Tak mi przynajmniej powiedział, polecając towarzyszyć do Paryża panu de Châtillon, który został wysłany z wieścią i zdobytymi sztandarami do królowej. I przybyłem, panie – dodał Raul, patrząc na hrabiego z uśmiechem głębokiego przywiązania – ponieważ sądziłem, że uraduje cię mój widok.

Atos przyciągnął młodzieńca ku sobie i ucałował w czoło, jak gdyby był młodym dziewczątkiem.

– A zatem, Raulu, twoja kariera rozpoczęta. Książęta są twymi przyjaciółmi, marszałek Francji ojcem chrzestnym, za wodza masz księcia krwi, a w pierwszym dniu po powrocie zostałeś przyjęty przez dwie królowe; to bardzo pięknie jak na nowicjusza.

– A! Panie – nagle odezwał się Raul – przypomniałeś mi jedną rzecz, która wypadła mi z pamięci, tak mi pilno było opowiedzieć ci o mojej wyprawie. U Jej Królewskiej Mości, królowej Anglii, zastałem jakiegoś dostojnego pana, który, gdy twoje wymówiłem nazwisko, krzyknął ze zdziwienia i radości. Nazwał się twoim przyjacielem, zapytał mnie o adres i przyjdzie niebawem cię odwiedzić. Po akcencie poznałem, że musi być Anglikiem.

– Hm! – zastanowił się Atos.

I pochylił głowę, jakby szukając w dawnych wspomnieniach.

Kiedy znów podniósł czoło, wzrok jego padł na mężczyznę stojącego w uchylonych drzwiach, który przypatrywał mu się z rozrzewnieniem.

– Lord de Winter! – wykrzyknął hrabia.

– Atosie, przyjacielu mój!

Rzucili się sobie w ramiona. Atos, ująwszy jego obie ręce, rzekł, przypatrując się mu uważnie:

– Co ci jest, milordzie? Wydajesz mi się smutny!

– To prawda, mój przyjacielu. Więcej ci jeszcze opowiem, widok twój podwaja moje obawy.

De Winter rozejrzał się wokół. Raul zrozumiał, że dwaj przyjaciele chcą pomówić ze sobą na osobności, wymknął się więc dyskretnie z komnaty.

– A teraz, skoro jesteśmy sami – rzekł Atos – pomówmy o tobie, milordzie.

– Dopóki jesteśmy sami, pomówmy o nas – odparł de Winter. – On jest tutaj…

– Kto?

– Syn Milady.

Na dźwięk tych słów Atos zmarszczył brwi i rzekł spokojnym głosem:

– Wiem o tym.

– Wiesz?

– Tak. Grimaud spotkał go pomiędzy Béthune a Arras i co tchu powrócił, aby uprzedzić mnie o tym.

– Więc Grimaud znał go?

– Nie, lecz był przy łożu śmierci człowieka, który go znał.

– Kata z Béthune! – wykrzyknął de Winter.

– Wiesz o tym, milordzie? – zapytał zdziwiony Atos.

– Syn Milady rozstał się ze mną przed chwilą – odparł de Winter – i wszystko mi opowiedział. Ach! Co za straszna scena! Czemuż razem z matką nie zdusiliśmy dziecięcia!

– Czego się lękasz, milordzie? – zapytał Atos. – Wszak wszyscy możemy się bronić. Czyż ten młody człowiek stał się mordercą z rozmysłu? Mógł on zabić kata z Béthune pod wpływem uniesienia, lecz obecnie wściekłość jego została nasycona.

De Winter ze smutnym uśmiechem potrząsnął głową.

– Zapomniałeś, że on ma to we krwi? – rzekł.

– Ach! – odparł Atos, siląc się także na uśmiech. – Wściekłość straciła na mocy w drugim pokoleniu. Wreszcie, wierz mi, przyjacielu, Opatrzność daje nam przestrogę, abyśmy mieli się na baczności. Pozostaje nam tylko czekać. Czekajmy więc. Lecz wracam do swego… pomówmy o tobie. Cóż cię sprowadza do Paryża?

– Pewne bardzo ważne sprawy… Ale cóż to słyszałem u królowej angielskiej? Pan d’Artagnan służy Mazariniemu? Przyjacielu! Wybacz moją otwartość, nie zarzucam nic kardynałowi ani nie czuję do niego nienawiści, a przekonania twoje nie przestaną być dla mnie święte. Byłżebyś i ty po stronie tego człowieka?

– Pan d’Artagnan jest na służbie – rzekł Atos – posłuszny więc jest ustanowionej władzy. Nie jest bogaty, a stopień porucznika potrzebny mu jest do życia. Tacy milionerzy jak ty rzadko się we Francji trafiają.

– Niestety! – rzekł de Winter z westchnieniem. – Dziś jestem uboższy od niego. Ale powróćmy do ciebie, hrabio.

– Chcesz zatem wiedzieć, czy jestem stronnikiem Mazariniego? Nie, po tysiąc razy nie.

– Dzięki ci, hrabio, dzięki za szczęśliwą nowinę. Czuję się pocieszony i odmłodzony. Ach! Nie jesteś więc mazarinistą! Wybornie! Lecz wybacz mi jeszcze: czy jesteś wolny?

– Co przez to rozumiesz?

– Pytam, czy nie jesteś żonaty.

– A! Co to, to nie – odparł z uśmiechem Atos.

– Bo widzisz, ten młodzieniec, taki piękny, gładki i miły…

– To jest dziecię, które wychowuję… nie zna on nawet swego ojca.

– Zawsześ taki sam, Atosie, wspaniałomyślny i szlachetny.

– Słucham, milordzie, czego żądasz ode mnie?

– Czy twoja przyjaźń z panami Portosem i Aramisem trwa jeszcze?

– Milordzie, dodaj jeszcze i d’Artagnana. Dziś, jak dawniej, jesteśmy czterema wiernymi przyjaciółmi, lecz gdy idzie o pomoc kardynałowi lub walkę przeciw niemu, czyli o to, ażeby być mazarinistą lub frondystą, dwóch nas jest tylko.

– Czy Aramis jest z d’Artagnanem? – zagadnął lord de Winter.

– Nie – odparł Atos – pan Aramis zaszczyca mnie podzielaniem moich przekonań.

– A mógłbyś, hrabio, odnowić naszą znajomość z tym przyjacielem tak miłym i dowcipnym?

– Bez wątpienia, skoro ci to może sprawić przyjemność.

– Czy zaszła w nim jakaś zmiana?

– Przywdział suknię duchowną, tylko tyle.

– Przerażasz mnie. Stan duchowny zmusza go zatem do wyrzeczenia się wszelkich przedsięwzięć.

– Przeciwnie – rzekł Atos z uśmiechem – dziś jest on muszkieterem bardziej niż kiedykolwiek! Może chcesz, milordzie, bym posłał po niego Raula?

– Nie, hrabio, dziękuję! Lecz jeżeli z takim przekonaniem ręczysz za niego, czy możesz przyprowadzić mi go jutro o dziesiątej na most nieopodal Luwru?

– A! Masz pojedynek – rzekł z uśmiechem Atos.

– Tak, hrabio, jeden z najpiękniejszych, pojedynek, przed którym i ty się nie zawahasz, jak sądzę.

– Dokąd pójdziemy stamtąd, milordzie?

– Do jej wysokości królowej Anglii, która poleciła mi, by was jej przedstawić.

– Więc jej wysokość mnie zna?

– Ja cię znam, hrabio.

– Ot, zagadka – rzekł Atos – lecz mniejsza z tym. Skoro ty posiadasz jej rozwiązanie, to mi zupełnie wystarcza. Milordzie, czy zrobisz mi zaszczyt pozostania u mnie na kolacji?

– Dziękuję, hrabio, muszę się przyznać, że odwiedziny tego młodego człowieka odjęły mi apetyt i prawdopodobnie pozbawią mnie snu. Co on tu robi w Paryżu? Wszak nie przybył, by spotkać się ze mną, bo o mojej podróży nie wiedział. Hrabio, ten człowiek przeraża mnie. Nosi w sobie krwiożercze zamysły.

– Co on robi w Anglii?

– Jest stronnikiem i najwierniejszym człowiekiem Olivera Cromwella.

– Cóż mogło zjednoczyć go z tą sprawą? Sądzę, iż matka jego i ojciec byli katolikami.

– Nienawiść przeciw królowi, który ogłosił, że pochodzi z nieprawego łoża, odsądził go od majątku i zabronił nosić nazwisko de Winter.

– A teraz jak się nazywa?

– Mordaunt.

– Purytanin, a przebrany za mnicha sam jeden podróżował po gościńcach Francji.

– Za mnicha, powiadasz pan?

– Nie wiedziałeś o tym? W ten sposób usłyszał on spowiedź kata z Béthune.

– Teraz wszystko rozumiem: przybył tu, wysłany przez Cromwella do Mazariniego. Słusznie twierdziła królowa, że uprzedzono nas; obecnie i ja to pojmuję. Żegnaj, hrabio, do jutra.

– Hola! Olivain, Grimaud, Blaisois, zabrać muszkiety i wezwać pana wicehrabiego.

W pięć minut po wydaniu rozkazu wszedł Raul.

– Wicehrabio – rzekł Atos – odprowadzisz milorda z eskortą aż do jego mieszkania i nikomu nie pozwolisz zbliżyć się do niego.

– Ach, hrabio! – zawołał de Winter. – Za kogóż mnie bierzesz?

– Za cudzoziemca, który nie zna Paryża i któremu wicehrabia pokaże drogę.

De Winter uścisnął mu rękę w odpowiedzi.

– Grimaud, trzymaj się na czele eskorty i bacz na mnicha! Grimaud zadrżał, skinął głową i czekał na odmarsz, gładząc w wymownym milczeniu kolbę swojego muszkietu.

Mały poczet wyruszył ku ulicy Saint Louis. De Winter i Raul rozmawiali, jadąc obok siebie. Grimaud, stosując się do rozkazu Atosa, postępował na czele orszaku z pochodnią w jednej, a muszkietem w drugiej ręce; przybywszy przed dom de Wintera, uderzył pięścią we drzwi, a kiedy je otworzono, w milczeniu pożegnał milorda.

