Strona główna » Obyczajowe i romanse » Trzykrotka. Trzy przyjaciółki, trzy spragnione serca i jeden plan na sukces

Trzykrotka. Trzy przyjaciółki, trzy spragnione serca i jeden plan na sukces

4.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-66074-59-0

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Trzykrotka. Trzy przyjaciółki, trzy spragnione serca i jeden plan na sukces

Zabawna i lekka historia o perypetiach trzech przyjaciółek, które postanawiają zawalczyć o swoje szczęście

Alicja dowiaduje się, że zdradził ją mąż, co przelewa czarę goryczy w jej życiu. Postanawia wrócić do dawnego mieszkania, które wynajmowała za starych czasów z przyjaciółkami. Z czasem dołącza do niej Łucja, która ukrywa się w obawie przed pewnym wpływowym człowiekiem. Wreszcie do starego lokum trafia Rozalia, najbardziej poukładana z całego trio.

Przyjaciółki czują się jak przed laty, kiedy dzieliły ze sobą radości i smutki. Jednak dopada je też proza życia, dlatego wkrótce stawiają przyszłość na szali. Wpadają na pomysł, który wywróci wszystko do góry nogami. Wspólnie zakładają czasopismo i szukają tematu, który zapewni im sukces.

Chociaż mają chwile zwątpienia, w końcu trafiają na ślad pewnej tajemnicy. Chcą odkryć prawdziwą tożsamość autorki poczytnych romansów i całkiem przypadkiem popadają w kolejne tarapaty.

Czy trzy przyjaciółki odmienią swoje życie i zaczną wszystko od nowa?

___

O autorce

Anna Szczęsna – urodziła się w 1981 roku, we Włocławku. Ukończyła studia na Uniwersytecie Mikołaja Kopernika w Toruniu. Przez siedem lat mieszkała w Warszawie, obecnie szuka szczęścia na Pomorzu. Wegetarianka, siostra czterech braci, miłośniczka dobrego filmu i literatury. W swoich tekstach lubi wracać do miejsc, z którymi była związana. Początkowo romansowała z horrorem, z czasem fascynacja mrocznymi historiami osłabła, a swoje zainteresowanie skierowała na jaśniejszą stronę życia. Teraz pisze dla kobiet i o kobietach. Ciepło, lekko i przyjemnie. Czytelnikom znana jest głównie z książki "Myśl do przytulania".

Polecane książki

W związku z 70. rocznicą wybuchu Powstania Warszawskiego na księgarskich półkach zagościły nowe publikacje poświęcone dramatycznym wydarzeniom z 1944 roku i losom bohaterskich powstańców. Tomasz Zbigniew Zapert przywołuje sylwetki wybitnych ludzi pióra, którzy zginęli w Powstaniu. Z kolei o pierwszy...
  Dyplomacja Brunona Kreisky’ego wobec Polski w latach 1959-1983 miała przynosić korzyści obu stronom. Działając zgodnie z przekonaniem wypełniania obowiązku wobec swojego kraju, wzmacniając Wiedeń i przygotowując go do roli międzynarodowego centrum politycznego, wspomagał on zarazem rozwój państw s...
Angielski w skojarzeniach. MemoSłówka 1 to pod wieloma względami niezwykła publikacja do nauki języka angielskiego. Głównym atutem, niespotykanym w innych podręcznikach, są skojarzenia angielskich słówek prezentowane poprzez zabawne kolorowe ilustracje wykonane przez profesjonalnego grafika. Dzi...
Bój o Archipelag Bismarcka (07. 1942 – 05. 1944) to jeden z mniej znanych epizodów wojny na Pacyfiku. Ale ani zaciętością walk, ani dramatyzmem zdarzeń nie ustępuje tym bardziej znanym kampaniom. Starcia okrętów, walka o panowanie w powietrzu, boje na lądzie – wszystko to składa się na niezwykle...
Powieść religijna „Z aniołem do nowego świata” powstała w 2005 roku. Jej autor, polski ksiądz katolicki, ukrył się pod pseudonimem „Ivan Novotny” i napisał ją w taki sposób, że tylko niewielu potrafiło umieścić ją w realiach polskiej rzeczywistości. Był wtedy jeszcze nieznany szerszemu ogóło...
Chcesz być doskonała? Musisz się bardziej postarać. Zmienić kolor włosów, odchudzić się, zlikwidować cellulit. Zrobić trzypiętrowy tort i kolorowe kanapki dla dzieci. Wyprasować stos koszul i znaleźć czas dla przyjaciółki, którą rzucił mąż, chociaż tak się starała, zrzuciła pięć kilo, prasow...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Anna Szczęsna

Alicja Zielińska z trudem ciągnęła swój dobytek mieszczący się w jednej, największej, jaką znalazła, walizce. Wrześniowy poranek w Toruniu przywitał ją chłodem i mokrym brukiem, na którym ślizgały się kółka jej bagażu. Miała za sobą długą podróż i kilka miesięcy koszmaru, o którym chciała jak najszybciej zapomnieć. Z zaciśniętymi ustami, z powiewającymi włosami, lekko zgarbiona, w brązowym płaszczu przed kolano, spod którego wystawała czerwona spódnica, brnęła przed siebie ulicą Szeroką do miejsca, w którym pragnęła otrząsnąć się z tego, co było.

Na chwilę przystanęła przy pomniku Mikołaja Kopernika. Przywitała się z nim spojrzeniem. Poprawiła cienki beret robiony na szydełku, drugą ręką złapała za uchwyt walizki i znowu ruszyła. W brzuchu jej burczało, a oczy piekły. Marzyła, by się położyć i odespać wczesną podróż.

Na ulicy pojawili się pierwsi przechodnie. Jakiś brzuchaty mężczyzna namiętnie fotografował kamienice, chociaż dzień do tego nie zachęcał. Alicja nie zwracała uwagi na piękno tego miasta, chociaż wcześniej była nim zachwycona. Cała starówka z odnowionymi kamienicami kojarzyła się jej z bombonierką. Fasady budynków jak papierki cukierków kusiły pastelowymi barwami. Wymuskane, kryjące zaskakujące wnętrze, a to kawiarnię, a to sklep, a to dom kultury, a najczęściej mieszkania, w większości do wynajęcia. Niebo wyglądało, jakby za chwilę miało się rozpruć. Alicja minęła turystę i skręciła w ulicę Szczytną. Z ulgą zobaczyła, że bar mleczny Małgośka wciąż działał i że już był otwarty. Z lżejszym sercem wtarabaniła się do środka i zajęła stolik przy oknie. Nie musiała długo czekać. Z przyjemnością zjadła jajecznicę, zagryzła lekko przywiędłą bułką i popiła inką z dużą ilością mleka. Dokładnie tak jak kiedyś. Jej studenckie, niedzielne śniadanie. Te czasy dawno minęły, ale teraz znowu poczuła ich smak, zapach i dźwięki.

Pokrzepiona kontynuowała wędrówkę. Była już prawie na miejscu. Wróciła na Szeroką, by kawałek dalej skręcić w ulicę Mostową. Szła w kierunku Wisły. Po prawej stronie znajdowało się jej mieszkanie. W kamienicy, na trzecim piętrze, tam gdzie pozbawione firanek okna straszyły pustką.

Gdy weszła do bramy, zaczęło lać. Jeszcze tylko wspinaczka po schodach na ostatnie piętro. Była pewna, że jeśli mieszkania poniżej mają lokatorów, to właśnie ich obudziła. Wciągnięcie tylu kilogramów z jej rzeczami było nie lada wyczynem. Gdy w końcu przekroczyła próg swojego nowego i jednocześnie starego domu, pot lał się jej po plecach. Zamknęła drzwi i przekręciła klucz w zamku, postawiła walizkę na środku ciemnego przedpokoju i zajrzała do kuchni. Wciąż tam była. Zdezelowana wersalka, na której spało pewnie z milion osób, nadal tkwiła w tym samym miejscu, pod szpalerem zniszczonych, jasnych szafek pamiętających ubiegłe stulecie.

