Strona główna » Obyczajowe i romanse » Trzy Siostry

Trzy Siostry

5.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-276-1742-2

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Trzy Siostry

Trzy Siostry to słynne wiktoriańskie domy na wyspie Blackberry. Zamieszkały w nich trzy kobiety: Andi, Boston i Deanna. Bliskie sąsiedztwo sprawia, że szybko nawiązują znajomość. Każda z nich znajduje się na życiowym zakręcie. Andi została porzucona przez narzeczonego tuż przed ślubem. Przeprowadziła się z miasta na wyspę, zamierza wyremontować dom i otworzyć własną praktykę lekarską. Boston jest malarką. Niedawno straciła dziecko, a jej mąż szuka zapomnienia w alkoholu. Deanna perfekcyjnie zajmuje się domem, wychowując pięć córek, ale w jej małżeństwie również dzieje się źle. Los sprawia, że trzy tak różne kobiety połączy wielka przyjaźń, która pomoże pokonać niejedną przeszkodę i zrozumieć, co jest w życiu najważniejsze.    

Polecane książki

Shane MacKade ma opinię kobieciarza. Mimo licznych romansów nie chce z nikim wiązać się na dłużej – najważniejsza dla niego jest ziemia. Los chce jednak podarować mu coś o wiele cenniejszego… Doktorantka Rebeca Knight przyjeżdża do sennego Antietam zafascynowana miejscową legendą związaną z wojną se...
PENTAGRAM – to zbiór opowiadań nagrodzonych w ogólnopolskich konkursach literackich w latach 2011 – 2012. Antologia grozy składa się z pięciu tekstów. Trzynasty schron jest pierwszym z nich, który został nagrodzony jedną z głównych nagród na konkursie literackim POLSKIE POSTAPO 2011, organizowanym p...
Dzieje Bursztynowej Komnaty – dzieła wykonanego przez gdańskich mistrzów bursztynnictwa na zlecenie króla Fryderyka I Hohenzollerna – pełne są burzliwych zwrotów akcji. Legenda jantarowego ósmego cudu świata, który zaginął (a może został ukryty?) podczas wojennej zawieruchy, po dziś dzień wzbudz...
W książce przedstawiono specyfikę prawa energetycznego materialnego i istotę prawa administracyjnego procesowego oraz powiązano te zagadnienia w procesie analizy sytuacji przedsiębiorstw energetycznych. Jest to jedyna publikacja na rynku, która łączy wspomniane zagadnienia teoretyczne z obowiązującą...
Ryan, przekonany, że narzeczona go zdradziła, wyrzuca ją z domu. Na otarcie łez daje jej czek na dużą sumę. Będąca w ciąży Kelly rzuca studia w Nowym Jorku i znajduje pracę w obskurnej restauracyjce w Houston. Ryana niepokoi fakt, że Kelly nie zrealizowała czeku. Uświadamia sobie, że nie przestał je...
Królestwo Araluenu przygotowuje się do wojny z okrutnym baronem Morgarathem. Will, zwiadowca Gilan oraz Horacy otrzymują ważne zadanie - wyprawiają się do sąsiadującej z Araluenem Celtii, by wezwać jej władcę na pomoc w walce z najeźdźcą. Gdy docierają na miejsce, ich oczom ukazuje się przerażający ...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Susan Mallery

Susan MalleryTrzy Siostry

Tłumaczenie:

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Porzucona przed ołtarzem! Takiej krzywdy, takiego upokorzenia nie powinna doznać żadna dziewczyna. Tymczasem ją to spotkało. Narzeczony po prostu nie pojawił się w kościele, a ona stała przed ołtarzem sama jak palec i to na oczach blisko trzystu osób. Krewnych, przyjaciół, znajomych, o matkach obu stron nie wspominając. Jakby tego jeszcze nie dosyć, po pierwszym numerze facet wykręca drugi, zostawiając ją ze wszystkimi problemami natury logistycznej, jak zwrot prezentów ślubnych czy opłata za catering. To przelało czarę goryczy, skłaniając Andi Gordon do podjęcia radykalnych kroków. Zainwestowała wszystkie oszczędności w kupno domu, który widziała tylko dwa razy, w mieście, w którym zdarzyło jej się spędzić zaledwie siedemdziesiąt dwie godziny.

Idź na całość albo wracaj do domu. Andi wybrała obie te opcje. Tak więc ostatnie dokumenty zostały podpisane, klucze odebrane. Dojeżdżając na miejsce, już widziała swój dom, jeden z trzech na szczycie najwyższego wzgórza na wyspie Blackberry Island, zwanych Trzema Siostrami. Zbudowano je u schyłku dziewiętnastego stulecia. Agent nieruchomości wspomniał, że dom z lewej strony został odnowiony wprost idealnie. Tak samo zapewne wyglądał sto lat temu. Kremowe ściany, wokół domu tradycyjny ogród w stylu angielskim, w niczym nieprzypominający typowych ogrodów na wybrzeżu północno-zachodnim. Zarówno dom, jak i otoczenie znakomicie oddawały styl epoki, jedynym elementem, który burzył ten widok, był oparty o werandę dziecięcy rowerek.

Dom po prawej stronie także był odnowiony, choć może już nie z taką dbałością o detale. Miał witrażowe okna w niebieskoszarym obramowaniu, w ogrodzie od frontu stała rzeźba: ptak zrywający się do lotu.

Natomiast przed domem środkowym straszył wyłysiały trawnik, w który nadal wetknięta była tabliczka informująca, że jest na sprzedaż. Dom ten, również w stylu królowej Anny, pod względem wielkości dorównywał swoim sąsiadom, ale na tym podobieństwa się kończyły, ponieważ z powodu czyjejś obojętności lub zaniedbania był w opłakanym stanie. Dziurawy dach, farba odpadająca ze ścian, powybijane szyby. Gdyby ten dom nie był zabytkiem, niewątpliwie już wiele lat temu zostałby rozebrany.

Sprzedający niczego nie ukrywał. Przeciwnie, sam sporządził i przestawił Andi wykaz problemów, polegających między innymi na tym, że instalacja elektryczna nie była wymieniana przez ostatnie dwadzieścia lat, a instalacja wodno-kanalizacyjna nie działała. Inspektor budowlany, którego Andi wynajęła, by spojrzał na wszystko fachowym okiem, obejrzał dom tylko do połowy, po czym machnął ręką, zwrócił Andi pieniądze za ekspertyzę i tyle go widziała. Agent zaczął usilnie ją namawiać, by obejrzała coś innego, na przykład bardzo ładne mieszkanie z widokiem na urokliwą przystań dla jachtów.

Andi jednak wystarczyło jedno spojrzenie i już miała absolutną pewność, że to jest właśnie to, czego szukała. Stary budynek, z którym czas obszedł się bardzo niełaskawie. Od razu poczuła podobieństwo między opuszczonym, niekochanym domem a nią samą. Uznała, że być może doprowadzenie tego domu do stanu używalności pomoże jej samej pozbierać się po ostatnich przeżyciach, choć niewykluczone, że całe to przedsięwzięcie okaże się monstrualnym błędem. Tak przynajmniej twierdził rozum, serce jednak było innego zdania. Były jeszcze inne „za”. Po pierwsze remont takiego domu to niezłe wyzwanie. Będzie więc miała czym się zająć, zamiast siedzieć z założonymi rękami i cierpieć. A po drugie, dom to nie facet i można śmiało się w nim zakochać. Z pewnością nie zerwie z tobą w obecności trzystu osób! A nawet gdyby, mogłaby mu się odpłacić pięknym za nadobne. Po prostu puścić go z dymem.

Zaparkowała przed żałosną, dwupiętrową ruiną i uśmiechnęła się do niej ciepło.

− Nie martw się, będzie dobrze. Doprowadzę cię do stanu używalności – szepnęła, pragnąc dodać otuchy domowi i sobie. Ostatnie trzy miesiące były prawdziwym koszmarem. Kupno tego domu wydawało się błogosławieństwem, bo wreszcie mogła skupić się na czymś innym. Wysyłanie dokumentów niezbędnych do ubiegania się o pożyczkę było o wiele zabawniejsze niż wyjaśnianie dalekiej kuzynce, że po ponad dziesięciu latach bycia razem Matt porzucił ją przed ołtarzem, tłumacząc, że ich decyzja o małżeństwie okazała się zbyt pochopna i potrzebuje więcej czasu do namysłu. Zaś po dwóch tygodniach pojechał do Las Vegas ze swoją recepcjonistką, by wziąć tam z nią ślub.

O rozmowie z matką na ten temat Andi wolała nie myśleć.

Jedynie świadomość, że już niebawem pożegna się z Seattle i osiądzie na Blackberry Island, trzymała ją przy życiu. Starała się skoncentrować tylko na przeprowadzce. Zlikwidowała dotychczasowe mieszkanie, spakowała się i ruszyła na północ.

Teraz była już u celu. Jeszcze w samochodzie, wpatrzona w swój nowy dach nad głową, zacisnęła mimo woli palce na kluczach. Zimny metal wbił się w skórę. Zabolało i to pomogło otrząsnąć się z niewesołych myśli i wspomnień, wrócić do rzeczywistości, w której jak na razie były tylko przyszłe możliwości. Nic poza tym.

Wysiadła z samochodu i znów spojrzała na zniszczony dom, starając się nie dostrzegać zabitych deskami okien i zapadającej się werandy. Oczyma wyobraźni zobaczyła dom, jakim mogłaby stać się w przyszłości ta ruina. Kiedy to nastąpi, Andi zadzwoni do matki. Wtedy ich rozmowa nie ograniczy się do wyliczania przez matkę wszystkiego, co Andi zdążyła w swoim życiu zaprzepaścić. Jak na przykład to, że nie uległa Mattowi, który tak bardzo się starał – niestety, przede wszystkim, aby_zmienić jej osobowość – no i że była na tyle głupia, by pozwolić mu odejść. Takiemu wartościowemu człowiekowi!

Andi stanęła tyłem do domu, by zorientować się, jaki będzie miała widok z okien. Przepiękny! W pogodny dzień woda w zatoce Puget powinna skrzyć się jak srebrna łuska. Co prawda bezchmurne niebo w tych rejonach należało do rzadkości, ale Andi to wcale nie przeszkadzało. Błękit owszem, zachwycał, ale lubiła też szare niebo. I deszcz, a razem z nim to cichutkie plaskanie, które słychać było, gdy szła po mokrym chodniku. Poza tym po takiej szarudze człowiek naprawdę cenił sobie każdy słoneczny dzień.