Powrót odbył się w tym samym porządku: przenikliwe oko Grimauda nie dostrzegło nic podejrzanego, prócz niewyraźnego cienia, zaczajonego na rogu ulicy Guènégaud, a zdawało mu się, iż gdy jechano w tamtą stronę, ten sam człowiek wpadł mu już w oko. Podjechał ku niemu, lecz cień zniknął szybko w ciemnym zaułku, dokąd roztropny Grimaud wolał się już nie zapuszczać.

Nazajutrz, skoro tylko hrabia otworzył oczy ze snu, ujrzał Raula siedzącego przy łóżku.

Był już zupełnie ubrany i czytał książkę pana Chapelaina, która właśnie świeżo się ukazała.

– Wstałeś już, Raulu?

– Tak, panie! Źle spałem tej nocy.

– Ty, Raulu?! Ty źle spałeś?! Widocznie nabiłeś sobie czymś głowę?! – pytał Atos.

– Panie! Powiesz, iż pilno mi cię pożegnać, skoro zaledwie przybyłem, lecz…

– Czyż nie dostałeś nawet dwudniowego urlopu?

– Przeciwnie, panie, dano mi go na dziesięć dni; zresztą, wcale nie chciałbym wracać do obozu. Pragnąłbym jedynie spędzić chociaż jeden dzień w Blois. Nie śmiej się ze mnie, panie.

– Wcale nie – mówił Atos, tłumiąc westchnienie – nie śmieję się, wicehrabio. Pragniesz odwiedzić Blois, rzecz bardzo prosta!

– A zatem pozwalasz mi, panie? – wykrzyknął uradowany Raul.

– Z wszelką pewnością, Raulu.

– Panie! Powiedz mi z ręką na sercu, czy się wcale nie gniewasz?

Atos wyciągnął doń ramiona.

– Mogę więc zaraz jechać?

– Kiedy zechcesz, Raulu.

Młodzieniec zerwał się, by wybiec.

– Panie! – rzekł jednak, zatrzymując się. – Myślałem sobie właśnie, iż księżnej de Chevreuse i jej dobroci dla mnie zawdzięczam dostanie się do otoczenia jego książęcej mości.

– I że winien jesteś jej podziękowanie, wszak tak, Raulu?

– Tak mi się zdaje, panie; zrobię jednakże, jak każesz.

– Przejeżdżając około pałacu de Luynes, zatrzymaj się i każ zapytać, czy księżna może cię przyjąć. Cieszy mnie, iż nie zapominasz o konwenansach [Konwenans – ogólnie przyjęte i obowiązujące formy, zwyczaje towarzyskie.]. Weź ze sobą Grimauda i Olivaina.

Patrząc za odchodzącym i słysząc jego radośnie rozbrzmiewający głos nawołujący służących, Atos westchnął.

– Pilno mu rozstać się ze mną – myślał, potrząsając głową – lecz idzie za głosem młodości. Właściwością natury jest patrzeć przed siebie. Niewątpliwie on kocha to dziecię; lecz czyż uczucie jego dla mnie straci na sile, gdy innych kochać będzie?

Uszczęśliwienie Raula spędziło chmurę smutku ze szlachetnego czoła Atosa. O dziesiątej wszystko było gotowe do odjazdu.

Tymczasem zjawił się lokaj z pokłonem od pani de Chevreuse. Miał przy tym polecone powiedzieć hrabiemu de la Fère, iż pani dowiedziała się o powrocie jego protegowanego oraz o jego odznaczeniu się w bitwie i że bardzo by jej było miło powinszować mu osobiście.

– Powiedz księżnej – odpowiedział Atos – że wicehrabia siada właśnie na konia, aby udać się do pałacu de Luynes.

I powtórzywszy raz jeszcze przestrogi Grimaudowi, skinął ręką Raulowi na znak, że może wyruszać. Po chwili zastanowienia przyszło Atosowi na myśl, iż może dobrze się stało, że Raul oddalił się z Paryża w tym czasie.

ROZDZIAŁ II | Jeszcze jedna królowa potrzebująca ratunku

Tegoż dnia raniutko Atos wysłał Blaisois, jedynego pachołka, który mu pozostał, z listem do Aramisa.

Punktualnie o dziesiątej Atos czekał na moście nieopodal Luwru. Niebawem ujrzał nadchodzącego lorda de Winter. Upłynęło dziesięć minut. Milorda poczęła zdejmować obawa, że Aramis nie przyjdzie.

– Cierpliwości – odezwał się Atos – widzę właśnie duchownego, który dał kuksańca jakiemuś mężczyźnie, a w tej chwili wita uprzejmie damę, musi to być Aramis.

On to był w istocie. Uderzeniem pięści odtrącił o dziesięć kroków mieszczanina, który zagapiwszy się, obryzgał go błotem. Jednocześnie przechodziła jedna z jego penitentek, a że była młoda i ładna, powitał ją najwdzięczniejszym ze swoich uśmiechów. Po chwili był przy nich. Łatwo sobie wyobrazić uściski, jakie towarzyszyły powitaniu jego z lordem de Winter.

– Dokąd idziemy? – odezwał się Aramis. – Biją się może gdzie, sacrebleu [Sacrebleu (fr.) – psiakrew, psiakość.]! A ja nie mam szabli przy sobie dzisiaj, muszę zajść po nią do domu.

– Nie – odparł de Winter – złożymy wizytę Jej Królewskiej Mości, królowej Anglii.

– A! Bardzo dobrze – rzekł Aramis. – Ale w jakim celu? – ciągnął dalej, pochylając się do ucha Atosa.

– Daję słowo, że nie wiem; może żądają od nas jakiego zeznania.

– Miałożby to jakiś związek z tą przeklętą sprawą? – zauważył Aramis. – W takim razie nie zależy mi na tym, aby tam iść; ja – odkąd innym daję reprymendy [Reprymenda (z łac.) – przest.: nagana, bura, upomnienie.] – sam ich odbierać nie lubię.

– Gdyby tak miało być – odpowiedział Atos – nie bylibyśmy prowadzeni przez lorda de Winter, i jemu bowiem oberwałoby się… wszak z nami trzymał.

– A! Prawda. Więc chodźmy.

Przybywszy do Luwru, zauważyli straszliwe ubóstwo tej siedziby, którą skąpe miłosierdzie przeznaczyło nieszczęśliwej królowej. Wielkie sale bez sprzętów, odrapane mury, świecące gdzieniegdzie resztkami złoceń, które oparły się zniszczeniu, okna niedomykające się i pozbawione miejscami szyb. Ani kobierców, ani służby, ani straży.

– Mazarini ma lepsze mieszkanie – zauważył Aramis.

– On jest nieledwie królem, a pani Henrieta nie jest już prawie królową.

Widocznie królowa oczekiwała ich z niecierpliwością, gdyż usłyszawszy kroki w sali poprzedzającej jej pokój, postąpiła ku drzwiom na spotkanie.

– Witajcie, panowie, wejdźcie, proszę – rzekła.

Weszli i zatrzymali się, stojąc, lecz na skinienie królowej, aby usiedli, Atos pierwszy dał przykład posłuszeństwa. Poważny był i spokojny, Aramis zaś wściekły; doprowadzała go do rozpaczy ta królewska nędza.

– Przyglądasz się, panie, mojemu zbytkowi – odezwała się królowa Henrieta, wiodąc dokoła smutnym wejrzeniem.

– Pani – rzekł Aramis – raczy mi wasza wysokość przebaczyć, lecz nie jestem w stanie ukryć oburzenia, widząc, iż na dworze francuskim obchodzą się w ten sposób z córką Henryka IV.

– Ten pan nie jest rycerzem? – zapytała lorda de Winter królowa.

– Ten pan to opat d’Herblay – odpowiedział tenże.

Aramis się zaczerwienił.

– Pani – rzekł – co prawda jestem opatem, lecz wbrew mojej woli; nigdy nie miałem powołania do pelerynki, a sutanna zaledwie na jednym guziku trzyma się na mnie teraz i gotów jestem w każdej chwili zostać na nowo muszkieterem. Dzisiaj, ponieważ nie wiedziałem, iż spotka mnie zaszczyt widzenia waszej wysokości, przybrałem się w tę suknię, lecz niemniej jestem człowiekiem, w którym wasza wysokość znajdzie najwierniejszego sługę, gotowego na wszelkie jej rozkazy.

– Kawaler d’Herblay – przerwał de Winter – jest jednym z owych najdzielniejszych muszkieterów króla Ludwika XIII, o których wspomniałem ci, pani. Co zaś do tego pana – ciągnął dalej, wskazując na Atosa – jest to ów szlachetny hrabia de la Fère, którego świetna reputacja znana jest waszej wysokości.

– Panowie – odezwała się królowa – kilka lat temu otoczona byłam szlachtą, skarbami, wojskiem. Na jedno skinienie ręki – wszystko to było na moje usługi. Dzisiaj do spełnienia zamiaru, który stanowić ma o ocaleniu mojego życia, pozostaje mi jeden lord de Winter, przyjaciel od lat dwudziestu, i wy, panowie, których widzę po raz pierwszy, a znam tylko jako moich współziomków.

– To dostateczne, pani – odezwał się z głębokim ukłonem Atos – jeżeli życie twoje trzech ludzi może okupić.

– Dzięki wam, panowie. Król, mój małżonek, wiedzie bolesny żywot w Anglii… Patrzcie, oto list, który mi przesyła przez lorda de Winter. Czytajcie.

Atos i Aramis poczęli się wymawiać.

– Czytajcie – nalegała królowa.

Atos przeczytał głośno list, który znamy, a w którym król Karol zapytywał, czy będzie mu udzielona gościna we Francji.

– Otóż – rzekła królowa – odmówił.

Dwaj przyjaciele zamienili wzgardliwy uśmiech.

– A teraz, pani, co począć? – odezwał się Atos.

– Macież współczucie dla tego nadmiaru nieszczęścia? – rzekła wzruszona królowa.

– Miałem zaszczyt pytać waszą wysokość, czego żąda, abyśmy, pan d’Herblay i ja, uczynili dla niej; czekamy tylko rozkazu.

– O! Panie, masz szlachetne serce! – zawołała królowa z wybuchem wdzięczności. – A pan? – zapytała Aramisa.