Alicja uchyliła okno, za którym na dachu pobliskiego budynku drzemały skulone gołębie. W oddali majaczył fragment dachu katedry Świętych Janów. Deszcz się wzmagał. Alicja nie obejrzała pozostałych pomieszczeń. Położyła się na skrzypiącej wersalce. W butach, rozpiętym płaszczu, w berecie. Musiała z kimś porozmawiać, jak najszybciej. Znaleźć sobie pracę, uporządkować życie, a przede wszystkim nie poddać się smutkowi. Bo wtedy już nie da rady. Nie pokona samej siebie. Jeśli raz odpuści, to będzie koniec.

W torebce miała telefon, ale torebka została w przedpokoju, razem z walizką. W mieszkaniu panował przygnębiający półmrok, który litościwie skrywał obraz nędzy i rozpaczy. Za oknem deszcz miarowo uderzał w parapet. Z jękiem podniosła się i wróciła po zapomniane rzeczy. Sięgnęła między drobiazgi i wyłowiła komórkę. Pochlipując, wybrała numer. Łucja nie miała pojęcia, co się stało, dawno nie rozmawiały o niczym innym jak o książkach. W ogóle ostatnio mało ze sobą rozmawiały. Każda była zajęta swoimi sprawami. Niestety, przyjaciółka nie odbierała.

Alicja nie miała wyjścia. Sama musiała się zmierzyć z tym, co tutaj zastała. Najpierw zapaliła światło w kuchni. Odpadająca papierowa tapeta. Zszarzały zlew, wyłączona lodówka, w której pachniało śmiercią. Stół i kolekcja krzeseł, każde z innej bajki, a przy tym niektóre pozbawione oparcia albo jednej nogi. Kilka naczyń, z których Alicja nie odważyłaby się skorzystać. Pozostałe pomieszczenia nie wyglądały lepiej. Cztery pokoje, łazienka i ubikacja z niedomykającymi się drewnianymi drzwiami i z podłogą porośniętą grzybem.

– Ale mnie załatwiłeś! Nie ma co, kochający mężuś – burknęła do siebie, tłumiąc złość. Naprawdę potrzebowała pomocy. Wróciła do kuchni. Tym razem bez zastanowienia wybrała kolejny numer.

– Cześć, Rozalia, mam nadzieję, że cię nie obudziłam. Możesz rozmawiać? A może masz czas, żeby mnie odwiedzić? Jest sobota, a ja jestem w Toruniu. Przy Mostowej. Tak, właśnie w tym mieszkaniu, w którym mieszkałyśmy na studiach. Proszę, nie dziw się tak. Wszystko ci wyjaśnię. Czekam.

Łucja Ostrowska wciąż była wściekła. Kiedy wychodziła z biura, szef jeszcze krzyczał. Przez chwilę miała nawet wrażenie, że ciśnie w nią zszywaczem, ale nie czekała, żeby sprawdzić, czy tak się rzeczywiście stanie. Nie mogła mu darować tej degradacji. Ona i relacja z pierwszego dnia jesieni w przedszkolu? Też coś! Miała supertemat, ale ten ograniczony gryzipiórek nawet nie chciał jej słuchać. Wrzeszczał, że są gazetą darmową, że swoimi wyssanymi z palca podejrzeniami rzuca cień na działania ich sponsora, że powinna mu dziękować, że ma pracę, a nie szukać dziury w całym, że prędzej czy później sprowadzi na nich kłopoty swoim nieodpowiedzialnym zachowaniem, ale ona nie była w stanie się tym przejąć. Wiedziała, że ma rację. Brakowało tylko dowodów, a te zamierzała szybko zdobyć. Nie na darmo oglądała po kilka razy Spotlight, Good Night and Good Luck i Dziewczynę z tatuażem. Ten ostatni film był jej ulubionym. Nie po to stała od kilku godzin w strugach deszczu przytulona do metalowego płotu i kombinowała, jak się dostać na teren posiadłości, żeby odejść z pustymi rękoma, bo tego chciał jej szef. Kapitulacji i wyzbycia się wszelkich ambicji. Niedoczekanie!

Dom był dwupiętrowy, uzbrojony w najnowocześniejsze systemy antywłamaniowe. Wszędzie strzelały czerwone migające światła czujek, a w oknach regularnie pojawiały się cienie barczystych mężczyzn. Łucja uznała, że ten dom to twierdza, ale bardzo ładna twierdza. Wczesna jesień nie odarła jeszcze ogrodu z nieco przygaszonego uroku. O jego urodę pewnie dbał sztab ogrodników. Równe ścieżki wysypane białymi kamykami i idealnie przycięte kule z bukszpanu pilnowały porządku na rabatkach. Pod ogrodzeniem mienił się rząd czerwonych klonów. Znalazło się też miejsce na oczko wodne z fontanną, której szumu nie był w stanie zagłuszyć deszcz i który był również słyszalny dla pęcherza Łucji. Mocniej zacisnęła kolana i nie przerywała lustracji. Widziała jeszcze ławki, teraz mokre i pokryte gdzieniegdzie liśćmi, ale jej uwagę wciąż przykuwał budynek. Biały, z gankiem, na którym równo poustawiano doniczki z wrzosami, a na drzwiach, na amerykańską modłę powieszono jesienną kompozycję z jarzębiny i ostrokrzewu. Na ten widok zawahała się, ale zaraz wróciła myślą do tego, co było wcześniej.

Najpierw było tylko przeczucie. Jej rówieśnik Włodzimierz Konarski wraca po kilku latach spędzonych za granicą do Włocławka i wykupuje połowę miasta. Zaczyna budować nowe osiedle, odnawia teatr, sypie groszem, wspomagając oddolne inicjatywy, wspiera działania kulturalne, finansuje place zabaw dla dzieci, robi zakupy dla bibliotek i wyposaża szkoły, a przy tym buduje sieć zależności. Tka gęsto, niczym pająk. Jeszcze chwila i wszystkie machloje wyjdą na wierzch. Łucja była przekonana, że stanie się to dzięki niej. Nie ufała facetowi za grosz. I ten jego lepki uśmiech. Była na jakiejś konferencji poprzedzającej kolejne otwarcie kompleksu sportowego i mogła przyjrzeć mu się z bliska. Niski, przysadzisty, z przyklejonymi żelem do czaszki rzadkimi włosami. Zapamiętała głęboko osadzone oczy i krzaczaste brwi. Pocił się obficie i po każdym zdaniu posapywał, jakby mówienie przychodziło mu z trudem. Po tym spotkaniu zaczęła się uważnie przyglądać jego poczynaniom. Gdy zdała sobie sprawę, że facet kontroluje prawie wszystkie wolne grunty w mieście, ruszyła do szefa z bombowym tematem. Niestety, w redakcji nie znalazła zrozumienia. Wręcz przeciwnie. Polecenie, by zostawiła zabawę w dziennikarza śledczego i zajęła się rzeczami, do których została zatrudniona, podcięło jej skrzydła. Zaprotestowała. Wywiązała się dyskusja, podczas której latały papiery, pisaki, długopisy, jakby w gabinecie redaktora naczelnego przestała działać grawitacja. Łucja próbowała jeszcze dwa razy przeforsować dość karkołomny pomysł, ale bez skutku. W końcu postanowiła wziąć sprawy w swoje ręce. Jeśli tylko uda się jej zdobyć dowody, ma szansę. Znajdzie dziennikarza jednego z największych dzienników w Polsce i jeśli dopisze jej szczęście, razem rozpracują metody działania i wszystkie sekrety tego bandziora, a potem: witaj, kariero! Żegnaj, stażu za free w podłej gazecie.