Spojrzała na zachód, na okazałe posiadłości po drugiej stronie zatoki. Domy kapitanów statków handlowych zbudowane w miejscu, z którego widać było doskonale statki wpływające do zatoki. W końcu dziewiętnastego wieku żegluga nadal była ważnym elementem gospodarki tego regionu, potem zdominował ją przemysł drzewny. Patrzyła, sycąc oczy i powtarzając sobie w duchu, że na pewno dobrze zrobiła, przeprowadzając się, bo jej miejsce jest właśnie tutaj. Podczas tego wielkiego remontu wystarczy, że spojrzy na zatokę i już poczuje się lepiej. Widok wieżowców w centrum Seattle nigdy nie będzie balsamem dla duszy…

− Dzień dobry! Czy to pani kupiła ten dom?

Andi odwróciła się i uśmiechnęła uprzejmie do przybyłej. Była to młoda, niewysoka kobieta o długich czarnych włosach sięgających chyba do połowy pleców. Ubrana była w dżinsy i sweter w kolorze kości słoniowej robiony ściegiem warkoczowym, długi i zakrywający biodra. Twarz kobiety była chyba bardziej interesująca niż ładna. Ale oczy miała piękne. Ogromne, zielone. I bardzo jasną cerę, może dlatego, że od września słońce świeciło tu rzadko.

− Dzień dobry! Tak, to ja go kupiłam.

− Wspaniale! Wreszcie ktoś się zdecydował zaopiekować tym samotnikiem! Pani pozwoli, że się przedstawię. Boston King, czyli po prostu Boston. Tam mieszkam!

Wskazała dom z rzeźbą ptaka ustawioną na trawniku.

− Miło mi- odparła Andi z uśmiechem. − Jestem Andi Gordon.

Uścisnęły sobie ręce dokładnie w chwili, gdy spomiędzy chmur wyjrzało nieśmiało słońce. Złociste promienie padły na ciemną głowę Boston, wydobywając piękne purpurowe refleksy. Andi bezwiednie dotknęła swoich włosów, też ciemnych, zastanawiając się, czy nie warto z nimi coś zrobić, żeby wyglądały tak ciekawie jak u Boston.

− Czy Zeke King to ktoś z twojej rodziny? Kontaktowałam się z nim w sprawie remontu mojego domu.

− To mój mąż. Razem z Wade’em, swoim bratem, prowadzą firmę remontowo-budowlaną. Zeke wspominał, że kontaktował się z nową właścicielką tego domu, ale nic więcej nie mówił. A ja aż usycham z ciekawości. Masz wolną chwilę? Właśnie zaparzyłam kawę.

Andi w pierwszej chwili pomyślała o tym, że jutro z samego rana przyjeżdża samochód z rzeczami, więc dziś ma pełne ręce roboty. Nie na darmo jej SUV wyładowany jest po brzegi środkami czyszczącymi. Ale propozycja była bardzo kusząca. Przy tej ślepej uliczce stały tylko trzy domy i już pojawiła się możliwość bliższego poznania jednej z sąsiadek!

− Dziękuję, Boston, z wielką chęcią napiję się kawy.

Przeszły po wyłysiałym trawniku przed domem Andi i wkroczyły na sąsiednią posesję, o wypielęgnowanej murawie. Kiedy znalazły się na werandzie, Andi zauważyła bardzo oryginalną podłogę: granatową z porozrzucanymi gwiazdami i planetami. Przez drzwi z ciemnego drewna z szybami witrażowymi wkroczyły do holu, gdzie znów powiało fantazją. Koło wieszaka na ubrania stała prosta drewniana ławka. Nad ławką, na ścianie wisiało lustro w srebrnej ramie, na której kłębił się tłum wiewiórek i ptaków. Pokój dzienny uderzał podobnymi kontrastami. Stały w nim zwyczajne wygodne kanapy i fotele, jak u każdego, ale nad kominkiem wisiał obraz imponujących rozmiarów przedstawiający nagą wróżkę.

Z pokoju dziennego przeszły do wąskiego korytarza o krwistoczerwonych ścianach i po krótkiej chwili znalazły się w jasnej, przestronnej kuchni. Wszystkie szafy i szafki były tu w kolorze chabrowym, akcesoria ze stali nierdzewnej, a kontuar z szaroniebieskiego marmuru. W powietrzu unosił się zapach kawy, cynamonu i jabłek.

− Bardzo proszę, siadaj – powiedziała Boston, wskazując na wysokie stołki ustawione przy barku. – Właśnie podgrzewam babeczki. Mam do nich mus jabłkowy z cynamonem, które zrobiłam zeszłej jesieni.

− Brzmi zachęcająco – odparła Andi, sadowiąc się na jednym ze stołków. Poczuła głód. Nic dziwnego, zwykle ograniczała się do kubka kawy i batonika wysokobiałkowego.

Boston, pobrzękując cicho srebrnymi bransoletkami z przywieszkami, wyjęła z piekarnika blachę do pieczenia z dwiema ogromnymi babeczkami. Przełożyła je na talerze, jeden z nich postawiła przed Andi. Odkręciła słoik z musem jabłkowym i zajęła się nalewaniem kawy.

− Dla mnie czarną – poprosiła Andi.

− Czyli prawdziwa amatorka kawy! Ja dodaję syrop orzechowy i wanilię – oznajmiła Boston i wyjęła z lodówki dzbanuszek ze śmietanką. Andi tymczasem rozejrzała się po kuchni, bardzo widnej, o dwóch dużych oknach, jednym nad zlewem, drugim w kąciku jadalnym. Była tu też prawdziwa wielka spiżarnia, zajmowała prawie całą ścianę. Kuchnia miała nowoczesny wystrój, który przełamywał fragment starej boazerii.

− Masz śliczną kuchnię, Boston. Moja nie była malowana od co najmniej sześćdziesięciu lat.

Boston pokiwała głową i wyjęła z szuflady nożyki do posmarowania babeczek.

− Miałam kiedyś okazję zajrzeć do twojego domu – odezwała się po chwili. − O ile pamiętam, kuchnia jest w stylu lat pięćdziesiątych, czy tak?

− Owszem. Nie mam nic przeciwko kuchniom retro, ale problem polega na tym, że tam nic nie działa. A ja jednak bardzo bym chciała, żeby po odkręceniu kranu leciała ciepła woda. I chciałabym mieć lodówkę, w której jest naprawdę lodowato.

Boston uśmiechnęła się szeroko.

− Nie martw się. Zeke naprawdę zna się na swoim fachu. Razem z bratem robią wspaniałe rzeczy.

− Czy tę kuchnię też modernizował?

− Oczywiście, niecałe sześć lat temu. A ty skąd do nas przyjechałaś?

To pytanie wcale nie zaskoczyło Andi. Na tej małej wyspie na pewno wszyscy się znali i Boston wiedziała doskonale, że Andi nie jest stąd.

− Przyjechałam z Seattle.

− W wielkim mieście jest całkiem inaczej niż tutaj.

− O, tak. Ale ja właśnie chcę tej zmiany.

− Rozumiem. Będziesz mieszkać tu sama, czy… z rodziną?

Było jasne, że Boston nie chodzi o rodziców ani o rodzeństwo.

− Całkiem sama.

− Sama? W takim dużym domu?

− Jestem lekarką. Pediatrą. Na parterze urządzę gabinet lekarski, a zamieszkam na piętrze. Największym wyzwaniem będzie przeniesienie na górę kuchni.

Andi mogłaby przysiąc, że kiedy powiedziała, jaki ma zawód, po twarzy Boston przemknął cień. Jej twarz na moment stężała, a potem Boston spojrzała w okno, to nad zlewem, przez które widać było dom Andi.

− Tak, to rozsądne rozwiązanie – przyznała. – Pacjenci będą przyjeżdżać do ciebie. Miejsca do parkowania jest dosyć.

− Też tak myślę − przytaknęła Andi, sięgając po babeczkę. – Boston, od jak dawna mieszkacie na wyspie?

− Od urodzenia, w tym właśnie domu. Kiedy zaczęłam spotykać się z Zekiem, uprzedziłam go, że na moich barkach spoczywa wielki ciężar o powierzchni dziewięciuset metrów kwadratowych. Zeke oczywiście powiedział wtedy dowcipnie, że to właśnie podoba mu się we mnie najbardziej.

Nastąpiła chwila ciszy, ponieważ Andi zajęta była smakowaniem pierwszego kawałka babeczki. Była przepyszna, smak waniliowy przełamywała leciusieńka cierpkość jabłkowego musu doprawionego cynamonem.

− Pracujesz, Boston?

− Tak, ale w domu. Jestem malarką. Zajmuję się głównie malowaniem tkanin. Czasami maluję portrety, rysuję, a wszystkie oryginalne ozdoby, które widzisz w tym domu, to moje dzieło.

− Domyślam się. Werandą jestem zachwycona.

− Naprawdę? A Deanna jej nie znosi! Oczywiście, nigdy mi tego nie powiedziała, ale zawsze, kiedy wchodzi na moją werandę, wzdycha.

− Deanna? A któż to taki?

− Twoja sąsiadka z drugiej strony.

− Ach tak? Ma piękny dom.

− Zgadza się. W środku też jest pięknie. Na pewno cię zaprosi i przekonasz się na własne oczy, że jest czym się zachwycać. Wszystkie pokoje od frontu umeblowane są antykami, dlatego towarzystwa historyczne ją kochają. – Boston znów spojrzała w okno. – Deanna ma pięć córek, czyli klientela pod bokiem zapewniona!

− Raczej pacjentki.

− O, tak, przepraszam. Pacjentki, i to bardzo miłe, naprawdę… A więc, Andi, wiesz już, kogo masz wokół siebie. Bardzo się cieszę, że wreszcie ktoś zamieszka w tym środkowym domu. Bo pusty dom jest po prostu smutny.

Boston mówiła spokojnym, równym głosem, ale Andi wyczuła w niej jakiś nagły spadek energii i nie mogła oprzeć się wrażeniu, że jej sąsiadka wolałaby już zostać sama. Szybko więc dokończyła swoją babeczkę i powiedziała:

− Bardzo dziękuję za zaproszenie, Boston. Potrzebowałam zastrzyku energii z kofeiny i czegoś słodkiego. Niestety, muszę już iść, bo mam mnóstwo do zrobienia.