– Pani – odrzekł tenże – wszędzie, gdzie hrabia idzie, choćby na śmierć, to i ja z nim idę, nie pytając dlaczego; lecz kiedy chodzi o usłużenie waszej wysokości – dodał, spoglądając na królową – wtedy wyprzedzam hrabiego.

– A zatem, skoro tak, panowie – mówiła królowa – oto, co uczynić dla mnie zda się. Król sam jeden jest z kilku osobami szlachty, których lada dzień obawia się utracić, pośród Szkotów, którym nie dowierza, jakkolwiek sam jest Szkotem. Odkąd lord de Winter rozstał się z nim, umieram z obawy. Otóż może nie mam prawa żądać od was tyle, ale przedostańcie się do Anglii, połączcie się z królem, bądźcie mu przyjaciółmi, strażą jego, w bitwie go nie odstępujcie, wewnątrz domu jego stójcie obok niego, tam bowiem zasadzki co dnia czyhają na niego, a w zamian za poświęcenie wasze przyrzekam wam – nie wynagrodzenie, bo sądzę, iż słowo to raniłoby godność waszą – ale kochać was jak siostra, przedkładać nad wszystkich, którzy nie są małżonkiem moim i dziećmi, przysięgam przed Bogiem!

– Pani – odezwał się Atos – kiedy mamy wyruszyć?

– Więc przystajecie? – radośnie wykrzyknęła królowa.

– Tak, pani. Tylko, zdaje mi się, za daleko posuwa się wasza wysokość, zamierzając nas obdarzyć przychylnością o wiele przewyższającą nasze zasługi.

– O! Panowie – rzekła do łez rozrzewniona królowa – oto pierwsza chwila radości i nadziei, jakiej od lat pięciu doznaję. Ocalcie mi małżonka, ocalcie króla i jakkolwiek nie dbacie o zysk, jaki za ten dobry uczynek możecie mieć na tej ziemi, zostawcie mi nadzieję, iż zobaczę was jeszcze dla podziękowania wam osobiście.

Królowa wyciągnęła ku nim rękę, którą ucałowali, a potem cichutko szepnęła de Winterowi:

– Jeżeli zabraknie wam pieniędzy, nie wahaj się ani chwili, połam dane ci klejnoty, powyjmuj z nich diamenty i sprzedaj Żydowi: przyniosą ci one pięćdziesiąt do sześćdziesięciu tysięcy liwrów; wydaj je, jeśli okaże się potrzeba, aby ci panowie traktowani byli, jak na to zasługują, inaczej mówiąc, po królewsku.

Królowa przygotowała dwa listy: jeden sama napisała, a drugi córka jej, księżniczka Henrieta. Obydwa nosiły adres króla Karola. Jeden z nich dała Atosowi, a drugi Aramisowi, aby mogli dać się poznać królowi, w razie gdyby rozdzielił ich wypadek. Nareszcie odeszli.

– Idźmy każdy w swoją stronę, panowie – rzekł de Winter – aby nie wzbudzić podejrzenia, a o dziewiątej wieczorem zbierzmy się u bramy Świętego Dionizego. Pojedziemy na moich koniach, dopóki nie ustaną, następnie weźmiemy pocztę. Jeszcze raz dziękuję wam, zacni przyjaciele, dziękuję w moim i królowej imieniu.

Trzej panowie uścisnęli sobie ręce.

– I cóż – odezwał się Aramis, gdy pozostali sami – co myślisz o tej sprawie, kochany hrabio?

– Zła – odparł Atos – bardzo niedobra!

– Ale podjąłeś się jej z zapałem!

– Jak podjąłbym się zawsze obrony panującego, drogi d’Herblay. Królowie przez szlachtę jedynie mogą być silni, a szlachta może być wielka także przez królów. Podtrzymując monarchię, siebie podtrzymujemy.

– Zobaczysz, że nas tam pomordują – mówił Aramis. – Nie cierpię Anglików, są grubianami jak wszyscy ludzie, co piją piwo.

– A czyżby opłaciło się zostawać tutaj, aby się przejechać do Bastylii lub wieży Vincennes – za pomaganie w ucieczce panu de Beaufort? Wierz mi, Aramisie, nie ma tutaj czego żałować. Unikamy więzienia i działamy jak bohaterowie, łatwy więc wybór.

– To prawda, lecz pominąwszy wszystko, mój drogi, wypada zająć się kwestią najważniejszą – mocno głupią, wiem – lecz i mocno palącą: czy masz pieniądze?

– Coś około setki pistoli, które mój dzierżawca odesłał mi w przeddzień wyjazdu z Bragelonne. Połowę jednak muszę zostawić dla Raula. A ty?

– Ja więcej niż dziesięć ludwików nie znajdę u siebie. Zdałby się teraz baron Portos…

– A jak mi szkoda d’Artagnana! – mówił Atos.

– Przeciągnijmy ich na swoją stronę.

– Nie nasza to tajemnica, Aramisie; słuchaj mnie: nie zwierzajmy się z niej nikomu. Wreszcie, postępując w ten sposób, czynilibyśmy, jakbyśmy o sobie zwątpili. Możemy w duchu żałować, ale o tym nie mówmy.

– Masz słuszność. Co robisz z resztą dnia? Ja muszę dwie rzeczy odłożyć na później.

– A cóż to takiego?

– Najpierw chciałem pchnąć szpadą koadiutora, którego spotkałem wczoraj wieczorem u księżnej de Rambouillet, dziwnie względem mnie nastrojonego!

– Wstydź się! Kłótnia pomiędzy księżmi! Pojedynek sprzymierzeńców!

– Cóż chcesz, mój drogi? On jest szermierzem, i ja także. On odwiedza buduary, i ja też. Jemu sutanna ciąży, i ja mam dosyć już swojej; zdaje mi się czasem, że on jest Aramisem, a ja koadiutorem, takie podobieństwo zachodzi pomiędzy nami. Nudzi mnie ten mój sobowtór i zawadza mi. Wreszcie, to warchoł, co zgubi naszą sprawę. Przekonany jestem, że gdybym mu dał policzek, jak dziś temu mieszczuchowi, co błotem mnie obryzgał, wpłynęłoby to na zmianę stanu rzeczy.

– Ja zaś sądzę, drogi Aramisie – odparł spokojnie Atos – iż żaden z was nie należy do siebie. Ty należysz do królowej angielskiej, a on do frondystów. Zatem, jeżeli ta druga rzecz nie jest od pierwszej ważniejsza…

– O! Tamta jest nadzwyczaj ważna.

– To załatw ją na poczekaniu.

– Kiedy godzina nie ode mnie zależy, na nieszczęście. To ma być dopiero późnym wieczorem.

– Rozumiem – rzekł Atos z uśmiechem – o północy. Trudna rada, mój drogi, są to rzeczy, które można odkładać, i ty tak zrobisz, tym bardziej że po powrocie masz wytłumaczenie.

– Tak, jeżeli wrócę.

– Jeżeli nie wrócisz, cóż cię to może obchodzić? Zastanówże się trochę. Słuchaj, Aramisie, nie masz już przecie dwudziestu lat.

– Mocno tego żałuję, mordieu. O! Gdybym je miał!

– Zapewne niezłe robiłbyś szaleństwa; lecz teraz musimy się rozstać: ja muszę złożyć kilka wizyt i napisać jeden list; zajdź więc po mnie o ósmej, a może wolisz, abym o siódmej czekał na ciebie z kolacją?

– Bardzo dobrze; ja mam dwadzieścia wizyt do oddania i tyleż listów do napisania.

Pożegnali się. Atos poszedł odwiedzić księżnę de Vendôme, zostawił kartę u księżnej de Chevreuse i napisał do d’Artagnana następujący list:

Drogi przyjacielu!

Wyjeżdżam z Aramisem w sprawie nader ważnej. Chciałbym pożegnać się z Tobą, lecz mało mam czasu. Pamiętaj, iż piszę do Ciebie, aby powtórzyć, iż Cię kocham.

Raul jest w Blois i nie wie nic o moim wyjeździe. Czuwaj nad nim podczas mej nieobecności, jak tylko możesz, a jeśli przypadkiem nie będziesz miał wiadomości ode mnie, licząc od dziś za trzy miesiące, powiedz mu, niech otworzy zaadresowany dla niego pakiecik, który znajdzie w Blaisois, w mojej szkatułce brązowej, do której klucz ci dołączam.

Uściskaj ode mnie Portosa i od Aramisa.

Do widzenia, a może żegnaj na zawsze.

O umówionej godzinie stawił się Aramis.

– Wiesz co! Zdaje mi się, iż to źle z naszej strony, że wyjeżdżamy, nie zostawiwszy ani słówka pożegnania dla Portosa i d’Artagnana.

– To załatwione już, przyjacielu – rzekł Atos – przesłałem im uściski od nas obu.

– Niezrównany z ciebie człowiek, drogi mój hrabio, o wszystkim myślisz.

Pod koniec kolacji powrócił Blaisois, posłany z listem do d’Artagnana.

– Panie – rzekł – jest odpowiedź od pana d’Artagnana.

I podał Atosowi woreczek okrągły i miłe wydający dźwięki. Atos otworzył go i dobył bilecik tej treści:

Drogi mój hrabio!

Gdy się jest w podróży, zwłaszcza trzymiesięcznej, nie zawadzi mieć więcej pieniędzy; przypominam sobie tedy nasze czasy niedoli i posyłam Ci połowę mej sakiewki. Są to pieniądze, które wydusiłem od Mazariniego. Nie róbże więc zbyt złego z nich użytku, błagam Cię o to.

Do widzenia zatem, ale nie żegnam się z Tobą.

Z dniem, w którym poznałem Raula, pokochałem go jak własne dziecię; wierz mi jednak, iż szczerze proszę Boga, aby ojcem jego nie przyszło mi zostać, choć czułbym się dumny z takiego syna.

Twój d’Artagnan

P.S. Rozumie się, że dołączone tu pięćdziesiąt luidorów są zarówno Aramisa, jak Twoje, i Twoje, jak Aramisa.

Atos uśmiechnął się, a piękne jego oczy przesłoniła łza. D’Artagnan kochał go niezmiennie, pomimo iż był mazarinistą.