Nagłe pojawienie się ciemnej, zwalistej sylwetki na ganku postawiło ją w stan gotowości. Wstrzymała oddech, napięła wszystkie mięśnie i nie odrywała wzroku od postaci. To nie był Konarski, tylko jeden z jego goryli. Czarny polar, bojówki i łysa głowa. Skryty pod zadaszeniem, sięgnął do kieszeni i wyjął paczkę papierosów. Zapalił i zaciągnął się z całych sił. Musiało mu to sprawiać niebywałą przyjemność, bo aż przymknął oczy. Łucja otarła wodę z twarzy. Ulewa przybierała na sile, a ona od dłuższego czasu tkwiła w krzakach. Przemoczona zaczęła marznąć, w dodatku zaczęło ją kręcić w nosie, no i nie mogła ignorować bez końca nagłej i wzmagającej się potrzeby pójścia do toalety. Siłą woli próbowała powstrzymać kichnięcie.

Mężczyzna dopalił papierosa, odwrócił się na pięcie i zatrzasnął za sobą drzwi. Wtedy kichnęła tak mocno, że czołem uderzyła w sztachetę płotu.

– Jeszcze tego brakowało, żebym nabiła sobie guza i złapała przeziębienie – wyszeptała, mocniej naciągając przemoczony kaptur na głowę. W końcu jednak się doczekała. Brama garażu się otworzyła i terenowy samochód wyjechał na podwórze. Nie musiała nawet wysilać wzroku, obok kierowcy siedział Konarski, z tyłu kolejne dwa osiłki. Rachunek się zgadzał. Dom opustoszał, była tego pewna. Poczekała, aż pojazd zniknie za zakrętem, i ryzykując poślizgnięcie się, z trudem pokonała ogrodzenie. Lądując na rozmokłej ziemi, straciła równowagę i musiała się podeprzeć kolanem i dłonią. Przygarbiona obeszła dom, dyskretnie zaglądając w ciemne okna. Nie bardzo wiedziała, co robi, za to dokładnie wiedziała co chciała osiągnąć. Wejście do domu nie wchodziło w rachubę. Ale kusiło. Nie, nie włamie się. Tylko się rozejrzy. Z ciemności udało się jej wyłuskać kształty mebli. Duży telewizor, stolik, barek. Krążyła po posesji, gdy nagle usłyszała skrzypnięcie. Drzwi z tyłu domu uchyliły się, ale nikogo w nich nie było. Przerażona i skamieniała Łucja usłyszała ciche miauknięcie, które przyprawiło ją niemal o zawał. Spojrzała w dół i natknęła się na zaciekawiony wzrok kota. Wielki, puszysty zwierzak czekał nieruchomo, jakby spodziewał się, że kobieta zacznie mu się tłumaczyć. Niedomknięte drzwi, zostawione specjalnie dla zwierzaka, były jak zaproszenie.

Wewnętrzna walka zakończona rozgrzeszeniem nie trwała długo, weszła w mrok. Gdy czekała, aż jej wzrok przyzwyczai się do ciemności, wokół jej stóp zaczęła się tworzyć kałuża. Zignorowała to. Nie było czasu do stracenia. Stała w kuchni, większej od mieszkania, które dzieliła z rodzicami. Przestrzeń przedzielona wyspą i wiszącymi z sufitu garnkami wyglądała jak scenografia jakiegoś programu kulinarnego. Tutaj na pewno nikt nie gotował. Szafki i blaty lśniły czystością. W powietrzu nie unosił się żaden apetyczny aromat, jedynie regularnie rozpylany sztuczny zapach odświeżacza. Łucji skojarzył się z luksusowym sklepem z torebkami. Zdezorientowana chaotycznie szukała punktu zaczepienia. Musiała dotrzeć do jakiegoś biurka, segregatorów, rachunków, umów, czegokolwiek. Przeszła do wąskiego korytarza i stanęła jak wryta. Na jego końcu prężył się niedźwiedź. Wypchane trofeum skamieniałe w budzącej respekt pozycji. Uniesione łapy z wysuniętymi pazurami i rozchylony pysk prezentujący garnitur imponujących zębów wyglądały groźnie, ale gdy się zbliżyła, dojrzała szklane oczy pozbawione blasku i futro pokryte kurzem. Pod pachą lekko wyleniałego miśka wisiała pajęczyna. Łucji zrobiło się żal zwierzaka. Pogłaskała go po szorstkim brzuchu i zajrzała do pokoju po lewej. Tym razem drzwi były szeroko otwarte, a ona natknęła się na łóżko wypełniające prawie całą przestrzeń. Tona poduszek na kolorowej narzucie, lustro w złoconej ramie na jednej ścianie i obraz z przedstawieniem sceny polowania na drugiej. Nie podobało się jej tutaj. Przeszła do kolejnych drzwi. Za nimi znajdowała się garderoba. Łucja westchnęła zniecierpliwiona. Zewsząd atakowały ją eleganckie szpilki poustawiane piętrowo, w równych rzędach, obok nich kolekcja torebek, a dalej otwarta szafa z tonami mieniących się ubrań. Dominowały brokat i cekiny. Gdy się odwróciła, nie wiadomo skąd pojawił się znajomy już kot i od tej pory nie odstępował jej na krok. Kolejne pokoje były równie rozczarowujące. Mogła mieć tylko jeden zarzut: brak gustu, ale nie znalazła nic, co mogłoby się jej przydać, nic kompromitującego czy chociażby budzącego wątpliwości. W końcu stanęła na progu salonu. Jej wzrok od razu powędrował do skrytego częściowo za japońskim parawanem biurka, na którym piętrzyła się sterta papierów. Tego jej było trzeba. W dwóch susach znalazła się przy znalezionym skarbie i gdy już podwijała rękawy i wyciągała telefon, by móc sfotografować, co się da, nagle zza odwróconej kanapy wysunęła się biała dłoń z czerwonymi szponami.

– Misiaczku, czy to ty…? – Wraz z głosem pojawiła się reszta sylwetki. Pociągła twarz i olbrzymia ilość nastroszonych blond włosów zebranych na czubku głowy w kołtun. Twarz… Coś nie tak było z twarzą. Brakowało oczu, a ich miejsce zajmowała różowa, atłasowa gładkość. Absurdalność tego spostrzeżenia wyrwała Łucję z osłupienia. Poderwała się w stronę drzwi, ale plączący się pod nogami kot sprawił, że się potknęła. Komórka wypadła jej z ręki, kantem uderzyła o parkiet i wślizgnęła się pod kanapę. Łucja kątem oka widziała chudy palec unoszący opaskę, nie miała już czasu. Nie oglądając się za siebie, wpadła na długi korytarz, skręciła w kierunku kuchni i wybiegła na dwór. Gdy przeskakiwała płot, brama właśnie się otwierała. Na podwórze wjeżdżał samochód.

Odrętwiała Alicja wciąż siedziała na wersalce w kuchni. Było koło południa, a jej kiszki wygrywały marsza. Słońce postanowiło się z nią nie witać i pozostawiło Toruń w szarościach, co wcale a wcale nie przeszkadzało kobiecie, bo było jak odzwierciedlenie stanu jej duszy. Czekała i czekała, ale nie działo się zupełnie nic. Wreszcie, gdy już zaczęła godzić się z myślą o rychłym końcu w samotności, przybyło wybawienie w osobie Rozalii Sadowskiej.

Wysoka, szczupła kobieta skrywająca twarz za okularami miała proste, rozpuszczone ciemne włosy i na pierwszy rzut oka budziła respekt. Kiedy się poznały, Alicja trochę się bała jej surowości, ale z czasem bardzo się zaprzyjaźniły. Na Rozalii można było polegać i zawsze potrafiła poprawić humor. Skupiała się na jasnej stronie życia, problemy po prostu rozwiązując. Była jedną z nielicznych osób, które wysłuchiwały, zamiast oceniać. Stroniła od wyroków i łatwych ocen i za to Alicja ją uwielbiała.

– Tutaj się nic nie zmieniło. Jakim cudem? Minęło przecież dziesięć lat – rzuciła Rozalia na powitanie, rozglądając się po kuchni z nieskrywanym zaskoczeniem.