− Domyślam się. Sama tego nie przeżywałam, ale wiem, że przeprowadzka daje porządnie w kość. Dlatego nie zatrzymuję cię. Mam nadzieję, że będzie ci się dobrze mieszkało przy naszej uliczce.

− Jestem pewna, że tak będzie – powiedziała Andi, wstając z krzesła. – Miło było cię poznać.

− Ja również bardzo się cieszę, że miałyśmy już okazję pogadać. Mam nadzieję, że będziesz do mnie wpadać częściej. Nie krępuj się i wpadaj też wziąć prysznic, dopóki nie będzie u ciebie wody.

− Dzięki, Boston, ale jeśli nie będę miała wody, nie pozostaje mi nic innego, jak przenieść się do hotelu!

Boston odprowadziła Andi do drzwi. Pożegnały się miło, Andi zeszła po schodkach i ruszyła przed siebie. Zatrzymała się na chwilę i spojrzała na swój dom stąd, skąd widzieli go jej sąsiedzi. Jaki mieli widok? Okna bez szyb, odpadający tynk i zarośnięty chwastami trawnik.

− No cóż… Nie wygląda to najlepiej – mruknęła, maszerując do samochodu i pocieszając się duchu: Głowa do góry, dziewczyno! Na pewno sobie poradzisz. Przemyślisz wszystko, w sobotę spotkasz się z Zekiem, obgadacie plan, podpiszecie umowę i robota ruszy. A teraz trzeba przygotować się na jutrzejszy przyjazd rzeczy. Najważniejsze, że masz już pomysł, gdzie to wstawić na czas remontu i gdzie sama się w tym czasie podziejesz.

Dwa pokoje na mansardzie może nie są zbyt duże i na razie nie wyglądają ładnie, ale dobre i to. Większy będzie czymś w rodzaju pokoju dziennego i prowizoryczną kuchnią, mniejszy sypialnią. Na szczęście na mansardzie była łazienka. Maciupeńka, ale z prysznicem. Armatura chyba z lat czterdziestych, ale sprawna, a Zeke nawet obiecał, że włączy też ciepłą wodę. Nie ma co narzekać. Te trzy miesiące da się jakoś przeżyć. Andi powiedziała Zeke’owi, że chciałaby bardzo, by remont skończył się na początku lipca, mimo że z praktyką zamierzała ruszyć dopiero we wrześniu. Naoglądała się programów o kupnie domu, remontach i urządzaniu i wiedziała, jakie są problemy z dotrzymaniem terminu.

Wyjęła z samochodu duże wiadro i środki czystości. Najpierw wysprząta pokój, który chwilowo posłuży za skład mebli, potem łazienkę. A gdy już upora się z tym wszystkim, zje w nagrodę kanapkę z wieprzowiną, długo pieczoną i smakowitą, jak zapewnił, obdarowując ją, Arnie, jej agent nieruchomości.

Po schodach wchodziła ostrożnie, bo pamiętała, że dwa z ośmiu stopni są obluzowane. Zamek w drzwiach wejściowych trochę się opierał, udało jej się jednak przekręcić klucz i wkroczyła do holu tak bardzo różniącego się od holu w domu Boston. Nie było tu uroczego zestawu różnorodnych mebli ani zasłon w oknach, ani niczego, co świadczyłoby, że toczy się tu życie. Panował okropny zaduch. Śmierdziało brudem, stęchlizną i niewątpliwie myszami. Tapety odpadały z brudnych, zawilgoconych ścian, a okna w pokoju dziennym zabite były dyktą. Koszmar!

Postawiła na podłodze wiadro i torbę wypchaną papierowymi ręcznikami i ścierkami, rozłożyła szeroko ręce i chichocząc jak głupia, obróciła się dookoła, omiatając spojrzeniem paskudne ściany swego domu.

− Nie martw się. Będziesz jeszcze szczęśliwy i piękny, już ja się o to postaram − szepnęła z czułym uśmiechem i dokończyła nieco głośniej: − Ja i naturalnie ekipa remontowa. Zobaczysz! Staniesz na nogi. Oboje staniemy, i ty i ja!

Bo kiedy ten remont będzie trwał, ona zdąży się zadomowić na Blackberry Island, a jej były narzeczony stanie się już tylko czymś w rodzaju złej postaci z bajki, którą opowiada się dzieciom ku przestrodze. A kiedy całe to zamieszanie się skończy, Andi otworzy praktykę, zacznie odnosić sukcesy zawodowe i stanie się innym człowiekiem. Nie będzie już największą ofermą w rodzinie Gordonów ani naiwną, głupią kobietą. Tak, głupią, bo nie można inaczej nazwać kobiety, która dziesięć lat swego życia podarowała facetowi, który usilnie się starał zmienić w niej wszystko. Po prostu wywrócić ją na drugą stronę, a potem zostawił ją na lodzie i w dwa tygodnie później ożenił się z kimś innym.

Koniec. Andi nigdy już nie będzie musiała się martwić, że nie jest wystarczająco dobra i że nie spełnia cudzych oczekiwań.

Jej spojrzenie znów przemknęło po paskudnych ścianach.

− Wiesz, kochany domku, może nie będziemy tak idealni jak ten dom z lewej strony, ani tak artystyczni jak dom z prawej. Ale na pewno będziemy po prostu tacy jak trzeba. Przekonasz się.

Zabrzmiało to jak obietnica. A Andi Gordon zawsze dotrzymywała danego słowa.

ROZDZIAŁ DRUGI

Deanna Phillips wlepiła oczy w zdjęcie ładnej, ciemnowłosej dwudziestoparoletniej kobiety. Koloru oczu nie można było zidentyfikować, ponieważ wzrok kobiety był skierowany nie w obiektyw, lecz w mężczyznę, którego całowała w policzek. Mężczyzna, owszem, patrzył w obiektyw i uśmiechał się, wyraźnie zadowolony. Całująca go kobieta miała lekko ugięte kolana i uniesioną jedną stopę. Scena na tym zdjęciu byłaby sympatyczna i pełna wdzięku, gdyby nie jeden drobny fakt. Mężczyzna całowany przez młodą kobietę był mężem Deanny Phillips.

Teraz stała ona na środku sypialni, wsłuchana w cichy szum wody dobiegający z łazienki. Dopiero szósta, a Colin już od godziny jest na nogach. Od piątej. Najpierw poszedł pobiegać, potem zjadł śniadanie, teraz bierze prysznic. O wpół do siódmej nie będzie go już w domu. Pojedzie do biura, a potem wyruszy w drogę, ponieważ jego praca polega na ciągłych rozjazdach i dlatego zobaczą się dopiero pod koniec tygodnia…

Zdjęcie w komórce, którego nie wykasował. Wszystko jasne. Zdradza Deannę. Czy tylko z tą ciemnowłosą kobietą ze zdjęcia, czy jest ich więcej?

W głowie czuła niepokój, żołądek jej podskakiwał, przechylał się to w jedną, to w drugą stronę jak statek podczas sztormu. Gdyby przedtem coś zjadła, na pewno zwróciłaby wszystko. Cała była rozdygotana, a na rękach miała gęsią skórkę.

− Weź się w garść, dziewczyno… − szepnęła.

Koniecznie, przecież czas nagli. Za niecałe pół godziny trzeba budzić dziewczynki i wyprawić je do szkoły. Siebie też, ponieważ tego dnia miała stawić się w klasie bliźniaczek. Potem jedzie do pracy. Ma mnóstwo obowiązków i ważnych spraw, które nie znikną, ponieważ jej mąż Colin zdradza ją w najbardziej obrzydliwy sposób.

Pod powiekami zapiekło, ale łzy nie popłynęły. O, nie! Płacz to oznaka słabości. Żadnego szlochania, teraz trzeba przede wszystkim pomyśleć. Co należałoby zrobić? Co?

Nadal ściskając w ręku komórkę, gorączkowo starała się zebrać myśli. Porozmawiać z nim o tym? Byłoby to najbardziej logiczne rozwiązanie, problem jednak w tym, że nie bardzo wiedziała, jak tę rozmowę zacząć, co powiedzieć, bo do tego rodzaju sytuacji była kompletnie nieprzygotowana. Kompletnie…

Szum wody ucichł. Deanna zadrżała, potem cichusieńko odłożyła komórkę na komodę, obok portfela i kluczyków do samochodu. Do komórki zajrzała tylko po to, by sprawdzić, czy nie ma jakichś zdjęć z ostatniego meczu softballu, które chciała wrzucić na ich stronę na Facebooku. Niestety, to, co znalazła, nie miało nic wspólnego z meczem. Był to oczywisty dowód zdrady.

Na rozmowę jest stanowczo za wcześnie. Trzeba się jeszcze zastanowić, jakoś to sobie uporządkować i dokładnie przemyśleć kolejny krok.

Zbiegła pędem po schodach, potem korytarzem do gabinetu, po drodze zawiązując szlafrok. Drżącymi palcami szybko ponaciskała wszystko, co było konieczne, by laptop ożył, i usiadła na wielkim, obitym skórą krześle przed biurkiem. Była boso, a od podłogi niemiłosiernie ciągnęło chłodem. Ale za nic nie wróci do sypialni po kapcie. W środku wszystko w niej pulsowało i miała wrażenie, że za chwilę rozpadnie się na milion kawałków.

Objęła się ramionami i wbiła wzrok w ekran, na którym ukazała się już znajoma tapeta, zdjęcie idealnej rodziny. Matka, ojciec, córki na plaży. Wszyscy jasnowłosi, ładni, zadowoleni z życia. Ubrani w dżinsy i swetry w kolorze kości słoniowej. Piękna grupa, piękne kłębowisko nóg i rąk. Bliźniaczki przykucnęły, starsze dziewczynki ustawiły się za nimi w rządek. Z tyłu rodzice. Colin obejmuje ramieniem Deannę. I wszyscy śmieją się szczęśliwi.

Co więc, u diabła, się stało?!

− Deanno? Wszystko w porządku?

Poderwała głowę. W drzwiach stał jej mąż w granatowym garniturze, który sama mu wybrała, ponieważ Colin, jeśli chodzi o ubranie, nie grzeszył dobrym gustem. Garnitur w porządku, ale ten krawat… Ach, nieważne. W takim dniu jak dzisiaj głupi krawat nie ma najmniejszego znaczenia.