– To mi ładne luidory, na honor – rzekł Aramis, wyłożywszy na stół zawartość woreczka – wszystkie z podobizną króla Ludwika XIII. Hrabio, co myślisz zrobić z tymi pieniędzmi? Zatrzymasz je czy też odeślesz?

– To, co ofiarowano serdecznie, również serdecznie przyjęte być winno. Zabierz z nich połowę, Aramisie, a drugą pozostaw dla mnie.

– Najchętniej, cieszy mnie mocno, że jesteś mojego zdania. No, a teraz ruszajmy w drogę.

Na rogu bulwaru spotkali Bazina, pędzącego co tchu.

– Pan Portos tylko co od nas wyszedł i to dla pana zostawił, mówiąc, że rzecz pilna i przed wyjazdem winna być panu oddana.

– Dawaj – rzekł Aramis, biorąc podany sobie przez Bazina woreczek. – Co to takiego?

– Niech pan opat zechce poczekać, jest i list.

– Mówiłem ci już, że tylko kawalerem wolno ci mnie nazywać, inaczej kości ci połamię. Zobaczmy, co tam w tym liście.

Aramis jął czytać:

Drogi mój d’Herblay!

Dowiaduję się od d’Artagnana, który mi przesyła uściski od Ciebie i hrabiego de la Fère, że przedsiębierzesz wyprawę, mającą potrwać dwa do trzech miesięcy, a że wiem, iż prosić nie lubisz nawet swoich przyjaciół, ja pierwszy odzywam się do Ciebie: oto dwieście pistoli do rozporządzenia Twego, które przy sposobności mi zwrócisz. Nie miej obawy, że sprawiasz mi kłopot: jak będę potrzebował pieniędzy, każę sobie przysłać z którego z moich zamków. W samym tylko Bracieux mam dwadzieścia tysięcy liwrów w złocie. Jeżeli więc posyłam Ci taką sumkę, to jedynie z obawy, abyś nie wzbraniał się przyjąć większej.

Do Ciebie się z tym odnoszę, gdyż wiadomo Ci, że hrabia de la Fère, sam nie wiem dlaczego, zawsze onieśmiela mnie trochę, pomimo iż kocham go z całego serca; wszakże rozumie się, że to, co ofiarowuję Tobie, jest i dla niego jednocześnie.

Jestem, o czym – mam nadzieję – nie wątpisz, oddany Ci sercem całym.

du Vallon de Bracieux de Pierrefonds

– I cóż ty na to, hrabio? – odezwał się Aramis.

– Powiadam ci, drogi d’Herblay, że świętokradztwem jest prawie wątpić w Opatrzność, mając takich przyjaciół.

Po czym, dokonawszy podziału przy świetle stoczka [Stoczek – dawn.: świeca, kaganek.] Bazina, wyruszyli w dalszą drogę. W kwadrans później spotkali się z lordem de Winter przy bramie Świętego Dionizego.

ROZDZIAŁ III | Gdzie mowa o tym, że pierwsze wrażenie jest zawsze dobre

Trzej panowie jechali tak dobrze im znaną drogą, prowadzącą ku Pikardii; przywodziła ona Atosowi i Aramisowi wspomnienia ich najbardziej malowniczej młodości.

Nareszcie, po dwóch dniach i jednej nocy podróży, przybyli pod wieczór przy wspaniałej pogodzie do Boulogne, natenczas miasta nieledwie pustego.

– Gdy już dotrzemy do bram miasta, panowie, postąpmy tak samo jak w Paryżu: rozdzielmy się dla uniknięcia podejrzeń; ja znam oberżę, mało uczęszczaną, której właściciel jest mi zupełnie oddany. Udam się tam, gdyż spodziewam się zastać pewne listy; wy stańcie w zajeździe „Pod Szpadą Henryka Wielkiego” na przykład. Posilcie się, a za dwie godziny bądźcie u tamy, tam, panowie, czeka nasza łódź.

Tak się też stało. Lord de Winter pojechał dalej wzdłuż bulwarów zewnętrznych, aby wjechać inną bramą, gdy tymczasem dwaj przyjaciele wjechali tą, pod którą się zatrzymali. Wkrótce natrafili na wskazaną oberżę.

Nierozsiodłane konie dostały obroku, służącym dano kolację, a ponieważ panom pilno było odpłynąć, poszli więc naprzód, zostawiwszy im polecenie, aby podążali za nimi do tamy, nie wdając się z nikim w żadną gawędę.

Atos i Aramis zmierzali do przystani. Spostrzegli, iż szczególnie na jednym przechodniu ich zjawienie się sprawiło widoczne wrażenie.

Toteż i oni zwrócili na niego uwagę: przechadzał się po tamie, pogrążony w smutnej zadumie. Skoro ich tylko zobaczył, jął przypatrywać się uporczywie, zdradzając chęć nieprzepartą wdania się z nimi w rozmowę.

Był to młody człowiek o bladym obliczu; oczy miał jasne i tak nieokreślonej barwy, iż zdawały się mienić jak u tygrysa. Chód jego, jakkolwiek powolny, był sztywny i śmiały. Ubrany był czarno, a u boku zwieszała mu się długa szpada.

Gdy weszli na tamę, Atos i Aramis stanęli, aby przypatrzeć się łodzi, przymocowanej do pala i wyglądającej, jakby na nich tylko czekała.

– To nasza z pewnością – odezwał się Atos.

– Tak sądzę – odparł Aramis – a jednomasztowiec, który tam zawija do portu, zapewne zawieźć ma nas do miejsca przeznaczenia; byle tylko de Winter nie dał na siebie czekać. Wyczekiwanie tutaj bynajmniej nie jest zabawne; ani jednej kobiety nie widać.

– Cicho! – szepnął Atos. – Podsłuchają nas.

W istocie, czarno ubrany młodzieniec odbył poza ich plecami kilkakrotną przechadzkę tam i z powrotem, a usłyszawszy nazwisko de Winter, stanął jak wryty. Twarz jego jednak pozostała bez wyrazu, więc mogło to być tylko dziełem przypadku.

– Panowie – przemówił, składając im swobodny i grzeczny ukłon – wybaczcie mojej ciekawości, lecz widzę, że z Paryża przybywacie, a przynajmniej nie pochodzicie z Boulogne.

– Tak, panie, przybywamy z Paryża – równie uprzejmie odpowiedział Atos. – Co pan rozkaże?

– Czy zechciałby pan łaskawie mi powiedzieć, azali prawdą jest, iż kardynał Mazarini nie jest już ministrem?

– Jest nim i nie jest – odparł Atos – bo jedna połowa Francji wypędza go, a drugą połowę za pomocą intryg i obietnic zmusza do podtrzymywania go na stanowisku. Taki stan rzeczy, jak pan pojmuje, długo trwać nie może.

– Ale – rzekł nieznajomy – nie był zmuszony uciekać ani też nie dostał się do więzienia?

– Jak dotąd jeszcze nie, panie.

– Panowie, zechciejcie przyjąć podziękowanie za waszą uprzejmość – powiedział młodzieniec, odchodząc.

– Co powiesz na tego nudziarza? – zagadnął Aramis.

– Że to parafianin [Parafianin – przen.: człowiek zacofany, ograniczony.] jakiś albo szpieg, co bada.

– I ty odpowiedziałeś mu w ten sposób?

– Nic mnie nie upoważniało, by odpowiedzieć mu inaczej. Grzeczny był, odpłaciłem mu tą samą monetą.

– A jednak, gdyby to był szpieg…

– Cóż by on miał tu do roboty? Nie żyjemy już w czasach Richelieu, który za najlżejszym podejrzeniem kazał zamykać porty.

– To wszystko jedno, w każdym razie źle zrobiłeś, dając mu taką odpowiedź – mówił Aramis i powiódł oczami za znikającym młodzieńcem.

– A ty – rzekł Atos – zapominasz, iż popełniłeś stokroć większą nieostrożność, wymieniając nazwisko lorda de Winter. Czy nie zauważyłeś, iż to ono zatrzymało go na miejscu?

– Tym bardziej należało dać mu odprawę, kiedy cię zagadnął.

– Sprzeczkę miałem rozpocząć? – rzekł Atos.

– Odkądże napawa cię ona strachem?

– Obawiam się jej zawsze, gdy na mnie gdzieś czekają, a sprzeczka może mi przeszkodzić w przybyciu do celu. Przyznam ci się wreszcie, że i ja byłem ciekawy przypatrzeć mu się z bliska.

– Dlaczego?

– Gotów jesteś mnie wyśmiać, Aramisie, ale muszę powiedzieć, iż ze strachu podlegam przywidzeniom… Do kogo podobny wydaje ci się ten młody człowiek?

– W urodzie czy w brzydocie? – zapytał Aramis ze śmiechem.

– W brzydocie o tyle, o ile mężczyzna może być podobny do kobiety.

– A! Przebóg, dajesz mi do myślenia – wykrzyknął Aramis. – Nie, drogi przyjacielu, to nie przywidzenie, przyznaję ci słuszność zupełną: te usta drobne i zaciśnięte, wejrzenie, zdające się podlegać rozkazom rozumu, a nigdy serca… To jakiś kolejny syn Milady.

– Ty się śmiejesz, Aramisie.

– Z przyzwyczajenia po prostu, gdyż zaręczam ci, iż równie jak i ty nie życzyłbym sobie spotkać na mojej drodze tego młodego węża.

– A! Otóż i de Winter nadchodzi – odezwał się Atos.

– Nic by nie brakowało już teraz, gdyby tylko służba nasza nie kazała czekać na siebie.

– Nie ma obawy – rzekł Atos – widzę ich o dwadzieścia kroków za lordem de Winter.

– Do diabła – ciągnął Aramis – za dnia nie przepadam wcale za morzem, a nocą tym bardziej. Ryk bałwanów, huk wichru, przeraźliwe kołysanie statku! Przyznam się, iż wolę klasztor w Noisy.

Atos smutno się uśmiechnął, gdyż o czym innym myślał już widocznie, idąc na spotkanie de Wintera. Aramis skierował się za nim.