– Co najmniej, ja już nie liczę. – Alicja w końcu wstała. Zdjęła wymięty beret, wsunęła palce w zmierzwione loki i starała się je jakoś ułożyć. – Nawet nie wiesz, jak się cieszę, że jesteś.

– Też się cieszę, że cię widzę, ale co my właściwie tu robimy, co ty tu robisz? Co jest grane? I dlaczego wcześniej nie odzywałaś się do mnie?

– Wiem, przepraszam, ostatni rok to jakaś katastrofa i wygląda na to, że zostanę już w Toruniu. Chociaż to akurat może być jedyną pociechą w tym wszystkim. Zawsze chciałam tu wrócić. Tylko że zupełnie nie wiem, co będę robiła. – Alicja bezradnie rozłożyła ręce. Poły płaszcza rozchyliły się przy tym i ukazały wymiętą spódnicę. Burczenie w brzuchu stawało się coraz głośniejsze.

– Nic tu po nas. Nie wydaje mi się, żebyśmy znalazły tu coś do jedzenia. Chodźmy na naleśniki. O tej porze nie powinno być jeszcze tłoku. Jest szansa, że dostaniemy posiłek przed śmiercią głodową – zaproponowała Rozalia.

Spacer w kierunku ulicy Prostej poprawił Alicji nastrój. Ludzi było coraz więcej. Kłębili się między kamienicami, rozmawiali przez telefony, robili zdjęcia, nawoływali się, nie odstraszała ich nawet nieciekawa pogoda. Sine niebo rozciągało się nad dachami niczym płótno namiotu cyrkowego. Już nie padało, ale chodniki i bruk wciąż lśniły wilgocią. Kiedy Rozalia zaczęła wspominać ich studenckie eskapady obfitujące w liczne przygody, Alicja nie mogła się nie roześmiać.

Bez trudu znalazły stolik, chociaż za barem praca już wrzała. Jasne ciasto lądowało na płycie i zamieniało się w pyszny naleśnik, który okraszony licznymi dodatkami pojawiał się na stole wygłodniałego klienta. Ciekawy wystrój, niewysokie ceny i pyszne jedzenie, to gwarantowało sukces, ludzi nie brakowało. W wakacje dominowali turyści, a potem prym wiedli studenci. Kobiety znalazły ustronny stolik na dwie osoby tuż przy oknie, przejrzały menu i złożyły zamówienie.

– No dobra, Ala, to teraz od początku, co cię tu przygnało?

– To mieszkanie to jedyne, co teraz mam – odpowiedziała zrezygnowana Alicja. Powiesiła płaszcz na poręczy krzesła. Z jednego rękawa wystawał szalik, a jego koniec zwinął się w kłębek na podłodze. Nie zauważyła tego. Czekały na jedzenie, a Alicja wypełniała czas swoją opowieścią. – Nie mam męża i swojego ukochanego domu, pracy, nie mam nic. Nie mogłam zostać w Warszawie po tym, jak moje poukładane, idealne życie zamieniło się w kupkę zgliszczy.

– Jak to nie masz męża, a co z Leosiem? Przecież jesteście parą, odkąd pamiętam.

Miłość między Alicją i Leonem zaczęła się jeszcze w czasach szkolnych. Początki były trudne i bolesne. Okładanie się bez umiaru drewnianymi linijkami szybko przeszło w zainteresowanie podszyte sporą dawką serdeczności, by w końcu, wraz z wiekiem nastoletnim, wybuchła miłość podsycana koktajlem buzujących hormonów. Nie trzeba było długo czekać na ślub. Zaraz po maturze, a jeszcze przed egzaminami na studia, uroczyście przyrzekli sobie miłość aż po grób w uroczym wiejskim kościółku. W dzisiejszych czasach mało kto decyduje się tak szybko na ślub, ale oni byli tak zakochani i przesyceni wizją romantycznej miłości, że nie chcieli dłużej czekać. W poczet studentów zostali zaliczeni już jako małżeństwo. Po krótkich poszukiwaniach stancji trafili do mieszkania w kamienicy przy ulicy Mostowej i tam zamieszkali wraz z Łucją, Rozalią i ciągle się zmieniającymi współlokatorami. Po obronie pracy magisterskiej zgodnie wybrali Warszawę, która – jak sądzili – zapewniała największe możliwości zawodowe. Leon po zarządzaniu, Alicja po kulturoznawstwie szybko odnaleźli się w nowych realiach. Nie było to trudne ze znaczną pomocą i zaangażowaniem rodziców obojga. Najpierw była kawalerka, potem mieszkanie w peryferyjnej dzielnicy Warszawy. Leon znalazł pracę w nieruchomościach, a Alicja łapała wszystkie możliwe zlecenia przy kulturalnych imprezach i projektach. Nie mieli zbyt wielu zmartwień, za to grono licznych znajomych, którzy również dopiero poznawali smak sukcesu. Dni upływały im na pracy, a wieczory i weekendy na wyjazdach, czasem spontanicznych podróżach do stolic największych krajów Europy, na spotkaniach w restauracjach, koncertach i licznych przyjemnościach, które w końcu spowszedniały. Ponieważ Leon radził sobie coraz lepiej, a coraz częściej brakowało mu pomysłów na prezent, raz sięgnął szczytu swojej pomysłowości i na urodziny sprezentował Alicji mieszkanie, w którym spędzili pięć lat studiów. Od razu zastrzegł, że to będzie inwestycja, że wyremontują je i będą wynajmować studentom, a gdy znudzi się im stolica, przeprowadzą się na stare śmieci.

Sielanka trwała do dwa tysiące ósmego roku. I nagle ktoś wyświetlił napis „end”, tylko zapomniał o jednym słowie: „happy”. Nie było szczęśliwego zakończenia, za to bardzo niespodziewany początek wszystkiego, co najgorsze. Leon stracił pracę. Ceny nieruchomości zaczęły spadać, a kupujących jakby zabrakło. Firma zamknęła działalność, nie troszcząc się o wieloletnich lojalnych pracowników. Nie to jednak było katastrofą. Alicja była zaszokowana reakcją Leona. Zachowywał się jak marionetka, której ktoś nagle odciął sznurki. Alicja uznała to za chwilowe pogorszenie pogody w ich raju i wzięła na siebie odpowiedzialność za ich przyszłość. Natychmiast podjęła decyzję o wynajęciu dopiero co kupionego mieszkania, podczas gdy oni wrócili do kawalerki. Oszczędność stała się jej pasją, a sposoby wynajdywania nowych zleceń – wyzwaniem. Już nie wybrzydzała jak kiedyś, ważne było, ile jest w stanie zarobić, więc szybko jej ukochane projekty kulturalne ustąpiły miejsca żmudnym, ale pewniejszym i bardziej przewidywalnym pracom biurowym. Mimo to Alicja wciąż się uśmiechała. Leon – wręcz przeciwnie. Paradoks polegał na tym, że im więcej dawała z siebie, tym bardziej mąż się wycofywał. Coraz trudniej było go zmobilizować do czegokolwiek. Rzadziej siadał przy komputerze i w końcu Alicja zaczęła podejrzewać, że już nie szuka pracy, tylko udaje, dla świętego spokoju. Rodzice dzwonili coraz bardziej zaniepokojeni, a jej brakowało już pomysłów, jak ich uspokajać. W końcu i ona przygasła. Zauważyła, że wychodzenie z domu przynosi jej ulgę. Dodatkowa praca stała się pretekstem, by uciec od wszechogarniającego marazmu i przygnębienia.

– Wiesz, Rozalka, pogubiliśmy się w tym wszystkim. Przestaliśmy rozmawiać, każde zamknęło się w sobie. Nie umiałam mu pomóc. Sama traciłam siły. Pracy było coraz więcej, pieniędzy coraz mniej.

– Rozstaliście się? Tak po prostu? Nie walczył?

Alicja tylko pokręciła głową. W naleśnikarni było coraz gwarniej, a do ich stolika podeszła uśmiechnięta kelnerka. Na wielkich talerzach leżały finezyjnie złożone naleśniki, polane sosem i ozdobione surówką.