Spojrzała na niego uważniej, zastanawiając się w duchu, co tamta kobieta w nim widzi. Jest przystojny. Fakt. Niebieskie oczy, wysoki, szeroki w barach. Była dumna, że ma męża, który nadal świetnie wygląda w dżinsach i T- shircie, ponieważ w przeciwieństwie do znakomitej większości swoich rówieśników wciąż cieszy się dobrą sylwetką.

W przyszłym roku Colin kończy czterdzieści lat. Czyżby przeżywał kryzys wieku średniego?

− Deanno!

Drgnęła, uświadamiając sobie, że stoi jak kołek i nie odzywa się. A on na nią patrzy.

− Nic mi nie jest.

Na szczęście udało jej się to z siebie wydusić. Niewiele, ale dobre i to. On dalej na nią patrzył, czekając, tymczasem ona nie miała bladego pojęcia, co teraz powiedzieć. Wszystko stało się tak nagle i trzeba trochę czasu, by się w tym jakoś odnaleźć.

Wsunęła rozdygotane ręce pod blat biurka.

− Obudziłam się z bolącym brzuchem. Coś musiało mi zaszkodzić, ale sytuacja absolutnie nie jest tragiczna.

− Dasz sobie radę?

Dobre sobie! Miała wielką ochotę wykrzyczeć mu w twarz, że z czymś takim naprawdę niełatwo sobie poradzić. Jak on śmiał coś takiego powiedzieć! On, który za jednym zamachem zniszczył wszystko, co udało im się razem zbudować. Zniszczył ją, swoją żonę. Wszystko, nad czym pracowała, o co się starała, straciło swój sens. Będzie musiała od niego odejść, będzie jedną z tych zdesperowanych samotnych matek. O, Boże! Przecież ona ma pięcioro dzieci! Pięć córek, z którymi na pewno sobie sama nie poradzi.

− Nic mi nie jest – powtórzyła trochę głośniej, marząc o tym, by wreszcie sobie poszedł. Wtedy będzie mogła zebrać myśli i dojść do jakichś wniosków. Potrzebuje chwili rozsądku, żeby uspokoić choć na moment krwawiące serce.

− Jadę do Portland − oznajmił Colin. – Wracam w czwartek.

Zawsze jej udzielał tego rodzaju informacji. Ona słuchała jednym uchem, bo dokądkolwiek by pojechał, jej życie i życie dziewczynek toczyć się będzie normalnym trybem. Były przyzwyczajone, że w tygodniu Colina nie ma w domu, pojawia się dopiero w weekend.

Tak. Ale teraz być może wyjedzie już na zawsze… I co wtedy? Deanna pracowała w niepełnym wymiarze godzin w sklepie z rękodziełem, gdzie prowadziła zajęcia ze scrapbookingu i patchworku. Zarabiała niewiele, można było z tego opłacić jakiś krótki wyjazd czy wypad do restauracji. Ale utrzymać pięć dziewczynek?! Marzenie ściętej głowy.

Czuła, że wpada w panikę. Serce biło jak oszalałe, była pewna, że jeszcze chwila i będzie po niej. Jakimś nadludzkim wysiłkiem udało jej się spojrzeć na męża i nawet coś bąknąć.

− Mam nadzieję, że będzie tam ciepło.

− To znaczy gdzie?

− No… w Oregonie.

Colin zaniepokoił się.

− Deanno, czy ty naprawdę dobrze się czujesz?

Nie, nie uśmiechnęła się. Przecież jej uśmiech teraz byłby po prostu koszmarny.

− Mówiłam ci już, Colinie, że boli mnie żołądek. W związku z tym udam się teraz do łazienki. A tobie życzę szerokiej drogi.

Wstała z krzesła i ruszyła do drzwi. Colin uprzejmie odsunął się na bok, dzięki czemu nie musiała się o niego otrzeć, kiedy przekraczała próg. Drogę do łazienki pokonała błyskawicznie, a kiedy stanęła przed toaletką i spojrzała w lustro, zachwiała się i musiała chwycić się marmurowego blatu. Blada, stężała twarz w lustrze była przerażająca…

− Mamo, przecież wiesz, że ja nienawidzę tego chleba. Dlaczego ty go ciągle pieczesz?

Deanna ani drgnęła i ze stoickim spokojem kończyła szykować lunch do szkoły. Do pojemniczka włożyła kanapkę, kilka malutkich marchewek, na koniec jabłko i kruche ciasteczka z siemieniem lnianym, za którymi dziewczynki nie przepadały, ale musiały je zjeść. Bo takie ciasteczka to samo zdrowie.

− Mamo!

Dwunastoletnia Madison, w pozycji bojowej, z rękoma opartymi na biodrach, rzucała matce spojrzenie, które powinno wstrząsnąć najbardziej odporną istotą. Na Deannie nie robiło jednak wrażenia przede wszystkim dlatego, że sama przed laty identycznie spoglądała na swoją matkę. Niemniej jednak wcale nie uważała reakcji córki za uzasadnioną, ponieważ matka Deanny była koszmarna, a ona siebie za taką wcale nie uważała.

− Madison, proszę, daj mi dzisiaj spokój. Weź tę kanapkę.

Madison jeszcze raz spiorunowała ją wzrokiem, ale wzięła pojemniczek i zaczęła się wycofywać, mamrocząc pod nosem coś, co brzmiało bardzo podobnie do słowa „wreduska”. Deanna jednak już w to nie wnikała, bo tego ranka nie była zdolna stawać do kolejnej walki.

Ósma. Wreszcie sama, w kuchni, w której dziewczynki jak zwykle zostawiły po sobie nieludzki bałagan. Na barku i w zlewie brudne naczynia, na kontuarze pootwierane torebki z płatkami śniadaniowymi. Na lodówce pojemnik na lunch, którego zapomniała jak zwykle roztrzepana Lucy. Natomiast czerwoną nieprzemakalną kurtkę leżąca na wysokim stołku barowym ktoś zostawił specjalnie. Ktoś, czyli Madison, która od samego początku tej kurtki nie znosiła i kiedy we wrześniu wybrali się całą rodziną na większe zakupy do centrum handlowego, usiłowała namówić matkę na kupno nowej. Deanna jednak była nieprzejednana. Nie ustąpiła nawet wtedy, gdy po miesiącu Colin zaczął przebąkiwać, że po co walczyć z Madison, skoro ta czerwona kurtka bardzo podoba się Lucy. Dlaczego więc nie może dostać jej teraz, przecież i tak miała ją kiedyś odziedziczyć po starszej siostrze.

No cóż… Nie po raz pierwszy Colin stawał po stronie córek, a nie Deanny, żony i matki.

Podeszła do zlewu i odkręciła kran. Odczekała, aż woda nabierze odpowiedniej temperatury, podstawiła rękę pod dziubek pojemniczka z mydłem w płynie i trzykrotnie nacisnęła na tłoczek. Tak, trzy razy, dopiero potem zaczęła myć ręce. Bardzo powoli, bardzo starannie, ponieważ ciepła woda i śliskie mydło wpływały na nią uspokajająco. Szczerze mówiąc, mogłaby myć te ręce w nieskończoność…

Szybko zakręciła kran, wiedząc doskonale, czym może się skończyć to zwyczajne mycie rąk, które w jej przypadku wcale zwyczajne nie jest. Dlatego zakręciła wodę, wytarła ręce i zdecydowanym krokiem wyszła z kuchni, postanawiając panującym tu bałaganem zająć się później.

Podeszła do schodów, spojrzała w górę. Usiadła na pierwszym stopniu i ukryła twarz w dłoniach. Zła, rozgoryczona, upokorzona. I choć zawsze tak bardzo się starała w niczym nie naśladować swojej matki, teraz jednak nie dawało jej spokoju jedno pytanie. Pytanie, które matka zadawała bardzo często.

Co ludzie na to powiedzą?!

Przecież będą gadać, to oczywiste. Przede wszystkim zastanawiać się, od jak dawna Colin zdradza żonę, i niewątpliwie dochodzić do wniosku, że trwa to całe lata. I na pewno miał już romans z niejedną. Ma ułatwioną sytuację, skoro z racji swego zawodu głównie jest poza domem. Będą też jej współczuć. Osoby naprawdę życzliwe postarają się ją wesprzeć, chociaż kobiety zamężne raczej postawią na dystans, traktując rozwódkę jako zagrożenie. Natomiast ich mężowie będą się zastanawiać, jaka naprawdę jest Deanna i co takiego zrobiła, że Colin zdecydował się na skok w bok. A potem oczywiście nie wytrzymają i zaczną podpytywać Colina o jego miłosne przygody.

Gdyby tak można było cofnąć czas! Obudzić się jeszcze raz i zacząć nowy dzień, nie dotykając tej przeklętej komórki! Gdyby nie zobaczyła tego zdjęcia, nadal trwałaby w stanie błogiej nieświadomości. Ale niestety, stało się i zmuszona była stawić czoła twardej rzeczywistości.

Odsłoniła twarz i spojrzała na lewą dłoń. Szlachetny kamień zdobiący ślubną obrączkę zamigotał, choć na schodach było prawie ciemno. Błyszczał, bo Deanna co trzy miesiące oddawała obrączkę do czyszczenia i sprawdzenia, czy nie obluzowały się malutkie łapki przytrzymujące kamień. Tak się starała. Bardzo się starała, o wiele rzeczy, bo po prostu była głupia.

Ściągnęła obrączkę z palca i zamachnęła się. Obrączka odbiła się od ściany, potoczyła po lśniącej posadzce, a Deanna znów ukryła twarz w dłoniach, tonąc we łzach.

Boston King stała przy stoliku. Stolik miał jasnozielone nogi i biały blat, na którym teraz rozkładała tulipany. Kiedyś układała je równiutko, tym razem jednak miały leżeć swobodnie w artystycznym nieładzie.

Jeden liść bardziej w prawo, te płatki w lewo. Żółty tulipan bliżej różowego. Gotowe. Zadowolona z efektu ostrożnie przestawiła stolik na pełne słońce. Wzięła szkicownik, usiadła na stołku i zaczęła szkicować. Szybkimi, pewnymi ruchami, skoncentrowana na kształcie, linii i kontraście, na poszczególnych fragmentach, które złożą się w całość. Przy każdym szybszym ruchu srebrna bransoletka z przywieszkami pobrzękiwała cicho, wygrywając jedyną w swoim rodzaju melodyjkę.