– Co się stało naszemu przyjacielowi? – odezwał się Aramis. – Na co on, u diabła, ogląda się tak poza siebie?

– Co tobie, milordzie, co cię tak tchu pozbawia? – spytał Atos.

– Nic, nic – odparł tenże. – Kiedy przechodziłem wybrzeżem około wzgórz piaszczystych, zdawało mi się…

I znowu się obejrzał. Atos z Aramisem zamienili spojrzenie.

– Ale siadajmy – ciągnął de Winter – siadajmy, łódź musi na nas czekać, a oto nasz jednomasztowiec na kotwicy. Chciałbym już stać na jego pokładzie.

Raz jeszcze spojrzał za siebie.

– Widział go – szepnął Atos do Aramisa.

Znaleźli się nareszcie u schodków prowadzących do łodzi. De Winter rozkazał służbie, by pierwsza zeszła; sam począł schodzić za nimi.

Tymczasem Atos zobaczył mężczyznę idącego brzegiem morza, równolegle z tamą. Przyspieszał on kroku, jakby chciał się znaleźć po drugiej stronie przystani, by śledzić ich odbijanie od brzegu. Wydało mu się, iż to ten sam, który go wypytywał.

„O! – pomyślał. – Miałżeby to być szpieg, co chciałby przeszkodzić nam w odpłynięciu?”

Atos skoczył do łodzi, która uwolniona z cum, poczęła się oddalać pod wysiłkiem czterech dzielnych wioślarzy. Lecz młodzieniec ów pobiegł w tym samym kierunku, wyprzedzając ich nawet. Łódź właśnie miała przepływać pomiędzy szpicem tamy, nad którym górowała latarnia morska, zapalona przed chwilą, a zwisajacą skałą. Widać było z daleka, jak młody człowiek wdzierał się na tę skałę, by popatrzeć z góry na przepływających.

– To z całą pewnością szpieg! – odezwał się Aramis do Atosa.

– Kto taki? – zapytał, oglądając się, de Winter.

– Ten, co nas śledzi, rozmawiał z nami, a teraz czeka tam na nas, patrz!

De Winter spojrzał w kierunku wskazanym przez Aramisa. Latarnia zalewała potopem światła małą cieśninę, którą mieli przepływać, i skałę, na której stał młodzieniec z odkrytą głową i skrzyżowanymi na piersiach rękami.

– To on! – wykrzyknął de Winter, chwytając Atosa za ramię. – To on! Nie omyliłem się, poznaję go.

– Co za on? – zapytał Aramis.

– Syn Milady – odparł Atos.

– Mnich! – krzyknął Grimaud.

Młody człowiek dosłyszał te słowa: zdawało się, iż rzuci się na nich, tak bardzo wysunął się na skraj, pochylony nad morzem.

– Tak, to ja, mój stryju, ja, syn Milady, ja, mnich, ja, sekretarz i przyjaciel Cromwella – i znam ciebie i twoich towarzyszy.

W łodzi było trzech ludzi odważnych, których męstwu nikt by nie śmiał zaprzeczyć, a jednak na dźwięk tych słów, na widok tej postawy, uczuli oni dreszcz grozy.

– A! – odezwał się Aramis. – To ten synowiec, ów mnich, syn Milady, jak sam powiada. Kiedy tak, czekajcie!

I z przerażająco zimną krwią, nieodstępującą go w żadnej ostateczności, wziął muszkiet z rąk Tony’ego, odwiódł kurek i wymierzył do człowieka stojącego na skale, który jak anioł mściciel wiódł oczami i ręką za nimi.

– Pal! – wykrzyknął zgorączkowany Grimaud.

Atos pociągnął za lufę muszkietu i powstrzymał wystrzał.

– Niech cię diabli porwą! – wrzasnął Aramis. – Miałem go na końcu lufy, w samo serce kulę bym mu wpakował.

– Dość, że zabiliśmy mu matkę – głucho odezwał się Atos.

– Matka była zbrodniarką, która i nam dopiekła, i tym, co drodzy nam byli.

– Tak, lecz syn nic nie winien.

Grimaud, który powstał z siedzenia, by obserwować skutki wystrzału, opadł zniechęcony na ławkę.

– A! Więc to wy jesteście, to wy, znam was już teraz! – zawołał młodzieniec.

Jego ostry śmiech i pełne groźby słowa rozbrzmiały ponad łodzią, pędzoną powiewem morskim, i zamilkły w przestrzeniach widnokręgu.

– Spokojnie – odezwał się Atos. – Co, u diabła! Przestaliśmy być mężczyznami? Czy co?

– Wcale nie – odparł Aramis – lecz to szatan wcielony. O! Słuchaj, zapytaj stryja, czy nie popełniłem przez ciebie nieodżałowanego głupstwa.

– Patrz, Atosie – znowu odezwał się Aramis – jeszcze dość czasu! Patrz, on ciągle tam stoi.

– Co on tu robi w Boulogne? – pytał Atos, szukający wszędzie przyczyny.

– Trop w trop szedł za mną – odezwał się nareszcie de Winter, usłyszawszy te słowa Atosa, odpowiadające jego myślom.

– Gdyby tak być miało, przyjacielu drogi – odparł Atos – musiałby wiedzieć o twoim odjeździe. Wreszcie, według wszelkiego prawdopodobieństwa, było przeciwnie: wyprzedził nas tutaj.

– Aramisie – odezwał się Atos – teraz nie przeczę, iż zbłądziłem, przeszkodziwszy ci w spełnieniu zamiaru.

Grimaud wydał z piersi głuchy ryk wściekłości. W tejże chwili zawołano do nich z jednomasztowca. Żeglarz, siedzący u steru, odpowiedział i łódź przybiła do statku. Panowie, służba i bagaże znaleźli się na pokładzie. Statek ruszył w kierunku Hastings, gdzie miano wylądować.

Trzej przyjaciele raz jeszcze spojrzeli ku skale, na której wyraźnie zarysowywał się straszny cień, zdający się podążać z nimi. Potężny głos przeszył powietrze, śląc im pełne groźby słowa:

– Do zobaczenia w Anglii!

ROZDZIAŁ IV | Te Deum na cześć zwycięstwa pod Lens

Ciągły ruch na mieście wywołany był zwycięstwem pod Lens, o którym książę Kondeusz zawiadomił stolicę przez księcia de Châtillon. Oprócz radosnego poselstwa miał on polecenie zawiesić u sklepienia kościoła Notre-Dame dwadzieścia dwa sztandary, zdobyte na Lotaryńczykach i Hiszpanach.

Wieść ta miała znaczenie wielkie i decydujące, ucinała bowiem spór wszczęty pomiędzy parlamentem a dworem królewskim.

Wszystkie nowe, doraźne podatki, jakim parlament się przeciwstawiał, wnoszone były przez stronników dworu jako niezbędne dla utrzymania honoru Francji i w błogiej a ryzykownej nadziei pokonania wroga. Ponieważ jednak od bitwy pod Nordlingen klęski spadały jedna po drugiej, parlament miał zatem prawo interpelować [Interpelować – występować w parlamencie z pytaniem pod adresem ministra, który zmuszony jest na nie odpowiedzieć.] Mazariniego, gdzie są owe wiecznie obiecywane zwycięstwa.

Teraz za to nie można było zaprzeczyć zwycięstwa, i to nie byle jakiego. Ogólnie też zgadzano się, iż był to triumf podwójny dla rządu: triumf na zewnątrz i triumf wewnętrzny. Nawet młodociany król, gdy go ta wieść doszła, wykrzyknął z zapałem:

– A! Panowie radcy parlamentu, zobaczymy, co teraz powiecie!

Usłyszawszy to, Anna Austriaczka przycisnęła do łona dziecię królewskie, którego dumny i nieugięty charakter odpowiadał w zupełności jej uczuciom.

Zwołano radę tego samego wieczoru.

Nic nie wyszło na jaw z tego, co postanowiono na owej radzie. Dowiedziano się jedynie, iż następnej niedzieli odśpiewane zostanie Te Deum [Te Deum laudamus (łac.) – Ciebie, Boga wychwalamy; religijny hymn dziękczynny.] w katedrze Notre -Dame, na cześć zwycięstwa pod Lens.

Owóż tej niedzieli paryżanie zbudzili się pełni wesela: w owej epoce Te Deum miało wielkie znaczenie. Nie nadużyto jeszcze wtedy tego rodzaju nabożeństwa, dlatego sprawiało ono olbrzymie wrażenie. Słońce, jakby pragnęło brać udział w święceniu uroczystego dnia, świeciło jasno, złocąc ciemne wieże katedry, przepełnionej od rana masą ludu. Ciasne uliczki w okolicy kościoła wyglądały świątecznie, bulwarami rzeki ciągnęli mieszczanie, rzemieślnicy, kobiety i dzieci, płynący do Notre-Dame jak fale wody do źródła. Sklepy opustoszały, domy pozamykano; wszyscy pragnęli zobaczyć młodego króla z matką i okrzyczanego kardynała Mazariniego, znienawidzonego przez ogół.

Wolność i swoboda panowały pomiędzy nagromadzonym ludem; wygłaszano opinie, jakie kto wyznawał, czuć było w powietrzu wzburzenie, a głosy ludzkie dźwięczały na podobieństwo dzwonów, które ze wszystkich kościołów Paryża zlewały się w jedno uroczyste Te Deum . Policja składała się z mieszczan, nic więc nie mąciło swobody w okazywaniu wzgardy i miotaniu pogróżek na znienawidzonego kardynała.

Jednakowoż o ósmej z rana pułk gwardii królowej, pod dowództwem Guitauta i Comminges’a, z trębaczami na czele, rozwinął się dwoma szeregami od Palais-Royal aż do Notre-Dame. Paryżanie manewr ten przyjęli spokojnie, ciekawi, jak zawsze, muzyki wojskowej i świetnych mundurów.

Wystrojony Friquet postarał się o chwilową fluksję [Fluksja – przest.: ropień szczęki, powstały wskutek stanu zapalnego zęba.], wypchawszy policzek niezliczoną masą pestek od wisien, i z tego powodu uwolniony został na cały dzień przez Bazina, swego przełożonego.