– Może najpierw zjemy? Potem pójdziemy na jakąś herbatę i tam skończymy rozmowę. – Rozalia z troską patrzyła na podejrzanie błyszczące oczy przyjaciółki. Mówienie o teraźniejszości sprawiało jej ból. – Zobacz, rozpogodziło się. Jutro jest niedziela. Zapraszam cię na spacer. Mam nadzieję, że zabrałaś jakieś wygodne buty. Muszę pokazać ci twoje nowe-stare miasto. Dużo się zmieniło w ostatnim czasie w Toruniu.

Alicja tylko kiwnęła głową na znak zgody.

Rozalia wybrała kawiarnię. Alicja już nie była smutna, tylko skupiona. Usiadły przy stoliku z widokiem na ratusz staromiejski, drewniane budki z pamiątkami i liczne wycieczki. Gdy tylko przed ich nosami pojawiła się świeżo zaparzona herbata w kubkach słusznych rozmiarów, Alicja wróciła do opowieści.

– Równia pochyła. Wszystko się rozsypało. W domu tylko spałam. Na wszelkie moje próby rozmowy reagował nerwowo. Było coraz gorzej. W końcu skapitulowałam, ale przed jego rodzicami, moimi, przed znajomymi udawałam, że wszystko jest w jak najlepszym porządku. Pilnowałam, by w domu zawsze był obiad, posprzątane, robiłam pranie…

– A on?

– On nie robił nic. Leżał. Czasami przeglądał internet, jak mówił – oferty pracy. Poza tym niewiele się odzywał. Czasami zupełnie mnie ignorował. Jakbym nie istniała. Nie zaszczycał mnie ani jednym spojrzeniem. Rozkładałam bezradnie ręce i walczyłam o to, by miał wszystko. Wciąż tliła się we mnie nadzieja, że ten stan po prostu minie.

– Nie myślałaś o lekarzu? O jakiejś profesjonalnej pomocy?

– Oczywiście, że tak, nawet go umawiałam. Raz, drugi, trzeci, nie poszedł! Za to zrobił coś innego. O co nigdy bym go nie posądziła.

W tle słychać było szum ekspresu do kawy, brzęk naczyń, muzykę i dźwięk dzwonka otwieranych i zamykanych drzwi. Alicja i Rozalia siedziały pochylone nad kubkami herbaty w dłoniach. Zatopione w rozmowie nie zwracały uwagi na otoczenie. Nagle wyraz twarzy Alicji się zmienił. Gdzieś zniknął smutek i nostalgia, żal za tym, co było, a pojawił się gniew w czystej postaci.

– Wyobraź sobie, że kiedy ja starałam się nad wszystkim zapanować, kiedy nie było mnie przez tyle godzin w domu, on sobie kogoś znalazł.

– Jakim cudem?

– To nie był cud i to nie była depresja, jak mi się wydawało, tylko wyczerpanie po seksualnych ekscesach.

– To niemożliwe, niby w jaki sposób kogoś poznał?

– Ależ nie, nie poznał nikogo nowego. To była jego koleżanka z agencji nieruchomości. – Podekscytowana Alicja potrząsnęła grzywką, wzięła łyk wystudzonej herbaty i relacjonowała dalsze losy swojego małżeństwa. – Na początku myśleli, czy nie pozwać prezesa, spotykali się, ustalali, coś kombinowali, no wiesz, cały zespół, w końcu wszyscy jechali na tym samym wózku. Szybko jednak poszczególni pracownicy z tej ekipy się wykruszali, ale to wystarczyło, by mój kochany Leoś odkrył pokrewną duszę w Iwonie. A ona jak kot zawsze spadała na cztery łapy. Miała bogatego męża, który często wyjeżdżał w delegacje. Praca była jej rozrywką. Po rozwiązaniu firmy znalazła sobie pocieszenie, opiekując się biednym króliczkiem, Leosiem. Jemu to pasowało. Zero odpowiedzialności. Czy ty wiesz, co robili całymi dniami? Wydawali pieniądze jej męża i zabawiali się w jego łóżku, to obrzydliwe! Nawet teraz nie mogę myśleć o tym spokojnie. A wiesz, co jest najlepsze? Jak się o tym dowiedziałam. Wracam któregoś dnia do domu, po trzynastu godzinach w biurze. Wypompowana i z zapuchniętymi oczami, a tu Leon stoi w drzwiach i komunikuje mi, że odchodzi. Jeszcze nawet nie weszłam do mieszkania.

Już dawno temu bez porozumienia ze mną wypowiedział wynajem naszego wspólnego mieszkania i stopniowo, dyskretnie przenosił swoje rzeczy – kontynuowała Alicja. – Powiedział, że go tłamszę, duszę i że potrzebuje powietrza.

– Ale odszedł do niej? Ona się przeprowadziła do niego? Rzuciła męża?

– Nie mam pojęcia. Najpierw zrobiłam mu karczemną awanturę, potem zagroziłam, że rozwodu nie dam za żadne skarby. Następnym etapem, gdy dowiadywałam się coraz więcej o jego podwójnym życiu, było załamanie, ale na szczęście trwało krótko. Dużo mnie to kosztowało, ale stwierdziłam, że żałobę wolę przeżyć tutaj niż w Warszawie, gdzie wszystko było wspólne. Wzięłam najpotrzebniejsze rzeczy, resztę wyrzuciłam. Cieszę się, że nigdy nie mieliśmy wspólnego konta, kiedyś uważałam, że to była zapobiegliwość z jego strony, bo zawsze zarabiał więcej, i chociaż nie mówiłam tego głośno, było mi przykro, ale teraz to ja triumfuję. Sporo ostatnio pracowałam i skoro wszystko było na mojej głowie, nie widziałam potrzeby przelewania pieniędzy na jego użytek, on też o nic nie prosił. Teraz wiem dlaczego. Iwona o wszystko dbała. Zapraszała do restauracji, na siłownię, basen, spełniała wszystkie zachcianki. Nieważne. Muszę się pozbierać. Czuję, że przy najmniejszym tąpnięciu rozpadnę się na milion kawałków, że nic mi nie zostało.

Rozalia się nie odzywała. Z jednej strony była pod ogromnym wrażeniem siły przyjaciółki, cieszyła się, że poprosiła o pomoc i że jest tutaj, a nie sama w Warszawie. W Toruniu miała szansę zacząć od nowa, poukładać sobie wszystko, ale ostatnie zdanie budziło niepokój Rozalii.

– Przepraszam, mówię cały czas o sobie. Nie zapytałam, jak tobie się wiedzie. Tak dawno się nie widziałyśmy. – Alicja poczuła się winna, jakby wykorzystywała Rozalię.

– U mnie bez takich rewelacji. – Rozalia machnęła ręką lekceważąco. – Bardzo mi przykro, że tak się stało, że już nie jesteście razem, ale moim zdaniem jest za dużo do zrobienia, żeby teraz analizować przeszłość. Przecież nie możesz mieszkać w takich warunkach. To mieszkanie, odłóżmy sentymenty, to katastrofa.

– Zostaję na Mostowej, nigdzie się nie wybieram. Naprawdę potrzebuję spokoju.

– Nie namawiam cię do przeprowadzki, ale proponuję wizytę w sklepie, najlepiej w jakiejś hurtowni środków czystości. Chodź, pora wziąć się do roboty.

Rozalia przejęła dowodzenie. Wyrzuciły naczynia porośnięte pleśnią, umyły okna, lodówkę, szafki, podłogi, zalały łazienkę domestosem, pozbyły się połamanych krzeseł i wykończone padły na wersalkę w kuchni. Skończyły przed północą. Umorusane, wymęczone, ale szczęśliwe. Charakter tej nory, szumnie nazwanej mieszkaniem, się nie zmienił. Nadal nie dało się jej nazwać przytulną, ale przynajmniej ładniej pachniało.

– Ala, nadal uważam, że nie możesz tak mieszkać.