Na białej kartce wyrósł pierwszy kwiat, jeszcze bezbarwny. Boston sięgnęła po żółtą kredę. Płatki przecież mają być żółte… Zamknęła oczy, otworzyła je − żadnych zmian. Nadal szarość. Zamiast żółtej kredy wzięła szarą. Kawałek ciemnoszarej kredy, już niewielki, ale z zaostrzonym czubkiem. Boston bardzo o te czubki dbała. Miały być w każdej chwili gotowe do pracy.

Bransoletka znów cichutko brzęknęła, kiedy ciemnoszara kreda zaczęła przemykać po białym papierze i to, co przedtem było tylko kwiatem, zmieniało się w coś o wiele piękniejszego, najdroższego jej sercu. Jeszcze tylko kilka kresek i już miała przed sobą twarz dziecka. Najukochańszą.

Liam.

Kreda zaczęła przesuwać się teraz bardzo delikatnie, zmiękczając linie, by uzyskać cienie i półcienie i uchwycić wyraz twarzy zaspanego chłopczyka. Linię pucołowatego policzka, półprzymknięte oczy. Całą słodycz…

Dorysowała jeszcze kilka szczegółów w tle, w prawym dolnym rogu umieściła swoje inicjały, datę i wyrwała kartkę ze szkicownika. Położyła ją na stosie białych kartek, sięgnęła po kubek z herbatą i podeszła do okna, za którym widać było ogród na tyłach domu.

Granicę posesji wyznaczał rząd dumnych świerków. Tuż przed nimi kołysane łagodnymi podmuchami wiatru błyszczące woskownice, które szczęśliwie przeżyły ubiegłoroczne zamiecie i zawieje. A w dole kwitły ostatnie tulipany, których nie może zabraknąć na wiosennych rabatach. Za tydzień, dwa Boston zamierzała zabrać się za warzywa. Była wielką zwolenniczką świeżych warzyw z własnego ogrodu, choć daleko jej było do fanatyzmu Deanny.

Patrzyła w dal i wsłuchiwała się w otulającą ją zewsząd ciszę. Nawet miarowe bicie swego serca bardziej wyczuwała niż słyszała. Ta cisza towarzyszyła jej teraz bardzo często, nie miała jednak nic wspólnego ze spokojem. Nie dawała ukojenia.

Odwróciła się, przeszła przez dom i wyszła przed frontowe drzwi. Na podjeździe Andi wielki samochód do przeprowadzek właśnie budził się do życia. Stał tam od wczesnego ranka. Boston przypomniała sobie, co mówił jej Zeke, że Andi w czasie remontu zamieszka na mansardzie, a większość mebli wstawi do jednego z pokoi na piętrze. Pomyślała, że nie zazdrości ludziom, którzy będą musieli taskać ciężkie meble po tych wąskich schodach. No i ściągnęła go myślami. Jego czerwony poobijany pikap właśnie objechał wycofujący się wóz przeprowadzkowy i wyhamował przed domem. Zeke wysiadł i ruszył do kuchennych drzwi. Szedł szybko, lekko, dokładnie tak samo jak wtedy, gdy zobaczyła go po raz pierwszy. Miała wtedy piętnaście lat i rozpoczynała naukę w X klasie w nowej szkole, na stałym lądzie, w której czuła się kompletnie zagubiona. Jak osierocona małpka, błąkająca się po dżungli. I wtedy jej wzrok padł na jednego z uczniów z klasy XII, chłopaka o imieniu Zeke, który wyglądał powalająco, a w dodatku grał w drużynie piłki nożnej, bo mimo że wrzesień był wyjątkowo upalny, miał na sobie sportową kurtkę z dumnym emblematem.

Wystarczyło jedno spojrzenie i Boston już była zakochana po uszy, wiedziała, że to ten jeden, jedyny. Zeke potem nie raz drażnił się z nią, że on taki szybki nie był. Potrzebował trochę czasu, gdzieś około dziesięciu minut, bo tyle trwała ich pierwsza rozmowa. Po tych dziesięciu minutach wiedział już, że los jego jest przesądzony, z czym absolutnie się pogodził.

Od tej chwili byli parą. Pobrali się, gdy Boston miała lat dwadzieścia, Zeke dwadzieścia dwa. Ich miłość trwała, niczym niezmącona. Było im tak dobrze we dwoje, że powiększenie rodziny odkładali na później. Poza tym Boston była zajęta karierą zawodowa, a Zeke swoim biznesem. Chcieli też poznać świat. Tak, ich życie zapowiadało się idealnie.

− Cześć, kotku! – zawołał Zeke, przekraczając próg. – Nasza sąsiadka już się wprowadziła!

− Wiem, wiem! – odkrzyknęła, a Zeke przemierzył kuchnię, by dotrzeć do żony. Spoglądał na nią z czułością, chociaż też i czujnie; ich życie od kilku miesięcy nie toczyło się już tak gładko. A oni absolutnie nie potrafili sobie z tym poradzić.

Wszystko przez to wzajemne obwinianie się, pomyślała Boston, zaciskając mocniej palce na kubku. Rozsądek podpowiadał, że to bez sensu, bo żadne z nich nie było winne. Ale serce nie poddawało się rozsądkowi. Co się działo w sercu Zeke’a, tego jego żona nie wiedziała, natomiast w niej samej panowała teraz idealna pustka, coś w rodzaju czarnej dziury, i Boston zaczęła się poważnie zastanawiać, czy w takich warunkach miłość jest w stanie przetrwać.

− Remont jej domu wpłynie zasadniczo na saldo naszej firmy – oznajmił Zeke. – Dlatego bądź dla niej miła. Nie będzie to trudne, bo jest naprawdę sympatyczna.

− Zawsze jestem miła.

− Wiem. Ale chodzi mi też o to, że dopóki nie zrealizujemy czeku, lepiej żebyś nie opowiadała jej na przykład o tej mocy, jaką ludzie czerpią z ziemi.

− O matko… − jęknęła Boston, robiąc odpowiednio zbolałą minę. – Przecież ja tylko raz obchodziłam święto przesilenia letniego! Tylko raz i tylko dlatego, że nie chciałam robić przykrości znajomej, która przychodzi na moje warsztaty.

− Jak zwykle, zasłaniasz się innymi!

− Trochę finezji, proszę pana! Zachowuje się pan jak burak!

− Wolę być burakiem niż świrusem, co czerpie moc z ziemi! − odciął się Zeke z uśmiechem i cmoknął żonę w policzek. – Idę rozładować sprzęt.

Kiedy wyszedł, Boston spojrzała na zegar. Za wcześnie, by już brać się za obiad, tym bardziej że miały być burgery z grilla. Po raz pierwszy tego lata. Zeke już w zeszły weekend wystawił na dwór to coś z nierdzewnej stali, co podobno jest szczytowym osiągnięciem techniki grillowej. Wystawił i nie mógł się doczekać, kiedy będzie mógł to cudo wypróbować.

Pomyślała, że zrobi sałatkę. I może zaprosi na obiad Andi, niewątpliwie jest wykończona przeprowadzką, poza tym jej kuchnia na pewno jeszcze nie działa.

Wrócił Zeke z naręczem papierów, projektów i umów, do tego jeszcze w jednym ręku trzymał pudełko na lunch, a w drugim o wiele mniejsze i owinięte w papier.

Boston uśmiechnęła się.

− Czyżbym miała coś dostać?

− A tego jeszcze nie wiem. Kupiłem to dla najpiękniejszej dziewczyny na świecie. Czy to ty?

Niezależnie od wszystkiego Zeke zawsze się starał. Był facetem, który dba o to, by obdarowywać żonę jak najczęściej. Nie musiało być to nic drogiego, wystarczył nowy pędzel albo kwiat, albo spinka do włosów, na którą natrafił w sklepie ze starociami. Najważniejsze, że dawał jej odczuć, jak ważna jest dla niego i że myśli o niej.

Szybko wyciągnęła rękę, ale Zeke równie szybko cofnął się o krok.

− Cierpliwości, młoda damo.

Niespiesznie zaczął odwijać papier, wystawiając na próbę jej cierpliwość.

− Diamenty? – spytała, kiedy wreszcie podał jej pudełeczko. Był to żart, bo żadne z nich za nimi nie tęskniło.

− A niech to! Nie wiedziałem, że pragniesz drogich kamieni!

Niby wesoło, ale bardzo niepewne patrzył, jak Boston powoli otwiera pudełeczko. Jej oczom ukazała się para malutkich różowych bucików zrobionych na drutach z cieniutkiej włóczki. Ślicznych, słodkich, bardzo dziewczęcych, wykończonych ażurowym ściegiem, z cieniutkimi sznurowadełkami…

W pierwszej chwili zabrakło jej tchu, potem ją zmroziło. Pudełeczko wysunęło jej się z rąk.

− Jak mogłeś?

Mówiła z trudem, bo przecież zabolało. Okropnie, przeszywająco. Odwróciła się, bo w takiej chwili najlepiej po prostu zniknąć. Ale Zeke złapał ją za rękę.

− Boston, proszę, nie odwracaj się ode mnie! Zostań i porozmawiajmy o tym szczerze. Przecież minęło już sześć miesięcy. Pół roku! Jesteśmy razem, ty i ja, możemy mieć jeszcze dzieci…

Boston jednym gwałtownym ruchem uwolniła rękę.

− Nasz syn nie żyje!

− I uważasz, że ja o tym nie wiem?!

− Uważam, że zachowujesz się tak, jakby faktycznie to do ciebie nie dotarło! Poza tym dla ciebie sześć miesięcy to bardzo długo, prawie wieczność, a dla mnie nie! Nigdy się nie pogodzę, że odszedł! Słyszysz?! Nigdy!

Jej wzrok płonął. Spojrzenie Zeke’a stwardniało.

− Boston, chodzi mi przede wszystkim o to, żebyś nie odsuwała się ode mnie. Byśmy nadal byli razem, tak naprawdę razem, rozumiesz? I jakoś żyli z tym dalej!

− A żyj sobie, jak chcesz – wymamrotała, czując, jak gniew znika i znów staje się chłodna, obojętna, cała odrętwiała w środku. – Żyj sobie dalej, bo ja… ja zostaję tam, gdzie jestem teraz.

− Czyli nic się nie zmienia – powiedział Zeke zrezygnowanym głosem. – No cóż… Chcesz być sama, to będziesz. Wychodzę. Nie wiem, kiedy wrócę.