We drzwiach kościoła Friquet pozbył się puchliny twarzy przez proste wyplucie pestek, a Bazinowi posłał jeden z tych gestów uliczników paryskich, jakie dają im pierwszeństwo nad łobuzami wszystkich miast europejskich. W gospodzie zaś, gdzie posługiwał, powiedział, że idzie służyć do mszy w Notre-Dame.

Friquet był zatem swobodny i jak to widzieliśmy, przywdział swe najbardziej paradne szaty. A najgodniejszą ozdobę jego stroju stanowiło nakrycie głowy. Było to coś niby beret średniowieczny, niby kapelusz z czasów Ludwika XIII. To arcydzieło sztuki kapeluszniczej siedemnastego wieku z jednego boku miało kolor żółty i zielony, z drugiego zaś biały i czerwony. Opuściwszy Bazina, Friquet pobiegł do Palais-Royal; właśnie wtedy wychodził stamtąd pułk gwardii, a ponieważ Friquetowi dlatego tylko tak spieszno było, aby napaść oczy widokiem mundurów, a uszy muzyką, zaczął tedy iść przed kompanią gwardii, naśladując bęben za pomocą dwóch uderzanych o siebie dachówek, a potem naśladując ustami trąbkę.

Lecz gdy pułk się rozwinął i zajął stanowiska aż do końca ulicy Świętego Krzysztofa, w bliskości ulicy Cocatrix, gdzie mieszkał Broussel, wtedy Friquetowi przypomniało się, że był na czczo jeszcze i począł rozmyślać, w którą by się stronę udać, ażeby dostać śniadanie. Po długim namyśle zdecydował, że radca Broussel powinien go dziś nakarmić. Ruszył też z kopyta i zdyszany zaczął dobijać się do drzwi pana radcy. Stara służąca Broussela, a matka Friqueta, otworzyła przerażona.

– A ty co tu robisz, nicponiu? – zawołała. – Dlaczego nie jesteś w kościele?

– Byłem już, matko Nanette – rzekł Friquet – lecz dzieją się tam rzeczy niesłychane, o jakich pan Broussel powinien wiedzieć, więc za pozwoleniem pana Bazina, zakrystiana… pobiegłem, aby pomówić z panem Brousselem.

– Powiedzże mi, czego chcesz od pana Broussela?

– Chcę mu powiedzieć – zaczął Friquet, krzycząc z całych sił – że pułk gwardii idzie w tę stronę. Słyszałem także, jak mówią, że u dworu źle jest widziany i że coś knuje się przeciw niemu. Przychodzę zatem ostrzec go, niech się ma na baczności.

Broussel posłyszał krzyk chłopaka i kontent z wiernego sprzymierzeńca, zszedł na pierwsze piętro.

– E! Mój przyjacielu – rzekł – co mnie obchodzi straż królewska? Czy ci się w głowie pomieszało, żeby takie krzyki wyprawiać z tego powodu? Czyż nie wiesz, że to już taki zwyczaj, że ten pułk tworzy szpaler podczas przejazdu króla?

Friquet udał zdziwienie i obracał nową czapkę w palcach.

– Bóg świadkiem, nie wiedziałem, co to znaczy, i sądziłem, iż powinienem ostrzec pana. Nie gniewaj się pan na mnie, panie Broussel…

– Ależ nie gniewam się, mój chłopcze, przeciwnie, podoba mi się twoja gotowość do usług. Moja Nanette, zajrzyj no do brzoskwiń, które przysłała nam wczoraj z Noisy pani de Longueville, i daj z pół tuzina twemu synkowi, a także kawałek świeżego chleba.

– O! Bardzo dziękuję – rzekł Friquet – ja, proszę pana, właśnie lubię okropnie brzoskwinie.

Broussel poszedł do żony i kazał podać śniadanie. Było pół do dziesiątej. Pan radca usiadł przy oknie i wyglądał przez nie. Pusto było na ulicy, lecz w dali, jak szum morza, rozlegał się szmer ludzkich głosów wokół kościoła Notre-Dame.

Głośniej się jeszcze zrobiło, gdy d’Artagnan z kompanią muszkieterów stanął na warcie przy drzwiach katedry. Powiedział Portosowi, aby skorzystał z okazji i przyjrzał się z bliska ceremonii. Portos, też w stroju galowym, dosiadł najpiękniejszego konia ze swej stajni i z dobrej woli pełnił służbę muszkietera.

O dziesiątej wystrzałem z armaty oznajmiono wyjazd króla z Luwru. Tłumy narodu jak wierzchołki drzew, pochylone wiatrem, chwiały się poza nieruchomymi muszkietami straży. Na koniec ukazał się król z królową matką w złoconej karecie.

– Niech żyje król! – wołano dokoła.

Młody monarcha wyjrzał oknem karety, uśmiechnął się nieznacznie i lekko, a poważnie skłonił głowę, co podwoiło zapał i okrzyki tłumów.

Orszak sunął pomału; blisko pół godziny przebywał przestrzeń pomiędzy Luwrem a kościołem. Gdy nareszcie stanął u celu, wszyscy wysiedli i udali się pod ciemne sklepienia olbrzymiej katedry. Nabożeństwo się zaczęło.

W chwili gdy dwór zajmował miejsca przed ołtarzem, jedna z karet z herbami Comminges’ów wysunęła się z szeregu dworskiego i stanęła na rogu zupełnie pustej ulicy Świętego Krzysztofa. Czterech żołnierzy z gwardii i policjant, którzy dotąd szli za powozem, wsiedli do niego, pospuszczali firanki i spoza nich patrzyli w ulicę Cocatrix, jak gdyby kogoś stamtąd oczekiwali.

Friquet tymczasem, dostawszy brzoskwiń, poszedł na plac naprzeciw drzwi katedry i zajadając owoce, patrzał na króla, królową i Mazariniego, zupełnie jakby do mszy służył.

Gdy nabożeństwo miało się ku końcowi, królowa zwróciła się do Comminges’a, stojącego obok i czekającego na potwierdzenie rozkazu, jaki otrzymał od niej przed wyjazdem z Luwru, i rzekła półgłosem:

– Idź już, Comminges, niech ci Bóg pomaga!

Comminges wyszedł natychmiast z kościoła i udał się na ulicę Świętego Krzysztofa.

Friquet zobaczył pięknego oficera, a za nim dwóch gwardzistów, niewiele więc myśląc, poszedł za nimi, tym bardziej że nic go już nie zatrzymywało na miejscu, ponieważ król opuścił świątynię i wsiadł do karety.

Skoro tylko policjant siedzący w powozie spostrzegł Comminges’a, ukazującego się na rogu ulicy Cocatrix, szepnął parę słów woźnicy, a ten zaciął konie i podjechał pod drzwi domu, gdzie mieszkał Broussel. Comminges pukał już do drzwi, gdy wehikuł zatrzymał się przed nimi. Friquet czekał za oficerem, aż drzwi się otworzą.

Oficer wybadał lokaja i dowiedział się, że Broussel siedzi obecnie przy stole. Comminges udał się za lokajem, a Friquet szedł tuż za nim. Broussel jadł obiad z rodziną. Naprzeciw niego siedziała żona, po bokach dwie córki, przy końcu stołu syn Louvière. Zacny ojciec rodziny, zdrów zupełnie, zajadał piękne owoce, przysłane przez panią Longueville.

Comminges zatrzymał lokaja chcącego anonsować wizytę, otworzył drzwi i stanął wśród zgromadzonej rodziny. Na widok wojskowego Broussel zmieszał się trochę, lecz widząc, że tenże kłania się grzecznie, powstał i także się ukłonił. Pomimo jednak zamienionych grzeczności na twarzach kobiet malował się niepokój. Louvière zbladł jak ściana i czekał niecierpliwie, aż oficer się odezwie.

– Panie – rzekł Comminges – przynoszę rozkaz królewski. Polecono mi aresztować pana – i wierz mi pan, oszczędź sobie trudu czytania tego długiego listu, tylko zbieraj się i chodź ze mną.

Gdyby piorun padł pośród tych spokojnych ludzi, nie byłby w stanie okropniejszego uczynić wrażenia. Broussel cofnął się, drżąc cały. Straszna to była rzecz w owej epoce, być uwięzionym z rozkazu króla. Louvière rzucił okiem na szpadę, leżącą na krześle w kącie pokoju; lecz spojrzenie zacnego Broussela, który pomimo wszystko nie stracił głowy, powstrzymało go od tego desperackiego kroku. Pani Broussel, oddzielona od męża szerokością stołu, zalewała się łzami; dziewczęta ściskały i całowały ojca.

– Dalej, panie – rzekł Comminges – spieszmy się, trzeba być posłusznym królowi.

– Nie jestem zdrów, mój panie – przemówił Broussel – nie mogę w tym stanie iść do więzienia, upraszam o zwłokę.

– To niemożebne – odparł Comminges – rozkaz jest wyraźny i musi być spełniony w tej chwili.

– To niemożebne! – odezwał się silny głos z głębi pokoju.

Oficer odwrócił się i ujrzał starą Nanette z miotłą w ręku, z oczami ciskającymi błyskawice.

– Poczciwa Nanette, uspokój się – rzekł Broussel – proszę cię bardzo!

– Ja mam być spokojna, gdy mego pana aresztują! Podporę, oswobodziciela, ojca biednego narodu! O! To mnie pan jeszcze nie znasz! No! Wynoś się pan za drzwi! – krzyknęła do oficera.

Comminges się uśmiechnął.

– Panie radco – rzekł – bądź łaskaw, ucisz tę kobietę i chodź za mną.

– On chce, żebym ja była cicho! Ja!… – wrzeszczała Nanette. – Doskonale! Nie potrafisz tego dokazać, piękny ptaszku królewski. Zobaczysz natychmiast…

Pani Nanette skoczyła, otworzyła okno i na całe gardło zaczęła wołać, że ją było słychać na całym placu przed katedrą:

– Na pomoc! Ratujcie pana Broussela! Aresztują go, ponieważ bronił ludu. Na pomoc!

Comminges złapał wpół służącą, chcąc ją odciągnąć od okna, lecz w tejże chwili drugi głos, wychodzący z poddasza, nie mniej przenikliwie rozległ się po placu:

– Mordują! Pali się! Trzymajcie mordercę! Zabijają pana Broussela! Gardło podrzynają panu Brousselowi!