– Przecież nie mam wyjścia. To pierwsza noc tutaj. Już jest lepiej, zobaczysz, z czasem ogarnę wszystkie pokoje. Jakieś malowanie, nowe meble.

– Tylko skąd weźmiesz na to pieniądze?

– Rozalia, czy już dzisiaj muszę mieć gotowy plan na życie? Nie wiem. Poszukam pracy, tak się to robi, prawda? Od tego się zaczyna. Muszę być niezależna.

– A twoi rodzice nie mogliby ci pomóc?

– Oni jeszcze nie wiedzą. I chyba nie ja powinnam się tłumaczyć, tylko Leon.

– A może chcesz nocować u mnie?

– Nie, dziękuję. Mam śpiwór. Poradzę sobie. Bardzo dziękuję za pomoc. Za wszystko.

Rozstały się nad ranem. Alicja została sama i cała odwaga ją opuściła. Nie miała pojęcia, gdzie w Toruniu znajdzie pracę. Jedynym pocieszeniem było to, że ma Rozalię. Gdyby tylko udało się jej skontaktować z Łucją. Póki co wzięła szybki prysznic i w myślach zaczęła robić listę rzeczy, które były jej niezbędne, ale nie zamierzała po nie wracać. Leon nie wiedział, gdzie jest. Niech się martwi.

Otarła policzek. Nie wiedzieć skąd pojawiła się na nim łza. Potem kolejna i jeszcze jedna. Usta zaczęły drżeć, a ona siedziała na zniszczonej wersalce, owinięta śpiworem, i szukała ukojenia w widoku skrawka nieba, dachów pobliskich kamienic i jasno oświetlonej katedry.

Łucja weszła do mieszkania na palcach, z butami w ręku. Wszystko, co miała na sobie, było przemoczone. Nie zdecydowała się na czekanie na przystanku i do domu wróciła pieszo. Przywitał ją znajomy zapach stygnących gołąbków, przyciemnione światło wymykające się z pokoju rodziców na chodnik w przedpokoju i dźwięk telewizora. Z ulgą dopadła toalety, a później zmieniła ubranie.

– Kochanie, to ty?

Łucja okutana w wypłowiały szlafrok właśnie rozwieszała ubrania w łazience, gdy tuż za plecami usłyszała szuranie przydeptanych kapci.

– Gdzie byłaś tyle czasu? – Mama bez śladu skrępowania zajrzała do łazienki. – Nie dawałaś znaku życia. Martwiliśmy się o ciebie.

– Niepotrzebnie, mamuś, już jestem. Zgubiłam komórkę i nie mogłam zadzwonić.

– Ojejku, i co teraz?!

– Nic, mamuś, nie martw się. I tak miałam kupić nową. Ta już zaczynała szwankować.

– To ja ci obiad, córuś, podgrzeję.

– Nie trzeba. Dam sobie radę. Odpocznij.

– A tam, co tu odpoczywać. Cały dzień nic, tylko odpoczywam. Zdrzemnęłam się troszkę, nie słyszałam, jak weszłaś. Twojego ojca nie można nigdzie wyciągnąć. Tylko by telewizję oglądał. Siedzę w tym domu, ust otworzyć nie można, czekam i czekam na ciebie.

Łucja westchnęła w odpowiedzi podszytej żalem, że na pewne rzeczy nie ma wpływu, co do niedawna doprowadzało ją do furii. Na nic zdały się jej protesty. Mama już się krzątała, brzdękała pokrywkami, szumiał gaz, podsmażane ziemniaki pachniały apetycznie. Nie minęło kilka minut, a na stole pojawił się talerz. Na widok tego, co na nim było, Łucja przełknęła ślinę. Rzuciła się na jedzenie, jakby nic nie jadła od kilku dni.

– Ale to pyszne. – Głośno popiła kompotem truskawkowym. Mama, jakby tego nie zauważała, przysiadła po drugiej stronie stołu przykrytego ceratą i monologowała. Łucja pomiędzy kolejnymi kęsami przyglądała się kobiecie, ale nie była w stanie skupić się na słowach. Siwy bezkształtny sweter, wełniana spódnica za kolano w szkocką kratę. Z lewej strony przygnieciona kępka włosów, pewnie mama zasnęła przy rozwiązywaniu krzyżówki, ostatnio często jej się to zdarzało. Jedyna rozrywka. Telewizja, krzyżówki i złośliwości skierowane do męża. Upragniona emerytura wyssała z nich resztki życia. Kiedyś było inaczej. Rodzice pracowali, mieli hobby, znajomych, prowadzili aktywny tryb życia. Niewiele z tego zostało. Ciepłe kapcie, wytarty koc, blade, migające światło telewizora. Rano wyjście po bułki, czasem wymiana kilku zdań z sąsiadką. Wizyta w ośrodku zdrowia i coraz rzadsze spacery do pobliskiego lasu.

Łucja jadła, spoglądała na matkę i czuła narastającą panikę. Czy ją też to czeka? Apetyt zastąpiły mdłości. Niechętnie odsunęła od siebie talerz. Kilka głębszych oddechów i dopicie kompotu pomogły jej się opanować. Zastanawiała się, co dalej robić. Straciła telefon i martwiła się tym, zwłaszcza ze względu na okoliczności, w jakich to się stało. Tyle kontaktów potrzebnych w pracy i nie tylko. Inna sprawa, że nie było jej stać na nowy. Jest uziemiona. Co teraz? Totalna amatorszczyzna. Raz jeszcze w myślach odtworzyła wydarzenia dzisiejszego dnia. Coś jej umknęło. Coś, czego nie umiała nazwać. Machnęła na to ręką.

– A tobie jak minął dzień? Zmokłaś. Przeziębisz się.

– Nie, mamuś, wszystko w porządku. Trochę zmęczona jestem. Umyję naczynia i pójdę się położyć. Zrobić ci herbaty?

– Zostaw, ja rano pozmywam.

– Jeszcze trochę popracuję. – Pocałowała matkę w policzek i wstawiła czajnik na gaz.

W końcu zamknęła drzwi od swojego pokoju, albo raczej celi. Kiedy dorosła, wyrzuciła wszystkie plakaty, maskotki i sterty poduszek, przemalowała ściany na biało, a meble na czarno. Szafa, wersalka i biurko składały się na całe wyposażenie jej schronienia. Najważniejszy jednak był stary, wyeksploatowany laptop. Teraz tonął w papierach, ulotkach, wycinkach prasowych i notatkach. To na nim pisała wszystkie teksty, od tych banalnych, niemających żadnej wartości, tworzonych na zlecenie, do tych, w które wkładała całe serce i dzięki którym miała nadzieję zawojować świat, ale nikt nie był nimi zainteresowany.

Zgarnęła pomięte, nieuporządkowane kartki na kupkę z boku blatu i obok postawiła kubek z parującą herbatą. Włączyła komputer. Przerzuciła kilka plików z zaczętymi tekstami, ale nie mogła się na żadnym skupić. Wciąż myślała o tym, co się stało. Nie chodziło tylko o to, że zgubiła komórkę, ale też o to, że zostawiła ślad. Nie trzeba być geniuszem, by zorientować się, do kogo należy. SMS-y zdradzały wszystko. Nie wspominając o kontaktach: praca, dom. Nie miała szans, by po nią wrócić.

Weszła na pocztę i przejrzała najnowsze wiadomości. Reklamy, propozycja współpracy z jakąś stroną internetową, oczywiście za darmo. Kilka przykrych słów od szefa, co według niego było motywujące. Jednak będzie musiała skrobnąć o imprezie w przedszkolu. Ciężko westchnęła i łyknęła ciepłego napoju. Za oknem rozsiadła się noc. Łucja potarła oczy. Całe nagromadzone w ciągu dnia napięcie dopiero zaczęło ją opuszczać. Natrętny niepokój osłabł, pozwolił na chwilę o sobie zapomnieć. Łucja ziewnęła przeciągle, rozprostowała ramiona, wstała i zaczęła ścielić łóżko. Po rozłożeniu wysłużonej i skrzypiącej wersalki w pokoju brakło miejsca na cokolwiek innego. Czarne biurko, czarna szafa, czarny laptop upstrzony naklejkami punkowych zespołów i sprana pościel ze Spidermanem, z którą nie potrafiła się rozstać. Na parapecie sterta książek. Łucja zgasiła górne światło, a zapaliła lampkę przy łóżku. Zmusiła się do wizyty w łazience i szybkiego prysznica. Ledwie się zawlekła do łóżka.