Przez moment stał, wpatrując się w Boston, jakby miał nadzieję, że będzie chciała go zatrzymać. Ale ona nie odezwała się, tylko jeszcze mocniej zacisnęła usta. Chciała być sama. Więcej – teraz było jej to niezbędne. Wcale jej nie przeszkadzało, że Zeke pojedzie dokądś po prostu się upić. I niech tak będzie. On topi smutek w kieliszku, ona w malowaniu. Każde z nich na swój sposób stara się przetrwać ten rozdzierający ból.

Zeke pokręcił już tylko głową i wreszcie wyszedł. Słyszała, jak pikap ożył, a potem warkot silnika cichnie w oddali. Wtedy wróciła do pracowni. Kiedy weszła do środka, jej spojrzenie nawet nie przemknęło po wysokich oknach, dających tyle światła, po półkach, wykonanych ściśle według jej instrukcji, po sztalugach czy pustych jeszcze płótnach. Spojrzała od razu na portrety Liama. Malutkie szkice i portrety naturalnej wielkości. Dziesiątki, może nawet setki portretów, wykonanych różną techniką, zawsze jednak przedstawiające tę samą malutką, najukochańszą osobę. Od chwili gdy Liam został pochowany, nie potrafiła już ani narysować, ani namalować czegokolwiek czy kogokolwiek oprócz niego.

Po starciu z Zekiem serce biło jeszcze trochę szybciej, ale w środku panował już znajomy chłód. Sięgnęła po szkicownik, ołówek, usiadła na swoim ulubionym stołku i zaczęła rysować. To, co zawsze.

ROZDZIAŁ TRZECI

Deanna siedziała w swoim samochodzie na parkingu przy zielonym miejskim parku. Zachodnie wybrzeże nad Pacyfikiem powitało już wiosnę. Promienie słońca złociły młode listki, krzaki powypuszczały pączki. Trawa, jeszcze niestratowana bezlitośnie przez rozhasane dzieci, była bujna i soczysta.

Sięgnęła po kupioną na wynos kawę i uświadomiła sobie, że jej ręka drży, całkowicie niezdolna utrzymać kubek, a co dopiero podnieść go do ust. Od dwóch dni nic nie jadła i starała się usilnie wymyślić cokolwiek, co przynajmniej w jakimś stopniu pomogłoby uratować jej dotychczasowe idealne życie rodzinne. Oscylowała między obwinianiem siebie a przemożnym pragnieniem pozbawienia życia Colina. Płakała, nawet krzyczała, oczywiście tylko wtedy, kiedy w pobliżu nie było dzieci. Przy nich zachowywała się, jakby nic się nie stało.

Te dwa pełne udręki dni nie okazały się bezowocne. Opracowała plan działania i dlatego nie przyjechała tu z pustymi rękami. Na fotelu obok leżało kilka kartek z notatkami, dokumenty dotyczące córek i kopie wyciągów bankowych ze wspólnego konta.

Absolutnie nie chciała rozwodu. Stan cywilny był dla niej nieodłączną częścią jej tożsamości. Zawsze chciała być mężatką i nie zamierzała z tego zrezygnować, dlatego Colin miał teraz usłyszeć, że skłonna jest mu wybaczyć. Niemniej o wymazaniu wszystkiego z pamięci nie było mowy i Colin będzie musiał naprawdę się postarać, by odzyskać zaufanie żony.

Miała broń w ręku i to niejedną. Przede wszystkim córki, a poza tym pozycja Colina w miejscowej społeczności. Colin kochał wyspę i gdyby jego pozycja została zachwiana, poczułby się wyrzucony za burtę.

A jeśli Colin nie będzie chciał zrezygnować z tamtej kobiety? Jakiś głos wewnętrzny podpowiadał, że owszem, jest to możliwe, bo może nie zależy mu już na rodzinie. To znaczy na Deannie; było przecież oczywiste, że Colin swoje pięć córek kocha bardzo.

Ten wewnętrzny głos Deanna zignorowała, uznając go za oznakę słabości, stanowczo w tym momencie niepożądanej. Teraz, kiedy powinna być silna, nieugięta. I taka będzie, stać ją na to, w końcu zdarzyło jej się już być w sytuacji o wiele gorszej.

Nabrała głęboko powietrza. Pomogło. Była już w stanie wypić łyk kawy. No i zastanawiać się dalej. A więc… Jeśli Colin zgodzi się zakończyć ten romans, Deanna będzie nalegać, by poddali się terapii małżeńskiej. A jeśli będzie się opierał… Wtedy zawsze może wspomnieć, że nie brakuje dobrych prawników, których zdaniem ojciec lubiący skoki w bok nie powinien zbyt często przebywać ze swoimi dziećmi.

Chwała Bogu, że sytuacja z domem jest jasna. Zapisany został na Deannę, zawsze będzie jej, do końca życia. W ciągu minionych lat nie raz zastanawiała się nad tym, czy nie zrobić Colina współwłaścicielem, jakoś jednak do tego nie doszło. Całe szczęście!

Spojrzała na zegarek. Mniej więcej godzinę temu, kiedy wiedziała, że Colin jest już niedaleko domu, wysłała do niego esemesa. Napisała, że wie o tamtej kobiecie i chce się z nim spotkać. W parku, ponieważ rozmowa ta powinna odbyć się w miejscu odosobnionym, a nie w domu, w którym jest pięć dziewczynek. Dlatego Deanna najęła do dziewczynek opiekunkę − to znaczy do czterech z nich, bo Madison była u koleżanki − i przyjechała do tego parku.

Zobaczyła poobijany sedan Colina, który właśnie parkował obok jej SUV−a, dlatego szybko odstawiła kubek i sięgnęła po teczki z dokumentami. Kiedy kładła rękę na klamce, poczuła gniew człowieka gotowego rzucić się na kogoś i bić go bez opamiętania. Zagotowało się w niej. Colin to drań. Jak on śmiał coś takiego zrobić? Właśnie jej, która przez całe swoje dorosłe życie oddana była rodzinie! Tylko i wyłącznie, a on odpłaca jej za to w taki sposób!

Wzięła głęboki oddech, teraz przecież musi być opanowana, myśleć jasno i wszystko mieć pod kontrolą.

Colin, nadal w niebieskim garniturze, choć koszulę i krawat zmienił, wysiadł z samochodu i zajrzał do auta żony. Z góry, bo dach był otwarty. Spojrzeli na siebie i Deanna, już spokojna, pewna siebie, nacisnęła na klamkę i otworzyła drzwi.

− Cześć!

Tylko tyle? Żadnego „przepraszam”, „wybacz” i tak dalej?! Deanna zacisnęła usta, kiwnęła głową i skierowała się do ławek i wąskich stołów ustawionych na zielonej murawie. Wybrała ławkę, z której widać było zatokę. Będzie miała na co patrzeć, kiedy on będzie się przed nią płaszczył!

Colin usiadł na ławce naprzeciwko, nie odrywając od Deanny niebieskich oczu. A ona nie odzywała się, czekając teraz cierpliwie na pokrętne wyjaśnienia i gorące prośby o wybaczenie. Była trochę rozczarowana, spodziewała się, że w oczach Colina będzie strach, a co najmniej niepewność. Tymczasem nic z tych rzeczy. Colin wyglądał jak zawsze po służbowym wyjeździe. Po prostu zmęczony.

− Widzę, że się przygotowałaś – powiedział, spoglądając na teczkę, którą ściskała w ręku.

− Owszem, przygotowałam się.

Wtedy nachylił się ku niej, oparł łokciami o blat stołu i oświadczył:

− Nie mam żadnego romansu. Nigdy nie miałem.

− Ale ja widziałam w twojej komórce zdjęcie, na którym ona całuje ciebie w policzek!

− Czyli widziałaś zdjęcie z firmowej imprezy. W policzek całuje mnie Val, która pracuje u nas od niedawna. Jakiś czas temu miała problemy ze swoim chłopakiem. Zaczął zachowywać się podejrzanie i Val była prawie pewna, że chce ją rzucić, ale poradziłem jej, żeby jeszcze odczekała. I faktycznie, warto było, bo okazało się, że ten jej chłopak po prostu organizował romantyczny weekend w Paryżu. Pojechali tam i chłopak jej się oświadczył. To zdjęcie pstryknęli w chwili, gdy dziękowała mi za dobrą radę.

− Całując ciebie?

− W policzek, Deanno, w policzek! Val to jeszcze dzieciak, ma takie szczere odruchy.

Wiedziała, że mówi prawdę. Widać to było w jego oczach, poza tym Colin nigdy nie kłamał i Deanna poczuła wielką ulgę. Niestety, prawie natychmiast to odczucie zostało zastąpione innym, już nie tak pozytywnym. Po prostu poczuła się bardzo niepewnie i głupio, a te wszystkie papierzyska w jej ręku nagle zaczęły okropnie ciążyć.

− Mogłeś mi o tym wcześniej powiedzieć… − bąknęła, świadoma, że teraz powinna go przeprosić.

− Trzeba było wcześniej spytać – odparł, prawie opryskliwie. − Przykro mi, że po obejrzeniu tego zdjęcia od razu doszłaś do takiego właśnie wniosku.

− A co innego mogłam pomyśleć? Przecież ty prawie cały tydzień jesteś poza domem. Nie ma ciebie z nami i nagle widzę zdjęcie, na którym jakaś dziewczyna cię całuje.

− No cóż… Mogłaś to zinterpretować po swojemu.

− Mogłam. Ja po prostu…

I wtedy prawie krzyknął:

− Dajmy już temu spokój!

− Ale ja…

− Wystarczy! Mam dość tej rozmowy, mam dość już wszystkiego! Ciebie, tego całego małżeństwa, w którym wcale nie jestem szczęśliwy! Od dawna!

Twarz Deanny zrobiła się biała jak papier. Była porażona. Jakby ktoś wbił jej nóż prosto w serce.

Otworzyła usta, ale nie była w stanie wydobyć z siebie ani słowa.

− Jestem już wykończony, Deanno. Wykończony życiem razem z tobą. Przecież tobie wcale nie zależy na mnie ani na naszym związku. Dla ciebie ważne jest tylko, by wszystko działo się po twojej myśli. I co powiedzą ludzie. Tylko na tym. Wcale nie chcesz, żebym był przy tobie. Czekasz tylko na moją wypłatę, a potem mam zejść ci z oczu.

Bolało coraz bardziej. Policzki Deanny zapłonęły, choć w środku czuła przejmujący lęk o temperaturze lodu. Nie była w stanie oddychać.