To Friquet tak krzyczał. Nanette, słysząc tę pomoc, zaczęła na nowo wołać z całych sił.

W oknach ukazały się głowy ciekawych. Ludzie zaczęli się zbiegać całymi masami. Friquet zbiegł z góry i wskoczył na kozioł powozu.

– Aresztują pana Broussela!… – zawołał – dwóch gwardzistów siedzi w karecie, a oficer jest na górze.

Tłum zaczął szemrać, otoczono konie. Dwóch ze straży, pozostałych przy bramie, poszło na górę do pana Comminges’a, ci zaś, co byli w karecie, otworzyli drzwiczki i skrzyżowali lance.

– Czy widzicie ich?… – krzyknął Friquet. – To oni!

Woźnica śmignął batem Friqueta, aż zawył z bólu.

– A ty diabelski furmanie! – zawołał chłopak. – Ty się w to mieszasz? Poczekaj!

Skoczył znów na poddasze i stamtąd obrzucił woźnicę całym słownikiem wymysłów ulicznikowskich.

Pomimo wojowniczych demonstracji straży, a może właśnie dlatego, tłumy coraz ciaśniej opasywały powóz. Gwardziści cofnęli najodważniejszych, koląc pikami. Nic to nie pomogło, zbiegowisko powiększało się z każdą chwilą; ciekawscy napływali ze wszystkich stron, nie mogąc się zmieścić w ulicy; nacisk zmniejszał coraz bardziej wolną przestrzeń pomiędzy tłumem a karetą, jaką jeszcze starano się utrzymać długością lanc. Żołnierze dostawali się już pod koła powozu.

Wołanie: „W imieniu króla!” – ze dwadzieścia razy powtarzane przez policjanta – nie miało wpływu na pospólstwo, owszem, zdawało się je drażnić jeszcze. Aż naraz, właśnie na krzyk: „W imieniu króla!”, przypadł jeździec jakiś i widząc mundury w poniewierce, rzucił się w tłum ze szpadą w ręku, niosąc niespodziewaną pomoc gwardzistom.

Był to zaledwie szesnastoletni młodzieniec, blady z oburzenia. Zsiadł z konia, oparł się plecami o dyszel powozu, wyjął z olster pistolety, zatknął je za pas i począł wymachiwać szpadą z wprawą człowieka oswojonego z podobnymi rzeczami. Przez dziesięć minut sam jeden powstrzymywał napór ludu. Ujrzano wtedy Comminges’a, pchającego Broussela przed sobą.

– Rozszarpać karetę! – wrzeszczał lud.

– Na pomoc! – krzyczała stara sługa.

– Biją! Mordują! Zabijają! – wołał Friquet, ciskając wszystkim, co miał pod ręką, w strażników.

– W imieniu króla! – powtarzał Comminges.

– Pierwszemu, co się zbliży, w łeb palnę! – zawołał Raul – i właśnie kolnął szpadą jakiegoś olbrzyma, chcącego go przydusić, który poczuwszy, że jest raniony, cofnął się z przekleństwem.

Młodzieńcem tym był bowiem Raul. Wracając z Blois, chciał zobaczyć uroczystość Te Deum i pojechał w stronę katedry. W bliskości uliczki Cocatrix pociągnięty został przez tłum, a słowa: „W imieniu króla!” przypomniały mu, co powiedział Atos: „Służ wiernie królowi”. Przybiegł też walczyć za króla, którego gwardię poniewierano.

Comminges wpakował Broussela do karety i sam za nim wskoczył. W tejże chwili rozległ się strzał; kula przeszyła kapelusz Comminges’a i strzaskała rękę gwardziście. Comminges obejrzał się i zobaczył wśród dymu groźne oblicze Louvière’a w oknie drugiego piętra.

– Dobrze, panie – rzekł Comminges – usłyszysz jeszcze o mnie…

– I ty także, mój panie – odparł Louvière. – Zobaczymy, kto będzie miał ostatnie słowo.

– Śmierć oficerowi, zabić go! – wrzeszczała tłuszcza.

– Jeden krok jeszcze – zawołał Comminges, odsłaniając firanki, aby było widać, co się dzieje w powozie, i przykładając koniec szpady do piersi Broussela – jeden krok jeszcze, a przebiję więźnia. Mam rozkaz dostawić go żywego lub umarłego; dostawię trupa, to na jedno wyjdzie.

Rozległ się straszny krzyk: żona i córki Broussela błagalnie wyciągały ręce do ludu. Tłum pojął, że ten oficer – blady i stanowczy – dotrzyma słowa; nie przestano się odgrażać, lecz ustąpiono z drogi.

Pojechali tedy, przerzynając tłumy, lecz na bulwarze stanęli. Kareta się przewróciła, lud obstąpił konie. Straż zaczęła już zabierać się do obrony ostrzami lanc. Ostateczna ta i krwawa obrona rozjątrzyła lud do reszty. Ukazały się w tłumie lufy muszkietów, zabłysły rapiery, strzelano w powietrze wprawdzie, lecz echo wystrzałów odbijało się w sercach ludu; z okien ciskano na straż różne przedmioty. Wołanie: „Śmierć oficerowi! Śmierć gwardzistom! Do Sekwany z oficerami!” słychać było coraz częściej.

Raul w zgniecionym kapeluszu, z zakrwawioną twarzą, czuł, że siła, a nawet przytomność go opuszczają; mgła przesłoniła mu wzrok, a przez tę mgłę widział sto podniesionych rąk gotowych spaść na niego. Comminges w przewróconej karecie rwał włosy z wściekłości. Straż nie mogła pomóc nikomu, zmuszona bronić się sama. Wszystko zdało się skończone: powóz, konie, straż, a może i więzień, wszystko miało być roztratowane, zmiażdżone.

Naraz rozległ się głos, dobrze znany Raulowi, a szeroka szpada błysnęła w powietrzu. Oficer muszkieterów, siekąc na prawo i lewo, dopadł Raula i wziął go w ramiona właśnie w chwili, gdy ten miał runąć na ziemię.

– Na krew Chrystusa! – krzyknął oficer. – Czyżby go zamordowali? O! W takim razie biada im!

Odwrócił się z tak strasznym wyrazem twarzy, iż najodważniejsi z buntowników cofnęli się, pchając jeden drugiego, a niektórzy wpadli do Sekwany.

– Pan d’Artagnan!… – wyszeptał Raul.

– Tak! Na Boga! To ja, we własnej osobie, i jak mi się zdaje, bardzo w porę dla ciebie, mój młody przyjacielu. Hola! Do mnie tu, wy tam, wszyscy – zawołał, stając w strzemionach, podnosząc szpadę i przywołując głosem i gestami muszkieterów, którzy pozostali w tyle. – Wymieść te śmiecie. Do muszkietów! Przyłożyć broń! Odwieść kurki! Złożyć się!

Na taką komendę – tłum cały przypadł do ziemi gwałtownie, głowy się pochyliły; d’Artagnan nie mógł się wstrzymać od śmiechu.

– Dzięki ci, d’Artagnanie – rzekł Comminges, wyłażąc do połowy z przewróconej karety – dziękuję i tobie także, młody szlachcicu! Jak się nazywasz? Abym mógł królowej powiedzieć.

Raul miał już wymienić nazwisko, gdy d’Artagnan szepnął mu do ucha:

– Cicho bądź, pozwól mnie odpowiedzieć.

– Nie trać czasu, Comminges – powiedział – wyleź z karety, jeżeli możesz, i każ sprowadzić inną.

– Ale jaką i skąd?

– A, na Boga, pierwszą lepszą jadącą przez Pont-Neuf. Ci, co w niej siedzieć będą, ustąpią z radością, aby się królowi przysłużyć. Spiesz się, bo za pięć minut będzie już za późno, wszyscy napastnicy powrócą ci na kark z muszkietami i ze szpadami. Zabiją cię, a więźnia uwolnią. Spójrz no! Jakaś kareta nadjeżdża.

Następnie szepnął znów do Raula:

– Przede wszystkim nie mów, jak się nazywasz.

Młody człowiek spojrzał na niego zdziwiony.

– Dobrze, dobrze, biegnę już – rzekł Comminges – a jeżeliby powrócili tu napastnicy, daj do nich ognia.

– O! Tego nie zrobię – odrzekł d’Artagnan – zachowam się spokojnie; jeden strzał dany w tej chwili drogo by nas jutro kosztował.

Comminges z czterema gwardzistami i tyluż muszkieterami pobiegł naprzeciw jadącego powozu. Kazał wysiąść tym, którzy jechali, i sprowadził ekwipaż. Gdy przyszło wyprowadzić Broussela z połamanego wehikułu, gdy lud ujrzał tego, którego zwał swoim oswobodzicielem, wszczęły się znów krzyki, pogróżki i całe tłumy waliły znów na karetę.

– Odjeżdżaj co prędzej – rzekł d’Artagnan. – Masz dziesięciu muszkieterów do eskorty, a dwudziestu zostawiam dla powstrzymania ludu. Jedź, nie trać ani minuty. Dziesięciu ludzi do pana Comminges’a!

Dziesięciu odłączyło się od kolumny. Otoczyli nową karetę i pojechali galopem. Wrzawa się podwoiła; z górą dziesięć tysięcy ludzi cisnęło się na bulwarze, zalewało Pont-Neuf i przyległe ulice. Strzelano kilkakrotnie. Jeden z muszkieterów został raniony.

– Naprzód! – zakomenderował d’Artagnan, doprowadzony do ostateczności.

I z dwudziestoma ludźmi zaatakował masy ludu, które cofały się przerażone. Jeden tylko człowiek nie ruszył się z miejsca; stał z bronią w ręku.

– A! – powiedział człowiek ten. – Ty już raz chciałeś go zamordować!

I wycelował do d’Artagnana, który w pełnym galopie najeżdżał na niego.

D’Artagnan położył głowę na szyi konia, gdy młody człowiek dał ognia; kula oberwała pióro na kapeluszu muszkietera. Rozwścieczony koń wpadł na niebacznego, który sam jeden chciał burzę powstrzymać, i przyparł go do muru. D’Artagnan osadził konia na miejscu i gdy jego muszkieterowie dobiegli do niego, podniósł szpadę i szedł na tego, którego obalił.