Sen przyszedł szybciej, niżby tego chciała. Niezaczęte sprawy czekały na działanie, a ona odpłynęła. Nie dane jej było jednak dotrwać do rana w słodkiej nieświadomości. Koszmar nie pozwolił na odpoczynek. Zerwała się zlana potem, z gwałtownie bijącym sercem. Kilka głębszych oddechów później zorientowała się, że jest cała i zdrowa we własnym pokoju. Na palcach przemknęła do kuchni i wypiła szklankę zimnej wody, co do reszty ją otrzeźwiło.

Co ona zrobiła najlepszego? Nadepnęła na odcisk facetowi, który miał podejrzaną reputację, to był pierwszy błąd. Drugim, niewybaczalnym, było pozostawienie śladu, który wskaże drogę do niej. Równie dobrze mogła iść teraz do tego dużego, białego domu, zapukać i poprosić o zwrot telefonu. Po co to przeciągać? Prędzej czy później trafią do niej, a co będzie potem? Mimowolnie pojawiły się w jej głowie obrazy z filmów, w których nieszczęsna ofiara, która podpadła mafii, żegna się z palcami, albo i życiem.

Łucja potrzebowała planu, dobrego planu, jak się z tego wywinąć. Kłamstwo, że to nie jej komórka, bo niedawno ktoś ją skradł, raczej nie załatwi sprawy.

Zdenerwowana nie mogła sobie znaleźć na tyle wygodnej pozycji, by zasnąć, w końcu zdecydowała się skorzystać z metody matki i ponownie ruszyła do kuchni. Po wykonaniu misji niemożliwej, czyli zaparzeniu melisy bez najmniejszego hałasu, co bardzo rzadko się jej udawało, gdy zależało jej na ciszy, wróciła do swojego pokoju i zaległa pod kołdrą z laptopem na kolanach i kubkiem naparu w dłoni. W nocy, jak to w nocy, problemy rosną do niebotycznych rozmiarów. Nadchodzący ranek wydaje się wyrokiem. Łucja nie mogła opanować szczękania zębami. Niestety, była posiadaczką wybujałej wyobraźni. Zwykle była za to wdzięczna losowi, tym razem jednak przeklinała swój dar. Koniec rysował się coraz wyraźniej, tylko scenariusze się zmieniały jak w kalejdoskopie. Utopią ją? Zastrzelą? Będą torturować? Uwierzą, gdy powie prawdę, że jest skromną dziennikarką z lokalnej, darmowej gazety i że chciała napisać wreszcie sensowny artykuł?

Może wystarczy, że przeprosi? Może… Mimowolnie zaczęła przeglądać promocje biletów lotniczych. Kolumbia? Kirgistan? To absurd, oszczędności miała tyle, że może starczyłoby na dwa dni w Radomiu. Kolejny raz tej nocy zalogowała się na stronie poczty.

Mail od Rozalii wyrwał ją na chwilę z zaklętego kręgu czarnych myśli:

Gdzie ty się podziewasz? Próbowałam się do ciebie dodzwonić, ale cały czas masz wyłączoną komórkę.

Kiedy możesz przyjechać do Torunia? Jesteś tu potrzebna! Wpadaj do naszego starego mieszkania przy Mostowej najszybciej jak się da.

Łucji nie trzeba było dwa razy powtarzać. Ile godzin zostało do świtu? Kiedy ma pierwszy pociąg do Torunia? Żadna nadzwyczajna sytuacja nie była gorsza od perspektywy spotkania oko w oko z bandziorem, któremu się nadepnęło na odcisk. Niestety, melisa zaczęła działać. Kiedy niebo za oknem pojaśniało, Łucja zasnęła nieelegancko, z szeroko otwartymi ustami, z których sączyła się przezroczysta strużka śliny, cicho przy tym pochrapując.

Rozalia przywitała deszczową niedzielę uśmiechem. Dzisiaj nie szła do pracy i to wystarczyło, żeby uznać dzień za wyjątkowy. Przeciągnęła się i wstała, żeby zrobić sobie kawę. Uwielbiała leniwe poranki, kiedy zegar nie pośpieszał, które mogła spędzać, ciesząc się każdą chwilą. Tym razem, zamiast położyć się z powrotem do łóżka z książką, którą dopiero co zaczęła czytać, chwyciła notatnik, na nocnej szafce postawiła kubek i zasiadła do planowania. Włączyła radio i przez chwilę zasłuchała się w dźwięki kojącej muzyki fortepianowej. Zaczerpnęła kilka głębokich oddechów i gdy już niemal doświadczyła nirwany, na ziemię ściągnął ją irytujący śmiech współlokatorki. Na twarzy Rozalii malowała się konsternacja. Była przekonana, że dzisiaj będzie sama. Marta miała nocować u swojego chłopaka. Jeszcze tylko dwa lata – pomyślała Rozalia, próbując odzyskać równowagę. Niestety, natrętne pukanie do drzwi nie pozwoliło jej na ten luksus.

– Hej, wstałaś już? – Marta weszła, nie czekając na zaproszenie. Miała na sobie wczorajszy, lekko rozmazany makijaż, tiulową szeroką spódnicę i podkolanówki w paski.

– Wychodzisz czy wróciłaś z imprezy? – zapytała Rozalia z nutą rezygnacji w głosie.

– Ale nuda, czego ty słuchasz? – Marta przekręciła gałkę w oldskulowym radiu i znalazła stację nadającą współczesny pop, którego Rozalia nie znosiła. – Byłam na imprezie, ale wróciłam wcześnie, jakoś o czwartej chyba, nie chciało mi się rozbierać. Mam prośbę, czy mogłabyś dzisiaj wybyć z domu? Tak o jedenastej, i wrócić wieczorem? Proszę. Chciałam spędzić trochę czasu z moim chłopakiem.

– Marta, nie tak się umawiałyśmy.

– Tak, wiem, ale to wyjątkowa sytuacja. On ma teraz remont w mieszkaniu i nie da się tam siedzieć, nawet nie ma na czym. No i wiesz, rozumiesz, odwdzięczę ci się, zobaczysz.

– A po remoncie przeprowadzisz się do niego? – zapytała z nadzieją Rozalia.

– No coś ty! Nie jestem gotowa.

– Przecież jesteście ze sobą od pół roku. To chyba coś poważnego? Twoje poprzednie związki kończyły się w najlepszym razie po kilku dniach. – Rozalia nie chciała już mówić o sytuacjach, gdy Marta nie wiedziała nawet, jak chłopak, z którym wracała po imprezie do domu, ma na imię.

– To prawda, ale nie chcę tego zepsuć. Wiesz, jaka bywam męcząca.

Oj, tak, pomyślała Rozalia i powtórzyła w myślach: Jeszcze dwa lata. Tyle potrzebowała, żeby zebrać pieniądze i kupić wymarzoną kawalerkę. Żałowała, że tak późno się na to zdecydowała, ale niestety, wcześniej żaden pracodawca nie palił się, żeby dać jej umowę na stałe. Dopiero od kilku miesięcy pracowała na etacie w biurze i ta praca bardzo jej odpowiadała. Miała stałą pensję i przewidywalną sytuację. Mogła zacząć planować. Niestety jeszcze przez jakiś czas musiała się pomęczyć w wynajmowanym pokoju, chociaż zdecydowanie wolała być sama.

– To jak będzie? Zgodzisz się?

– Dobra, ale to ostatni raz, a teraz proszę, wyjdź. Muszę się ogarnąć.