− Myślisz, że nie widzę, Deanno, jak niecierpliwisz się, kiedy chcę pobyć dłużej z dziewczynkami, coś wspólnie z nimi zrobić? Bardzo ci to przeszkadza. Cokolwiek zresztą zrobię ja czy dziewczynki nie zyskuje twojej aprobaty. Czepiasz się nas bez przerwy, w rezultacie we własnym domu czujemy się nieswojo. Bez przerwy dając mi jasno do zrozumienia, że dom, w którym mieszkamy, to twoje terytorium i moja osoba jest tu niepożądana.

− Ależ Colinie! Co ty mówisz! Przecież wcale tak nie jest!

− Tak uważasz? Szkoda. Bo miałem jednak nadzieję, że w którymś momencie do ciebie dotrze, że nie jest tak, jak być powinno. Może powinienem był wcześniej ci o tym powiedzieć. Może, ale bałem się, co z tego wyniknie. W każdym razie teraz już wiem na pewno, że nic do ciebie nie dociera.

Wstał i spojrzał teraz na nią z góry. W jego oczach był lód.

− Nie wiem, co konkretnie zaplanowałaś w związku z moją osobą. Czy chciałaś mnie tylko nastraszyć, czy od razu kazać się wynosić. Ja w każdym razie stawiam sprawę jasno. Chcę normalnego, prawdziwego małżeństwa. Nie chcę czuć się w domu jak nieproszony gość. Mam serdecznie dość tej twojej apodyktyczności, tego traktowania naszych córek, jakby były psami, które trzeba nauczyć czystości, a nie dziećmi, którymi należy się opiekować, wychowywać je i przede wszystkim kochać. Chcę mieć normalny dom, normalną żonę i matkę moich dzieci. Dłużej na to czekać nie będę. Albo się zmienisz już od dziś, albo koniec z naszym małżeństwem.

Chyba coś tam jeszcze mówił, ale do zdrętwiałej z przerażenia Deanny już to nie docierało. Próbowała wstać, ale oczywiście nic z tego. Teczki wysunęły się z jej sztywnych palców i białe kartki zasłały zieloną trawę.

Przecież on nie miał racji! Absolutnie! Jak mógł powiedzieć coś tak okrutnego i nieprawdziwego! Jak mógł!

Nienawidziła go teraz z całego serca, o czym zamierzała go poinformować. Oczywiście! Rzucić mu to prosto w twarz! Niestety, kiedy w końcu udało jej się jakoś wstać z ławki, Colina już było. Wsiadł do samochodu. Jeszcze chwila i sedan zniknął za zakrętem.

Boston wsunęła dłonie w chłodną, sypką ziemię i poruszyła palcami. Tuż obok stały karnie w szeregu pojemniczki z malutkimi, delikatnymi sadzonkami, z których wyrosną dorodne rośliny. Boston kilka lat temu zaczęła eksperymentować z sadzonkami niektórych warzyw i Zeke wybudował jej małą szklarnię. W zeszłym roku skupiła się na pomidorach. Udało się, w związku z czym w tym roku, oprócz sadzonek pomidorów, wyhodowała również sadzonki brokułów i kabaczków.

Sięgnęła po pierwszą sadzonkę. Kiedy z powrotem przysiadała na piętach, usłyszała wjeżdżającą na podjazd ciężarówkę. Zeke? Nie. Raczej Wade, by się za nim wstawić. Naturalnie, bo Wade jest takim wzorcowym starszym bratem, zawsze gotowym wziąć problemy młodszego na siebie.

Usiadła po turecku i czekała. Po chwili zza węgła wyszedł jej szwagier.

− Witaj, Boston! Byłem pewien, że zastanę cię właśnie tu w ogrodzie!

Obaj z Zekiem byli tego samego wzrostu, prawie metr dziewięćdziesiąt, mocno zbudowani, ciemnoocy i ciemnowłosi. Obaj lojalni aż do bólu, poza tym wyluzowani, lubili sobie poszaleć, mieli też bzika na punkcie sportu, co dla Boston było kompletnie niezrozumiałe. Jej kontakty ze sportem ograniczały się do zorganizowania małego przyjęcia z okazji zakończenia sezonu futbolowego.

Wade usiadł obok niej, wyciągając długie nogi. Miał na sobie dżinsy, koszulę w kratę i porządnie już zniszczone buty robocze. Żadnej kurtki. Obaj bracia o dumnym nazwisku King wkładali je dopiero wtedy, gdy temperatura zbliżała się do zera.

Boston znała Wade’a prawie tak długo jak Zeke’a. O ile pamięć jej nie myliła, Zeke już podczas drugiej randki zaprosił ją do siebie i przedstawił swojej rodzinie. I kiedy wszyscy pochłaniali spaghetti i sałatkę, ogłosił, że pewnego dnia Boston zostanie jego żoną. Rodzice nawet nie mrugnęli okiem, prawdopodobnie przekonani, że żywot tej miłości młodzieńczej będzie bardzo krótki.

− On uważa, że jesteś zdrowo wkurzona – rzucił Wade przed siebie, w powietrze.

− Ach tak? A nie sądzisz, że to on powinien sam ze mną porozmawiać?

− Dobrze wiesz, że Zeke nienawidzi konfrontacji.

− A ty lubisz?

Wade uśmiechnął się szeroko.

− Ja przede wszystkim wiem, że ty za bardzo mnie lubisz, żeby na mnie wrzeszczeć. Poza tym niczego nie ryzykuję. Jestem tylko biernym obserwatorem

− A ja kocham Zeke’a i czuję się wręcz komfortowo, kiedy na niego wrzeszczę.

− I dlatego zamiast niego jestem tutaj ja. Bo on nie wie, jak do ciebie dotrzeć. Tym bardziej, że bywają dni, kiedy podobno całkiem odlatujesz.

Oczywiście, ale inaczej być nie mogło, skoro czuła taki ból. Przeszywający, rozdzierający, ogarniający ją całą, i niepozostawiający miejsca na inne odczucia, na kontakt ze światem. Dlatego też nie była w stanie z nikim się podzielić swoją tęsknotą za ukochanym synkiem. Była z tym sama. W sercu nosiła jego obraz, zawsze uśmiechniętego i szczęśliwego.

Szturchnęła palcem spulchnioną ziemię.

− To nie jest twoja walka, Wade.

− Oczywiście. To on powinien wyjść na ring! Może więc pozwolisz mu wrócić do domu? Śpi na moim tapczanie, a ja mam tego już powyżej uszu.

− Pozwolę? Przecież go stąd nie wyganiałam. Sam zwiał. A ja bardzo chętnie bym z nim powalczyła.

− Czyżby? Bo Zeke mówił, że ty nie walczysz. I na tym właśnie polega problem. – Wade, do tej chwili mimo wszystko pogodny, teraz spoważniał. – Powiem szczerze, Boston. Straciłaś Liama, a teraz jesteście o krok, by stracić siebie nawzajem.

Wymawiając imię ich synka poruszył ponownie bolesną strunę. Udało jej się jednak odezwać względnie spokojnym głosem, by Wade był przekonany, że to, co teraz słyszy, to najprawdziwsza prawda.

− Zeke nigdy mnie nie straci. Zawsze będę go kochać, zawsze! Ale nie powinien mi mówić czegoś takiego! A on…

− Wiem, co powiedział. I moim zdaniem ma rację. Powinniście znów pomyśleć o dziecku.

− Przestań! – krzyknęła Boston, zrywając się z ziemi. − Nie mów mi takich rzeczy. Nigdy! Właśnie ty, który masz dziecko! Śliczne i zdrowe!

Wade też poderwał się z trawy i podniósł obie ręce na znak, że absolutnie się poddaje.

− Przepraszam, Boston. Masz rację. Nie powinienem był o tym mówić.

Podszedł do niej i objął ją mocno i serdecznie. Nie wyrywała się. Wade pocałował ją we włosy i dodał jeszcze:

− Nie wściekaj się na niego, Boston. On bardzo cię kocha. Ja oczywiście też, choć inaczej.

Jego stały żarcik. To też było kojące.

− Ja też ciebie kocham, Wade, ale też inaczej, i dlatego powiedz mu, że ma wracać do domu. Tak będzie najlepiej.

− Naprawdę tego chcesz?

− Oczywiście! Chcę go mieć pod ręką, bo wtedy będę się mogła nad nim poznęcać. Przede wszystkim nawrzeszczeć!

− O, i to mi się podoba! – powiedział Wade zadowolony, wypuszczając ją z objęć. – Wszystko wraca do normy. Odsyłam ci Zeke’a i znowu śpię na swoim tapczanie. Aha, i zabieram się za remont domu pani Gordon.

− Tego domu obok? Ty? Nie Zeke?

− Ja. Tak zdecydowaliśmy.

− A… rozumiem – mruknęła Boston, spoglądając na Wade’a wymownie. – Oczywiście, zastanawialiście się nad tym bardzo długo, rozważając wszystkie „za” i „przeciw”, przy czym fakt, że Andi Gordon jest niebrzydką singielką, był absolutnie bez znaczenia!

− Oczywiście! – przytaknął skwapliwie Wade, ale oczy mu się śmiały. – Choć nie ukrywam, że jestem zadowolony, że nie będę pracował dla jakiejś starej jędzy. U pani Gordon mam stawić się już jutro blady świtem. Życz mi powodzenia!

− Nie, bo nie chcę zapeszać. A ty już wracaj do domu i odeślij mi jak najprędzej mojego męża!

− Będzie, jak chcesz.

Pożegnali się. Wade poszedł do swojej ciężarówki, Boston zajęła się z powrotem sadzonkami, przez cały czas rozmyślając na jeden, podstawowy temat.

A więc Zeke wróci do domu. Kiedy tak się stanie, odbędą długą, poważną rozmowę. Jedną, drugą, trzecią i w którymś momencie do Zeke’a dotrze, że ona nie jest jeszcze gotowa na takie całkowite włączenie się w życie. Bo jej serce nadal jest rozdarte, rozszarpane na tysiące kawałeczków i chyba już nigdy nie powróci do stanu pierwotnego. Ludzie dochodzą do siebie w bardzo różny sposób, niektórzy prędzej, inni później, a niektórzy w ogóle. Nie miała do Zeke’a pretensji, że chce po prostu żyć dalej normalnie. Była w niej odrobina żalu, że ona nie myśli podobnie. Ale przecież dzięki temu, że nie idzie do przodu, że cała jest bólem i tęsknotą, Liam jest zawsze przy niej. Tam, gdzie powinien być.