– Panie! – zawołał Raul, poznając młodego człowieka z ulicy Cocatrix. – Panie, oszczędź go, to jego syn. 

D’Artagnan zatrzymał rękę gotową uderzyć.

– Panie, poddaję się – rzekł Louvière, oddając oficerowi wystrzeloną fuzję.

– Nie poddawaj się, do licha, a zmykaj co prędzej; jak cię zabiorą, będziesz wisiał.

Młodzieniec nie czekał, aż mu powtórzą ten rozkaz, przemknął pod szyją konia i zniknął w ulicy Guènégaud.

– Na honor – rzekł d’Artagnan do Raula – czas był najwyższy, ażebyś mnie powstrzymał; ten człowiek był już prawie nieboszczykiem. A słowo daję, że gdybym się później dowiedział, kto to taki, miałbym wieczny wyrzut sumienia.

– A! Panie – odezwał się Raul – podziękowawszy ci za tego biednego chłopca, pozwól, że ci i za siebie wdzięczność mą wyrażę. Ja także już umierałem, gdyś ty, panie, przybył.

– Czekaj, młodzieńcze, nie męcz się rozmową.

Następnie wyjął z olster butelkę wina hiszpańskiego.

– Wypij no parę łyków – powiedział.

Raul napił się i chciał znowu dziękować.

– Mój drogi – przerwał d’Artagnan – pomówimy o tym później.

Potem, zobaczywszy, że muszkieterowie oczyścili już bulwar od Pont-Neuf aż do bulwaru Saint -Michel i że powracają, podniósł szpadę na znak, aby się pospieszyli. Podjechali kłusem. Jednocześnie z drugiej strony nadjeżdżała eskorta, którą d’Artagnan dał Comminges’owi.

– Hola! – zawołał d’Artagnan. – Czy przytrafiło się znów co nowego?

– E… panie – odparł sierżant – kareta znów się połamała; jakieś prawdziwe przekleństwo zawisło nad nimi. 

D’Artagnan wzruszył ramionami.

– To niezręczni głupcy – powiedział – nie umieją wybrać mocnego powozu. Kareta, którą wywozi się Broussela, powinna utrzymać dziesięć tysięcy ludzi.

– Jakie rozkazy… dowódco?

– Zabierz oddział i zaprowadź go na kwaterę.

– Pan sam zostanie?

– Sam. Czy sądzisz, że potrzebuję eskorty?

– Jednak…

– Ruszaj, marsz!

Muszkieterowie odjechali, d’Artagnan został sam z Raulem.

– Powiedz mi teraz, co cię boli? – rzekł do niego.

– Głowa mi ciąży i pali mnie.

– Cóż się tej głowie stało? – powiedział d’Artagnan, podnosząc kapelusz. – Aha! Kontuzji doznaliśmy!

– Tak, przypominam sobie, że rzucono mi na głowę doniczkę z kwiatem… Zsiadłem, aby bronić pana Comminges’a, i zabrano mi konia. Ale patrz pan, oto mój koń!

W tej chwili właśnie Friquet nadjechał galopem na koniu Raula. Wywijał swoją czterokolorową czapką i krzyczał:

– Broussel! Broussel!

– Hola! Stój, łotrze! – zawołał d’Artagnan. – Dawaj tu tego konia.

Friquet udawał, że nie słyszy, i próbował jechać dalej. D’Artagnan wyjął pistolet z olster i wycelował. Friquet posiadał bystre oko i słuch doskonały; dostrzegł ruch d’Artagnana, posłyszał odwodzenie kurka, przystanął i obejrzał się.

– A! To pan, panie oficerze – zawołał, kierując się do d’Artagnana – bardzo się cieszę, że spotkałem pana.

D’Artagnan przypatrzył się Friquetowi i poznał w nim chłopca z ulicy Colandre.

– To ty, urwisie – rzekł – chodź no tu. Zmieniłeś zajęcie czy co? Nie należysz już do chóru kościelnego? Nie posługujesz w szynku? Zostałeś koniokradem?

– A! Panie oficerze, co pan mówi? – zawołał Friquet. – Szukałem właśnie szlachcica, do którego koń należy, ślicznego kawalera, walecznego jak Cezar! – Udał, że dopiero teraz spostrzegł Raula. – A! Jeżeli się nie mylę – ciągnął – to ten sam. Panie, odbierając konia, spodziewam się, że nie zapomnisz o tym, kto ci go przyprowadził, wszak prawda?

Raul włożył rękę do kieszeni.

– Co chcesz zrobić? – zapytał d’Artagnan.

– Chcę dać dziesięć liwrów poczciwemu chłopakowi – odparł Raul, wyjmując pieniądze z kieszeni.

– Dziesięć kopnięć w brzuch nogą należy się temu łotrowi – rzekł d’Artagnan. – Wynoś się, błaźnie, i pamiętaj, że wiem, gdzie mieszkasz…

Friquet, który nie spodziewał się, że mu tak dalece ujdzie na sucho, dał susa w ulicę Dauphine i przepadł bez śladu. Raul dosiadł swego konia i obydwaj z d’Artagnanem pojechali wolno w stronę ulicy Tiquetonne. Muszkieter pilnował młodzieńca jak własnego syna. Przez całą drogę słyszeli głuche szemrania i groźby, lecz na widok oficera o marsowej postaci, na widok szerokiej szpady zwieszającej się u boku rozstępowano się wszędzie i żaden wypadek nie spotkał dwóch jeźdźców.

Dojechali szczęśliwie do hotelu „Pod Kozą”. D’Artagnan kazał przywołać Plancheta; wołano go i szukano wszędzie, lecz na próżno. Planchet się ulotnił.

– To podajcie wina! – rzekł d’Artagnan.

Gdy wino podano i gdy został sam z Raulem, rzekł, patrząc mu w oczy:

– Jesteś z siebie zadowolony, wszak prawda?

– O! Tak – odrzekł Raul – zdaje mi się, iż spełniłem moją powinność. Czyż nie broniłem króla?

– A kto ci kazał walczyć za króla?

– Hrabia de la Fère.

– Tak, za króla, rozumiem; lecz dzisiaj nie króla broniłeś, lecz Mazariniego, to zupełnie inna rzecz.

– Ależ, panie…

– Postąpiłeś nierozważnie, młodzieńcze… Wmieszałeś się do rzeczy, która do ciebie nie należy.

– A jednak, pan sam także…

– O! Ja to co innego… Ja słuchać muszę dowódcy. Twoim dowódcą jest książę pan, innego nie znasz. Czy kto widział – ciągnął d’Artagnan – podobnie zapaloną głowę, walczy za Mazariniego, pomaga aresztować Broussela! Milczże przynajmniej o tej awanturze, bo jak się wygadasz, hrabia de la Fère wściekły będzie na ciebie.

– Sądzisz pan, że hrabia de la Fère będzie się na mnie gniewał?

– Pewien tego jestem. Gdyby nie to, podziękowałbym ci, boć przecie dla nas pracowałeś. Otóż ja cię wyłaję zamiast niego. Wierz mi, że nie taka burza spadłaby na ciebie od niego. W dodatku – ciągnął d’Artagnan – używam władzy i przywileju, jakie otrzymałem od twego opiekuna, moje dziecię.

D’Artagnan podniósł się, podszedł do biurka, wziął list i podał Raulowi.

– O! Mój Boże! – rzekł Raul, wznosząc w niebo piękne, łzami zwilżone oczy. – Pan hrabia wyjechał z Paryża, nie zobaczywszy się ze mną?

– Wyjechał już cztery dni temu.

– Z tego listu można mniemać, że narażony jest na utratę życia?

– On? Na śmierć narażony? O nie, bądź spokojny; wyjechał dla załatwienia pewnych interesów i powróci niedługo. Czy nie masz nic przeciw temu, abym został przez ten czas twoim opiekunem?

– O nie, panie d’Artagnan, jesteś zacnym i walecznym szlachcicem, a hrabia de la Fère kocha pana bardzo.

– O, mój Boże! To i ty mnie kochaj; nie będę ci dokuczał, lecz pod warunkiem, że pozostaniesz frondystą, i to arcyfrondystą nawet.

– Ale mogę widywać się z księżną de Chevreuse?

– I owszem! I z panem koadiutorem, i z panią de Longueville. Gdyby poczciwy Broussel był w domu, Broussel, któregoś dopomógł uwięzić tak nierozważnie, powiedziałbym ci: „Idź co prędzej, przeproś go i ucałuj w oba policzki”.

– Będę posłuszny, choć wcale pana nie rozumiem.

– Nie trzeba, żebyś mnie rozumiał. Otóż widzisz – ciągnął d’Artagnan, zwracając się w stronę drzwi – o! Pan du Vallon przybywa, jakże podarte ma ubranie!

– Tak, lecz w zamian – rzekł Portos, cały zlany potem i okryty kurzem – w zamian nadarłem dużo skóry ludzkiej. Te łotry chciały mi szpadę odebrać! Do diabła! Co za wzburzenie ogólne! – ciągnął olbrzym ze spokojną miną. – Utłukłem przeszło dwudziestu rękojeścią Belizardy. Kapeczkę wina daj mi, d’Artagnanie…

– Zdaję się na twój sąd – rzekł Gaskończyk, napełniając szklankę Portosa po brzegi. – Jak wypijesz wino, powiesz mi, jakie masz o tym zdanie.

Portos wychylił szklankę jednym haustem, po czym zapytał:

– O czym chcesz usłyszeć moje zdanie?

– Słuchaj – podjął d’Artagnan – oto jest pan de Bragelonne, który wszelkimi siłami pomagał aresztować Broussela i któremu ledwie przeszkodziłem stanąć w obronie pana Comminges’a. Cóż powiesz na to?

– Do licha! – rzekł Portos. – Co by powiedział opiekun, gdyby przypadkiem dowiedział się o tym?

– A widzisz! – zawołał d’Artagnan.

Potem zwrócił się do towarzysza.

– Pójdziesz ze mną, Portosie?

– A to dokąd? – zapytał Portos, napełniając szklankę.

– Złożyć uszanowanie kardynałowi.