Marta wybiegła w podskokach i włączyła w swoim pokoju na cały regulator Sylwię Grzeszczak. Rozalia uznała, że to i tak nie najgorszy wybór. Spakowała dużą torbę na ramię, wzięła szybki prysznic, zjadła wysuszoną kromkę chleba z resztką dżemu i zadzwoniła do Alicji. Na szczęście, tak jak się spodziewała, przyjaciółka nie miała na dzisiaj żadnych konkretnych planów i bardzo się ucieszyła, że nie spędzi niedzieli samotnie.

Rozalia z ulgą wyszła z mieszkania, które miało być schronieniem, a okazało się pułapką. Owszem, mogła wynająć kawalerkę sama, ale to by oznaczało, że będzie musiała dłużej odkładać pieniądze. O kupnie mieszkania za gotówkę mogła tylko pomarzyć. Czasami rodzice, z którymi Rozalia miała świetny kontakt, przebąkiwali, że jej pomogą, ale wiedziała, że im też się nie przelewa. Nie miała noża na gardle, mogła poczekać. Męcząca współlokatorka była zaledwie niedogodnością. Nie było tak źle. Właściciel ugodowy i dyskretny. W sytuacjach kryzysowych nie próbował ich naciągnąć. Kupił nową pralkę, gdy zaszła taka potrzeba. Wśród historii o wynajmowanych mieszkaniach, które Rozalia pamiętała ze studiów, jej była wyjątkowa. Nie chciała zmieniać adresu, przynajmniej na razie. Pokój, który wynajmowała, mogła nazwać przytulnym. Nowe meble, białe ściany i ciepła, jasna podłoga dawały wrażenie czystości. Rozalia kupiła kolorowe zasłony i przywiozła kilka kaktusów, które do tej pory dawały sobie radę, a ostatnio jeden nawet zakwitł. Na początku jesieni. To była miła niespodzianka. Pewnego sobotniego poranka Rozalia odkryła mały pączek. Z czasem rozłożył płatki i przez kilka dni cieszył ją swoim zaskakującym widokiem. Skoro kaktusom było tu dobrze, to dlaczego by nie jej? No i doceniała to, co miała: widok starych drzew za oknem, półki z książkami i to, że mieszkanie znajdowało się blisko jej pracy. W całej tej sielance był tylko jeden minus: Marta. Dużo młodsza, początkująca studentka, dziewczyna żywioł i całkowite przeciwieństwo uporządkowanej i spokojnej Rozalii.

Było pochmurnie, chłodno, wilgotno, ale nie padało. Cisza i brak wiatru wynagradzały senną, jesienną aurę. Nad jej głową krążyły kruki. Stopy ślizgały się po rozmiękłych liściach. Postanowiła, że się przejdzie, a po drodze wejdzie do jakiegoś sklepu i zrobi Alicji niespodziankę. Spodziewała się, że koleżanka nadal nie ma w domu nawet soli. Pewnie umiera teraz z głodu, bo nie jest w stanie zejść po zakupy. Poprzedniego wieczoru obie poszły bardzo późno spać. Pomieszczenia wyglądały lepiej, ale wciąż nie jak do zamieszkania. Brakowało wielu rzeczy, a przede wszystkim remontu.

Całodobowy sklep świecił pustkami. Rozalia przypuszczała, że ludzie grzeją się w domach. Po drodze spotykała nielicznych przechodniów, przeważnie ze znudzonymi czworonogami, które same wyglądały tak, jakby marzyły tylko o powrocie na kanapę. Rozalia też z tęsknotą pomyślała o spokojnym dniu w domowych pieleszach. Niczego nie ceniła tak bardzo jak spokoju. Jej życiową misją było wprowadzanie harmonii w najbliższym otoczeniu, co nie zawsze było łatwe.

Lubiła ładne pomieszczenia, spokój, ciepło domowego ogniska, marzyła o dniu, w którym przeprowadzi się do własnego mieszkania. Niechby było najmniejsze na świecie. Kawalerka, byle z balkonem. No i drzwi, dzięki którym będzie mogła się odciąć od chaosu na zewnątrz. Ta wizja pozwalała jej wstawać co rano z łóżka i uśmiechać się do pochmurnego nieba i zatopionych w niewesołych myślach ludzi. Lubiła swoją pracę, która dawała jej pewność, że dopnie swego. Tylko czasami miała dosyć wynajmowanego mieszkania. Tego, że jest zmuszona do życia z Martą, kobietą siejącą zamęt. Przypadek sprawił, że zamieszkały razem. Marta była imprezową studentką, nie martwiła się o nic. Często zmieniała facetów, z trudem zdawała kolejne egzaminy i wciąż mogła liczyć na rodziców. Rozalia wolałaby dzielić mieszkanie z kimś, kto pracuje jak ona, ale nikt godny zaufania się nie trafił. Dla właściciela liczyło się tylko to, żeby lokatorzy płacili czynsz i nie niszczyli mieszkania. I tak pewnego dnia natknęła się w kuchni na Martę.

Dźwigając wyładowane zakupami torby, Rozalia znalazła się na starówce. Tym razem nie rozglądała się, nie podziwiała kamienic ani witryn sklepowych. Ruszyła prosto na ulicę Mostową. Z trudem wspięła się na drugie piętro. Ciemna klatka schodowa ze staromodnymi drzwiami na każdym piętrze, z wysłużonymi schodami i wijącymi się poręczami wprawiła Rozalię w nostalgiczny nastrój. Lubiła to miejsce.

W końcu dotarła do celu i ciężko sapiąc, otworzyła bez pukania. Przywitał ją lekko już wywietrzały zapach środków czystości, płynu do kąpieli i dezodorantu.

– Hej, hej! Jest tu kto?

– Daj mi jeszcze chwilkę! – z łazienki dobiegł przytłumiony głos Alicji.

Rozalia bez pytania weszła do kuchni. Wstawiła wodę i korzystając z kilku naczyń, które wczoraj zakupiły w sklepie „za pięć złotych”, i porannych zakupów, wyczarowała śniadanie. Twarożek ze szczypiorkiem, świeży chleb, ser, sałatka z pomidorem i kiełkami, do tego aromatyczna kawa dla Alicji, a dla niej herbata z cytryną.

– Co tak cudnie pachnie? – W końcu do Rozalii dołączyła Alicja. Wyglądała świeżo, po wczorajszym zmęczeniu nie było śladu, chociaż na widok jedzenia głośno zaburczało jej w brzuchu.

– Dlaczego nie zamykasz drzwi? – zapytała Rozalia, udając zagniewanie.

– Śpieszyłam się. To nie był miły poranek. Nie mogłam spać i skoro świt pobiegłam do całodobowego po jogurt. Myślałam, że umrę z głodu. Z głodu i smutku za moim dawnym życiem.

– Nie dramatyzuj i przekręcaj zamek w drzwiach. Trochę czasu minęło, od kiedy tu mieszkałyśmy. Zawsze ktoś był w domu i nikomu przez myśl nie przeszło, żeby pilnować, by nikt niepowołany nie wszedł do środka, ale teraz jesteś sama, a mieszkanie jest duże.

– Chcesz mi powiedzieć, że ktoś może się wkraść, gdy będę w sypialni, i zaczaić się w którymś pokoju? Chyba oglądasz za dużo telewizji.

– Mniej więcej. To nierozsądne, i tyle.

– Nie denerwuj się tak. Przecież czekałam na ciebie i myślę, że nikomu nie chciałoby się tak wysoko wspinać.

Alicja przyniosła z pokoju laptop i włączyła muzykę. Od razu zrobiło się przyjemniej, jakby melodia wypełniła pustą, chłodną przestrzeń kocią miękkością. Siedziały w kuchni. Całe dziewiętnaście metrów. Na ścianach odchodząca tapeta, na podłodze kafelki niepasujące do niczego, pośrodku stół pamiętający lata siedemdziesiąte i krzesła, każde z innej bajki. Kilka przypadkowo dobranych szafek, zlew, kuchenka i lodówka ustawiona między starymi, drewnianymi oknami.