Deanna nie miała pojęcia, jak długo siedziała na ławce. Na pewno trochę to trwało, bo kiedy w końcu wstała, drżała z zimna. Nie tylko chłód sprawił, że dygotała. Była zdruzgotana tym, co powiedział Colin. Miała wrażenie, że cała jest jedną wielką raną zadaną przez męża.

W dodatku nie miał racji. Naturalnie, że nie! Kiedy szła do samochodu, powtarzała to sobie bez przerwy. Co za bzdury. Przecież kochała swoje dzieci, przecież żyła tylko dla nich, dla rodziny. Ona sama się nie liczyła.

Wsiadła do samochodu i ruszyła w drogę powrotną do domu. Kiedy brała zakręt, jedna z teczek rzuconych na fotel obok zsunęła się na podłogę. Białe kartki pokryły wykładzinę. Dokumenty, które tak skrupulatnie zebrała, szykując się do tej rozmowy. Była taka pewna siebie. Wiedziała, co powie, czego zażąda, a teraz przedstawiała strzępek człowieka, niezdolna pojąć, co dokładnie nie wypaliło w ich małżeńskim pożyciu.

Czuła się upokorzona. O tak. I czuła lęk przed tym, co zastanie w domu. Czy Colin opowiedział o wszystkim dziewczynkom? Jeśli tak, to Madison na pewno będzie rozpromieniona. Ale reszta córek nie. Te młodsze, zwłaszcza bliźniaczki, naprawdę kochają swoją mamę. W gruncie rzeczy nie wiadomo, czego można się spodziewać. I co będzie dalej…

Jakie to żałosne. Godzinę temu była silna, zwarta i gotowa, a teraz nie ma po tym ani śladu. Cały jej świat zatrząsł się w posadach, a potem runął w dół. Niby wszystko wróciło na swoje miejsce, ale na pewno nie jest już takie jak przedtem.

Kolejny zakręt i zaczęła wjeżdżać po zboczu na najwyższe wzgórze wyspy, na szczycie którego stały trzy domy, zwane Trzema Siostrami. Deanna na widok swego pięknie odrestaurowanego domu zawsze czuła ogromną satysfakcję. Teraz nie poczuła nic.

Sedan Colina nadal stał na podjeździe, a więc na tamtej ławce siedziała jednak krócej, niż myślała. Colin dopiero wysiadł z samochodu. Natychmiast otoczyło go stadko córek. Wszystkie tuliły się do niego, gadały jedna przez drugą, każda chciała nieść jego teczkę.

Deanna zatrzymała samochód na ulicy i stamtąd obserwowała scenę przed domem. Rozradowane dzieci, szczęśliwe, że tata już wrócił. Jeszcze przed kilkoma dniami byłaby bardzo wzruszona, dumna, że w jej rodzinie tak właśnie jest. Wielu ojców nie za bardzo interesuje się swoimi dziećmi, ale Colin był inny, bardzo zaangażowany w ich sprawy. Czyżby… Oczywiście! Teraz dotarło do niej, co zaplanował. Chciał zabrać jej wszystko! Zadać ten najmocniejszy, najbardziej bolesny cios!

Odczekała, aż wszyscy wejdą do środka, i dopiero wtedy wjechała na podjazd. Zaparkowała obok sedana i na palcach weszła do domu. Colin z dziewczynkami był w kuchni. Rozmawiali bardzo głośno. Colin nie pomijał żadnej córki, każdej wysłuchał, każdej odpowiadał.

Nie weszła do kuchni. Od razu poszła na górę, do małżeńskiej sypialni. Zamknęła za sobą drzwi, oparła się o nie plecami i nabrała głęboko powietrza. Raz, drugi, powtarzając sobie w duchu, że nie będzie płakać. Colin nie powinien wiedzieć, jak bardzo ją zranił.

Z trudem łapiąc powietrze, podeszła do łóżka i chwyciła się jednego z rzeźbionych słupków. O Boże, jaka to niesprawiedliwość! Przecież dla Colina poświęciła wszystko. Stworzyła mu idealne życie, które, jak okazało się dzisiaj, wcale mu nie odpowiadało. Była też matką jego dzieci. Dobrą matką. Jak on śmiał w to wątpić? Przecież w domu bywa tylko w weekendy. Wszystko jest na jej głowie. On sobie tylko wyjeżdża i przyjeżdża, a ona zawsze jest tutaj. To ona przypomina dzieciom, żeby umyły zęby, nie on!

Trzymała się słupka obiema rękoma, wbijając paznokcie w polakierowaną powierzchnię i czuła, jak rośnie w niej gorycz i gniew. Mieszanka bardzo niebezpieczna, jad dla duszy.

A niech go szlag! Niech ich wszystkich szlag!

ROZDZIAŁ CZWARTY

− Pospiesz się, no pospiesz, przecież wiesz, że bez tego nie mogę się obejść … − mamrotała pod nosem Andi, wpatrzona w ekspres do kawy. Jakby w odpowiedzi w ekspresie zagulgotało i do kubka, ustawionego tam, gdzie zwykle stawia się szklany dzbanek, zaczął spływać ożywczy czarny eliksir. Kiedy kubek był już pełen, Andi szybko odstawiła dzbanek na podstawkę i wlała w siebie pierwszy łyk ożywczego płynu, który budził jej zaspany umysł.

Odgarnęła włosy z czoła i powtórzyła sobie w duchu, że jest świetnie. Przecież darzy już ten dom gorącą miłością, już wie, że dla czegoś takiego chyba warto było zrobić rewolucję w swoim życiu.

Kolejny łyk magicznego napoju przyniósł kolejny wniosek.

− Rozkosz… Jak wypiję do dna, na pewno uznam, że żadne „chyba”. Ta rewolucja naprawdę była konieczna!

Podeszła do okna na mansardzie i uśmiechnęła się. Mansarda była co prawda niewielka, za to widok z okna urzekający – widziała stąd całą zachodnią część wyspy. Cudnie skrzące się w blasku porannego słońca wody zatoki i pyszna kawa – nic więc dziwnego, że na duszy zrobiło się jej lekko, a wszystko wydało się optymistyczne, mimo że już od trzeciej rano jest na nogach.

Na podjazd wjechała ciężarówka. Dziwne. Któż to taki zdecydował się złożyć niezapowiedzianą wizytę w sobotę o dziewiątej rano?

I nagle ją olśniło.

− A niech to!

Szybko odstawiła kubek na parapet i spojrzała krytycznie po sobie. Wielki T-shirt, służący za koszulę nocną. Masakra. Ona jeszcze w niedbałym stroju, a Zeke, z którym umówiła się na dziś, właśnie na dziewiątą, już czeka. Wszystko przez to, że ostatnio sypia zaledwie po cztery godziny na dobę.

Zdarła z siebie T-shirt i wskoczyła w dżinsy. Jeszcze stanik i krótkie poszukiwanie podkoszulka, który miała na sobie poprzedniego dnia, sandały i już można gnać na dół. Na piętrze zatrzymała się na sekundę, by włożyć podkoszulek, i pognała dalej. Po przyjeździe ani razu nie była jeszcze pod prysznicem, a jej fryzura też pozostawiała wiele do życzenia. Wymyte zęby – tyle musiało na razie wystarczyć, by zasłużyć na miano człowieka cywilizowanego. Przynajmniej do pewnego stopnia.

Zeskoczyła z ostatnich trzech stopni i kilkoma susami dopadła do drzwi, które udało jej się otworzyć, jeszcze zanim Zeke zapukał. Powitała go z uśmiechem:

− Witaj! Czy mnie słuch nie myli? Przyjechałeś ciężarówką, a przecież mieszkasz…

Tuż obok… Tak, to miała jeszcze dodać, ale ją zamurowało. I trudno, żeby było inaczej, skoro człowiek przed nią wcale nie był Zekiem Kingiem, jej sąsiadem i zarazem fachowcem, który miał wyremontować jej rozsypujący się dom. Zeke był wysoki, ciemnowłosy, miał wyjątkowo miły uśmiech i tak w ogóle, zdaniem Andi, był bardzo przystojny. O kimś, kto ukazał się teraz jej oczom, można było powiedzieć to samo, z tym że wierną kopią Zeke’a wcale nie był. Zdecydowanie wyższy. Odrobinę, ale zawsze. Miał o ton ciemniejsze włosy, a uśmiech – po prostu powalający. Stojący przed nią mężczyzna był niesamowicie seksowny, nic więc dziwnego, że Andi teraz gorzko żałowała, że nie była pod prysznicem, nie umalowała się i nie ma na sobie tego kostiumu, który wydobywa jej ponętne okrągłości.

− Dzień dobry! − odezwał się uprzejmie przybyły. Głos, jak można się było spodziewać, miał niski, zniewalający do tego stopnia, że niepomalowane palce u stóp Andi jakoś tak mimo woli podkurczyły się. – Mam przyjemność widzieć Andi Gordon, prawda? Jestem Wade King, brat Zeke’a.

A więc to jego brat, współwłaściciel firmy. Chyba starszy o kilka dobrych lat, bo koło oczu widać już siateczkę drobniutkich zmarszczek i rysy twarz są zdecydowanie ostrzejsze. I gdyby nie to, że Andi przez ostatnie dziesięć lat pozwoliła pewnemu palantowi deptać swoje serce − temu, który puścił ją kantem i dwa tygodnie później ożenił się z sekretarką – teraz na pewno byłaby bardzo ciekawa, czy Wade King jest już zajęty.

− Andi?

− Tak? – Szybko potrząsnęła głową, aby oprzytomnieć. – Przepraszam, przez moment byłam gdzie indziej. Proszę, wejdź.

Szybko odsunęła się na bok, umożliwiając Wade’owi wejście do środka, a on przekroczył próg i spytał:

− A gdzie byłaś?

− Przepraszam, o co chodzi?

− O to, że byłaś gdzie indziej.

− A… rozumiem. A więc byłam tam, dokąd prowadzi brak snu, spowodowany między innymi towarzystwem nietoperzy. Wolałabym, by zamiast tych latających myszy pojawiła się tu ciepła woda.

− Czyli nietoperzy nie kochasz – stwierdził Wade, stawiając na zakurzonej podłodze porządnie już wysłużony plecak.